Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
24 osoby interesują się tą książką
Jedno niewinne zaklęcie potrafi odmienić lub nawet zniszczyć życie.
Margo McKenzie pochodzi z jednej z najpotężniejszych magicznych rodzin w Szkocji. Ku rozpaczy krewnych odrzuciła czary po tragicznym w skutkach rytuale z udziałem jej matki. Dziewczyna stara się prowadzić zwyczajne życie. Pracuje w bibliotece, nałogowo czyta książki, ma niemagicznych znajomych i unika wszystkiego, co mogłoby wprowadzić do jej codzienności chaos.
Mimo to pewnej nocy po wypiciu kilku kieliszków wina za dużo, wygłupiając się przed przyjaciółką, Margo rzuca zaklęcie mające postawić na jej drodze idealnego mężczyznę. To z jej strony tylko żarty, jednak niewiele później opuszczoną ruderę w sąsiedztwie kupuje Theo Thorne – architekt, który spełnia wszystkie wymagania Margo wobec jej wymarzonego partnera.
To tylko przypadek czy dziewczyna sprowadziła go zaklęciem? A może mężczyzna stanowi wytwór czarów i nie jest prawdziwy? Dotarcie do prawdy utrudnia fakt, że Theo kupił obciążony potężną klątwą dom, którego wszystkich poprzednich właścicieli spotkał tragiczny koniec. Rodzina każe więc Margo trzymać się od niego z daleka, szukając sposobu na zmuszenie Thorne’a do opuszczenia przeklętej posiadłości. Theo nieodparcie przyciąga jednak do siebie Margo…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 519
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rzeczą powszechnie znaną jest fakt, że równonoc jesienna stanowi jeden z najważniejszych punktów w kalendarzu każdej prawdziwej czarownicy.
Rzeczą równie powszechnie znaną mojej rodzinie jest fakt, że stwierdzenie „prawdziwa czarownica” w żadnym wypadku do mnie nie pasuje.
– Równonoc jesienna! – marudziła ciotka Ava, gdy jak zwykle bez pytania wmaszerowała do mojego mieszkania i zagnieździła się w kuchni. W dodatku o siódmej trzydzieści rano, gdy właśnie w pośpiechu zbierałam się do pracy, wciąż rozczochrana i w dwóch różnych skarpetkach. – Powinnaś przyjść na nasz sabat. Wszystkie czarownice McKenzie na nim będą! Nawet ciotka Agnes przyjeżdża z Londynu. Rok temu byłaś usprawiedliwiona, bo wciąż załatwiałaś coś na uczelni, ale teraz? Jeśli nie przyjdziesz, obrazisz całą naszą rodzinę!
– Jestem już umówiona, ciociu – zaprotestowałam, wychodząc z sypialni z żakietem w ręce. Uklękłam, żeby poszukać porozrzucanych po salonie butów, a wtedy ciotka Ava machnęła ręką i najpierw jeden, a potem także drugi but przesunęły się ku mnie po podłodze prosto spod kanapy. – Dzięki, sama bym je znalazła.
– A potem spóźniła się do pracy – sarknęła. – Nie rozumem, dlaczego jak normalny człowiek nie użyjesz magii wtedy, kiedy chcesz.
– Bo wtedy nie byłabym normalnym człowiekiem – wymamrotałam, wkładając buty.
– Normalność jest przereklamowana – oznajmiła ciotka z pewnością siebie, która pewnie oburzyłaby jej całkiem normalnego męża, wujka Johna. – A wracając do sabatu i twojej wieczornej randki, czyżbyś wreszcie znalazła jakiegoś porządnego faceta?
– W Inverness nie ma porządnych facetów – odparłam, rzucając się na poszukiwania torebki. Zanim zdążyłam ją zlokalizować, podfrunęła do mnie ze stojącej pod oknem komody. Czasami miałam wrażenie, że ciotka Ava potrafi czytać w myślach. – Umówiłam się z przyjaciółką.
– Z tą dziewuchą od Barnesów? – prychnęła ciotka z lekceważeniem. – Ile razy mam ci powtarzać, że to nie jest dla ciebie odpowiednie towarzystwo, Margo? To tylko zwykły człowiek.
– A ty jesteś wkurzającą snobką, ciociu. – To nie była obelga, tylko fakt, a ciocia doskonale o tym wiedziała. – Przyjaźnię się z Charlie od dzieciństwa i nie zamierzam zrywać z nią kontaktu tylko dlatego, że coś się wam nie podoba.
Ciotka zmarszczyła swoje idealnie umalowane brwi i spojrzała na mnie z niesmakiem. Nic dziwnego, w porównaniu do niej prezentowałam się jak wyciągnięta kotu z gardła. Ciotka Ava, która ledwie co przekroczyła czterdziestkę, ale absolutnie nie było tego po niej widać, zawsze wyglądała idealnie. Dopasowany szary kostium, czarne szpilki, ułożone kasztanowe włosy, będące wizytówką niemalże całej mojej rodziny, perfekcyjny makijaż. We wszystkim pomagała jej magia. Nie wyobrażałam sobie, żebym mogła zebrać w tak doskonały kok swoje niesforne kosmyki inaczej niż za pomocą magii.
Ale jej sylwetka – zawsze wyprostowana niczym struna, szczupła i strzelista – była już wyłącznie zasługą genów i żelaznej dyscypliny treningowej, którą ciocia nadaremnie próbowała narzucić też mnie. Nie miałam jednak jej determinacji i silnej woli. Właściwie odziedziczyłam po niej tylko ośli upór.
– Przyjaciółka – powtórzyła ciocia, nadal z tym samym niesmakiem wykrzywiającym jej idealnie umalowane usta. – Tym bardziej powinna zrozumieć, że akurat ten dzień jest dla nas niezwykle ważny. Nie możecie przełożyć tego spotkania?
– Tak, Charlie jest moją przyjaciółką i wie o mnie bardzo dużo. Także to, że wcale nie mam ochoty przekładać spotkania z nią, żeby iść na sabat. Ta wymówka jest tylko dla rodziny, żeby nikt nie poczuł się urażony. Tobie, ciociu, mogę powiedzieć prawdę. Po prostu nie zamierzam tam iść.
Stojąc przed lustrem, przygładziłam włosy. Potem wyjęłam z torebki błyszczyk, pomalowałam lekko usta i na tym zakończyły się moje zabiegi upiększające. Po co miałabym robić coś innego, skoro rzęsy mam naturalnie długie i ciemne, a cerę tak piegowatą, że i tak nie ukryłby tego żaden podkład ani puder?
– Więc co, mnie możesz urazić?
– Robiłam to tyle razy, że obie już dawno się do tego przyzwyczaiłyśmy. A teraz przepraszam cię, ale muszę iść do pracy.
– Do pracy? A gdzie śniadanie? Herbata? – oburzyła się ciotka. – Śniadanie to najważniejszy posiłek dnia.
– Zjem coś w pracy – odparłam, ale kiedy mijałam bar, przy którym siedziała, na blacie znienacka wylądował talerz z kanapkami i dwa kubki z aromatycznie pachnącą herbatą.
– Nie ma takiej potrzeby. – Ciotka uśmiechnęła się promiennie. – Już zrobiłam ci kanapki.
Pokręciłam z niedowierzaniem głową, ale posłusznie rzuciłam torbę na podłogę i zajęłam stołek obok cioci, żeby zjeść śniadanie.
Ciocia często wpadała do mnie rano, chyba głównie po to, żeby pokazać mi, o ile prostsze byłoby moje życie, gdybym zdecydowała się na co dzień używać magii tak jak ona czy reszta mojej rodziny. Nic dziwnego, w końcu od lat byłam im solą w oku. Córka klanu McKenzie, z którego wywodziły się najpotężniejsze czarownice w całej Szkocji, odmawia używania magii! Skandal.
Chwyciłam kanapkę, szybko jednak straciłam apetyt, gdy ciotka zaczęła swój kolejny wywód. Słyszałam go już chyba dziesiąty raz, więc nie skupiałam się na jej słowach aż tak bardzo, jak pewnie powinnam.
– Pamiętasz jeszcze, po kim dostałaś swoje imię?
Pamiętałam. Aż za dobrze.
– Po legendarnej założycielce naszego rodu, Margo McKenzie! Pierwszej czarownicy na terenie Zjednoczonego Królestwa. Twoi rodzice mieli wobec ciebie tak wielkie oczekiwania, że nie wahali się nadać ci tego imienia, zwłaszcza że ułożenie gwiazd podczas twoich narodzin było takie samo, jak wtedy, gdy Margo McKenzie zginęła!
Tak, to z pewnością była doskonała wróżba dla mnie.
– Ty tymczasem zupełnie nie dorastasz do oczekiwań, jakie wszyscy wobec ciebie mieliśmy – kontynuowała ciotka obrażonym tonem, zupełnie nie zwracając uwagi na to, że słuchałam jej jednym uchem. – Twoi rodzice byliby bardzo rozczarowani, gdyby to widzieli.
Na szczęście ojciec zdążył zginąć, zanim to stało się jasne, a matka nabawiła się od tego choroby psychicznej i żadne z nich nie musiało się za mnie wstydzić. Co za ulga.
– Nikt nigdy nie zapytał mnie, czy chcę, żeby stawiano wobec mnie takie oczekiwania – odpowiedziałam. – Nie potrafię działać pod presją. Jestem bibliotekarką, a nie legendarną założycielką klanu czarownic, o której nie wiadomo nawet, czy na pewno istniała. I nie chcę się z nią mierzyć, bo i tak nie mam szans wyjść z tego zwycięsko. Wolę już pójść w drugą stronę i rozczarować was tak bardzo, jak tylko się da.
Poparzyłam się herbatą, którą właśnie próbowałam przełknąć, chociaż byłam pewna, że jeszcze chwilę wcześniej wcale nie była taka gorąca. Ciotka Ava opanowała do perfekcji dyskretne rzucanie zaklęć.
– Nie ma wątpliwości co do tego, czy Margo McKenzie istniała – stwierdziła stanowczo. – Ty natomiast mogłaś przynajmniej nie przynieść nam wstydu i stać się porządną czarownicą, gdybyś nie odmówiła szkolenia. Jeszcze będziesz miała z tego powodu problemy, zobaczysz.
Zacisnęłam mocno wargi, żeby nie wspomnieć przypadkiem o problemach, które już się pojawiały. Ciotka niekoniecznie musiała wiedzieć, że nie panuję nad swoją magią, że ta czasami wymyka mi się spod kontroli po prostu dlatego, że jej nie używam i mam jej za dużo. To by tylko utwierdziło ciotkę w przekonaniu, że ma rację.
– To naprawdę bardzo fascynująca rozmowa, ciociu, ale nie mam teraz na to czasu. – Odstawiłam kubek na blat i wepchnęłam do ust ostatni kęs kanapki. – O ósmej muszę być w pracy. Mamy mnóstwo roboty, przyjechała nowa dostawa książek i trzeba je wszystkie skatalogować, odpowiednio opisać i poumieszczać we właściwych działach.
Ciocia zmarszczyła nos z niesmakiem.
– Gdybyś używała czarów…
– Możesz nakarmić kota, zanim wyjdziesz, proszę? – przerwałam jej, poniewczasie przypominając sobie o śpiącym na kaloryferze futrzaku. Przynajmniej w tym przypominałam prawdziwą czarownicę. Miałam kota. Czarnego. – I zamknij za sobą drzwi na klucz. Pa!
– Jakby ktokolwiek kiedykolwiek zdecydował się okraść którąkolwiek siedzibę McKenziech – mamrotała za mną ciotka. – Przecież wszyscy wiedzą, że chroni cię rodzina…
Nie słuchałam więcej; zatrzasnęłam za sobą drzwi i wybiegłam na ulicę, gdzie mżył drobny deszcz. Nienawidziłam takiej pogody. Spod mojego domu na Argyle Street szło się raptem piętnaście minut do biblioteki w Inverness, gdzie pracowałam od roku. Rodzina niespecjalnie pogodziła się z faktem, że po skończeniu studiów nie wróciłam do domu rodzinnego, tylko przeprowadziłam się tutaj. Zgodnie przyrównywali mój dwupokojowy domek do kurnika. Rzeczywiście był nieduży, parterowy, z dachem pokrytym starą dachówką i z mikroskopijnym trawnikiem oddzielonym od chodnika niewysokim murkiem i żelazną furtką. Lubiłam go jednak i nie zwracałam uwagi na pretensje rodziny.
Droga do biblioteki wiodła przez Ardconnel Street, nad którą z obydwu stron pochylały się stare, kilkupiętrowe kamienice, a potem Academy Street z licznymi sklepami i butikami. Moje miejsce pracy mieściło się na skwerze przy zajezdni autobusowej, mimo deszczu jednak wolałam otworzyć nad głową parasolkę, opatulić się szczelniej ramoneską i iść pieszo. Lubiłam Inverness. Choć na ulicach panował spory ruch, nadal czuło się tu klimat dawnych czasów.
Biblioteka miejska odznaczała się od innych budynków fasadą opartą na sześciu kolumnach. W środku zawsze było chłodno, a po pomieszczeniach niosło się echo.
Przez hol przeszłam do głównej sali bibliotecznej z wysokim sufitem i dalej, do czytelni. Tam za kontuarem siedział już znudzony Eddie.
Charlie rzeczywiście była moją przyjaciółką od dzieciństwa, ale pod względem charakterów przez lata trochę się rozeszłyśmy – ona stała się dużo bardziej imprezowa, ja byłam typowym molem książkowym. Eddie zaś kojarzył wszystkie moje literackie nawiązania, potrafił rozmawiać ze mną godzinami o książkach i fascynował się każdą nowo wydaną pozycją sci-fi i fantasy. O rok ode mnie młodszy, wysoki, chudy jak tyczka, o pociągłej twarzy z jasną, woskową cerą i niebieskimi oczami, przypadł mi do gustu już mojego pierwszego dnia w pracy rok wcześniej. Na szczęście z wzajemnością.
– Cześć, ruda wiedźmo – przywitał się ze mną jak zawsze. – Ładna dzisiaj pogoda, co? W sam raz na sabat.
Przewróciłam oczami, zdejmując kurtkę i rzucając ją na blat przed nim. Eddie z westchnieniem odwiesił ją na wieszak.
– Przestań, proszę – jęknęłam. – Od wszystkich dookoła wciąż słyszę o tym cholernym sabacie. Jak jeszcze raz ktoś o tym wspomni, zacznę rzucać zaklęciami.
– Przykro mi, ale nie umiesz. – Zaśmiał się. – Czyli humor dopisuje?
– A co u ciebie? – Przeszłam za kontuar i chwyciłam wózek z książkami, których poprzedniego dnia nikomu nie chciało się rozwieźć na miejsce. – Co słychać?
– Matka powiedziała mi, że muszę się wyprowadzić.
– Serio? – Eddie jako jedynak był oczkiem w głowie mamusi, zwłaszcza że jego ojciec zmarł jakiś czas wcześniej. Kolejna rzecz, która nas łączyła. – Wydawało mi się, że nigdy nie wypuści cię z domu.
– Ja też tak myślałem – westchnął. – To chyba dlatego, że przedstawiłem jej Sophie. Obraziła się śmiertelnie i oznajmiła, że skoro jestem już taki dorosły, zarabiam na siebie i w ogóle, to powinienem się wyprowadzić.
– Poproś Sophie, może przenocuje cię w sklepie. Albo u siebie. – Sophie, dziewczyna Eddiego, prowadziła miejscową księgarnię z komiksami. – Kiedy ma nastąpić wyprowadzka?
– Jak najszybciej. Serio, zamiast się śmiać, lepiej zaproponowałabyś mi gościnę.
Zaśmiałam się. Jasne, Eddie w moim dwupokojowym domku z kotem. Chyba musiałby spać w łazience.
– Masz dziewczynę, Eddie, ją zapytaj – powtórzyłam, pchając wózek.
Eddie zrobił nieszczęśliwą minę.
– Ale Sophie mieszka z rodzicami…
Najwyraźniej przeznaczenie skazało tych kochanków na porażkę. Dobrze, że ja nie miałam takich problemów. W końcu wszyscy faceci, którzy mieli dość oleju w głowie, żebym mogła się nimi zainteresować, bali się wszystkich kobiet z rodziny McKenziech.
Rozdzwoniła się moja komórka, wyjęłam ją więc z tylnej kieszeni dżinsów, żeby spojrzeć na wyświetlacz. Skrzywiłam się. Rodzina nie odpuszczała.
– Dzień dobry, ciociu – odebrałam. Oddalając się z wózkiem, słyszałam jeszcze chichot Eddiego. Wiedział, co przeżywałam. Nieraz opowiadałam mu o mojej nieco toksycznej familii. – Co słychać?
– Cześć, Margo. – Ciocia Georgia była chyba tą najbardziej rozsądną spośród wszystkich. A może uważałam tak dlatego, że dzieliła nas najmniejsza różnica wieku, bo ciocia miała ledwie trzydzieści pięć lat. Nie byłoby nic dziwnego w tym, gdybym mówiła jej po imieniu. – Dzwonię, żeby cię ostrzec, że wkrótce przeżyjesz pewnie zmasowany atak. Ava opowiedziała już wszystkim, że nie chcesz przyjść na sabat. Wiesz, że to będzie pierwszy sabat Skye? Obydwie z ciotką Imogen są obrażone.
Świetnie, ciotce Avie jak zwykle można było zaufać.
Ale w sumie co za różnica, czy się wygadała. Moja rodzina i tak zawsze wiedziała, co się u mnie działo. Zasługa ciotki Elsie, naszego rodzinnego medium.
– Pomarudzą trochę i dadzą sobie spokój – odpowiedziałam. – Nie wybieram się na żaden sabat i nie zamierzam zmienić zdania. Będę pić wino, oglądać Pięćdziesiąt twarzy Greya, jeść popcorn i rozmawiać z Charlie o facetach.
– Wszystko jestem w stanie zrozumieć, Margo, naprawdę – odparła ciotka Georgia z niesmakiem – ale Pięćdziesiąt twarzy Greya? Poważnie?
– To właśnie oglądają normalni ludzie – wyjaśniłam z uporem. – A ja jestem normalnym człowiekiem. Całkowicie normalnym.
– Masz rude włosy i niebieskie oczy, już to nie jest normalne – zaprotestowała. – Wiesz, że u ludzi to jedno z najrzadszych połączeń genetycznych?
– Do czego zmierzasz?
– Nie ma czegoś takiego jak normalny człowiek – wyjaśniła. – Każdy z nas jest inny, w jakiś sposób wyjątkowy. Jeden pięknie maluje, drugi jest wirtuozem jakiegoś instrumentu muzycznego, a trzeci włada magią. Mówiąc, że chcesz być normalna, wcale nie masz tego na myśli. Chcesz po prostu, żeby nikt się ciebie nie bał przez to, że nie potrafiłby cię kontrolować. Jak ci to idzie, co?
– Szło mi świetnie, dopóki nie wróciłam do Inverness – mruknęłam.
– Więc po co wróciłaś?
Wszyscy chyba się nad tym zastanawiali. Byłam pierwszą studentką na obu kierunkach – filologia i bibliotekoznawstwo – i spędziłam cztery lata w Oxfordzie. Raczej nikt się nie spodziewał, że wrócę do Inverness. Rodzina postawiła na mnie krzyżyk. Znając moją niechęć do magii, sądzili, że ucieknę od niej jak najdalej.
Nie potrafili zrozumieć jednego – ja po prostu czułam, że tu jest moje miejsce. Dobrze mi było w moim mieście i lubiłam wracać do domu rodzinnego, wokół którego rozciągały się wrzosowiska.
Tęskniłam też za rodziną, jakkolwiek denerwująca bywała. Tęskniłam za stanowczością ciotki Avy, za zdrowym rozsądkiem ciotki Georgii, za surowością ciotki Imogen, nieco zwariowanym sposobem bycia ciotki Elsie i za ciepłem ciotki Lauren. Tęskniłam też za moimi na wskroś współczesnymi kuzynkami i babcią, osobą, która praktycznie mnie wychowała, kiedy zabrakło moich rodziców. Ponieważ byłam niejako niczyja, byłam wszystkich. Wszyscy oni kochali mnie jak własną córkę, a ja nie potrafiłam tak po prostu odwrócić się od tego plecami.
Nawet jeśli w rezultacie wszyscy męczyli mnie o głupi sabat, lekcje rzucania zaklęć i znalezienie sobie porządnego faceta, co w okolicach Inverness, gdzie niemalże wszyscy bali się kobiet z rodziny McKenziech, było praktycznie niemożliwe. Serio, prawie wszystkie moje ciotki znalazły mężów gdzieś na wyjazdach.
– Ciociu, przepraszam, ale nie mam teraz za bardzo czasu – odpowiedziałam w końcu. – Jestem w pracy.
– Jasne, dziecino – westchnęła, a potem dodała: – Chwilkę, ciocia Elsie chce ci coś przekazać.
Oho, to zapewne znaczyło, że miała kolejną bardzo niejasną wizję. Uwielbiałam wizje cioci Elsie, bo zazwyczaj nie wiadomo było, co ani dlaczego ma za ich pomocą do przekazania.
– Elsie mówi, żebyś… nie szła na sabat? – dokończyła ciocia Georgia ze zdziwieniem. Na moment głosy stały się przytłumione, co zapewne oznaczało, że zasłoniła głośnik ręką i coś omawiała, a potem znowu usłyszałam wyraźnie jej głos: – Tak, najwyraźniej Elsie uważa, że jednak nie powinnaś iść. No, skoro Elsie tak mówi, to chyba rodzina da ci spokój.
Wcale mnie to nie uspokoiło.
– Zaraz, zaraz – powiedziałam, zatrzymując się na środku czytelni. – Dlaczego tak mówi? Powinnam się bać? Stanie mi się coś złego? Albo wam?
Czekałam przez chwilę, podczas gdy ciocia Georgia znowu coś konsultowała. A potem ku mojej uldze odpowiedziała:
– Elsie nie sądzi, żeby chodziło o coś złego. Po prostu nie chce, żebyś szła na sabat.
– To przynajmniej znaczy, że przestaniecie się mnie czepiać – mruknęłam.
Ciocia Georgia zaśmiała się do słuchawki.
– No wiesz! To nie czepianie się, to zwykła rodzinna troska!
Zwykła rodzinna troska. Czasami dusiłam się od tego nadmiaru miłości i zaczynałam się zastanawiać, czy przeprowadzka do Londynu aby na pewno nie byłaby lepszym wyjściem.
– W takim razie przekaż, proszę, reszcie rodziny, że nie muszą się o mnie martwić – poprosiłam. – Trzeba słuchać cioci Elsie. Upewnij się też, bardzo proszę, że ciocia Imogen zrozumiała to wystarczająco dokładnie.
Najbardziej obawiałam się konfrontacji z ciotką Imogen. Najstarsza z moich ciotek była też najstraszniejsza, straszniejsza nawet od babci. Z babcią sobie radziłam, bo miała do mnie słabość, ciotka Imogen natomiast nigdy mnie nie lubiła. I zawsze porównywała mnie ze swoją idealną starszą córką, Willow, która będąc w moim wieku, rozkręcała już własną firmę, a wcześniej skończyła z wyróżnieniem dwa fakultety, i to nie jakieś bezużyteczne badziewie jak ja, tylko porządne zarządzanie i marketing oraz księgowość.
Równocześnie była na tyle dobra w czarach, że ciotka Ava, która ją szkoliła, po dwóch latach stwierdziła, że nauczyła ją już wszystkiego. Willow prawdopodobnie była cyborgiem, ale nigdy nie udało mi się tego udowodnić.
Mając w domu taki chodzący ideał, ciotce Imogen trudno było uwierzyć, że ktoś może nie być tak samo pojętny, co bardziej niż na mnie odbijało się na jej drugiej, młodszej córce, Skye. Skye, ledwie osiemnastoletnia, nigdy nie była wzorową uczennicą ani córką, co niejednokrotnie powodowało konflikty między nią a ciotką.
Kiedy wreszcie skończyłyśmy rozmawiać, wyciszyłam telefon i wzięłam się do pracy, obiecując sobie, że więcej nie dam się rozproszyć.
Rozłożyłam książki i udałam się na zaplecze, gdzie w niewielkiej zakurzonej klitce przez kolejne godziny katalogowałam nową dostawę. Chociaż siedziałam sama kupę czasu w ciemnym i ciasnym pomieszczeniu, nie przeszkadzało mi to. Lubiłam to zajęcie.
Dopiero około południa od pracy oderwał mnie sygnał SMS-a. Pisała Charlie.
Piątek aktualny czy rodzinkajednak zaciąga cię na spęd czarownic?
Przewróciłam oczami. Jak zawsze bezpośrednia.
To się nazywa sabat, odpisałam.I oczywiście, że piątek aktualny. Odpuścili.
Nie wierzę! Postawiłaś się im?!
Nie rozumiałam, dlaczego Charlie uważa to za takie nieoczekiwane. W końcu nieraz stawiałam się rodzinie. Na przykład odmawiając szkolenia. Albo idąc na studia, jakie ja chciałam skończyć, a nie na jakich widziały mnie babcia i ciotki. Odpisałam:
Oczywiście. Przynieś wino, ja skombinuję coś do jedzenia.
Kolejny SMS od Charlie rozbawił mnie jeszcze bardziej.
Margo będzie gotować?! Nie mogę tego przegapić!
To chyba nie była drwina. W końcu lubiłam i umiałam gotować – normalnie, bez użycia magii, chyba jako jedyna z całej mojej rodziny.
W takim razie jesteśmy umówione
– wystukałam, po czym wróciłam do pracy.
Wtedy jeszcze nie miałam żadnych złych przeczuć.
Piątek był moim dniem wolnym od pracy. W zasadzie wcale nie chciałam go brać, ale moja szefowa, Beatrice, uznała, że na pewno będę chciała przygotować się na równonoc jesienną. Nie protestowałam.
Przedpołudnie postanowiłam wykorzystać na wizytę u weterynarza, żeby zaszczepić Chandlera. Zapakowałam go do transportera i – jak zwykle pieszo, chociaż nadal mocno padało – udałam się do gabinetu. Na szczęście znajdował się niedaleko, ledwie parę ulic od mojego domu. Był to niewielki, wciśnięty między dwa sklepy odzieżowe punkt składający się zaledwie z poczekalni i jednego pomieszczenia. Zielony szyld głosił, że w tym miejscu przyjmuje doktor weterynarii Ross Shepard.
Zdjęłam z głowy kaptur bordowej kurtki przeciwdeszczowej i wkroczyłam do środka, niosąc przed sobą syczący transporter.
W poczekalni było zupełnie pusto; przechylony przez kontuar doktor Shepard rozmawiał wesoło ze swoją recepcjonistką, Eleanor.
– Margo! – zawołała na mój widok, uśmiechając się do mnie szeroko. – Mam nadzieję, że Chandlerowi nic się nie stało?
Odpowiedziałam uśmiechem i ze stęknięciem postawiłam transporter na blacie. Skurczybyk ważył kilkanaście funtów.
– Przyniosłam go tylko na okresowe szczepienia – odparłam, po czym przeniosłam wzrok na weterynarza. – Dzień dobry.
Zaczęłam się trochę denerwować. Doktor Shepard się wyprostował, włożył ręce do kieszeni białego kitla i posłał mi wesołe spojrzenie niebieskich oczu. Miałam wrażenie, że moje serce na moment przestało bić.
– Dzień dobry, panno McKenzie – odpowiedział, po czym zrobił zachęcający gest ręką. – Zapraszam do środka. Akurat nie mam żadnych pacjentów.
Kiedy sięgnęłam po transporter, ubiegł mnie i sam go podniósł, za co podziękowałam nerwowym uśmiechem. Podchwyciłam niedowierzające spojrzenie Eleanor, która kręciła głową z dezaprobatą (uważała, że dawno powinniśmy zacząć mówić sobie po imieniu), ale zignorowałam ją i poszłam do gabinetu.
Problem w tym, że Ross Shepard miał dziewczynę. A szkoda, bo naprawdę mi się podobał. Jako jeden z niewielu facetów w Inverness zachowywał się wobec mnie przyjaźnie. Miał miły uśmiech, regularne rysy, niebieskie oczy, nieco rozczochrane, jasnobrązowe włosy, był wysoki i szczupły – krótko mówiąc, naprawdę przystojny.
Niestety miał jedną wadę. Zazdrosną dziewczynę, która często wpadała do jego gabinetu, gdy pracował.
– Dobrze, zobaczmy naszego małego pacjenta.
Weterynarz założył rękawiczki, otworzył transporter i nie bez problemów wyjął wciąż syczącego Chandlera. Kiedy kot go zadrapał, rzuciłam się do przodu.
– Może ja…
– Spokojnie, dam sobie radę. – Ross uśmiechnął się lekko. – Co by ze mnie był za weterynarz, gdybym nie dał? Szczepimy na wściekliznę?
Potwierdziłam mruknięciem.
Lekarz zaczął uspokajająco głaskać Chandlera, na co ten zareagował głośnym mruczeniem. To nie było w jego stylu, zazwyczaj bał się obcych.
– Potrzyma go pani teraz? Przygotuję szczepionkę.
Posłusznie przejęłam zwierzaka i zaczęłam wodzić wzrokiem za weterynarzem. Krzątał się, zaglądając po drodze do komputera, gdzie miał wszystkie informacje dotyczące mojego pupila.
– W zasadzie to nigdy nie pytałem… Dlaczego Chandler? Czyżby wielbicielka kryminałów?
– Tak, właściwie to tak – przyznałam. – Lubię Raymonda Chandlera. No wie pan, Kłopoty to moja specjalność…
– Nie wygląda pani na kogoś, komu pasowałby ten tytuł. – Zaśmiał się, wracając do mnie już z pełną strzykawką i środkiem dezynfekującym. – Na czarownicę zresztą też nie. Raczej wygląda pani… całkiem normalnie. A tak poza tym, jestem Ross.
Serce mi podskoczyło, gdy wyciągnął do mnie dłoń w jednorazowej rękawiczce. Chwyciłam mocno Chandlera lewą ręką, a drugą podałam… Rossowi.
– Margo – powiedziałam nieco zachrypniętym głosem.
– Już dawno miałem ochotę to zrobić – przyznał z zadowoleniem, zabierając się za szczepienie. Ani się obejrzeliśmy, a już było po krzyku. – Masz bardzo ładne imię.
– Dziękuję – bąknęłam, próbując zmusić Chandlera, żeby wrócił do transportera. – Dostałam je po założycielce naszego rodu. Podobno to była wielka czarownica. Zupełnie nie jak ja. – Te ostatnie słowa dodałam ze względu na niego. Wolałabym, żeby widział we mnie kobietę, a nie czarownicę.
– Tak, słyszałem opowieści o Margo McKenzie – przyznał. – Zawsze mnie fascynowały. Może kiedyś opowiedziałabyś mi o tym coś więcej?
Serce znowu mi podskoczyło. Spokój, głupie serce!
– Nie widzę problemu – odpowiedziałam beztrosko. – Może przy okazji kolejnej wizyty z Chandlerem.
– Chociaż bardzo lubię Chandlera, myślałem raczej o czymś po pracy – sprostował, a ja zagapiłam się na niego przez moment, przez co straciłam czujność i dałam się chlasnąć Chandlerowi po dłoni pazurem. – Może jakaś wspólna kolacja? Przychodzisz tu prawie od roku, a ja prawie nic o tobie nie wiem.
– Każdego swojego klienta zapraszasz na kolację? – zapytałam lekko.
Ross zaśmiał się i pokręcił głową.
– Nie, nie każdego. Tylko tych ładnych i czarujących.
Z wahaniem spojrzałam na niego spod rzęs. Przecież on ma dziewczynę!
– A twoja dziewczyna nie będzie o to zła? – drążyłam, starając się brzmieć tak, jakby mnie to wcale nie obchodziło. – Nie chciałabym mieć problemów, gdyby pomyślała sobie za dużo czy coś…
– Nie musisz się tym przejmować. To, co myśli Dana, to już tylko jej sprawa – odpowiedział Ross ze smutnym grymasem. – Rozstaliśmy się jakiś miesiąc temu. Dziwne, że nic nie słyszałaś, myślałem, że Eleanor ci o tym wspomni.
Nie, Eleanor nic nie wspominała, może dlatego, że przez ostatni miesiąc się nie widziałyśmy. Właściwie prawie z nikim się nie spotykałam. Ale nie powiedziałam tego Rossowi, żeby nie uznał mnie za nietowarzyską.
– Jakoś się nie złożyło – bąknęłam. – Bardzo mi przykro. Chyba długo ze sobą byliście?
– Za długo. – Zaśmiał się. – Od studiów. Dana… powiedzmy, że oczekiwała od życia czegoś innego niż ja. Ale nie mówmy już o tym, proszę. To co z tą kolacją? Dasz się zaprosić?
Przez moment wpatrywałam się w niego bez słowa. Miałam do tego faceta słabość, odkąd chodziłam do niego z Chandlerem. Nigdy wcześniej nie dawał mi do zrozumienia, że mógłby być mną zainteresowany. A teraz co, rozstał się z Daną i od razu szuka nowej dziewczyny?
– Jasne – odpowiedziałam w końcu. A co mi szkodzi! – Masz jakąś wizytówkę?
Podał mi dwie – jedną schowałam do portfela, a na drugiej nabazgrałam swój numer, zanim mu ją oddałam.
Ross spojrzał na nią z zadowoleniem.
– Zadzwonię – obiecał.
– Trzymam cię za słowo.
Uciekłam z gabinetu, zanim zdążyłam powiedzieć coś głupszego. Zatrzymałam się dopiero przy recepcji. Położyłam na kontuarze transporter z Chandlerem i zwróciłam się do Eleanor, żeby zapłacić za wizytę.
– Nie kasuj tej pani – usłyszałyśmy nagle głos Rossa, który wychylił się za mną z gabinetu. Poczułam rumieniec wypełzający mi na policzki. – Przynajmniej będziesz miała u mnie dług, Margo.
Kiedy wyszedł, Eleanor z ekscytacją zaczęła pytać o przebieg naszej rozmowy.
– Przecież widziałam, że przez ostatnie miesiące robiłaś do niego maślane oczy – szepnęła konspiracyjnie. – Musisz kuć żelazo, póki gorące, skoro rozstał się z Daną. Umówiliście się, co?
Z zażenowaniem pokręciłam głową.
– Nie chcę o tym rozmawiać.
– Czyli tak! – pisnęła radośnie. – No i dobrze, wolę ciebie od tych wszystkich głupich lasek, co tu przychodzą. Z tobą nigdy nie można się nudzić.
– Dlatego, że jestem czarownicą? – prychnęłam.
– Twoja rodzina już o to zadba – przyznała. – Pewnie każdy facet, który się z tobą zwiąże, będzie miał z nimi ciężko, ale Ross sam ma dużą rodzinę, więc nie będzie mu to przeszkadzało.
– Uważaj, bo zaraz wybierzesz mi datę ślubu. – Roześmiałam się. – To nic takiego. Dałam mu tylko swój numer. Nawet się jeszcze nie umówiliśmy.
– „Jeszcze” jest tutaj słowem kluczowym. – Eleanor do mnie mrugnęła. – A teraz zmykaj, nie chcesz się chyba spóźnić na sabat?
– Nie idę na żaden sabat, Eleanor – westchnęłam, chwytając transporter z Chandlerem. – Myślałam, że to oczywiste.
– Niby tak, ale cały czas mam nadzieję, że namówię cię na używanie zaklęć. Byłoby ekstra! Chciałabym to kiedyś zobaczyć.
Pożegnałam się i wyszłam na zewnątrz, po drodze naciągając na głowę kaptur. Eleanor była chyba najbardziej ciekawskim stworzeniem, jakie znałam.
Kiedy dotarłam do domu, zauważyłam, że drzwi są otwarte. Nie zmartwiło mnie to, westchnęłam tylko z irytacją. Nikt z mojej rodziny nigdy nie dostał drugiego kompletu kluczy, a jednak wszyscy i tak wchodzili do środka, gdy chcieli, zwłaszcza ciotki.
– Cześć! – wykrzyknęłam w przestrzeń, niepewna, kogo zastanę w środku. Zaraz jednak do mojego nosa doleciał przyjemny zapach, chyba jakiegoś mięsnego sosu, i już nie musiałam dłużej zgadywać. – Ciociu Lauren? To ty?
– Oczywiście, że ja, kochanie. – Ciotka wyjrzała z kuchni i uśmiechnęła się ciepło. – Skąd wiedziałaś? Użyłaś magii?
Roześmiałam się, bo w jej głosie usłyszałam nadzieję. Pokręciłam głową, po czym postawiłam transporter na podłodze i wypuściłam Chandlera. Syczał z niezadowoleniem, ale nie ruszył się ani o krok, żeby wyjść. Zostawiłam go więc w spokoju, zdjęłam przemoczone buty i kurtkę, po czym dołączyłam do cioci w kuchni.
– Nie, ciociu. Po prostu ty jedyna gotujesz, kiedy do mnie przychodzisz – wyjaśniłam, przytulając ją.
Ciocia Lauren była po czterdziestce. Podobnie jak ja miała niebieskie oczy, a włosy trochę jaśniejsze od reszty rodziny, w ładnym, miodowym odcieniu. Spinała je w nieporządny kok na czubku głowy. Mniej więcej mojego wzrostu, o luźnym stylu ubierania się i pulchnej twarzy, zupełnie nie przypominała swojej starszej siostry, ciotki Imogen. Już prędzej kuzynkę, ciotkę Elsie.
Ciotka Imogen, ciotka Lauren i moja matka były siostrami, córkami mojej babci, Caitlin McKenzie. Z kolei ciotka Ava, ciotka Elsie i ciotka Georgia były córkami młodszej siostry babci. Ciotka Lauren nigdy nie wyszła za mąż i nie miała własnych dzieci, przez co traktowała mnie jak córkę. Miała najmilsze usposobienie ze wszystkich moich ciotek, a w dodatku zawsze stała za mną murem. W rodzinie niestety niespecjalnie respektowano jej zdanie.
Ciotka Lauren zajęła się tym, co wychodziło jej najlepiej – gotowaniem. Jak nikt znała się na przyrządzaniu wywarów i eliksirów, ale lubiła też przygotowywanie jedzenia. Uważała, że jestem niedożywiona, i chyba dlatego gotowała za każdym razem, gdy do mnie wpadała.
– Byłaś u tego przystojnego weterynarza? – Chyba cała rodzina wiedziała o moim idiotycznym zauroczeniu Rossem. Tak to już jest, jak ma się wokół siebie czarownice. – Na twoim miejscu bardziej martwiłabym się o Chandlera i chodziłabym do niego częściej.
Chciałam zajrzeć do garnków, ale dała mi po łapach.
– Jeszcze niegotowe – wyjaśniła, z uśmiechem grożąc mi palcem. – Zjemy razem, kiedy przyjdzie Charlie. Dawno jej nie widziałam i chcę zapytać, co u niej. Nie będziesz miała nic przeciwko?
Machnęła ręką i gaz sam włączył się pod garnkiem z wodą.
Pokręciłam głową.
– Oczywiście, że nie, ciociu. – W przeciwieństwie do ciotki Avy albo mojej babci ciotka Lauren bardzo lubiła Charlie. – A jeśli chodzi o weterynarza, chodzę do niego dokładnie tak często, jak potrzebuje tego Chandler. Wiesz, że nie lubi podróżować w transporterze i zawsze się denerwuje.
– Rany, czyli bardziej przejmujesz się samopoczuciem kota niż przystojnym weterynarzem? – zdziwiła się. – Jak ty zamierzasz kiedykolwiek kogoś sobie znaleźć, Margo? Nie bierz ze mnie przykładu, samotne życie z twoimi ciotkami może przyprawić o chorobę psychiczną.
O tak, wierzyłam w to.
– Ross ma dziewczynę, wiesz…
– Już nie. – Uśmiechnęła się figlarnie. – Słyszałam, że rozstali się jakiś czas temu. Nie mów, że jeszcze o tym nie wiesz. Jeśli nie on, to ta jego recepcjonistka już na pewno cię poinformowała.
Rany. Ciotki ciągle miały nadzieję na wyswatanie mnie z kimś z okolicy, żebym już na zawsze została w Inverness.
W rodzinie McKenziech mężczyźni byli raczej tłem. Wszystkie ciotki miały spokojnych, cichych mężów, którym nie przeszkadzała kobieca dominacja. Prawdę mówiąc, ja miałam nadzieję na kogoś innego – i może dlatego wciąż byłam sama.
– Więc Ross pasuje do waszego obrazu mojego męża? – zapytałam nieco drwiąco, wyjmując z szafki talerze, a z szuflady sztućce. – Spokojny, bezpieczny, sympatyczny, wystarczająco zakorzeniony w okolicy?
– No wiesz! – prychnęła ciotka Lauren. – Zależy mi na twoim szczęściu, a to ty wodzisz za nim rozmarzonym wzrokiem, nie ja, prawda? Myślisz, że jest w naszej rodzinie ktoś, kto tego nie zauważył? Założę się, że nawet on o tym wie!
Miałam nadzieję, że nie.
– Po to tu przyszłaś? Żeby rozmawiać o moich planach matrymonialnych? – zapytałam nieco zbyt napastliwie. – Przepraszam, oczywiście cieszę się, że jesteś, i dziękuję, że dla mnie gotujesz, po prostu…
– Tak, rozumiem – przerwała mi. – Właściwie to chciałam porozmawiać o czymś innym. Słyszałam, że Elsie powiedziała ci, że nie powinnaś iść na sabat.
Wzruszyłam ramionami.
– Właściwie to ciocia Georgia mi o tym powiedziała. Nie słyszałam tego bezpośrednio.
– Trochę mnie to zmartwiło – przyznała, wrzucając makaron do gotującej się wody. – Elsie zawsze widzi przyszłość w specyficzny sposób. Tym razem jednak… Nie spodobało mi się to, co usłyszałam.
Zmarszczyłam brwi. Wizje ciotki Elsie bywały różne. Kiedyś zadzwoniła do mnie z informacją, że martwi się o mnie i że widziała przy mnie jakiś ponury cień. Tego samego dnia miałam wypadek samochodowy, w którym złamałam kręgosłup, i przez trzy miesiące dochodziłam do siebie, zanim się zrósł. Innym razem zakazała cioci Georgii wsiadać do samolotu, którym miała lecieć do Londynu, do ciotki Agnes, jedynej córki trzeciej siostry babci, a potem się okazało, że samolot rozbił się zaraz po starcie i chociaż większość osób uratowano, zginęły dwie siedzące w tym samym rzędzie, w którym znajdowało się miejsce cioci.
Informacja, że nie powinnam wybierać się na sabat, była więc dla mnie dosyć oczywista i brzmiała jak jedna z tych, które otrzymywaliśmy od ciotki w przeszłości. Tym bardziej nie rozumiałam, co miała na myśli ciocia Lauren.
– Dlaczego? – zapytałam. – Jej słowa brzmiały dosyć standardowo.
– Bo nie słyszałaś tego na żywo… – odpowiedziała ciocia z wahaniem. Spojrzałam na nią ponaglająco, bo coraz mniej mi się to podobało. Kobiety z rodu McKenzie nie miały przed sobą tajemnic. Co więc takiego powiedziała ciotka Elsie, czego nie mogłam usłyszeć? – Nieważne, to pewnie nic takiego, ale chciałam cię zapytać, jakie masz plany na ten wieczór.
Odpuściłam. Nie musiały mnie interesować wszystkie wizje cioci, prawda?
– Nic ciekawego. Przychodzi Charlie, wypijemy jakieś wino i coś obejrzymy. To wszystko.
– Na pewno? – dociekała. – Nie będziecie nigdzie wychodzić?
– Na pewno! – Zaśmiałam się. – Możecie spokojnie iść na swój sabat. Niczego wam nie popsuję.
Podejrzewałam, że o to chodziło z tą wizją: gdybym poszła na sabat, pewnie bym coś pokomplikowała.
– Dobrze, trzymam cię za słowo. – Słowa ciotki utwierdziły mnie w tym przekonaniu. – Nie mówmy już o tym. Umówiłaś się w końcu z tym weterynarzem? Jesteś słodka i on na pewno już dawno to dostrzegł. A skoro wreszcie rozstał się z tą swoją głupią dziewczyną, dlaczego nie miałby zaprosić cię na randkę?
Pozwoliłam na zmianę tematu, nawet jeśli niekoniecznie chciałam rozmawiać o Rossie i o tym, że obiecał zadzwonić. Przynajmniej dopóki faktycznie się nie umówimy. Potem mogłam biegać z okrzykiem zwycięstwa na ustach, na razie wolałam je zasznurować.
Razem skończyłyśmy przygotowywać obiad, po czym wysłałam SMS do Charlie, żeby się pospieszyła, jeśli chce zjeść gorący obiad.
Pojawiła się na moim progu jakieś piętnaście minut później, w dłoni dzierżąc butelkę czerwonego wina. Teleportowała się czy jak?
Uścisnęła mnie, a potem równie wylewnie przywitała się z ciotką. Charlie taka już była – lubiła wszystkich, niezależnie od tego, czy inni lubili ją.
Znałam ją jeszcze ze szkoły. Kiedy inne dzieci dokuczały mi, nazywając mnie dziwadłem, Charlie zawsze wstawiała się za mną. W tamtych czasach była chłopczycą, gotową powalić każdego na ziemię i chodzącą wyłącznie w wytartych na kolanach spodniach.
Obecnie spodnie zamieniła na krótkie, obcisłe spódnice i sukienki. Malowała się nawet nieco zbyt mocno, jakby chciała zakryć w ten sposób oblicze chłopczycy z dzieciństwa. Ciemne, niemalże czarne proste włosy sięgały jej za pas. Ładnie komponowały się z nimi niebieskie oczy Charlie i jej jasna porcelanowa cera. Była nieco wyższa ode mnie i znacznie szczuplejsza.
W przeciwieństwie do mnie Charlie nigdy nie poszła na studia. Zamiast tego została w Inverness, zatrudniła się w jednym z tutejszych barów i zaręczyła z jego właścicielem, Nickiem.
– Zamierzam cię dzisiaj upić – oznajmiła, nie przejmując się obecnością cioci. – I nie chcę słyszeć, że jesteś śpiąca albo zmęczona. Miałaś wolny dzień, to najlepszy moment, żeby zaszaleć!
Wspominałam już? Charlie uwielbiała szaleć. Nie to co ja.
– Mam dla ciebie jedno słowo, Margo. Ross.
Kiedy już zjadłyśmy obiad i ciotka Lauren się pożegnała, otworzyłyśmy wino. Na te słowa Charlie wręcz musiałam się napić. Serio, czy była na świecie osoba, która NIE zamierzała mnie pytać o Rossa?
– Widziałam się wcześniej z Eleanor w sklepie – dodała, wzruszając ramionami. – Wspominała coś o twojej dzisiejszej wizycie w jego gabinecie. Dlaczego nie wiedziałam, że rozstał się z tą okropną Daną?
Charlie hołdowała nie tylko dewizie „Przyjaciel mojego przyjaciela jest moim przyjacielem”, ale też „Wróg mojego przyjaciela jest moim wrogiem”. Nie żebym uważała byłą dziewczynę Rossa za swojego wroga, ale mimo wszystko jej nie lubiłam. Była irytująca, pyskata i wiecznie niezadowolona, a poza tym… no właśnie, była dziewczyną Rossa.
Wzięłam duży łyk wina i rozejrzałam się po pokoju, próbując grać na czas. Kiedy mój wzrok padł na kominek w kącie salonu, przypomniałam sobie, że przecież miałam w nim napalić. Nawet zgromadziłam w środku drewno.
Zanim zdążyłam zrobić w jego kierunku choćby jeden ruch, poczułam dziwne, ciepłe mrowienie w rękach; w następnej chwili błysnęło i w kominku zapłonął ogień.
Charlie drgnęła gwałtownie i zakrztusiła się winem.
– Rany, Margo, nie rób tak nigdy więcej! – krzyknęła, kiedy już przestała kaszleć. – Chcesz mnie zabić? Jeśli nie chciałaś odpowiadać, wystarczyło normalnie powiedzieć i zmienić temat!
Spojrzałam na swoje ręce, ale mrowienie zdążyło już zniknąć. Cholera. To przestawało być zabawne. Nie zrobiłam nic, żeby ogień się zapalił. Charlie mogła myśleć, że działałam celowo, żeby ją rozproszyć, ale ja zdawałam sobie sprawę, że aby rzucić zaklęcie, trzeba je wymruczeć albo chociaż wykonać odpowiedni ruch ręką.
To musi być kwestia nieużywania magii, przemknęło mi przez głowę. Na pewno mogłam nad tym zapanować, musiałam tylko bardziej się pilnować.
Zacisnęłam dłonie w pięści i odwróciłam się do Charlie z przepraszającym uśmiechem.
– Wybacz, po prostu nie chciało mi się wstawać – skłamałam. – Nie mam nic przeciwko rozmowie o Rossie. Zwłaszcza że większość już na pewno przekazała ci Eleanor.
– Tylko tyle, że poprosił o twój numer. – Charlie upiła jeszcze jeden łyk wina, po czym odstawiła kieliszek na stolik i przysunęła się do mnie na sofie. – Więc czekam na update. Zadzwonił do ciebie? Zaprosił cię wreszcie na tę kolację?
Wzruszyłam obojętnie ramionami i też odłożyłam kieliszek.
– Nie, w ogóle się od tego czasu nie odezwał.
– Nie? – Charlie była wyraźnie rozczarowana. – Myślałam, że skoro już zerwał z Daną, to teraz na pewno…
– Charlie, daj sobie na wstrzymanie, to ledwie parę godzin! – Zaśmiałam się. – Poza tym nie mam zbyt dużych oczekiwań. Faceci zawsze prędzej czy później ode mnie uciekają. Jak na początku nie odstraszy ich fakt, że jestem czarownicą, to potem dobija ich moja rodzina.
– Bo to nie faceci, tylko kretyni – prychnęła. – Ale Ross? Wydaje się fajny. Może jednak coś z tego będzie, jeśli tylko na to pozwolisz?
– Może. Ale wiesz, to nie tak, że mam jakiś problem z facetami. To raczej oni mają problem ze mną. Nie potrafię ani nie chcę ukrywać tego, kim jestem i skąd pochodzę.
– No właśnie, i jeśli facet nie potrafi cię zaakceptować taką, jaka jesteś, to znaczy, że na ciebie nie zasługuje – odpowiedziała Charlie stanowczo. – To tak jak ze mną i z Nickiem. Może i chciałby, żebym poszła na studia i coś zrobiła ze swoim życiem, ale ani nie będzie tego ode mnie wymagał, ani mnie nie rzuci, jeśli postanowię tego nie robić. Kocha mnie i w pełni akceptuje. Ty też zasługujesz na kogoś takiego.
– Myślę, że łatwiej zaakceptować dziewczynę bez studiów niż czarownicę z pięcioma wścibskimi ciotkami na głowie. – Zaśmiałam się. – Ale wiem, co masz na myśli.
– Nie przejmuj się, znajdziesz w końcu kogoś odpowiedniego. Jestem tego pewna.
Dobra. Wystarczy o mnie.
– To co, włączamy jakiś film? – spróbowałam zmienić temat.
– Za chwilę – obiecała. – Najpierw, skoro już mówimy o twoich niepowodzeniach z facetami, powiedz mi, kogo ty właściwie szukasz. Może masz za duże oczekiwania? Naczytałaś się tych swoich książek i myślisz, że za rogiem czeka na ciebie pan Darcy. – Machnęła ręką w stronę mojego regału z książkami. – No, dalej, Margo. Jaki powinien być twój idealny facet?
Dopiłyśmy wino z kieliszków, a ja rozlałam resztę. Butelka skończyła się szybciej, niż zakładałam.
– Rozmowa o idealnym facecie nie ma sensu – zaprotestowałam. – Ktoś taki nie istnieje. Trzeba zadowolić się tym, co się ma, zamiast szukać ideału, bo inaczej będzie się skazanym na samotność. Może powinnam zrobić tak jak moje ciotki. Większość z nich znalazła sobie spokojnego, cichego faceta, któremu odpowiada silniejsza żona.
– Aha. I byłabyś szczęśliwa z kimś takim? – Charlie posłała mi powątpiewające spojrzenie.
– Pewnie nie. Ale co mi pozostaje? Jeśli Ross do mnie zadzwoni, pójdę z nim na randkę i zobaczymy, co się stanie. Pewnie po prostu muszę dać sobie spokój z konceptem wielkiej romantycznej miłości.
W milczeniu dopiłyśmy wino, a potem poszłam po drugą butelkę. Trochę szumiało mi w głowie, bo zazwyczaj piłam dużo mniej – i dużo wolniej.
– No dobrze, ale mimo wszystko chcę usłyszeć o tym idealnym facecie – powiedziała Charlie, kiedy otworzyłam butelkę.
Przewróciłam oczami.
– Ale jakie to ma znaczenie, Charlie?
– Po prostu. Może powinnaś rzucić jakieś zaklęcie, żeby ktoś taki pojawił się pod twoimi drzwiami?
Zaśmiałam się. To było tak niedorzeczne, że aż zabawne. Przez całe życie unikałam czarów jak ognia, a ona mi mówiła, żebym WYCZAROWAŁA sobie faceta? Poważnie?
– Ale wiesz, że nie możesz tak po prostu wyczarować sobie faceta? – prychnęłam z rozbawieniem. – Nie ma takiego zaklęcia. Inaczej każda moja ciotka już dawno by go użyła. Poza tym pamiętasz, że nie korzystam z magii?
– Jasne, a to przed chwilą? – Wskazała głową płonący w kominku ogień. – Jestem pewna, że wiedziałabyś, jak to zrobić. Albo możesz mi po prostu powiedzieć.
Nie chodziło tylko o to, że nie chciałam czarować. Ja nie umiałam czarować. Kiedyś, gdy miałam jakieś dziesięć lat, ciotka Ava próbowała pokazać mi parę zaklęć, a ciotka Lauren chciała nauczyć mnie warzyć najprostsze eliksiry. Moja matka była w tym wszystkim świetna, więc spodziewano się, że ja też będę. Okazało się jednak, że nie potrafię spamiętać najprostszych zaklęć, a moje eliksiry nadają się wyłącznie do wylania. Ciotki były rozczarowane.
Ale Charlie nie wiedziała, że nie umiem korzystać z magii. Głupio mi się było przed nią przyznać, że jestem w tym beznadziejna.
– Dobra, zróbmy to – powiedziałam z psotnym uśmiechem. – Wyczarujmy mi faceta, Charlie!
Uśmiechnęła się tak pięknie, że pogratulowałam sobie tej decyzji. A co tam, mogłam przez jeden wieczór poudawać, że potrafię czarować, i zabawić przyjaciółkę. To przecież nawet nie miało być prawdziwe zaklęcie. Wymyślę coś głupiego, Charlie i tak się nie pozna.
Poderwałyśmy się zgodnie z kanapy; chwyciłam do ręki swój kieliszek i rozejrzałam się dookoła.
– Potrzebuję czegoś, na czym będę mogła rozpalić ogień – powiedziałam pierwsze, co przyszło mi do głowy. – Mam w kuchni miskę, którą i tak zamierzałam wyrzucić. Przyniesiesz? Ja znajdę zioła, których będziemy potrzebować.
Brzmiałam wiarygodnie. Charlie skinęła głową i poleciała po miskę. Upiłam spory łyk wina i raz jeszcze rozejrzałam się po pokoju. Co właściwie mogłam wziąć, żeby nadać tej farsie pozory prawdziwości? Chyba musiałam wybrać coś z przypraw.
Przeszłam do aneksu kuchennego otwartego na salon i wysypałam na talerzyki po trochu wszystkiego, co przyszło mi do głowy lub nawinęło się pod rękę. Rozcięłam torebki z ziołami do zaparzania, by wysypać pokruszone listki mięty, rumianku i szałwii, w przyprawach znalazłam tymianek, bazylię i majeranek. Na parapecie w doniczkach rosły też estragon, kolendra i lawenda, więc i je dodałam do mojej naprędce przygotowanej mieszanki.
– Świece, Charlie – rzuciłam, kiedy zauważyłam, że moja przyjaciółka skombinowała już miskę, zapałki i coś do podpalenia. – Potrzebujemy też świec. Przynajmniej pięciu. Są na najniższej półce po lewej stronie w szafie w przedpokoju. Przyniesiesz?
Z przyprawami przeszłam do salonu. Charlie bez trudu znalazła świeczki – chociaż to nawet nie były świeczki, raczej nieduże, okrągłe podgrzewacze, które często wkładałam do podstawki od dzbanka na herbatę. Z braku laku musiały wystarczyć.
Nawet przez moment się nie zastanowiłam, czy to, co robię, aby na pewno jest mądre. To przecież tylko zabawa, powtarzałam sobie w myślach. Nie zamierzałam naprawdę czarować, chciałam tylko wrzucić parę ziół do ognia i powiedzieć przy tym coś głupiego. Nie mogło od tego stać się nic złego.
– Połóż miskę na podłodze i rozpal ogień – poleciłam przyjaciółce, ustawiając wokół świeczki i zapalając je zapałką. Potem wstałam i poszłam zgasić lampy. Teraz jedyne światło w salonie pochodziło od kominka, pięciu świeczek rozłożonych wokół miski i powoli rozpalającego się ognia wewnątrz niej. – Wejdź do kręgu i usiądź przy misce.
Z pierwszego talerzyka z ziołami zdjęłam nóż i położyłam go na podłodze, a potem posłałam siedzącej po drugiej stronie miski Charlie pokrzepiający uśmiech. W drgającym świetle świec wyglądała na bladą, a wyraz twarzy miała niepewny.
– Nie bój się, to całkowicie bezpieczne – zapewniłam ją i nawet w to wierzyłam. To przecież nie mogło w żaden sposób zadziałać. – Ale jeśli chcesz, możemy w każdej chwili przerwać.
– Nie ma mowy! – odpowiedziała z podekscytowaniem. – Chcę to zobaczyć. Nigdy wcześniej nie widziałam, żebyś rzucała zaklęcie! Takie prawdziwe zaklęcie, a nie jakieś tam głupie zapalenie ognia w kominku!
No proszę, to teraz zapalenie ognia w kominku jest według niej głupie. Wystarczyło, żebym zgasiła światło, zapaliła świeczki i przyniosła z kuchni zwykłe zioła. Niezła lekcja na przyszłość, Margo!
Odsunęłam od siebie te myśli i skupiłam się na czekającym mnie zadaniu. Charlie powinna uwierzyć, że to wszystko na poważnie, jeśli nie chciałam, żeby się obraziła, że sobie z niej żartuję. A więc musiałam brzmieć wiarygodnie.
Nigdy wcześniej nie udawałam na potrzeby jakiejś widowni, że czaruję. Sięgnęłam po kieliszek wina stojący obok miski i upiłam spory łyk. To chyba za sprawą alkoholu nagle zmieniłam zdanie, ale tak bardzo podobał mi się entuzjazm Charlie. Nie mogła się doczekać, co stanie się za moment.
Westchnęłam, zamknęłam oczy i pozostałam przez chwilę w takiej pozycji, żeby oczyścić umysł. Nagle poczułam w sobie dziwną energię – jakby coś ciepłego wlało się prosto do mojej klatki piersiowej i wypełniło ją całą – lecz zignorowałam ją, uznając, że to tylko wymysł mojej wyobraźni. Gdy ponownie otworzyłam oczy, spojrzałam prosto w ogień, a od strony Charlie dobiegło mnie przeciągłe westchnienie.
– Od teraz nie wolno ci się odzywać – powiedziałam, nie odrywając wzroku od ognia. – Powiem ci, kiedy będzie po wszystkim. Jasne?
Kątem oka dostrzegłam, że pokiwała głową. Przysunęłam do siebie pierwszy talerzyk, na oślep, ten, który się akurat trafił.
– Ja, Margo McKenzie, wzywam do siebie mężczyznę – powiedziałam pierwsze, co przyszło mi do głowy. Słowa praktycznie płynęły same, kiedy na oślep sięgnęłam po pierwszy rodzaj ziół. – Mężczyznę, który jest mi przeznaczony. Mężczyznę idealnego, o jakim marzę. Mężczyznę o silnym, nieustępliwym charakterze. – Pierwsza mieszanka ziół wylądowała w ogniu, który zachował się nieco dziwnie: podniósł się nagle, a potem znowu przygasł. – Wysokiego, przystojnego, o oczach niebieskich jak bezchmurne niebo i włosach czarnych jak bezgwiezdna noc. – Wrzuciłam kolejne zioła do ognia, to chyba była mięta. Przestałam już zwracać uwagę na zachowanie płomieni. – Silnego fizycznie, zarabiającego na życie pracą własnych rąk. – Z każdą wymienioną cechą wrzucałam do ognia kolejne zioła. – Ze znamieniem w kształcie półksiężyca na lewym ramieniu. Inteligentnego i oczytanego, znającego wszystkie moje ulubione powieści. Z poczuciem humoru, takiego, który będzie w stanie mnie rozbawić i przy którym nie będę się nudzić. Szczerego i prawdomównego, któremu będę mogła zaufać. Wiernego, który będzie kochał tylko mnie. – Gdy ostatnie zioła wylądowały w ogniu, chwyciłam do ręki nóż i pochyliłam się nad płomieniem, wystawiając lewą dłoń. Powoli nacięłam skórę na jej wierzchu i pozwoliłam, by kropla mojej krwi skapnęła w dół. – Wzywam mężczyznę, który spełni wszystkie moje marzenia, sprawi, że będę szczęśliwa, i zawsze będzie przy mnie.
Ogień zamigotał po moich ostatnich słowach, a potem stało się coś dziwnego: zamroczyło mnie na moment, aż przed oczami zrobiło mi się ciemno, a równocześnie poczułam na twarzy powiew zimnego, mocnego wiatru. Kiedy zamrugałam i odzyskałam wzrok, stwierdziłam, że wiatr jakimś cudem zgasił cały ogień płonący w pokoju, włącznie z tym w kominku. Kompletna ciemność i cisza, jakie potem zapanowały, na moment sprawiły, że zamarłam. Słyszałam jedynie bicie swojego serca, szybki oddech Charlie i deszcz bębniący po dachu domu.
Na oślep wymacałam komórkę w tylnej kieszeni dżinsów i włączyłam latarkę. Twarz Charlie w tym świetle wydawała się jeszcze bardziej blada, gdy przyjaciółka wpatrywała się we mnie z szeroko otwartymi oczami.
Uśmiechnęłam się do niej pokrzepiająco i zapewniłam:
– W porządku. Już po wszystkim. Możesz się odezwać.
Charlie zerwała się z podłogi i potykając się o coś po drodze, pognała do włącznika na ścianie. Zmrużyłam oczy, gdy salon zalało sztuczne światło żarówek.
– Masz chusteczkę jednorazową? – zapytałam. – Muszę opatrzyć to rozcięcie… – Mój głos zamarł, gdy spojrzałam na wierzch lewej dłoni. Na skórze nie miałam ani śladu po rozcięciu.
Zaraz, moment. Może tylko mi się wydawało, że krew kapnęła do ognia? Może nie nacięłam wystarczająco głęboko?
Rzuciłam się do noża i ponownie zamarłam. Na srebrze ostrza wyraźnie odznaczała się czerwień mojej krwi. Coś tu było bardzo nie w porządku. Przecież to miała być tylko zabawa. A jednak jakimś cudem ogień zgasł, gdy skończyłam mówić, a moja dłoń sama się zagoiła. Co tu było grane?
– To było niesamowite! – wykrzyknęła gdzieś za mną Charlie. – Po prostu niesamowite! Żałuj, że nie widziałaś swoich oczu, gdy wpatrywałaś się w ogień!
Zmusiłam się, by pozostać na miejscu, wbijając wzrok w popiół na dnie osmalonej miski. Wolałam, żeby Charlie nie widziała w tamtym momencie wyrazu mojej twarzy.
– Co się stało z moimi oczami? – zapytałam, chociaż bardzo nie chciałam tego usłyszeć.
– Nie mów, że o tym nie wiedziałaś? Błysnęły na czerwono, zupełnie jak ogień! Serio, to było super! Zrobimy jeszcze coś takiego?!
Nóż z brzękiem upadł na jeden z pustych talerzyków. Charlie musiało się wydawać. Wpatrywałam się w ogień, więc pewnie zobaczyła po prostu jakiś odblask, odbicie płomieni. To wszystko. Jakim niby cudem oczy miałyby mi błysnąć na czerwono? To było niedorzeczne.
– Czary mnie wyczerpują – skłamałam. – Może kiedyś, na pewno nie dzisiaj. Naprawdę miałam czerwone oczy?
– Naprawdę! – przytaknęła, co wzbudziło we mnie jeszcze większy niepokój. Nikt nie powinien się bawić magią. Problem w tym, że ja nie zamierzałam bawić się magią, chciałam bawić się w magię. – No i wreszcie wiem coś na temat twojego ideału! Tylko po co to zdanie o znamieniu? Przecież to nie jest nic superfajnego.
Ale to nie mogła być prawdziwa magia, prawda? To na pewno nie było żadne istniejące zaklęcie, skoro sama je wymyśliłam, korzystając z tego, co akurat miałam pod ręką. Nie mogło być prawdziwe. Każda moja ciotka by to potwierdziła.
– Muszę go jakoś rozpoznać, prawda? – odpowiedziałam w roztargnieniu, zbierając talerzyki z podłogi. – Potrzebowałam czegoś bardziej charakterystycznego niż czarne włosy i niebieskie oczy. Kiedy zobaczę znamię na ramieniu, będę wiedziała, że to on.
W zasadzie sama nie wiedziałam, po co dodałam to zdanie o znamieniu. Przecież nie spodziewałam się faktycznie spotkać faceta, o którym mówiłam. Jedyne moje nadzieje związane z mężczyznami w najbliższym czasie obejmowały potencjalną randkę z Rossem. Jednak kiedy zaczęłam mówić, słowa same ze mnie ulatywały. Dopiero po fakcie zrozumiałam, dlaczego coś powiedziałam. To też było dziwne.
W zasadzie wszystko w tym było dziwne. To był bardzo głupi pomysł, doszłam wreszcie do wniosku. Nigdy nie powinnam była zgodzić się na tak idiotyczne zabawy w magię.
– No tak – przyznała radośnie Charlie. Ja tymczasem pozbierałam wszystkie rzeczy z podłogi i przeszłam do kuchni, żeby włożyć je do zlewu. – Kończ wino, bo leję następną kolejkę, a ja posprzątam świeczki. Ale, Margo, to naprawdę było niesamowite! Dziwię się, że nie chcesz tego robić na co dzień. Magia zawsze tak wygląda?
Powoli pokręciłam głową, wracając po swój kieliszek. Absolutnie nie podzielałam entuzjazmu mojej przyjaciółki.
– Zazwyczaj wygląda tak jak wtedy, gdy rozpaliłam w kominku. – To też nie była do końca prawda, ale tego akurat Charlie nie musiała wiedzieć. – Nie jest to tak efektowne i tak bardzo na pokaz. Wszystko zależy od rodzaju zaklęcia, jego mocy i tego, co chce się osiągnąć.
– Więc sprowadzenie idealnego faceta to trudna sprawa? – Charlie posłała mi psotne spojrzenie, kiedy chwyciłam kieliszek w drżące dłonie i wychyliłam do dna jego zawartość. Chyba na przyszłość powinnam bardziej uważać z alkoholem. Widziałam po nim rzeczy, które nie istniały. – No wiesz, cała ta szopka z ziołami i tak dalej?
– A jak myślisz? Chodzi o wyczarowanie człowieka. To coś bardzo trudnego i nie wiem, czy się uda… – Zamyśliłam się. – Raczej nie. Nikt nigdy wcześniej niczego takiego nie zrobił.
– Ale wiedziałaś jak.
– Teoretycznie – skłamałam. – Istnieje wiele starych zaklęć, których dziś już się nie używa.
– Ale twoja rodzina ma jakieś, no wiesz… księgi z zaklęciami? Coś takiego?
Usiadłam na sofie i postawiłam kieliszek na stoliku. Charlie posprzątała świeczki i wróciła do mnie, a potem znowu nalała nam wina.
Czemu o to pytała? Nigdy wcześniej nie naciskała, jeśli chodziło o magię.
– Z tego, co wiem, ciocia Georgia podjęła się heroicznego wysiłku utrwalenia wszystkiego na dysku komputerowym. – Zaśmiałam się. – To syzyfowa praca, mamy tego ogromne ilości. Całą tę wiedzę, którą nasze przodkinie zgromadziły przez wieki. Choćby studiowało się ją całe życie, trudno nauczyć się wszystkiego.
– Co to właściwie znaczy, „zgromadziły”? – drążyła, przez co czułam się coraz bardziej niekomfortowo. – No wiesz, zdobywały po drodze jakieś nowe informacje czy jak?
– To też – przytaknęłam. – Ale zdarzają się w rodzinie czarownice, które same mogą tworzyć zaklęcia. To bardzo długotrwały i skomplikowany proces. I trzeba zdobyć naprawdę dużą wiedzę. Ale jest to możliwe. Chociaż też bardzo łatwo coś może pójść nie tak.
Gardło mi się ścisnęło i zrobiło mi się niedobrze na myśl o ostatniej osobie, u której coś „poszło nie tak”. To był dla mnie wystarczający powód, by odciąć się od magii.
– Zdarzyło się kiedyś, że coś poszło nie tak? – zapytała Charlie poważnie.
Pokiwałam niechętnie głową.
– Tak, zdarzyło się, kiedy byłam mała. I proszę, nie pytaj mnie o nic więcej. Nie chcę o tym rozmawiać.
Charlie nie naciskała, a ja nie byłam gotowa powiedzieć jej prawdy.
W końcu moja matka była jedną z tych osób, które potrafiły wymyślać zaklęcia. Była w tym świetna. Aż do tego dnia, kiedy nadmiar jej pewności siebie i rozpacz, którą czuła, zwyczajnie ją pogrążyły.
Na szczęście nie groziło mi, że podzielę jej los. Nie z moimi marnymi umiejętnościami magicznymi.
– Gdybym wiedziała, że mam się na dzisiaj ubrać wieczorowo, rzuciłabym w kąt dżinsy, Willow. – Podniosłam brew, gdy moja kuzynka weszła do salonu. Willow zawsze prezentowała się nienagannie, ale tym razem chyba jednak przesadziła.
Rodzinna kolacja miała miejsce we wtorek, jak co tydzień, w domu babci za miastem, w którym spędziłam całe swoje dzieciństwo. Obecnie nadal mieszkała w nim część rodziny – babcia, naturalnie, a poza tym ciotka Imogen z córkami, Willow i Skye, a także ciotka Lauren. Na rodzinnej kolacji obecna była również reszta moich ciotek – ciotka Ava, ciotka Elsie oraz ciotka Georgia. Ciotce Avie towarzyszył mąż, wujek John, jedyny rodzynek w towarzystwie. Ciotka Lauren nigdy nie wyszła za mąż, podobnie ciotka Elsie, a ciotka Georgia miała od paru lat narzeczonego, którego nad wyraz trzeźwo trzymała z dala od rodziny.
Willow jako jedyna odstrzeliła się na tę kolację jak na święto lasu. Miała na sobie obcisłą czerwoną sukienkę, która ledwie zakrywała jej uda, a do tego czarne szpilki i krótki żakiet w tym samym kolorze. Jasne, moja kuzynka lubiła takie ciuchy, ale zakładała je zazwyczaj wtedy, gdy szła na jakąś imprezę na mieście.
Willow w ogóle zawsze wyglądała idealnie, w czym mocno pomagała jej magia. Na każdym kroku próbowała ze mną współzawodniczyć i pokazywać, że jest ode mnie lepsza. Była wyższa ode mnie i bardzo zgrabna, miała magicznie farbowane włosy na piękny ciemny blond, bursztynowe oczy, a regularne rysy podkreślała umiejętnie makijażem. Zawsze czułam się przy niej jak brzydkie kaczątko.
Jej młodsza siostra, Skye, zupełnie nie przypominała Willow. Ona też farbowała włosy, ale na czarno. To był jej ulubiony kolor. Dziś miała na sobie czarne dżinsy i czarną bluzę z nazwą jakiegoś heavymetalowego zespołu, oczy jak zwykle podkreśliła czarną kredką, a usta szminką. Lubiłam Skye, bo chociaż obie z siostrą były szczere i bezpośrednie, ona nie była przy tym tak złośliwa jak Willow.
– Rzucenie dżinsów w kąt w niczym by ci nie pomogło, kochanie – oświeciła mnie Willow. – Przebranie wieśniaczki w sukienkę nie wystarczy, żeby stała się księżniczką. A co do mojego stroju, cóż… Zaprosiłam na kolację dodatkowego gościa. Wspominałam o tym mamie.
Sądząc po minie ciotki Imogen, pierwsze o tym słyszała.
Podniosłam brwi. Zazwyczaj na nasze rodzinne kolacje nie zapraszano nikogo z zewnątrz… No, chyba że Willow zamierzała tego kogoś poślubić.
– Absolutnie, nic nie wspominałaś – zaprotestowała ciotka Imogen, jak zawsze sztywna, poważna i niezadowolona. – Kto w ogóle ci powiedział, że możesz zaprosić kogoś nieznajomego na rodzinną kolację?
– Uwierzcie mi, będziecie chciały go poznać. – Willow uśmiechnęła się z ekscytacją. – Ja poznałam go wczoraj, przypadkiem. To nasz nowy sąsiad. Wprowadził się do tej rudery po Marshallach na wrzosowisku.
Serce niemalże mi stanęło, gdy to powiedziała. Nie. To nie mogło być możliwe!
– Zaraz. Chcesz powiedzieć, że ktoś kupił dom Marshallów? – zapytałam pospiesznie.
Willow posłała mi pełne wyższości spojrzenie.
– Tak, Margo, właśnie o tym mówię, nie rób takiej zawiedzionej miny! Nasz sąsiad podobno chce wyremontować dom i w nim zamieszkać. Czyż to nie wspaniałe?
– Jest z rodziną? – podjęła temat ciotka Ava, w jednej chwili poważniejąc.
Ze zmarszczonymi brwiami powiodłam wzrokiem po wszystkich obecnych w salonie, by stwierdzić, że zachowują się nieco dziwnie. Nawet ciocia Georgia spoważniała na te wieści. O co w tym chodziło?
Willow potrząsnęła głową.
– No właśnie nie, i to jest najlepsze! Facet jest sam, przyjechał z Londynu, ma najwyżej trzydzieści parę lat i jest obłędnie przystojny! – wykrzyknęła. – To oczywiste, że musiałam go zaprosić. Bardzo proszę, zróbcie na nim dobre wrażenie, bo to może być mój przyszły mąż. Skoro stać go, żeby z dnia na dzień kupić ruderę gdzieś w Szkocji, to znaczy, że musi mieć forsy jak lodu. Chcę się go trzymać.
– Jak to się w ogóle stało, że udało mu się kupić ten dom? – odezwała się milcząca dotąd babcia.
Obie z Willow równocześnie na nią spojrzałyśmy – i obie byłyśmy zdziwione. Mnie chyba mniej obchodziło, co miała na myśli, bo moją głowę za bardzo zaprzątało coś innego.
Kupił dom Marshallów. Wprost w to nie wierzyłam.
Dom Marshallów stał na wrzosowisku niedaleko mojego domu rodzinnego, a były to praktycznie jedyne dwa domy w okolicy, przy drodze z Inverness do Culloden. Podczas gdy dom mojej rodziny był zawsze doskonale zadbany i odnowiony – w końcu jej członkowie mieli do dyspozycji magię – dom Marshallów przeistoczył się w ruderę już dawno temu, bo przez lata stał pusty.
Gdy byłam młodsza, fantazjowałam o tym domu. Podobała mi się jego smutna, ale dumna, obdrapana fasada i bryła – z dwiema nadbudówkami, piętrowa, o czterospadowym dachu. Było mi smutno, gdy patrzyłam w puste okna, w których nigdy nie paliło się światło. Pewnie także dlatego, że gdy byłam całkiem mała, mama myślała podobnie i zawsze zwracała na to moją uwagę, kiedy wieczorem wychodziłyśmy na zewnątrz. Fantazjowałam, że kiedyś go kupię, wyremontuję i będę mieszkać w tym postawionym pośród wrzosowisk budynku, który skradł moje serce.
A teraz się okazywało, że kupił go jakiś palant z Londynu? Anglik? Co za tupet, naprawdę! Willow może sobie za niego wychodzić, na pewno będą do siebie pasować, pomyślałam ze zdenerwowaniem. Jak to się w ogóle mogło stać?!
– Ten człowiek nie powinien był kupować tego domu – powiedziała babcia, a ja wyjątkowo się z nią zgodziłam. – Porozmawiam z nim, gdy przyjdzie.
– Ale… dlaczego? – zająknęła się Willow.
– Potem do tego wrócimy – zaordynowała babcia. – Na razie skupmy się na kolacji. Willow, każ w takim razie dostawić dodatkowe nakrycie.
Babcia miała już siedemdziesiąt pięć lat, a jednak nadal świetnie się trzymała. Jej energii życiowej czas nie był w stanie ukraść. Długie siwe włosy gładko zaczesywała do góry, a oczy miała brązowe jak większość McKenziech. Niewysoka i szczupła, zawsze bardzo dbała o porządny ubiór. Budziła respekt i szacunek u wszystkich członków mojej rodziny.
Willow się zawahała, jakby chciała kontynuować temat, ale ostatecznie wyszła, by wykonać polecenie.
– Co z tym zrobimy? – zapytała poważnie ciocia Ava.
Babcia kątem oka zerknęła na mnie i na Skye.
– Potem o tym porozmawiamy – powtórzyła i już byłam pewna, że coś przed nami ukrywają. Coraz mniej mi się to podobało. Chodziło przecież o dom Marshallów, mój wymarzony dom! – Na razie zajmijmy się kolacją.
Spoglądałam po wszystkich ciotkach po kolei, ale unikały mojego wzroku. A potem spojrzałam na bladą twarz ciotki Elsie i zdziwiło mnie, gdy ta najpierw się do mnie uśmiechnęła, a potem mrugnęła.
Serio. Jakbyśmy były jakimiś pieprzonymi spiskowcami i jako jedyne wiedziały, o co tu chodziło.
Wstaliśmy w końcu, żeby przejść do głównej jadalni, gdzie przy stole na dwanaście osób miała być serwowana kolacja. Mój dom rodzinny w ogóle był trochę snobistyczny. Nie znałam innego miejsca, w którym rodzina zbiera się przed kolacją w salonie na aperitif jak w ubiegłym stuleciu. Poza tym zarówno gotowaniem, jak i podawaniem do stołu zajmowała się gospodyni babci.
Zanim zdążyliśmy jednak ruszyć się z miejsca, w domu rozległ się gong, czyli babcina wersja dzwonka do drzwi. Willow wybiegła z jadalni, wołając, że otworzy, a cała reszta mojej rodziny zatrzymała się w salonie.
Ciotki nigdy nie czekały na żadnego człowieka, zwłaszcza na faceta. Uważały, że to inni powinni czekać na nie. Tu działo się coś dziwnego.
Po chwili Willow wprowadziła swojego gościa do salonu, trzymając go pod ramię i promieniejąc radością. Naprawdę, Willow niewiele potrzebowała, żeby sobie poprawić humor, wystarczył przystojny samotny facet i już była szczęśliwa.
– Przepraszam, nie wiedziałem, że to będzie taka duża, rodzinna kolacja – odezwał się mężczyzna z zakłopotanym uśmiechem. – Willow nic nie mówiła, spodziewałem się tylko kilku domowników. Jeśli przeszkadzam…
– Ależ skąd, oczywiście, że nie. – Babcia wyszła przed szereg i przywitała się z gościem. – Słyszeliśmy od Willow, że wprowadził się pan do domu naprzeciwko. Wszyscy jesteśmy bardzo ciekawi naszego nowego sąsiada. Nazywam się Caitlin McKenzie. Zapraszamy na kolację.
– Theodore Thorne. – Facet podał babci rękę i uśmiechnął się promiennie. – Będzie mi bardzo miło, bo na razie nie znam nikogo w okolicy.
Skye dźgnęła mnie łokciem między żebra, wyrywając mnie tym samym z chwilowej katatonii, w którą wpadłam, gdy tylko go zobaczyłam. To musiał być przypadek, prawda? Nawet fakt, że miałam niejasne wrażenie, jakbym kiedyś już go gdzieś widziała, był nieistotny wobec znacznie poważniejszej kwestii – jego wyglądu.
Theodore Thorne był wysoki, na tyle wysoki, że nawet Willow w butach na obcasie była od niego znacznie niższa, i naprawdę dobrze zbudowany, przynajmniej na tyle, na ile mogłam to zobaczyć przez materiał ciemnej koszuli wpuszczonej w granatowe, przecierane dżinsy. Miał nieco za długie, czarne, rozczochrane włosy, i najbardziej błękitne oczy, jakie w życiu widziałam. Uśmiechał się tak łobuzersko, że moje serce szalało na ten widok. Przestawałam dziwić się Willow, że tak cieszyła się na jego wizytę.
Poza tym…
Tak bardzo chciałam zedrzeć z niego koszulę, żeby zobaczyć, czy przypadkiem nie ma znamienia na lewym ramieniu.
To jakaś bzdura, powiedziałam sobie w myślach, samą siebie próbując przekonać. To nie było prawdziwe. A przyjazd tego faceta to zwykły przypadek. Nie było takiej opcji, żeby znalazł się w Inverness przeze mnie. Pomijając już wszystko inne, na pewno nie był ideałem. Mój ideał nie sprzątnąłby mi sprzed nosa domu, który od zawsze chciałam kupić i wyremontować. Tak nie zachowywał się ideał, tylko bezczelny uzurpator.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Redaktorka prowadząca: Ewelina Kapelewska Wydawczyni: Agnieszka Nowak Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska Korekta: Ewa Popielarz Projekt okładki: Magdalena Babińska Opracowanie graficzne okładki: Marta Lisowska Grafika na okładce: © Magdalena Babińska
Copyright © 2023 by Ludka Skrzydlewska
Copyright © 2023, Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne Białystok 2023 ISBN 978-83-8321-368-2
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com