Gwóźdź do trumny - Monika Wawrzyńska - ebook + audiobook + książka

Gwóźdź do trumny ebook

Wawrzyńska Monika

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Monika Wawrzyńska

Gwóźdź do trumny

Przerażająco śmieszne!

Nie można pogrzebać szansy na miłość

Czasem wieko trumny musi się zatrzasnąć, by życie mogło zacząć się na nowo.

Jagna Górecka myśli, że jej mąż chce się rozwieść z klasą, Kinga Jasno – że właściciele zwierząt domowych mają trochę oleju w głowie (ale gdyby mieli go więcej, ona jako weterynarz miałaby mniej pracy), Karolina zaś – że narzeczony wyjechał na trzy dni służbowo. Tymczasem policjanci główkują, co trumna z ciałem robi w limuzynie ślubnej, a Alicja doskonale wie, komu powierzyć opiekę nad swoimi kotami i domem.

Błyskotliwa powieść, która rozśmiesza do łez.

Monika Wawrzyńska

W odległej młodości studentka warszawskiego AWF-u, kierowca i pilot rajdowy. Później szczęśliwa mama Marysi i ubrana w uwierający biały kołnierzyk pracownica korporacji, pnąca się po szczeblach kariery na sam szczyt. Po głębokim rozczarowaniu życiem korporacyjnym wyjeżdża do Afryki, tam też zdobywa szczyty, tym razem Korony Ziemi (aż dwa – pierwszy i ostatni), a także nową perspektywę życiową (taką z wysokości 5895 m n.p.m.). Porzuca korporację, wskakuje w dresy i pisze książki. Przy okazji zostaje własną szefową i kobietą spełnioną. Jako wielbicielka win o bogatym bukiecie mówi o sobie: dobry rocznik. Słucha rocka, wozi się harleyem i wszystkie pieniądze wydaje na podróże.

Fragment

– Kochanie, co byś chciał dostać na urodziny? – nieopatrznie zapytała mama Kocia.

– Trumnę – odpowiedział Kocio bez chwili wahania.

– Trumny ci nie kupię, kotek, bo mi cię opieka społeczna zabierze i będziesz mieszkał w rodzinie zastępczej – westchnęła jego mama.

– Może u nich będę mógł spać w trumnie? – zainteresował się chłopiec.

– Na pewno nie. Nigdzie nie można spać w trumnie.

– Można na cmentarzu. I w kaplicy. I w zakładzie pogrzebowym... – zaczął wyliczać Kocio.

– Ale wtedy nie śpi się w trumnie, tylko jest się martwym.

Westchnął głęboko i ze szczerym smutkiem. Dlaczego nie można sobie kupić trumny i trzymać w domu? Komu to przeszkadza? Kocio widział w internecie łóżka dla chłopców w kształcie samochodów, motorówek i samolotów.

Dlaczego nie mógł sobie sprawić drewnianej, wyściełanej atłasem skrzyni?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 211

Oceny
4,5 (894 oceny)
579
211
76
21
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Warmia55

Nie oderwiesz się od lektury

Dawno się tak nie uśmiałam!!! I mam nadzieję, że nie będziemy długo czekać na - zapowiedziany!!! - ciąg dalszy 😁 Przyjaźń, miłość, "nie ma przypadków, wszystko jest po coś"; lekki 😉 styl autorki, znakomicie wykreowane postacie. Po prostu coś pięknego 👍❤️
30
sisters_as_books

Dobrze spędzony czas

Śmiertelnie zabawna Co to była za książka! Zakochałyśmy się w jej prostocie, lekkości i humorze. Witajcie, zapraszamy was dzisiaj na recenzje książki, którą połknęłyśmy w kilka godzin, a przy, której bawiłyśmy się niesamowicie. A mowa o książce "Gwóźdź do trumny" od Moniki Wawrzyńskiej oraz Wydawnictwa Lekkiego. "Wzruszyła ramionami i doszła do wniosku, że naprawdę ma już wszystko w dupie,łącznie z bordowymi stringami" Jagna Górecka właścicielka zakładu pogrzebowego dostaje pozew o rozwód. Kobieta sądzi, że mąż chce się z nią rozejść z klasą. Jej syn Mikołaj oświadcza się dziewczynie i dostaje kosza. Kocio myśli o śmierci, a Kinga, pani weterynarz dostaje bojowe zadanie opieki nad kotami. Na początku powiemy wam, że jeżeli kochacie powieści obyczajowe z ogromnym poczuciem humoru, to jest to pozycja dla was. Nie zliczymy ile razy parskałyśmy śmiechem. Ile razy na naszych twarzach pojawiał się banan. Ile razy powtarzałyśmy sobie w głowie, że uwielbiamy tę historię. Co wyróżnia tę ...
20
magdala36

Dobrze spędzony czas

 Kto nie pamiętam "Sześciu stóp pod ziemią"? Okazało się, że o śmierci i jej okolicach nie trzeba jedynie śmiertelnie poważnie. W ten klimat wpisuje się "Gwóźdź do trumny", komedia funeralna. Trzy przyjaciółki (i ich dorosłe dzieci), których biznesowe działalności się łączą. Zakład pogrzebowy, kwiaciarnia i catering. Jagna prócz prowadzenia zakładu pogrzebowego "Było - Minęło" ma życie ze wzlotami i upadkami. Na szczęście przyjaciele pomagają przetrwać trudne momenty. Razem raźniej. A miejsce akcji oryginalne, ale jak powie Marta, właścielka kwiaciarnii i matka Kocia, zafascynowego śmiercią i funeralnymi "gadżetami", taka jest kolej rzeczy. Choć unikamy mówienia/myślenia o niej po prostu jest. Książkę czyta się bardzo przyjemnie, bohaterki są wspaniałe, dialogi zabawne. Czekam na dalsze części.
20
Nigoko

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna rozrywka na lato 🌞🌴
10
Quantaga

Nie oderwiesz się od lektury

Genialne! Śmieszne i napawające optymizmem a jednocześnie mądre życiowo Aż sama chciałabym być taką kobietą i mieć takie przyjaciółki. Super na rano i na wieczór, na zimę i na lato. Polecam z całych sił Jest środek nocy, rano muszę wstać, a nie mogłam się oderwać. I zaraz zaczynam drugi tom. Cóż, trudno, będę zdechła rano.
10

Popularność




Rozdział 1

W któ­rym Miko­łaj decy­duje się nie umie­rać

Miko­łaj Górecki posta­no­wił nie umie­rać. Przez ostat­nie kil­ka­na­ście godzin zaj­mo­wał się głów­nie roz­wa­ża­niem, czy powi­nien tar­gnąć się na życie. Został porzu­cony i upo­ko­rzony na oczach tłu­mów, jego god­ność została pode­ptana, a honor spla­miony. Gdyby żył dwie­ście lat temu, nie pozo­sta­wa­łoby mu nic innego, jak strze­lić sobie w łeb z ban­do­letu. Nie, ban­do­let to chyba była strzelba, nie uda­łoby się jej więc przy­sta­wić do głowy. No to co tam było innego? Pisto­let skał­kowy? Wszystko jedno. Obec­nie nie dys­po­no­wał ani jed­nym, ani dru­gim. Gdyby fak­tycz­nie chciał się tar­gnąć, to nawet nie miałby jak. Ta myśl zde­ner­wo­wała go nie­bo­tycz­nie. Żeby w dwu­dzie­stym pierw­szym wieku nie można było roman­tycz­nie zejść z tego świata? Skok z wie­żowca i roz­dyź­da­nie się na chod­niku nie speł­niały jego poglą­dów este­tycz­nych. Takoż samo rzu­ce­nie się pod pociąg.

– Brrrrr – Miko­łaj aż się otrzą­snął, wyobra­ziw­szy sobie, że pociąg wle­cze go godzi­nami po torach, a jego roz­człon­ko­wane ciało gubi po dro­dze różne ele­menty. A to nogę, a to wątrobę… Nie. Roman­tyczne to nie było z całą pew­no­ścią. Mógłby ewen­tu­al­nie zażyć fiolkę table­tek i usnąć na wieki, ale w apteczce zna­lazł jedy­nie opa­ko­wa­nie wita­miny C oraz kro­ple żołąd­kowe. Samo­bój­stwo za pomocą kro­pli żołąd­ko­wych wyda­wało mu się jakoś nie­wy­star­cza­jąco poważne.

Wes­tchnął głę­boko. Wszystko sprzy­się­gło się prze­ciwko niemu. Cały świat, a w szcze­gól­no­ści Iza Bor­kow­ska, która zro­biła z niego pośmie­wi­sko na całą uczel­nię, War­szawę oraz świat. Moż­liwe nawet, że także w odle­głych galak­ty­kach będą się z niego naigra­wać.

Miko­łaj Górecki zro­bił z sie­bie bowiem kon­kur­so­wego idiotę, oświad­cza­jąc się publicz­nie na otrzę­si­nach, na głów­nej sce­nie, tuż po kon­cer­cie Luxtor­pedy, w obli­czu setek tysięcy ludzi, kilku kamer tele­wi­zyj­nych i setek smart­fo­nów, z któ­rych więk­szość zare­je­stro­wała jego porażkę tylko po to, aby ją natych­miast umie­ścić na YouTu­bie. Te naj­bar­dziej popu­larne fil­miki miały około ośmiu­set try­liar­dów wejść.

Przy­go­to­wy­wał się do tego kroku bar­dzo pro­fe­sjo­nal­nie, szarp­nął się na wielki bukiet i nieco mniej­szy pier­ścio­nek, na lekko drżą­cych nogach wstą­pił na scenę i wziął mikro­fon do ręki. Nor­mal­nie powi­nien zapo­wie­dzieć następny występ, ale miał inny plan.

– Izo! – zapisz­czał mikro­fon, bo się sprzągł. Miko­łaj stuk­nął w niego dwa razy i powtó­rzył głę­bo­kim, choć nieco wzru­szo­nym gło­sem:

– Izo! Moje serce należy do cie­bie! – i buch­nął na kolana. – Czy zechcesz zostać moją żoną? – bukiet tro­chę mu prze­szka­dzał w się­gnię­ciu po czer­wone pude­łeczko, mikro­fon znowu zapisz­czał, Miko­łaj siło­wał się z kwia­tami, ale w końcu udało mu się wyjąć pier­ścio­nek. Jak przy­pusz­czał, wiele zoo­mów zro­biło na niego najazd.

Tłum zaczął skan­do­wać: „I-za, I-za, I-za!!!”, a Iza pode­szła do niego, wyda­wało mu się, że ze wzru­sze­niem wyjęła mu mikro­fon z ręki, i gło­śno, i wyraź­nie powie­działa:

– Nie.

A następ­nie wrę­czyła osłu­pia­łemu i wciąż klę­czą­cemu Miko­ła­jowi mikro­fon i zeszła ze sceny.

W tym momen­cie powinna zapaść kur­tyna i ukryć zszo­ko­wa­nego chło­paka przed tłu­mem, ale nie­stety kur­tyny nie dowieźli, więc Miko­łaj klę­czał, mru­ga­jąc gęsto, łzy cie­kły mu po policz­kach, a wszyst­kie zoomy najeż­dżały na jego mokre rzęsy. W końcu Kocio wpadł na scenę, zasło­nił go nieco, pró­bo­wał pod­nieść z kolan, co wyglą­dało, jakby pró­bo­wał go wlec, bo bez­władny Miko­łaj nie współ­pra­co­wał.

– Wsta­waj, kurde, no Miko­łaj, wsta­waj – syczał Kocio, zasła­nia­jąc go przed główną kamerą TPN-u. – Czyś ty zwa­rio­wał? Co ci przy­szło do głowy, wsta­waj, kurde – sapał, szar­piąc się z Miko­łajem i bukie­tem. – Wyrzuć to ziel­sko, po co to trzy­masz, wywal to, kurde, Miko­łaj, wstań, no pro­szę cię…

W końcu ścią­gnął przy­ja­ciela ze sceny i, osła­nia­jąc wła­snym cia­łem przez bla­skiem tysiąca fle­szy ze smart­fo­nów, prze­bi­jał się do wyj­ścia. Miko­ła­jowi wyda­wało się, że po mniej wię­cej dwóch latach zatrzy­mali tak­sówkę, która zawio­zła ich do miesz­ka­nia Kocia.

Kocio, jak praw­dziwy przy­ja­ciel, nie komen­to­wał ani nie zada­wał pytań, tylko zaj­rzał do lodówki. Wyjął butelkę wódki i roz­lał do kie­lisz­ków. Miko­łaj ski­nął głową z apro­batą, wychy­lił pierw­szy, a potem następne. A kiedy obu­dził się następ­nego dnia – chciał umrzeć.

Rozdział 2

W któ­rym Kocio dowia­duje się, że umrze, a jego matka bez­pow­rot­nie zrywa kon­takty z rodziną

Kocio Ban­dur­ski nie tyle chciał umrzeć, ile wie­dział, że go to z całą pew­no­ścią nie omi­nie. Dowie­dział się o tym, będąc w wieku przed­szkol­nym, na pogrze­bie pra­dziadka Aloj­zego, który to pogrzeb został w pamięci rodziny na zawsze. Dzięki Kociowi, a można nawet uznać, że przez Kocia.

Chłopca fascy­no­wało bowiem wszystko, co miało zwią­zek ze śmier­cią. Naj­więk­szym marze­niem Kocia było posia­da­nie wła­snego zakładu pogrze­bo­wego oraz spa­nie w trum­nie. Jego mama byłaby się może już i zła­mała, oba­wiała się jed­nak reak­cji kole­gów z klasy Kocia i ich rodzi­ców. Co prawda kole­dzy nie odwie­dzali chłopca tłum­nie, gdyż jego dziwne, mroczne fascy­na­cje nie sprzy­jały zawie­ra­niu dłu­gich przy­jaźni.

Kocio miał cztery lata, kiedy sto­sunki z rodziną zostały nie­odwo­łal­nie zerwane.

Pogrzeb nestora rodu, pra­dziadka Aloj­zego odby­wał się z pełną pompą. Dębowa trumna wyście­łana bia­łym aksa­mi­tem stała na kata­falku, oto­czona nie­zli­czo­nymi bukie­tami kwia­tów i świec. Gdyby pra­dzia­dek Alojzy żył – nie­wąt­pli­wie zszedłby od samego cięż­kiego zapa­chu powie­trza. W małym pomiesz­cze­niu, gdzie stała trumna, znaj­do­wało się kilka pła­czek, które fał­szo­wały na cały głos „już idę do grobu ciem­nego, smut­nego”.

Kocio mało nie wysko­czył ze skóry, kiedy wszedł do pomiesz­cze­nia z otwartą trumną. Pra­dzia­dek Alojzy, nie­zbyt dokład­nie ogo­lony, był ubrany w ciemny gar­ni­tur i świe­cące z daleka lakierki. W zło­żo­nych rękach trzy­mał róża­niec i wyglą­dał, jakby spał.

– Poże­gnamy się teraz – poin­for­mo­wała mama Kocia i pode­szła do pra­dziadka, pogła­skała go po ręku i poca­ło­wała. Kocio był zachwy­cony. Zacze­kał, aż mama zagada się z jedną z cio­tek, po czym wspiął się po kata­falku, wła­do­wał do trumny i po pro­stu przy­tu­lił do Aloj­zego.

Mamę Kocia zaalar­mo­wał potworny wrzask i w pierw­szej chwili pomy­ślała, że pra­dzia­dek zmar­twych­wstał, a wra­że­nie to potę­go­wał ruch w trum­nie. Chło­piec pró­bo­wał unik­nąć wycią­gnię­cia z trumny, zapie­ra­jąc się ze wszyst­kich sił, wuj Ste­fan pró­bo­wał go wyszar­pać, ciotki wrzesz­czały, tylko pra­dzia­dek Alojzy mil­czał.

– Chcę się poże­gnać – ryk­nął ze wszyst­kich sił Kocio, cho­wa­jąc się dziad­kowi pod ramię.

– Zabierz go! – wrzesz­czały ciotki.

Wuj Ste­fan sapał, mama Kocia roz­wa­żała przez chwilę, czy po pro­stu nie zemdleć, tylko pra­dzia­dek Alojzy mil­czał.

Kiedy w końcu wycią­gnięto chłopca z trumny i odcze­piono jego drobne paluszki, zaci­śnięte na różańcu, mamie Kocia nie pozo­stało nic innego, jak zapaść się pod zie­mię i zabrać ze sobą syna.

To, co zostało powie­dziane przez człon­ków rodziny, nie nadaje się do druku, cho­ciaż trzeba uczci­wie przy­znać, że pra­dzia­dek Alojzy na­dal mil­czał.

Od tego momentu Kocio marzył, żeby mieć wła­sną trumnę, w któ­rej mógłby sypiać. Koniecz­nie z bia­łym aksa­mi­tem.

– Dla­czego pra­dzia­dek był zimny?

– Bo umarł.

– Jak się umrze, to się robi zimno?

– No tak. Poza tym dziadka trzy­mali w lodówce…

– W lodówce? – zachły­snął się Kocio. – Takiej na jogurty i mleko?

– No, nie w takiej zwy­kłej lodówce. W takiej lodówce dla… dla… no… dla… nie­ży­wych ludzi.

– Są spe­cjalne lodówki dla mar­twych ludzi? Mógł­bym taką mieć? – roz­ma­rzył się chło­piec.

– Nie mógł­byś mieć. Takie lodówki są w szpi­ta­lach albo w zakła­dach pogrze­bo­wych. Tam się przez kilka dni prze­cho­wuje ciała przed pogrze­bem.

– Ach! – jęk­nął z zachwy­tem Kocio. – Chciał­bym mieć zakład pogrze­bowy – wyszep­tał naboż­nie i od tej pory czuł, że zna­lazł swoją życiową drogę i powo­ła­nie.

Mama chłopca, Marta Ban­dur­ska, nie umiała wytłu­ma­czyć fascy­na­cji syna śmier­cią.

Kocio chwilę waha­nia co do wła­snej przy­szło­ści prze­żył tylko raz. W momen­cie, kiedy dowie­dział się, że ist­nieje taki zawód jak pato­log, nie potra­fił zde­cy­do­wać, czy wolałby golić, malo­wać i upięk­szać zmar­łych, czy może jed­nak zaglą­dać do ich wnę­trza. Kiedy jed­nak dowie­dział się, że jed­nym z pierw­szych dzia­łań pod­czas sek­cji jest prze­pi­ło­wa­nie czaszki i wycią­gnię­cie mózgu, doszedł do wnio­sku, że to nie jest zawód dla niego. Nie prze­ko­nał go nawet fakt, iż po sek­cji nie trzeba jakoś ana­to­micz­nie ukła­dać narzą­dów, tylko się je wrzuca byle jak do brzu­cha, przy­kle­pu­jąc tro­chę, żeby nic nie odsta­wało.

Marta, usły­szaw­szy infor­ma­cję, że po sek­cji zwłok mózg zostaje zaszyty w oko­licy nerek, sta­now­czo naka­zała synowi kre­ma­cję wła­snej osoby. Oczy­wi­ście nie omiesz­kała wyraź­nie zazna­czyć, że dopiero po śmierci. Kocio posta­no­wił więc na wszelki wypa­dek nie infor­mo­wać matki o praw­dzi­wych szcze­gó­łach tech­nicz­nych towa­rzy­szą­cych kre­ma­cji, uzna­jąc, słusz­nie ponie­kąd, że jak przyj­dzie co do czego, to jej będzie wszystko jedno.

O tym, że sam umrze, Kocio dowie­dział się także, kiedy skoń­czył cztery lata. Poin­for­mo­wał go o tym kuzyn Olek. Kuzyni i kuzynki sie­dzieli w ogro­dzie pod­czas przy­go­to­wań do pogrzebu pra­dziadka Aloj­zego i opo­wia­dali sobie straszne histo­rie.

– A co się sta­nie z pra­dziad­kiem, jak go już zako­piemy? – pró­bo­wał dociec jeden z kuzy­nów.

– Pój­dzie do nieba – poin­for­mo­wała go któ­raś kuzynka.

– Ale na pie­chotę?

– To po co go zako­py­wać? Żeby poszedł do nieba, musi się naj­pierw roz­ko­pać.

– Widzia­łeś kie­dyś, żeby ktoś się roz­ko­pał z grobu?

– Może nikt nie tra­fia do nieba…

– A gdzie? Wszy­scy do pie­kła?

– Nie, to chyba nie­moż­liwe, nawet papież się nie roz­ko­puje, a on na pewno tra­fia do nieba.

– No to jak do tego nieba tra­fiają? Pociąg jakiś jeź­dzi pod zie­mią?

– Głupi jesteś! Ciało zja­dają robaki, a tylko dusza idzie do nieba. Prze­zro­czy­sta jest, to nie widać, jak leci.

– Jakie robaki?

– No gli­sty takie. Wyja­dają oczy i wcho­dzą do środka.

– Błeee!

– No co! Każdy umrze. Nawet Kocio.

Chło­piec drgnął.

– Ja też? – zdzi­wił się nie­bo­tycz­nie.

– Tak – z cał­ko­witą pew­no­ścią potwier­dził kuzyn Olek.

Kocio zasta­na­wiał się przez chwilę, czy ryk­nąć, bo nie za bar­dzo mu się uśmie­chało umie­rać, a tym bar­dziej zostać zje­dzo­nym przez robaki, ale po chwili doszedł do wnio­sku, że może da się to jakoś odwlec w cza­sie.

– A kiedy?

– No jak będziesz stary. Jak będziesz miał około… no… jakieś trzy­dzie­ści kilka lat.

Kocio uznał, że zanim będzie miał trzy­dzie­ści kilka lat, minie jakieś… no… co naj­mniej sto lat, i uspo­koił się.

– Ale naprawdę każdy umrze? – prze­stra­szyła się kuzynka Ela.

– Każdy – potwier­dził gro­bo­wym gło­sem Olek.

– Ty też?

– Ja też – odpo­wie­dział kuzyn.

Dzie­cięce grono zamil­kło oszo­ło­mione. Kocio po głęb­szym namy­śle doszedł do wnio­sku, że skoro każdy umrze, no to chyba nie ma co robić z tego wyda­rze­nia. Umiera, leci do tego nieba i tam spo­tyka się z resztą umar­la­ków.

– A gdzie oni tam miesz­kają? W tym nie­bie?

– No mają takie budki jak dla ptasz­ków – zaczęła kuzynka Ela, bo miała już tro­chę prze­my­ślaną tę sprawę.

– Jakie budki? – obu­rzył się Olek.

– No, a po co takiej duszy miesz­ka­nie?

– Jakby mój ojciec miał przez całą wiecz­ność miesz­kać w budce dla ptaszka, to chy­baby zabił tego, co to ustala.

– Tam są same umar­laki, to nie mógłby nikogo zabić.

– Co to byłby za raj, gdyby trzeba było miesz­kać w budce dla ptaszka – popu­kał się w czoło Olek. – Każdy ma tam dom, i to dobrze urzą­dzony. Idą naj­pierw ojciec, potem matka, a potem dzieci i cała rodzina znowu jest razem, tyle że po śmierci…

– Doro­słe dzieci też? Ze swo­imi dziećmi? Jaki to musiałby być wielki dom…

– A mój tata to wcale nie chciałby miesz­kać z bab­cią. Mówi, że za każdy dzień miesz­ka­nia z nią teraz powi­nien żyw­cem tra­fić do nieba.

– A moja ciotka ma trze­ciego męża, to w nie­bie będzie miesz­kać ze wszyst­kimi trzema mężami?

– I z ich żonami? I dziećmi? – dodała rze­czowo kuzynka.

Olek poczuł się nieco ogłu­szony stop­niem skom­pli­ko­wa­nia ziem­skich związ­ków rodzin­nych i uznał, że po śmierci muszą chyba rzą­dzić się jaki­miś innymi pra­wami. Prze­su­wać się w cza­sie czy jak?

Zaś Kocio zro­zu­miał z tych wywo­dów nie­wiele. To zna­czy uznał, że kiedy umrze, to jego ciało zje­dzą robaki, ale on sam trafi do nowego domu w nie­bie, gdzie będą już cze­kali tata z mamą. Ewen­tu­alną kwe­stią wła­snej żony i dzieci nie zaprzą­tał sobie na razie głowy. Czło­wiek umiera i się prze­pro­wa­dza do nieba, gdzie podobno bez ogra­ni­czeń można jeść lody i bato­niki. Pozaz­dro­ścił pra­dziad­kowi Aloj­zemu, że mu się tak dobrze tra­fiło.

***

– Kocha­nie, co byś chciał dostać na uro­dziny? – nie­opatrz­nie zapy­tała mama Kocia.

– Trumnę – odpo­wie­dział Kocio bez chwili waha­nia.

– Trumny ci nie kupię, kotek, bo mi cię opieka spo­łeczna zabie­rze i będziesz miesz­kał w rodzi­nie zastęp­czej – wes­tchnęła jego mama.

– Może u nich będę mógł spać w trum­nie? – zain­te­re­so­wał się chło­piec.

– Na pewno nie. Ni­gdzie nie można spać w trum­nie.

– Można na cmen­ta­rzu. I w kaplicy. I w zakła­dzie pogrze­bo­wym… – zaczął wyli­czać Kocio.

– Ale wtedy nie śpi się w trum­nie, tylko jest się mar­twym.

Wes­tchnął głę­boko i ze szcze­rym smut­kiem. Dla­czego nie można sobie kupić trumny i trzy­mać w domu? Komu to prze­szka­dza? Kocio widział w inter­ne­cie łóżka dla chłop­ców w kształ­cie samo­cho­dów, moto­ró­wek i samo­lo­tów.

Dla­czego nie mógł sobie spra­wić drew­nia­nej, wyście­ła­nej atła­sem skrzyni?

Mama może i by się zła­mała, i kupiła dziecku wyma­rzony pre­zent, ale prze­śla­do­wała ją myśl, że codzien­nie rano, wcho­dząc do pokoju syna, będzie go oglą­dać w trum­nie i to może być jed­nak ponad jej siły.

– Wymyśl coś innego. Zgo­dzę się na wszystko inne, ale nie na trumnę.

Kocio popro­sił więc o makietę cmen­ta­rza.

Z pomocą przy­szła firma Param-Para, pra­cow­nia arty­styczna, dla któ­rej nie było rze­czy nie­moż­li­wych. Krok po kroku stwo­rzyła piękną makietę, z minia­tur­kami gro­bów, dwiema kryp­tami i dom­kiem stróża.

Chło­piec osza­lał z zachwytu i gdyby tylko mógł, nie roz­sta­wałby się ze swoją makietą.

Rozdział 3

W któ­rym pozna­jemy kulisy począt­ków dozgon­nej przy­jaźni synów i matek

– Wydaje nam się, że pani syn prze­ja­wia objawy nie­zdro­wej fascy­na­cji śmier­cią i jej sym­bo­liką – poin­for­mo­wała mamę Kocia dyrek­torka szkoły.

– Nie wydaje się wam – wes­tchnęła smutno mama chłopca. – Prze­ja­wia.

– I co pani z tym zro­biła? – dyrek­torka mru­gała skon­ster­no­wana.

– A co mia­łam zro­bić? Poszli­śmy do psy­cho­loga, Kocio roz­wija się nor­mal­nie, ma tylko jedną pasję, którą wszyst­kim trudno zaak­cep­to­wać, a prze­cież wszy­scy kie­dyś umrzemy…

– Ależ, pro­szę panią!

– Pro­szę pani – machi­nal­nie popra­wiła ją mama Kocia.

– No mówię, pro­szę panią! To… to… to… co to w ogóle jest? – zapiała dyrek­cja.

Mama chłopca wzru­szyła ramio­nami.

– Czy pani wie, że Kon­stanty opo­wiada histo­rie mro­żące krew w żyłach kole­żan­kom z klasy? Ja już mia­łam cztery inter­wen­cje!

– Jakie inter­wen­cje? – zdzi­wiła się mama Kocia, oczami wyobraźni widząc zbrojną akcję poli­cyjną.

– Mat­czyne! – dyrek­cja zła­pała się za bujną pierś. Mama chłopca nie bar­dzo mogła dojść, czy ten gest ozna­czał, że dyrek­cja jest bli­ska zawału, czy że cho­dzi jej o pod­kre­śle­nie mat­czy­nej miło­ści.

– Kocio je stra­szy!

– W jaki spo­sób?

– Że umrą!

– Bo umrą.

– Ależ!

Mama Kocia sie­działa spo­koj­nie na krze­sełku i cze­kała na kolejne zarzuty.

– Ależ! – dyrek­cja potarła szyję i skrzy­wiła się.

– Ależ co? – zain­te­re­so­wała się uprzej­mie kobieta.

– Ależ to nie jest infor­ma­cja dla małych dziew­czy­nek.

– Dla­czego? – zdzi­wiła się mama Kocia.

– Bo nie.

– A kiedy czło­wiek powi­nien się dowie­dzieć, że umrze?

– Jak umrze.

– To chyba jed­nak tro­chę za późno…

– No to może chwilę przed, ale nie w taki spo­sób. To gwałt na mło­dych duszach – roz­pę­dziła się dyrek­cja.

– A pani wie, że pani umrze? – upew­niła się mama Kocia.

– Wiem, no jasne, że wiem.

– Wszy­scy umrzemy i taka jest prawda. Mam karać syna za to, że powie­dział prawdę?

– Nie! Tak! – nie mogła się zde­cy­do­wać dyrek­cja. – To nie cho­dzi o to, że to jest nie­prawda, tylko żeby przed tą prawdą chro­nić nasze dzieci.

– Ale dla­czego?

– A dla­czego pre­zenty przy­nosi Miko­łaj? Chro­nimy dzieci przed prawdą, że nie ma żad­nego Miko­łaja, tak długo, jak się da.

– No to widocz­nie dłu­żej się nie da.

Puka­nie do drzwi prze­rwało wymianę zdań. Do gabi­netu zaj­rzała kobieta w ele­ganc­kiej gar­sonce.

– Dzień dobry. Umó­wiona byłam. Górecka Jagna. Mama Miko­łaja.

– Miko­łaja nie ma – poin­for­mo­wała ją życz­li­wie mama Kocia.

– Słu­cham? – zdzi­wiła się Górecka. – Ja wiem, że nie ma. Poje­chał do ojca.

– Miko­łaj ma ojca?

– No tak. Dla­czego miałby nie mieć ojca?

– No bo… Nikt chyba nie zna ojca Miko­łaja? – odparła nieco bez­rad­nie Marta Ban­dur­ska.

– Ja znam – odparła sucho Jagna. – Miko­łaj ma ojca. Co prawda teraz pra­cuje w Skan­dy­na­wii, ale…

– Czyli w Fin­lan­dii? Rodzina Miko­łaja pocho­dzi chyba z Fin­lan­dii…

– No ja chyba wiem naj­le­piej, skąd pocho­dzi moja rodzina!

– Pani jest rodziną?

– Na miłość boską! – jęk­nęła Jagna. – Jestem matką. Matką Miko­łaja.

Marta patrzyła na nią z bez­gra­nicz­nym zdu­mie­niem.

– Miko­łaja Górec­kiego – dodała Jagna.

– Pro­szę jesz­cze chwilkę pocze­kać – sta­now­czo popro­siła pani dyrek­torka. – Mam jesz­cze inter­wen­cję.

W oczach Marty mignęło wresz­cie zro­zu­mie­nie.

– Aaaa! Pani też?

– Ano też. Tro­chę się spie­szę, a mój syn podobno stra­szy dziew­czynki.

– A wła­śnie! – ucie­szyła się pani dyrek­tor. – To może niech pani jed­nak wej­dzie. Miko­łaj wła­śnie też stra­szy dziew­czynki.

– Że umrą? – zdzi­wiła się mama Kocia. – Marta Ban­dur­ska – przed­sta­wiła się. – Mama Kocia.

– A! – ucie­szyła się Jagna. – Miko­łaj wspo­mi­nał mi o Kociu. Czy pani naprawdę pozwala synowi spać w trum­nie?

– O matko prze­naj­święt­sza! – jęk­nęła pani dyrek­tor, łapiąc się za lewą pierś, co chyba miało imi­to­wać chwyt za serce.

– Hmmm – mruk­nęła Marta i wska­zała oczami dyrek­cję. – Oczy­wi­ście, że nie. Co też pani – dodała bez prze­ko­na­nia.

Dyrek­cja popa­trzyła na nią podejrz­li­wie.

Mama Miko­łaja szybko się poła­pała, że popeł­niła błąd, zada­jąc takie pyta­nie w obec­no­ści prze­ło­żo­nej grona peda­go­gicz­nego, i mach­nęła lek­ce­wa­żąco ręką.

– Nie no, oczy­wi­ście, wiem, że to żart. Ha, ha! – zaskrze­czała nawet, imi­tu­jąc śmiech, odchrząk­nęła i zapy­tała ofi­cjal­nym gło­sem: – To dla­czego mnie pani tu zapro­siła?

– Wezwa­łam – spro­sto­wała dyrek­cja z naci­skiem. – Wezwa­łam obie panie, bo Miko­łaj i Kocio opo­wia­dają straszne histo­rie dzie­ciom w kla­sie. Zapew­niają je, że umrą. Miko­łaj do tego opo­wiada, że pro­wa­dzi pani zakład pogrze­bowy i że kie­dyś zamknęła go pani w trum­nie za karę.

Mama Miko­łaja ponow­nie odchrząk­nęła.

– Ależ to wszystko bzdury – powie­działa bez prze­ko­na­nia. – To zna­czy, ow­szem, pro­wa­dzę zakład pogrze­bowy, ale nie zamknę­łam syna w trum­nie. A już na pewno nie za karę – wyrwało jej się.

– Matko kochana – jęk­nęła ponow­nie dyrek­cja. – A więc to prawda?

– No prze­cież to nie jest nic zdroż­nego? Ani zabro­nio­nego? Zakład jak zakład. Ja mam aku­rat pogrze­bowy, ale rów­nie dobrze mógłby to być zakład repa­sa­cji poń­czoch albo… – urwała, zoba­czyw­szy minę dyrek­torki.

– No, krótko mówiąc: tak. Mam zakład. Pogrze­bowy.

– Czy to prawda, że ma pani rów­nież kre­ma­to­rium? – dyrek­cja zaczy­nała jakby omdle­wać.

Marta nato­miast zro­zu­miała, że oto Kocio zna­lazł naj­lep­szego przy­ja­ciela i że będzie to przy­jaźń na zawsze.

– Nie, kre­ma­to­rium mam zaprzy­jaź­nione, to zna­czy… – plą­tała się, widząc wzrok dyrek­cji. – O ile kre­ma­to­rium może być zaprzy­jaź­nione, ha, ha, wie pani, co chcę powie­dzieć… No nie. Nie mam kre­ma­to­rium – Jagna doszła do wnio­sku, że ta roz­mowa od początku jakoś dziw­nie wygląda.

– Pro­szę pań – dyrek­cja pod­jęła boha­ter­ską walkę o upo­rząd­ko­wa­nie spo­tka­nia. – Chłopcy prze­ja­wiają nie­zdrową fascy­na­cję śmier­cią. Stra­szą inne dzieci. Pro­szę wpły­nąć na synów. Uwa­żam inter­wen­cję za zakoń­czoną – wstała i wycią­gnęła rękę na poże­gna­nie. Roz­mowa z tymi mat­kami była ponad jej siły.

– Może wpad­nie pani do mnie na kawę? – zapro­po­no­wała mama Kocia po wyj­ściu ze szkoły.

– A bar­dzo chęt­nie – otrzą­snęła się mama Miko­łaja.

Wra­ca­jąc, mama Kocia zasta­na­wiała się, czy udu­sze­nie gołymi rękami wła­snego syna będzie można pod­cią­gnąć pod afekt.

Rozdział 4

W któ­rym w lodówce zakładu pogrze­bo­wego zaczyna bra­ko­wać miej­sca

Każ­dego ostat­niego dnia paź­dzier­nika od szes­na­stu lat urzą­dzały sabat cza­row­nic. Trzeba przy­znać, że ento­urage miał zawsze nie­na­ganny, ponie­waż odby­wał się na tyłach zakładu pogrze­bo­wego. Od kiedy w Pol­sce przy­jęło się ame­ry­kań­skie święto Hal­lo­ween, zakład pogrze­bowy o uro­czej nazwie Było – Minęło w oko­li­cach początku listo­pada prze­cho­dził praw­dziwą meta­mor­fozę. Trzeba przy­znać, że naj­więk­sze zmiany były widoczne na zaple­czu. Poja­wiały się tam wiel­kie pająki, kościo­trup i zom­bie wyła­żące z tru­mien, a paję­czyny zasnu­wały okna. Trzy­dzie­stego pierw­szego paź­dzier­nika ciche na co dzień i pełne zadumy zaple­cze zakładu zapeł­niało się gośćmi.

Tego dnia Jagna Górecka, wła­ści­cielka zakładu i pomy­sło­daw­czyni sabatu, usia­dła na trum­nie z jasnego drewna i wes­tchnęła głę­boko. Trzy­mała w ręku pozew roz­wo­dowy, dostar­czony dwie godziny wcze­śniej. Arka­diusz Górecki, jej pra­wo­wity dotych­czas mał­żo­nek, który pra­co­wał głów­nie za gra­nicą, zde­cy­do­wał się for­mal­nie zakoń­czyć ich nie­ist­nie­jące od dawna poży­cie.

Jagna, choć dosko­nale wie­działa, że jej mał­żeń­stwo od mie­sięcy ist­nieje jedy­nie na papie­rze, poczuła się nie­swojo. Po pierw­sze, mógł ją prze­cież zawia­do­mić, że zamie­rza się roz­wieść. Po dru­gie, zostać roz­wódką w wieku pięć­dzie­się­ciu lat to jakoś tak głu­pio. Wdową, to zro­zu­miałe, ale roz­wódką? A po trze­cie, to w ogóle jest jedno wiel­kie świń­stwo, żeby się po tylu latach roz­wo­dzić i porzu­cać ją, matkę dziecka, bez środ­ków do życia… Po chwili Jagna przy­po­mniała sobie, że Miko­łaj, ich syn, ma już dwa­dzie­ścia sześć lat, wła­śnie skoń­czył stu­dia, a wypro­wa­dził się pięć lat temu. Ponadto zakład Było – Minęło nale­żał jedy­nie do niej i przy­no­sił bar­dzo dobre dochody. Przy­po­mniała sobie też, że ma na kon­cie rów­nież cał­kiem przy­zwo­itą sumkę, którą uzbie­rała z dość regu­lar­nych prze­le­wów męża. Co prawda od kilku mie­sięcy nie prze­sy­łał już żad­nych pie­nię­dzy… Nie odzy­wał się też w zasa­dzie. Na ostat­nie uro­dziny prze­słał jej ese­mesa… No może i powinno jej to dać do myśle­nia.

– Eeeee – mruk­nęła do sie­bie i rzu­ciła papiery na trumnę.

Usły­szała dzwo­nek do drzwi, więc pod­ka­sała suk­nię cza­ro­dziejki i poszła otwo­rzyć.

– Cześć, co masz taką minę? Umarł ktoś? – bły­snęła dow­ci­pem Marta, wcho­dząc do środka i strze­pu­jąc kro­ple z para­sola. – Pada okrut­nie, tiara mi zmo­kła – dodała, odkła­da­jąc para­solkę do sto­jaka. – No co jest?

– Arek przy­słał mi pozew…

– O Jezu! A o co cię skarży?

– Skarży? A o co miałby mnie skar­żyć?

– No wła­śnie o to cię pytam. Pozywa cię o co?

– O roz­wód.

– A! No i tym się mar­twisz? W ciągu ostat­nich trzech lat widzia­łaś go chyba dwa razy?

– No niby tak, ale wiesz.

Marta wie­działa. Róż­nica mię­dzy cza­sow­ni­kiem doko­na­nym a niedoko­na­nym była ogromna.

Jagna poznała Arka w Aka­de­mii Wycho­wa­nia Fizycz­nego w War­sza­wie. Stu­dio­wali na jed­nym roku, oboje byli w pierw­szej eks­pe­ry­men­tal­nej, koedu­ka­cyj­nej gru­pie. Jagna tre­no­wała koszy­kówkę, jak to się mówi, po warun­kach, Arek grał w squ­asha. Przez długi czas Jagna uwa­żała, że chło­pak to debil, zwłasz­cza po tym, jak sko­czył z naj­wyż­szej wieży na base­nie, ścią­ga­jąc w locie kąpie­lówki. Coś tam zaczęło drgać mię­dzy nimi na obo­zie let­nim, gdzie wylo­so­wała Arka jako part­nera pod­czas zajęć ratow­nic­twa wod­nego. Na obóz zimowy poje­chali już jako para.

– Trzeba ci zna­leźć praw­nika.

– Po co? Dzieci nie mamy, majątku nie mamy… – Jagna wzru­szyła ramio­nami.

– Jak to? A Miko­łaj? A zakład?

– Miko­łaj nie jest naszym dziec­kiem…

– Jak to!??? – Marta zba­ra­niała.

– To zna­czy jest naszym dziec­kiem, ale nie jest już dziec­kiem, a zakład jest mój.

– A może on ma jakiś mają­tek w tej Fin­lan­dii?

– No to jak ma, to to jest jego mają­tek, niech sobie go pomnaża na chwałę Aho­nena.

– Dla­czego Aho­nena, na miłość boską?

– A znasz jakie­goś innego zna­nego Fina?

– Marit Bjørgen.

– Ale jej nie lubimy, bo wygrywa z naszą Justyną. I jesz­cze udaje, że ma astmę. Sły­sza­łaś kie­dyś, żeby ktoś miał astmę i dymał po trzy­dzie­ści kilo­me­trów na nar­tach?

– Aha. No tak. Nie lubimy zde­cy­do­wa­nie. A tak w ogóle to ona jest Nor­weżką – przy­po­mniała sobie Marta.

– No to tym bar­dziej! Nawet nie jest Finką! Zna­czy, chyba Fin­landką? Jezu, jaka jest pra­wi­dłowa forma?

– O matko, nie wiem – spło­szyła się Marta. – Finka to chyba taki nóż, ale co ty głowę zawra­casz, skup się! Bo jeśli on nie ma tam majątku i będzie chciał zabrać ci zakład? Może jed­nak weź tego praw­nika – kobieta nie wyda­wała się prze­ko­nana.

– Jakby nie miał majątku, toby się ze mną nie roz­wo­dził. Widocz­nie zara­bia coraz wię­cej i boi się, że mu to zabiorę. Nie ruszy mi zakładu, bo będzie miał pie­tra, że mu się dobiorę do skóry i pie­nię­dzy. Co ty, nie będę wyda­wała na praw­nika.

– No nie wiem. Na praw­nika ci szkoda, a szkoda może być ogromna…

– Nie szkoda, tylko to byłyby pie­nią­dze wydane bez sensu. Roz­wie­dziemy się z klasą.

– O ile to nie jest oksy­mo­ron – mruk­nęła pro­ro­czo Marta.

Kilka minut póź­niej zaczęli się poja­wiać goście sabatu, wszy­scy odpo­wied­nio ubrani.

– Cześć, cio­ciu – Miko­łaj poca­ło­wał ją w szyję, jak na praw­dzi­wego wam­pira przy­stało.

– Cześć, kocha­nie. Jesteś wam­pi­rem ener­ge­tycz­nym?

– Jesz­cze nie. Dopiero będę, jak spró­buję two­jego pon­czu, cio­teczko – mru­gnął do niej.

Po chwili poja­wił się jej wła­sny syn, Kocio, który co roku prze­ista­czał się w ary­sto­kra­tycz­nego Dra­kulę, żeby prze­spać się choć jedną noc w trum­nie.

– Kocio! – zawo­łała Jagna. – Przy­go­to­wa­łam ci bor­dową trumnę z aksa­mi­tem, ale jak mi to pognie­ciesz…

– Cio­ciu złota, gdzież­bym śmiał – bły­snął ku niej dłu­gimi zębami i pogła­skał czule aksa­mit.

Dzwo­nek obwie­ścił nowych gości. Wiedźma Mag­da­lena przy­była z cate­rin­giem, jej kel­ner Adam szybko roz­sta­wił pół­mi­ski. Adam, obecny stu­dent AWF-u, w stroju mar­twego i lekko zjeł­cza­łego pana mło­dego robił fan­ta­styczne, odra­ża­jące wra­że­nie. Pół­mi­ski pach­niały obłęd­nie, choć trzeba im oddać, że wyglą­dały naprawdę paskud­nie. Palu­chy wiedźmy w krwi­stym sosie, zupa z dyni z pły­wa­ją­cymi oczami, tar­ta­letki z móżdżku, upiorne cia­steczka, spa­lony Dżon i wiele innych paskud­nych dań zaspo­ka­jało kuli­narne potrzeby uczest­ni­ków sabatu.

– Rany, Magda! – jęk­nęła z zachwytu Marta, wpy­cha­jąc do ust muf­finkę z pają­kiem.

– Pyszne, nie? – Magda usia­dła na ciem­no­zie­lo­nej trum­nie, wyło­żo­nej białą koronką.

– Co tam sły­chać? Co u cie­bie?

– Jagna dostała dziś pozew roz­wo­dowy – poin­for­mo­wała ją, prze­ły­ka­jąc cze­ko­la­dowe dodatki.

– Od Arka?

– No a od kogo? Ma chyba jed­nego męża?

– O, qźwa. I co? Jak się trzyma?

– Nie chce praw­nika.

– Jak to nie chce praw­nika? A jak on coś odstawi w sądzie? Musi mieć praw­nika! – zde­ner­wo­wała się Magda. – Jagna! Jagna! Marta mówi, że nie chcesz praw­nika. Osza­la­łaś? – zapy­tała szep­tem, bo coraz wię­cej ludzi poja­wiało się na impre­zie.

– Może i osza­la­łam. Nie wiem na pewno, bo jesz­cze ni­gdy się nie roz­wo­dzi­łam – prych­nęła Jagna. – Nie chcę teraz o tym gadać. Po saba­cie poroz­ma­wiamy, OK?

Magda kiw­nęła głową i wielce nie­za­do­wo­lona wró­ciła na swoją zie­loną trumnę.

We trzy two­rzyły pogrze­bowe trio, może nie był to szczyt matry­mo­nial­nego mar­ke­tingu, ale taka była rze­czy­wi­stość. Jagna, wła­ści­cielka zakładu pogrze­bowego, Marta – posia­daczka kwia­ciarni, oraz Magda – sze­fowa cate­ringu. Wszyst­kie trzy kon­tra­stowo uczest­ni­czyły rów­nież w uro­czy­sto­ściach ślub­nych i zarę­czy­no­wych. O ile łatwo to sobie wyobra­zić w kon­tek­ście pracy i dzia­łal­no­ści Marty i Magdy, o tyle ciężko było, jeśli cho­dzi o Jagnę, ale Miko­łaj wpadł na pomysł, że ele­gancko ubrani kie­rowcy przy­dają się rów­nież na ślu­bach. Wzięli zatem w leasing piękną białą limu­zynę, którą wynaj­mo­wali do ślu­bów, a którą – mając na uwa­dze mar­ke­tin­gowy punkt widze­nia – zapar­ko­wali na stałe przed kwia­ciarnią Marty. Marta ubie­rała auto kwia­tami, rekla­mu­jąc swoje usługi, a oba inte­resy, fune­ralny i ślubny, kwi­tły.

– Iro­nia losu, co? – mruk­nęła Jagna do przy­ja­ció­łek, nale­wa­jąc im pon­czu z wiel­kiej wazy, w któ­rej pły­wały różne czę­ści ciała. Marta zauwa­żyła oczy, obcięte palce oraz nosy.

– Jaka iro­nia? – zapy­tała czuj­nie Magda.

– No, że to takie święto fune­ralne, a u mnie teraz prze­stój.

– Ale ludzie chyba umie­rają jak co dzień?

– No tak, ale nikt nie chce robić teraz pogrze­bów, w tych tłu­mach na cmen­ta­rzu. Każdy chce prze­cze­kać – nie­chcący łyp­nęła okiem w kie­runku chłodni.

– Jagna! – jęk­nęła Magda i odsta­wiła tale­rzyk.

– No co ja ci pora­dzę? – Jagna wzru­szyła ramio­nami. Marta, dzięki fascy­na­cji Kocia, nie miała pro­blemu z zaak­cep­to­wa­niem, że za ścianą w chłodni kilka osób czeka na pogrzeb. Magda była nieco bar­dziej wraż­liwa.

– Mag­du­sia, będziemy przy­ja­ciół­kami aż do śmierci. A potem będziemy przy­ja­ciół­kami duchami. Będziemy prze­ła­zić przez ściany i stra­szyć innych – obie­cała Jagna, a Magda prych­nęła pon­czem na białą koronkę.

– O qźwa, sorry, cze­kaj, wytrę…

– Dobra, zostaw, wiem, jak to scho­wać. Jak żadne dziecko nie wle­zie mi do trumny, to nikt nie zauważy – mruk­nęła Jagna, a Marta tylko poki­wała głową, patrząc w kie­runku swo­jego uko­cha­nego syna.

– A gdzie twój mąż? – zapy­tała Magda.

– Pew­nie tam, gdzie twój – odcięła się Marta.

– Czyli w dupie.

– Wypijmy za to – uśmiech­nęła się Jagna. – Bo mój już dawno tam sie­dzi…

– Słu­chaj, a gdyby tak ktoś teraz zadzwo­nił? – zain­te­re­so­wała się nagle Magda, patrząc z nie­po­ko­jem na Jagnę.

– Kto niby?

– No rodzina zmar­łego. Że zmarł. To co wtedy?

– Jak to co? – Jagna wzru­szyła ramio­nami. – Pan Wło­dek czuwa.

Pan Wło­dek był już nie­pi­ją­cym kawa­le­rem, który od samego początku pra­co­wał u Jagny. Na początku tro­chę pił, nawet bar­dziej niż tro­chę, ale jak dwa razy zabrali mu prawo jazdy, to prze­stał. Po praw­dzie to nie tyle zabra­nie prawa jazdy, ile wymsknię­cie się klienta spo­wo­do­wało abs­ty­nen­cję pana Włodka.

Wybie­rali się do domu po ciało, lekko wcięty pan Wło­dek i pomoc­nik Dio­nizy. Dio­nizy miał trzy­dzie­ści sie­dem lat i autyzm, ale dosko­nale odnaj­do­wał się w świe­cie mar­twych. Two­rzyli team dosko­nały, choć nieco pod­pity pan Wło­dek sta­no­wił pewną nie­wia­domą. Dio­nizy nie odzy­wał się do nikogo. Stał w progu tak długo, aż skoń­czyli się żegnać. Wtedy z ogrom­nym pie­ty­zmem prze­kła­dał ciało do trumny i cze­kał, aż pan Wło­dek da mu znak, że może zamy­kać wieko. Następ­nie obaj brali trumnę na barki i powoli wyno­sili ją z pomiesz­cze­nia. Naj­czę­ściej scho­dzili po scho­dach, bo krewni zmar­łego nie mieli zwy­kle głowy do tego, żeby posta­rać się o klu­cze do czę­ści towa­ro­wej windy. Raz jeden, na zakrę­cie mię­dzy czwar­tym a trze­cim pię­trem, trumna wymknęła im się z rąk i zaczęła sama zjeż­dżać po scho­dach. Nie­stety, z impe­tem wal­nęła w okno klatki scho­do­wej i wyfru­nęła na zewnątrz. Całe szczę­ście, że – spa­da­jąc z nie­bosz­czy­kiem – nie zabiła nikogo innego. Zle­ciała na traw­nik przed domem, oczy­wi­ście się otwo­rzyła, bo nie była to kor­weta pan­cerna, nie­bosz­czyk mąż dłu­gim śli­zgiem pofru­nął pod polo­neza sąsiada i zakli­no­wał się na amen. Przez następne kilka godzin trwały deli­be­ra­cje nad tym, czy roz­bie­rać polo­neza, czy odciąć tatu­siowi rękę. Dio­nizy i pan Wło­dek sta­rali się prze­ko­nać zebra­nych do dru­giego roz­wią­za­nia, ale kon­sen­susu wciąż nie było. Jagna, prze­ra­żona zaist­niałą sytu­acją, wyrwała ze snu zna­jo­mego chi­rurga, roz­sta­wiła nad polo­ne­zem namiot i osta­tecz­nie mąż i ojciec tra­fił z powro­tem do trumny. Cała ta sytu­acja miała jeden plus. Pan Wło­dek zde­cy­do­wał, że nie tknie już wię­cej alko­holu, podej­rze­wa­jąc (ponie­kąd słusz­nie), że mógł on mieć wpływ na zaist­niałe wyda­rze­nia. Dla­tego teraz, kiedy fune­ralno-ślubne trio piło poncz – pan Wło­dek czu­wał. Miał odbie­rać tele­fony i ewen­tu­al­nie jechać po ciało. Jagna zaś miała mu tylko przy­po­mnieć, że ze względu na prze­cze­ki­wa­nie pierw­szego listo­pada mają tylko dwa miej­sca w chłodni, jed­nak w fer­wo­rze zajęć oraz z powodu pozwu Arka zapo­mniała.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki