Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Miała tylko zatroszczyć się o bratanicę. Teraz sama potrzebuje ochrony
Opieka nad nastolatką to ogromne wyzwanie. Tym większe, jeśli obowiązek ten spada na osobę kompletnie do tego nieprzygotowaną. Nadia właśnie się dowiedziała, że ma prawie dorosłą bratanicę Wiki, którą musi się zająć tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Nic więc dziwnego, że młoda kobieta nie jest zachwycona. A to dopiero początek kłopotów.
Okazuje się, że dziewczyna ma poważne problemy, i to nie typowo nastoletnie: źli ludzie chcą zrobić jej krzywdę. Nadii nie pozostaje nic innego, tylko zwrócić się o pomoc do Igora - policjanta, dla którego walka z bandziorami to nie pierwszyzna. Niestety, przez wspólną przeszłość Nadia ma wrażenie, że policjant jej nie cierpi. Czy mimo to stanie po jej stronie w rozgrywce z przestępcami?
Czasami granica między nienawiścią i miłością jest bardzo cienka. I być może Nadia i Igor wkrótce się o tym przekonają...
Ludka Skrzydlewska kolejny raz mistrzowsko łączy wątki miłosne z trzymającą w napięciu intrygą kryminalną!
Książka dla czytelników powyżej osiemnastego roku życia.Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 485
Ludka Skrzydlewska
Życz mi szczęścia
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.
Niniejszy utwór jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci — żyjących obecnie lub w przeszłości — oraz do rzeczywistych zdarzeń losowych, miejsc czy przedsięwzięć jest czysto przypadkowe.
Redaktor prowadzący: Justyna Wydra Projekt okładki: Justyna Sieprawska Zdjęcie na okładce wykorzystano za zgodą Shutterstock
Helion S.A. ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice tel. 32 230 98 63 e-mail: [email protected] WWW: https://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)
Drogi Czytelniku! Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adreshttps://editio.pl/user/opinie/zyczmi_ebook Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.
ISBN: 978-83-289-0780-5
Copyright © Helion S.A. 2024
Kiedy pod drzwiami mojego mieszkania staje Monika, nie mam jeszcze pojęcia, że to spotkanie w znacznym stopniu zaważy na moim dalszym życiu.
Nie potrzebuję jej wpuszczać do środka, bo Monika wpuszcza się sama, maszerując naprzód, aż muszę się cofnąć, choćbym bardzo nie chciała. A nie chcę. Nie znam tej kobiety, ostatni raz widziałam ją jakieś osiemnaście lat temu, i nie bardzo mnie obchodzi, czego ode mnie chce. Jestem totalnie zaskoczona, kiedy widzę ją za drzwiami, i chyba tylko dlatego nie reaguję na czas — pozwalam jej wparować do przedpokoju.
A może dzieje się tak, ponieważ zazwyczaj tak robię. Nie jestem dobra w stawianiu się ludziom, zwłaszcza gdy mi na tym aż tak bardzo nie zależy.
— No cześć, Nadia, kopę lat — mówi Monika z roztargnieniem, rozglądając się dookoła.
Marszczy nos, jakby zobaczyła coś, co nie przypadło jej do gustu. Biorę się pod boki, gotowa bronić mojego gniazdka do ostatniej kropli krwi. Może nie jest największe, za to przyjemnie urządzone i bardzo przytulne. Jeśli Monice się nie podoba, nikt na siłę jej tu nie trzyma.
Mam wrażenie, jakby oceniała moje mieszkanie. I wcale mi się to nie podoba.
— Kopę lat? — powtarzam, nie dowierzając. — Jestem zaskoczona, że pamiętasz, jak mam na imię.
Dla Moniki zawsze byłam uciążliwą młodszą siostrą chłopaka, z którym chodziła. Kobieta jest w wieku mojego brata, czyli ma obecnie trzydzieści pięć lat, ale gdybym tego nie wiedziała, mogłabym uznać, że jest moją równolatką. Ma pięknie wypielęgnowane, długie blond włosy i jest ubrana w szykowną bordową sukienkę do kolan, chyba z jedwabiu. Narzuciła na nią rozpięty wełniany płaszcz. Ma idealną sylwetkę i wygląda na pewną siebie kobietę sukcesu.
Odruchowo zaczynam skubać rękaw mojego powyciąganego swetra i odrzucam do tyłu poplątane rude włosy. Jestem od niej o kilkanaście centymetrów niższa i ładnych parę kilo grubsza i mimo woli czuję się z tym odrobinę niezręcznie, chociaż wiem, że nie wygląd świadczy o wartości człowieka. Kiedy jednak Monika taksuje mnie takim uważnym, oceniającym spojrzeniem, jestem świadoma każdej mojej niedoskonałości. Nerwowym ruchem poprawiam okulary.
— No wiesz, Wojtek mi ciągle o tobie mówi — odpowiada Monika, czym jeszcze bardziej mnie zaskakuje.
— Wojtek? — dziwię się. — To wy utrzymujecie kontakt?
Dopiero po tym pytaniu kobieta zdaje się odrobinę mniej pewna siebie. Zaraz jednak wraca do swojej śmiałości, odpowiadając:
— Mamy jedną… sprawę, przez którą od lat pozostajemy w kontakcie.
Nie wiem, czy mnie to interesuje. Mam wątpliwości, czy w ogóle powinnam brnąć w tę rozmowę. Nie wiem nawet, czy pytać ją, po co przyszła, czy od razu wyrzucić za drzwi. Kobieta, której nie widziałam prawie osiemnaście lat i która podczas naszego ostatniego spotkania traktowała mnie jak dzieciaka (zresztą nim wtedy byłam), jak gdyby nigdy nic przychodzi do mojego mieszkania — skąd znała adres?! — i rozmawia ze mną, jakbyśmy poprzedni raz widziały się wczoraj.
Czy może zrobić się jeszcze dziwniej?
Oczywiście, że tak.
— Monika, wybacz, ale naprawdę nie mam na to czasu. — Krzyżuję ramiona na piersi i wpatruję się w nią w sposób, który chciałabym określić jako nieustępliwy. — Powiesz mi, o co chodzi i po co tu przyszłaś, czy mam cię już odprowadzić do drzwi?
— Wow. — Monika parska śmiechem. — A takie było z ciebie nieśmiałe dziecko. Ale cóż, zmieniłaś się przez te lata. Trochę. Całkiem… eee… wyładniałaś.
To kłamstwo i obie doskonale o tym wiemy. Nie jestem brzydka, ale z pewnością nie mam urody tego typu, który doceniłby ktoś taki jak Monika. Jestem miłą dziewczyną z sąsiedztwa o słodkim uśmiechu, nie seksbombą. Niestety.
— Taaa — zbywam ją. — Mów, dlaczego właściwie tu jesteś. Chyba nie po to, żeby prawić mi komplementy.
Monika wzdycha i podnosi oczy do sufitu, jakby szukała tam czyjejś pomocy. Niczego nie znajdzie. Nawet pająków tam nie ma, bo panicznie się ich boję i bardzo dbam o czystość.
— Mam pewien problem — wyznaje w końcu. — I nadzieję, że mogłabyś mi pomóc.
Unoszę brew.
— A dlaczego miałabym to robić?
— Bo to także problem twojego brata — wyjaśnia.
Ciekawe, co Wojtek znowu zmalował, myślę z irytacją. Mój brat to prawdziwy niebieski ptak, na którym rodzice już dawno położyli krzyżyk. Odkąd dziesięć lat temu wyjechał z Polski, w ogóle go tu nie widzieliśmy. Nie wiem, co dokładnie robi, ale czasami przysyła pocztówkę z Nikaragui albo innych Filipin. To wieczne duże dziecko, ale nie mam mu tego za złe, bo po prostu taki sposób na życie sobie wybrał. Jedni są szarymi zjadaczami chleba, mają stałą pracę i biorą kredyt na mieszkanie — jak ja — a inni wyruszają autostopem w jednych gaciach na drugi koniec świata i żywią się przydrożnymi roślinkami i ludzką dobrocią, jak Wojtek. Nie mnie oceniać, kto lepiej spożytkuje swoje życie.
Nasi rodzice już dawno wydali werdykt niekorzystny dla mojego brata. Według nich unika on odpowiedzialności, dorosłego życia i obowiązków. Bo dla nich „dorosłe życie” koniecznie musi się wiązać z pracą na etacie, ze ślubem i z dziećmi.
Czekam, aż zaczną swatać i mnie. W końcu mam już prawie trzydziestkę na karku i byli bardzo rozczarowani, kiedy pół roku temu rozstałam się z moim najbardziej obiecującym partnerem.
A raczej: kiedy to on mnie rzucił.
— Nie wyobrażam sobie, żeby Wojtek mógł tu narobić jakichś problemów, skoro od dziesięciu lat nie ma go w Polsce — dziwię się.
Monika gorzko się uśmiecha.
— To problem, którego narobił prawie siedemnaście lat temu — oświadcza spokojnie. — I ten problem ma na imię Wiktoria.
Przez chwilę wpatruję się w nią bez słowa, próbując zrozumieć, o czym ona właściwie mówi. Wydaje mi się, że oszalała.
Mój brat nie może mieć kilkunastoletniej córki, prawda? Raczej nie o to chodzi Monice. Na pewno miała na myśli coś innego…
Sądząc jednak po jej spojrzeniu, nie miała. Miała na myśli dokładnie to, co powiedziała. Sugeruje, że mój brat ma z nią dziecko i że to się stało, kiedy oboje byli jeszcze w liceum!
Nie mieści mi się to w głowie. To chyba niemożliwe! Przecież ktoś by o tym wiedział. Ktoś by się zorientował. Nasi rodzice albo…
Ktokolwiek.
Nic z tego nie rozumiem, ale dochodzę do wniosku, że ona mnie chyba nabiera.
— To jakiś żart, tak? — prycham. — Chcesz mnie wkręcić? Wojtek cię nasłał, żeby mi zrobić głupi kawał?
— Nie rozmawiałam z nim od dość dawna. — Monika ponownie unosi wzrok do sufitu. — I mówię całkiem poważnie. Kiedy mieliśmy po osiemnaście lat, Wojtek zrobił mi dziecko.
Zszokowana kręcę głową.
— Ktoś by o tym wiedział — protestuję. — Krążyłyby jakieś plotki. Przecież mieszkamy w jednym mieście. Chodziliśmy do jednego liceum. Nikt nie wspominał, że jesteś w ciąży. Ani tym bardziej, że to dziecko Wojtka…
— Moi rodzice szybko się zorientowali, ale nie powiedziałam im, kto jest ojcem — przerywa mi. — Jakiś czas wcześniej rozstałam się z twoim bratem, a przynajmniej oni tak sądzili, i kategorycznie zaprzeczyłam, że to mogłoby być jego dziecko. Wywieźli mnie z miasta i umieścili u ciotki na wsi. Urodziłam, skończyłam szkołę, a dopiero po pewnym czasie powiedziałam o wszystkim Wojtkowi. Uznał dziecko i do tej pory płaci alimenty, ale nie chciał nikomu o tym mówić, a ja w sumie miałam to gdzieś.
— I nigdy nie chciałaś, żeby wasza córka poznała rodzinę od strony ojca? — dziwię się. To nieprawdopodobne. Przecież nasi rodzice powinni wiedzieć, że mają wnuczkę! A ja powinnam wiedzieć, że mam bratanicę! To nie była tylko decyzja mojego brata! — Ale to…
— Szczerze, Nadia, mam to gdzieś — wchodzi mi znowu w słowo i rzeczywiście brzmi dość obojętnie. — Wojtek tego nie chciał, a mnie nie zależało na tyle, żeby się kłócić. Dawał pieniądze i to mi wystarczyło.
Próbuję wziąć się w garść, ale jakoś mi nie idzie. Mam mętlik w głowie i zero pojęcia, co o tym myśleć. Pochlebiam sobie, że potrafię rozpoznać, kiedy ktoś wciska mi kit, w końcu mam z tym do czynienia na co dzień. Dzieciaki w kółko karmią mnie kłamstwami w rodzaju: „Proszę pani, pies zjadł mi wypracowanie”, a ja muszę sobie z tym radzić. Jednak u Moniki nie wyczuwam fałszu. Wydaje mi się, że jest tylko nieco zniecierpliwiona, jakby irytowało ją, że musi mi to wszystko tłumaczyć.
No jasne, może myślała, że przyjdzie, powie mi, że mam szesnastoletnią bratanicę, a ja odpowiem „okej” i się ucieszę?
— Więc co tu teraz robisz, skoro tak bardzo masz nas gdzieś? — pytam, zanim zdążę ugryźć się w język.
Monika krzywi się, jakby moje słowa jej się nie podobały. Cóż, mnie nie podoba się nic, co powiedziała, odkąd bez zaproszenia wparowała do mojego mieszkania.
— Bo tak jakby potrzebuję pomocy — bąka w końcu i mam wrażenie, że wreszcie straciła odrobinę rezonu.
Robię się jeszcze czujniejsza.
— Jakiej konkretnie pomocy?
— Muszę wyjechać służbowo na parę tygodni — wyjaśnia. — Będę robić zdjęcia w amazońskiej dżungli, a to nie jest miejsce dla szesnastolatki. Najczęściej w takich sytuacjach zostawiam ją u przyjaciółki, tylko że akurat teraz też jej nie ma w mieście i nie bardzo mam się do kogo zwrócić, więc pomyślałam…
Urywa w pół zdania, ale nie musi kończyć, żebym zrozumiała, o co jej chodzi. Rozumiem aż za dobrze. I jestem tym faktem oburzona.
— Zaraz, moment — mówię, cofając się o krok. — Chcesz, żebym ja się nią zaopiekowała?!
— Wiedziałam, że się zgodzisz. — Monika uśmiecha się promiennie, a ja czuję panikę na myśl, że tak odebrała moje słowa. — To tylko kilka tygodni…
— Nie ma mowy — przerywam jej stanowczo. — Chyba oszalałaś!
— Dlaczego? — dziwi się i mam wrażenie, że szczerze. — To twoja bratanica. Nie chcesz jej poznać? Nie chcesz mi pomóc, jeśli masz taką możliwość? Przecież to nic wielkiego. Wrócę, zanim się obejrzysz. Wiki jest grzeczną dziewczyną, a większość czasu będzie spędzała w szkole i na zajęciach pozalekcyjnych. Nie ma z nią żadnych kłopotów. Nawet nie zauważysz, że tu jest.
Ta kobieta naprawdę zwariowała.
— Jest prawie połowa grudnia — przypominam jej niepotrzebnie. Zapewne sama doskonale o tym wie. — Chcesz ją zostawić u mnie na święta?!
— A co, wolałabyś, żeby spędziła je sama? — pyta Monika ze zgorszeniem.
Chryste. Jeszcze chwila, a wywoła we mnie wyrzuty sumienia.
Nerwowym gestem poprawiam okulary na nosie i cofam się o krok, żeby zyskać nieco więcej przestrzeni. To nie moja wina. Nie powinnam czuć się odpowiedzialna za osobę, o której istnieniu dziesięć minut temu nawet nie wiedziałam. Mam zobowiązania na święta i nie mogę ich tak po prostu porzucić, żeby się zająć szesnastolatką! Co powiem rodzicom? Że Wojtek ma prawie dorosłą córkę, o której zapomniał nam wspomnieć?! A może mam ją przyprowadzić na rodzinną kolację wigilijną?!
Panikuję nieco, gdy wyobrażam sobie reakcję moich rodziców. To dobrzy ludzie, ale trochę konserwatywni. I pewnie oberwałoby mi się jako posłańcowi.
Po prostu świetnie. Nie ma mowy, żebym się na to zdecydowała. Będę unikać konfrontacji, jak długo się da.
— Wolałabym, żeby spędziła je ze swoją matką — odpowiadam w końcu w miarę spokojnie, choć bałam się, że będę brzmiała na bardziej rozhisteryzowaną. — I na pewno dziewczyna się nie ucieszy, że zostawiasz ją samą właśnie teraz. Daj spokój, Monika, to twoja córka. Naprawdę chcesz spędzić święta bez niej?
Monika wzrusza ramionami. Najwyraźniej się tym nie przejmuje.
— Nigdy nie obchodziłyśmy ich zbyt hucznie — mówi, a ja jakimś cudem wiem, że to znaczy „w ogóle”. W ogóle ich nie obchodziły. — Wiki nie będzie niczego od ciebie oczekiwała.
— Bo zaniżyłaś jej oczekiwania — uświadamiam jej z przekąsem.
Monika przewraca oczami, jakby rozmowa ze mną ją nużyła. Spogląda na zegarek, a ja mam ochotę zrobić to samo. To ona zajmuje mój czas. Nie powinna się zachowywać, jakby wyświadczała mi łaskę, że wciąż tu stoi.
Zazwyczaj jestem chętna do pomocy bliźnim. Naprawdę. Tym razem jednak widzę, jak bardzo to jest niedorzeczne. To nie może się udać — ja i szesnastolatka? W moim wynajętym mieszkaniu z jedną sypialnią, do którego nie bardzo mogę zapraszać gości? Przecież to jakiś absurd.
Tylko teoretycznie wiem, jak radzić sobie z dziećmi. Mam z nimi do czynienia w szkole, ale nie w domu. Nigdy przecież nie mieszkałam z kimś takim, w dodatku zupełnie obcym, pod jednym dachem. Po prostu wiem, że to się nie uda. Nie. Nie ma mowy.
— Pomożesz mi czy nie? — pyta Monika twardo.
Kręcę głową. Myślałam, że ją to rozczaruje, ale w jej jasnoszarych oczach widzę tylko zniecierpliwienie.
— Ja w ogóle nie znam twojej córki — tłumaczę nieco desperacko. Boję się, że jeszcze chwila, jeszcze trochę przekonywania mnie i się zgodzę. Nigdy nie byłam zbyt asertywna. — Ona mnie też i na pewno nie chce ze mną spędzać kolejnych tygodni. A jeśli coś jej się stanie? Nie umiem opiekować się nastolatką i nie mogę wziąć sobie tego na głowę…
— Ona jest bardzo samowystarczalna — przerywa mi Monika.
Nadal kręcę głową.
— Nie rozumiesz, jakie to jest dziwaczne? Nie widziałyśmy się prawie dwadzieścia lat i nagle przychodzisz do mnie, i…
— Dobra, przestań już. — Podnosi ręce i odwraca się, po czym tak po prostu zmierza ku drzwiom. Marszczę brwi i nieco zdezorientowana biegnę za nią. — Dobrze wiedzieć, że pewne rzeczy jednak się nie zmieniają. Miło było cię zobaczyć, cześć!
Wychodzi, zanim zdążę otworzyć jej drzwi. Wpatruję się przez moment w miejsce, które opuściła, zastanawiając się, o co w tym, do cholery, chodzi.
Równocześnie jest mi głupio, że nie zdecydowałam się jej pomóc, i czuję ulgę, że sobie poszła. Mam popołudnie tylko dla siebie i zamierzam poświęcić je na sprawdzanie jednej z ostatnich kartkówek przed przerwą świąteczną, a potem poczytać coś ciekawego. Nie mam czasu ani ochoty na zajmowanie się obcą nastolatką.
Przez jakiś czas myślę, że ten epizod, dziwny, choć tak krótki, udało mi się bezpowrotnie zamknąć.
***
Przestaję tak myśleć, gdy wieczorem ponownie słyszę dzwonek do drzwi.
Siedzę akurat pod kocem z kubkiem gorącej herbaty i czytam ostatni kryminał Becketta, gdy w mieszkaniu rozlega się ten dźwięk. Krzywię się i spoglądam na zegarek. Kto może czegoś ode mnie chcieć o ósmej wieczór? Zazwyczaj wtedy mam już spokój.
Chwilę mi to zajmuje, zanim wygramolę się spod koca i wstanę. Zaraz potem otwieram drzwi i na moment zatrzymuję się jak wryta.
Na progu mojego mieszkania stoi nastolatka. Od razu domyślam się, kim jest, chociaż nigdy wcześniej jej nie widziałam. Tylko że jej wygląd odrobinę kłóci mi się z tym, jak przedstawiła ją Monika.
Kiedy wspominała o grzecznej dziewczynie, która większość czasu spędza w szkole i na zajęciach pozalekcyjnych, wyobrażałam sobie kogoś podobnego do mnie — w szarym sweterku, w okularach i z włosami spiętymi w koczek. Jasne, zdaję sobie sprawę, że dałam się ponieść stereotypowemu myśleniu, ale nic nie poradzę na to, że kiedy widzę przed sobą dziewczynę z fioletowymi dredami, w podartej koszuli w kratę i równie podartych czarnych dżinsach, ze znoszoną skórzaną kurtką w ręce i z twarzą, na której mocny makijaż przypomina barwy wojenne, nie wydaje mi się grzeczną dziewczyną.
Wydaje mi się nastolatką, która będzie sprawiać kłopoty.
Przestań, rugam samą siebie w myślach. Pozory mogą mylić! Ona napewno jestbardzo sympatyczna…
— Nadia? — pyta dziewczyna, patrząc na mnie tak, jakby brakowało mi piątej klepki.
To pewnie dlatego, że gapię się na nią w milczeniu i lekkim szoku. To jedno słowo jednak mnie odblokowuje i sprawia, że opieram pięści o biodra. Może i jest między nami tylko trzynaście lat różnicy, ale powinnam od razu ustalić jakieś granice.
— Dla ciebie „ciocia” — odpowiadam więc. — Wiktoria? Co ty tu robisz?
— Dla ciebie „Wiki”. — Dziewczyna uśmiecha się krzywo. — Wpuścisz mnie czy nie, ciotka?
Ostatnie słowo wymawia wyraźnie drwiąco, aż zaczynam się zastanawiać, czy nie byłoby jednak lepiej, gdybym pozwoliła jej mówić sobie po imieniu. Ostatecznie jaka to różnica?
Dziewczyna jest ode mnie kilka centymetrów wyższa i dość szczupła; trudno mi powiedzieć coś o naturalnym kolorze jej włosów, ale ma trójkątną twarz, która nieco przypomina moją, i jasnoniebieskie oczy, niemalże takie same, jakie mamy mój brat i ja. Zwłaszcza te oczy przekonują mnie, że Wiki rzeczywiście jest córką Wojtka.
To naprawdę moja bratanica.
Odsuwam się automatycznie i wpuszczam ją do środka. Gdy zatrzymuje się w przedpokoju, rozglądając się ciekawie dookoła, zauważam, że oprócz przewieszonego przez ramię wojskowego plecaka zwanego kostką w ręce trzyma podróżną torbę.
Och, po prostu świetnie. Chyba wiem, co tu się dzieje.
— Wiki, dlaczego właściwie tu przyszłaś? — pytam niespokojnie.
Dziewczyna zwraca na mnie swoje jasne spojrzenie i wzrusza ramionami.
— Jak to? — dziwi się. — Przecież matka u ciebie była. Mówiła, że załatwione i że mam spędzić u ciebie najbliższe tygodnie.
Chryste.
Zabiję Monikę, kiedy już wróci z tej amazońskiej dżungli.
Przez chwilę wpatrujemy się w siebie z Wiki. Ona jest rozbawiona i nieco zdziwiona, a ja z pewnością prezentuję właśnie pierwsze symptomy ataku paniki, bo tak właśnie się czuję. Jezu. To nie może się dziać naprawdę. Sądziłam, że Monika zrozumiała. Że przyjęła do wiadomości moją odpowiedź i postanowiła znaleźć inne rozwiązanie. A nie że podrzuci mi swoją córkę jak niepotrzebny bagaż!
Wiki bardzo szybko się orientuje, co się dzieje. Drwiący uśmiech znika z jej twarzy i przez chwilę wydaje mi się, że jest rozczarowana. Ale ona chyba nie chciała spędzić najbliższych tygodni u kobiety, której w ogóle nie zna, prawda?
— Wcale się nie zgodziłaś, tak? — domyśla się. Otwieram usta, żeby zaprotestować, ale nie mam pojęcia, co powiedzieć. Wiki tymczasem śmieje się zrezygnowana. — Wiedziałam. Moja matka zawsze odwala coś takiego.
Robi krok w stronę przedpokoju i próbuje mnie wyminąć, lecz staję jej na drodze. Marszczy brwi, spoglądając na mnie.
— Co robisz? — pytamy równocześnie.
Wyrzucam ręce w górę w geście poddania, po czym wskazuję jej salon. Wiki jednak kręci głową.
— Widzę, że mnie tu nie chcesz i prawdopodobnie nie zgodziłaś się na przechowanie mnie — mówi. — Matka znowu wymyśliła, że podrzuci mnie komuś, a ten ktoś nie zaprotestuje, bo nie będzie miał wyjścia. W takim razie wiesz co? Ja już sobie pójdę.
— Pójdziesz sobie? — powtarzam z niedowierzaniem. — Niby dokąd?!
Dziewczyna wzrusza obojętnie ramionami.
— Tam, gdzie zwykle nocuję, kiedy matki nie ma w mieście.
— Monika powiedziała, że zazwyczaj oddawała cię pod opiekę przyjaciółce — przypominam jej. — I że teraz nie ma takiej możliwości…
Przerywa mi śmiech Wiki. Jestem zdezorientowana i wiem, że powinnam wziąć się w garść, ale sytuacja jest po prostu zbyt kuriozalna. Nie mam pojęcia, co zrobić z tą dziewczyną. Przecież nie mogę jej tak po prostu wypuścić…
— Nigdy nie nocowałam u jej przyjaciółki — prycha Wiki ku mojemu zaskoczeniu. — Ona tylko tak myślała. Znaczy moja matka, bo z jej przyjaciółką mam umowę, że wszystko jest w porządku. Z tobą też mogę mieć. Chociaż… ty w sumie nie wyglądasz na taką, która na coś podobnego pójdzie.
Próbuję zrozumieć, co ta dziewczyna do mnie mówi, ale idzie mi to wyjątkowo opornie. Zazwyczaj szybciej łączę fakty. To chyba kwestia zaskoczenia.
— Wejdź do salonu, dobrze? — proponuję, starając się mówić w sposób opanowany. Przypuszczam, że idzie mi średnio, bo Wiki tylko spogląda na mnie niepewnie i nie rusza się z miejsca. — I daj mi numer twojej matki. Muszę do niej zadzwonić.
Znowu przez chwilę mierzymy się spojrzeniami, aż w końcu, ku mojemu zdziwieniu, Wiki odpuszcza. Wzdycha, odwraca się i przechodzi do salonu; zostawia torbę podróżną i kostkę na podłodze, kładzie na nich kurtkę, po czym rzuca się na mój fotel. Robi to z takim impetem, że mebel tylko chyba cudem zostaje w jednym kawałku.
Siada w poprzek, a jej nogi w wysokich glanach wystają poza boczne oparcie. Ponieważ na dworze jest plucha, buty ma brudne i zostawia ślady z błota od samego wejścia. Świetnie. Teraz będę musiała myć podłogę?
— Możesz spróbować, ale to nic nie da. — Wiki wyciąga z kieszeni dżinsów telefon i przez chwilę w nim grzebie, po czym mi go podaje. — Ona nie odbierze.
Przecież Monika nie ma mojego numeru, więc skąd miałaby wiedzieć, że to ja dzwonię?
Sięgam po własną komórkę leżącą na stoliku przed kanapą i przepisuję numer do Moniki. Nawiązuję połączenie, ale sekundę później zostaje przekierowane na pocztę głosową.
Ta zołza wyłączyła telefon.
— Mówiłam — krzywi się Wiki, kiedy odsuwam komórkę od twarzy. — Matka już się nauczyła, jak to się robi.
— To znaczy?
— Kazała mi odprowadzić się na lotnisko — wyjaśnia Wiki ze znudzeniem. — Powiedziała, że chce się ze mną pożegnać, ale wiem, o co jej chodziło. Zależało jej, żebym pojechała do ciebie dopiero wtedy, kiedy ona przejdzie już odprawę. Wzięłam taksówkę i przyjechałam tutaj, a to trochę potrwało.
— A ona już zdążyła wsiąść do samolotu? — dopowiadam ponuro. Wiki kiwa głową.
— Taaa… albo jeszcze czeka pod bramką, ale ma wyłączony telefon — zgaduje. — Bo wie, że spróbujesz do niej zadzwonić, kiedy mnie zobaczysz. Moja matka nie jest głupia, zaplanowała to. Wiedziała, że będziesz chciała interweniować i się mnie pozbyć, więc upewniła się, że nie będziesz miała na to czasu. Chciała cię postawić pod ścianą.
Nie mogę w to uwierzyć. Monika w ogóle mnie nie zna! Skąd może wiedzieć, czy zajmę się jej córką, czy też bez wyrzutów sumienia wywalę ją za drzwi? Nie wie, czy nie sprzedam jej złodziejom organów albo nie zrobię czegoś równie strasznego. Jak można być tak bezmyślnym i nieodpowiedzialnym?!
Z drugiej strony Wiki nie wygląda na dziewczynę, która dałaby się porwać handlarzom organów. Ale to może być tylko wrażenie, ona ma ledwie szesnaście lat! Coś może jej się stać, jeśli ją stąd wypuszczę!
Ale przecież nie może u mnie zostać…
— Czy twoja matka jest normalna? — wyrywa mi się, gdy ciężko opadam na sofę.
Wiki się śmieje, odrzucając głowę do tyłu. Zabawne. Wojtek zawsze robił podobnie.
— Tak całkiem to chyba nie — przyznaje. — Ale spoko, ciotka. Wiem, że mnie tu nie chcesz, więc nie będę ci zawracała dupy. Pójdę tam, gdzie zawsze chodzę, gdy zostaję sama w mieście. Przyjaciółka matki udaje, że śpię u niej, matka udaje, że w to wierzy, i wszyscy są zadowoleni. Nie musisz się o mnie martwić.
Ostatnie zdanie dodaje takim tonem, jakby nie sądziła, że w ogóle mogłabym się martwić. Chyba powinno mnie to trochę obrazić, ale trudno. Dziewczyna nie ma podstaw, żeby myśleć inaczej.
— To znaczy gdzie? — pytam nieustępliwie.
Wiki przewraca oczami. Jest w tym geście coś, co kojarzy mi się z kolei z Moniką, ale na wszelki wypadek tego nie mówię na głos.
— Czy to ważne? — prycha. — Gdzieś, gdzie byłam już wiele razy i nigdy nic mi się nie stało.
To nie brzmi dobrze. Zupełnie, jakby próbowała mnie przekonać, że będzie bezpieczna. Na przykład ponieważ wie, że może nie być. Że to miejsce by mi się nie spodobało, gdybym się dowiedziała, o jakie dokładnie chodzi.
Więc oczywiście nie zamierzam odpuścić.
— To znaczy gdzie? — powtarzam uparcie. — Twoja matka zostawiła cię pod moją opieką, więc…
— O czym w ogóle nie wiedziałaś i na co się nie zgodziłaś. — Wiki wstaje z fotela i sięga po skórzaną kurtkę. — Nie jestem twoim obowiązkiem i nie musisz się o mnie troszczyć, serio. Zawsze radzę sobie sama, tym razem nie musi być inaczej. Kumpel znajdzie mi miejsce w swojej dziupli.
Może i przestałam być nastolatką dekadę temu, może i jestem nudna i zbyt normalna jak dla tej dziewczyny, ale doskonale wiem, co ma na myśli. W końcu na co dzień uczę dzieciaki, na litość boską.
— Chcesz spać na squacie?! — pytam z niedowierzaniem. — Oszalałaś?!
Wiki spogląda na mnie zdziwiona i wzrusza ramionami.
— No i co w tym takiego strasznego? O co ci chodzi, ciotka?
— Jest dziesięć stopni poniżej zera! — Już prawie na nią krzyczę, więc odczekuję dwie sekundy, próbując się uspokoić. — Nie pójdziesz gdzieś, gdzie przy pierwszej okazji zamarzniesz! Poza tym to nie jest miejsce dla ciebie.
Wiki krzyżuje ramiona na piersi i uśmiecha się drwiąco, od czego tracę tę odrobinę pewności siebie.
— Ach tak? — pyta z rozbawieniem. — A co ty wiesz o takich miejscach, ciotka?
Dobra, już zrozumiałam, że błędem było polecenie, by tak się do mnie zwracała. Ogromnym błędem. Może gdyby mówiła do mnie po imieniu, nie brzmiałoby to tak cholernie protekcjonalnie.
Ta dziewczyna jest ode mnie trzynaście lat młodsza. To ona powinna czuć wobec mnie respekt, nie ja wobec niej. Muszę wziąć się w garść i zrobić cokolwiek, żeby zobaczyła we mnie autorytet, którego należy słuchać! Czy jakoś tak.
W sumie nie mam pojęcia, co robić z nastolatką, żeby zaczęła mnie słuchać. To trochę inna sytuacja niż w szkole, jej nie zagrożę niezapowiedzianą kartkówką, jeśli nie przestanie zaczepiać koleżanki z ławki obok.
— Wiem dość, by wiedzieć, że to nie jest miejsce dla ciebie — odpowiadam stanowczo. — Zamarzniesz tam albo zarobisz kosę pod żebra. Ktoś cię okradnie albo zgwałci. Albo da narkotyki!
— Nikt tam nie ma hajsu jak lodu, żeby rozdawać za darmo narkotyki — fuka w odpowiedzi, ale widzę, jak rzednie jej mina. Może jednak coś z tego, co mówię, do niej dociera?
— Nic mnie to nie obchodzi. — To sprawia, że odzyskuję odrobinę pewności siebie. — Zostaniesz tutaj, dopóki nie znajdę jakiegoś innego rozwiązania.
I nie dodzwonię się do Moniki, żeby przez telefon skopać jej dupę. Jeszcze nie wiem, jak to zrobię, ale na pewno wymyślę jakiś sposób.
Wiki wzdycha i przysiada na oparciu sofy. Widzę, że uchodzi z niej odrobina tej nonszalancji, którą prezentowała od wejścia; ciekawe, czy naprawdę taka jest, czy to tylko gra. Jej wygląd mówi mi, że dziewczyna szuka uwagi. Nic dziwnego — też bym szukała, gdyby matka tak mnie olewała i dawała byle komu pod opiekę. Nie wiem jednak, czy to najlepszy sposób.
— Słuchaj, żadna z nas nie chce, żebym tutaj była — mówi pojednawczym tonem. — Matka powiedziała mi tylko, że jesteś siostrą mojego ojca, ale jego nigdy nie widziałam na oczy, więc nie musiałam widzieć i ciebie. Nie masz obowiązku, żeby się o mnie troszczyć, a ja nie chcę być dla ciebie kłopotem. No to może udamy, że byłam tutaj przez cały ten czas, gdy moja matka odparza sobie tyłek w dżungli, a tak naprawdę każda pójdzie w swoją stronę, co? W ten sposób obie będziemy zadowolone. Jeśli ci to zrobi różnicę, możesz zapomnieć, że powiedziałam cokolwiek o squacie. Wyobraź sobie, że wcale nie jadę do Podgórza na Limanowskiego, tylko mam przyjaciółkę, która mieszka w zajebistym domu na Zwierzyńcu.
Ta dziewczyna jest dziwna.
Może dlatego, że matka najwyraźniej ma ją gdzieś i Wiki właściwie wychowuje się sama. Może dlatego, że ma połowę genów mojego brata, który nie należy do najbardziej poukładanych i odpowiedzialnych mężczyzn na świecie, a drugą połowę po Monice, która jest, jaka jest — w końcu to ona zostawiła córkę samą w Krakowie i poleciała na drugi koniec świata!
— Nie ma mowy — odpowiadam dzielnie, na co Wiki robi zdziwioną minę. Chyba szczerze. — Zostaniesz dzisiaj tutaj, Wiki.
— Ach, zostanę? — Unosi brew. — Zamierzasz mnie zmusić czy jak?
— Nie, zamierzam odwołać się do twojego zdrowego rozsądku — warczę. — Przecież ty tam zamarzniesz. Jeśli chcesz szukać sobie innego noclegu, spoko, ale jutro rano. I na pewno nie jakiejś opuszczonej rudery bez prądu i ogrzewania. Jak już bardzo masz takie ciągoty, to zostaw je sobie na lato, kiedy przynajmniej nie umrzesz.
Wiki przez chwilę przygląda mi się z namysłem, a ja zastanawiam się, czy brzmię przekonująco. Nie zatrzymam jej siłą. Jeśli zdecyduje się wyjść, to wyjdzie, a ja do rana prawdopodobnie osiwieję z niepokoju. Wolałabym nie, mimo wszystko lubię swoje rude włosy. To najciekawszy element w całym moim wyglądzie.
W końcu jednak, ku mojemu zdziwieniu, dziewczyna kiwa głową.
— No dobra — decyduje. Oddycham z ulgą. — Zostanę dzisiaj na noc. Nie chce mi się o takiej godzinie szlajać po mieście. Jutro się zastanowimy, co dalej.
Ochoczo kiwam głową. Podoba mi się ta liczba mnoga.
Na szczęście jutro jest sobota i nie będę musiała rano zostawiać jej samej, żeby iść do pracy. To z pewnością wiele ułatwi.
Wiki tymczasem, nie czekając na moją odpowiedź, siada na sofie i przysuwa sobie moją zimną już herbatę. Upija łyk, po czym się krzywi.
— Fuj — komentuje. — Co to jest?!
Ona tak serio?
— Herbata z cytryną — wyjaśniam uprzejmie. — Nigdy takiej nie piłaś?
— Nie wiem, może i piłam — mamrocze, a ja absolutnie w to nie wierzę. Jesteśmy w Polsce, tutaj poza herbatą równie dużo pije się chyba tylko wódki. — Dobra, nieważne. Będę spała na kanapie. Dasz mi jakiś koc?
Wstaję z westchnieniem i idę do sypialni, żeby znaleźć dla niej rzeczy. Nie mam zapasowej kołdry, ale mogę jej zaoferować śpiwór i drugą poduszkę, znajduję też świeży ręcznik. Gdy wracam do salonu połączonego z kuchnią, widzę, że Wiki krząta się koło lodówki, szukając chyba czegoś na ząb. Myszkuje po szafkach, jakby była u siebie, ale nie mam jej tego za złe, bo sama nie zachowałam się najlepiej, nie proponując jej niczego do picia ani jedzenia.
— Jeśli jesteś głodna, bierz z lodówki, co chcesz — mówię, szykując jej miejsce do spania. — I do picia też. Może poza tą butelką wina.
Wiki posyła mi spojrzenie pełne politowania.
— Myślisz, że nigdy nie piłam wina, ciotka?
Prostuję się i spoglądam na nią surowo.
— Jeśli zostajesz tutaj, u mnie, to będziesz przestrzegała kilku zasad — mówię, na co znowu przewraca oczami. To takie irytujące. — Po pierwsze, żadnego alkoholu. Masz szesnaście lat i nie obchodzi mnie, co robiłaś w innych miejscach, w których sypiałaś. Po drugie, po domu chodzimy bez butów. — Rzucam znaczące spojrzenie na jej zabłocone glany. — Po trzecie, nie wychodzisz bez informowania mnie, kiedy wrócisz. Po czwarte, dam ci klucze, ale nie zgub ich, bo nie mam ochoty być ofiarą włamania i kradzieży. A po piąte, daj mi swój numer telefonu i odbieraj, jeśli do ciebie zadzwonię.
Przez chwilę żadna z nas się nie odzywa. Zdaję sobie sprawę, że przeginam pałę. Dla dziewczyny, która przez większość czasu, jak się domyślam, była puszczana samopas i nikt się nią nie interesował, to może być pewien szok. Może się buntować, żeby mi pokazać, że nie będzie się podporządkowywać. Nie chcę jednak, żeby coś jej się stało, poza tym to mój dom i nie pozwolę sobie w nim wejść na głowę.
Wojtek taki był, uświadamiam sobie nagle. W domu rodzinnym zawsze robił, co chciał. Nie słuchał rodziców i olewał wszystkie zasady, a oni nie potrafili go kontrolować. Włos mi się jeży, gdy myślę, że jego córka może być taka sama.
Wiki jednak tylko kiwa głową.
— Jasne — odpowiada gładko. — Zluzuj poślady, ciotka. Wszystko będzie dobrze.
Nie wiem, skąd ona ma taką pewność, ale nieważne. Nie sprawia to wcale, że czuję się lepiej.
— Może lepiej nie mów do mnie „ciotka” — mamroczę, czując, że w tej kwestii poniosłam porażkę. — Po imieniu będzie nam obu wygodniej.
Uciekam z powrotem do sypialni, żeby znaleźć zapasowe klucze do drzwi, i udaję, że nie słyszę, jak Wiki się śmieje.
Chyba jednak nie zdobędę u niej ani odrobiny szacunku.
***
Właściwie nie wiem, co mnie budzi, ale kiedy otwieram oczy, na zewnątrz ciągle jest ciemno.
Gdy spoglądam przez okno, w świetle latarni widzę, jak przez czarne niebo przelatują płatki śniegu. Świetnie, a rano, kiedy temperatura trochę podskoczy, znowu będzie bura plucha. Jak ja nie znoszę początków zimy.
Wydaje mi się, że słyszę coś dziwnego, jakby szczęk drzwi. Od razu zaczynam mieć wizje, jak jacyś znajomi narkomani Wiki ze squatu włamują się tu i mordują nas we śnie, więc wiem, że nie zasnę ponownie, póki tego nie sprawdzę.
Szczękam zębami i trzęsę się trochę, gdy wstaję z łóżka. Kaloryfery chodzą z pełną mocą, a i tak jest mi chłodno, ale to bardziej ze zdenerwowania. Wychodzę po cichu do salonu; kątem oka w ciemnościach dostrzegam skotłowany na sofie śpiwór, zanim zerkam na drzwi.
Uff. Zamknięte, łańcuch też zdaje się być na swoim miejscu. Rozcieram ramiona, gdy czuję podmuch zimnego powietrza. Czyżby okno było otwarte?
Spoglądam w tamtą stronę i przekonuję się, że faktycznie, jest uchylone. Ruszam powoli, żeby je zamknąć — nie zamierzam grzać mieszkania po to, żeby ciepło uciekało na zewnątrz — gdy zauważam, że śpiwór na sofie jest dziwnie płaski. Zupełnie jakby… nikogo nie było w środku.
Sięgam ostrożnie i macam przykrycie, by stwierdzić, że Wiki tam nie ma.
Cholera. Poszła do łazienki?
Zza okna dobiega mnie trzask, jakby na ulicy ktoś zamykał drzwi w samochodzie. Mieszkam na pierwszym piętrze, więc bez problemu mogę wyjść na balkon i dostrzec, że Wiki, znowu w swoich podartych dżinsach i skórzanej kurtce, właśnie wsiada do taksówki i odjeżdża spod mojego mieszkania.
O matko i córko.
Zwiała mi już pierwszej nocy!
W pierwszej chwili nie wiem, co robić. Nie mam pewności, czy powinnam ją gonić, czy odpuścić i poczekać, aż wróci — zwłaszcza że jej torba podróżna została przy sofie, więc zapewne nie uciekła na dobre. Potem jednak troska o dziewczynę bierze górę nad rozsądkiem i biegnę po komórkę, żeby wybrać numer korporacji taksówkarskiej, której samochodem odjechała Wiki.
Na szczęście udało mi się zapamiętać nazwę firmy i numer taksówki, mogę więc bez problemu prześledzić trasę. To znaczy mogłabym, gdyby kobieta na infolinii, do której się dodzwoniłam, była pomocna. Uparcie nie chce mi jednak podać adresu, pod który pojechała taksówka z Wiki. Wobec tego wytaczam najcięższe argumenty.
— W tej taksówce siedzi moja małoletnia córka, która właśnie uciekła z domu — mówię z furią, tylko odrobinę naginając prawdę. — Jeśli coś jej się stanie, bo nie będę mogła jej znaleźć, obciążę pełną odpowiedzialnością za to panią. Czy na pewno chce mi pani odmówić tej informacji?
Kobieta waha się jeszcze przez chwilę, w końcu niechętnie podaje adres. Starowiślna. To Stare Miasto.
Ubieram się w ciągu dziesięciu sekund, zdeterminowana, by znaleźć Wiki. Mam wprawdzie w głowie myśl, że poznałam ją zaledwie kilka godzin temu, ale to jednak moja bratanica. Jest pod moją opieką, nawet jeśli nie wyraziłam na to zgody. I wyszła gdzieś w środku nocy, wyraźnie starając się, żebym się nie zorientowała. Muszę to sprawdzić — nie byłabym sobą, gdybym machnęła na to ręką.
Jeszcze w mieszkaniu wzywam ubera, który czeka już na mnie, kiedy wychodzę na zewnątrz. Aleja Kijowska nocą jest spokojna i cicha, a w czteropiętrowym burym bloku, w którym mieszkam, nie świeci się ani jedno światło. Widocznie nawet studenci wybywają ze swoich lokalów na miasto w piątkową noc.
Z alei Kijowskiej na Starowiślną jedzie się raptem jakieś dziesięć minut, kiedy nie ma korków — a wiadomo, że o drugiej w nocy na ulicach jest raczej pusto. Kierowca co chwila spogląda na mnie w lusterku i nie chcę wiedzieć, czy wyglądam aż tak źle — w końcu wyszłam z mieszkania nieumalowana i rozczochrana, dobrze, że chociaż udało mi się zmienić piżamę na dżinsy i włożyć okulary. W piżamie mogłabym zamarznąć, a bez okularów wpadłabym na pierwszą lepszą latarnię, nie mówiąc już o braku szans na znalezienie Wiki.
Gdy w końcu dojeżdżam na Starowiślną, stwierdzam, że pod podanym mi przez dyspozytorkę adresem znajduje się klub nocny.
Właściwie mogłam się tego spodziewać. Gdzie indziej w środku piątkowej nocy mogła się udać szesnastolatka?
Opatulam się kurtką i przystaję przed wejściem do klubu. Kilka osób w kolejce spogląda na mnie obojętnie. Klub mieści się w piwnicy jednej ze starych, odrestaurowanych kamienic i chyba jest dość ekskluzywny, bo w drzwiach stoi ochroniarz i dokonuje selekcji tych, którzy wchodzą do środka. Spoglądam po sobie.
Bez makijażu, rozczochrana, w dżinsach, swetrze i grubej puchowej kurtce raczej nie wpasowuję się w klimat. I co teraz?
Może mnie nie zauważą?
Mimo że nie mam ochoty na konfrontację z ogolonym na łyso mięśniakiem w obcisłej czarnej żonobijce — na dworze jest minusowa temperatura, a ten typ ma gołe ramiona! — uznaję, że dla bratanicy muszę się poświęcić. Owijam się kurtką szczelniej w nadziei, że nikt nie zauważy swetra pod spodem, po czym zajmuję miejsce w krótkiej kolejce. Czekając na dotarcie do wejścia, próbuję poprawić nieco włosy i chowam do kieszeni okulary. Może bez nich nie będę wyglądać jak licealistka, która przypadkiem się tu zaplątała?
Chociaż porównanie do licealistki chyba nie jest najlepsze. Jestem przekonana, że Wiki bez trudu weszła do środka, mimo że ma dopiero szesnaście lat.
— Nie — mówi ochroniarz w żonobijce, kiedy w końcu staję przed jego nieskalanym inteligencją obliczem.
To znaczy jasne, może należy nawet do Mensy, ale jego twarz tak właśnie wygląda. Nic na to nie poradzę.
— Chcę wejść jedynie na chwilę. — Mrugam, bo jego twarz rozmazuje mi się przed oczami. Nie wiem, czy udaje mi się go przebłagać, czy wręcz przeciwnie. — Znajdę tylko kogoś w środku i zaraz wyjdę…
— Nie wpuszczamy tu nieletnich — przerywa mi.
Prycham z oburzeniem.
— Mam dwadzieścia dziewięć lat!
— Jasne — odpowiada z rozbawieniem. — Już nie trzeba było aż tak sobie dokładać.
Co za palant!
Grzebię w kieszeniach kurtki, żeby stwierdzić, że oczywiście nie mam ze sobą dowodu osobistego. W ogóle nie mam portfela, wzięłam tylko telefon, którym płaciłam za ubera. No po prostu świetnie.
— Skończyłam liceum dekadę temu — upieram się. W innej sytuacji pewnie by mi schlebiało, że ktoś bierze mnie za aż tak młodą, ale nie tym razem. — Naprawdę wejdę do środka tylko na chwilę. Muszę…
— Nie obchodzi mnie, co musisz — wchodzi mi w słowo. — Pokaż dowód albo nie blokuj przejścia.
Cholera.
Cofam się o krok i schodzę z chodnika na pustą ulicę, rozglądając się dookoła z frustracją. Dopiero po chwili przypominam sobie, że nadal niewiele widzę, przydałoby się założyć z powrotem okulary. Idę kawałek ulicą, już z okularami na nosie, żeby się nie zabić po drodze.
Niedaleko drzwi klubu znajduje się otwarta wciąż brama. Waham się przez sekundę, bo przemyka mi przez głowę myśl, że tam może być jakieś tylne wejście. Którędyś muszą choćby wynosić śmieci, prawda? Jednak węszenie i wpychanie się tam, gdzie mnie nie chcą, nie jest w moim stylu, więc nie mam śmiałości, żeby tak po prostu bezczelnie wejść i udawać, że mi wolno. Jestem przekonana, że zaraz ktoś mnie zobaczy i wyprowadzi albo wezwie policję.
Powoli ruszam w tamtą stronę, starając się nie zwracać na siebie uwagi ochroniarza, który na szczęście jest odwrócony do mnie tyłem. Każdy krok jest walką, bo coś we mnie krzyczy, że nie powinnam tego robić i że na pewno ktoś zaraz to odkryje, a jednak jestem coraz bliżej i bliżej…
Aż orientuję się, że brama nie jest pusta.
W pierwszej chwili nie widzę dokładnie, kto tam stoi — światło latarni z ulicy nie dociera do pozbawionej oświetlenia bramy i w ciemnościach zauważam jedynie trzy cienie: dwa większe i trzeci znacznie mniejszy. Gdy podchodzę nieco bliżej, orientuję się, że dwóch facetów trzyma między sobą kogoś mniejszego, przypartego do muru. A potem, mimo galopującego serca i huczącej w uszach krwi, słyszę głos jednego z mężczyzn:
— Co to znaczy, że ich nie masz? Co, do kurwy…?!
— Policja… — Dociera do mnie cichy, ale znajomy kobiecy głos. O matko i córko, to Wiki! Aż dziwne, kiedy nie brzmi na tak pewną siebie jak przy mnie, tylko raczej… na przerażoną? — Musiałam uciekać…
— Gówno nas to obchodzi — przerywa jej drugi mężczyzna. — Masz dwadzieścia cztery godziny, żeby oddać hajs, albo…
Potykam się o jakiś wystający kawałek bramy i o mało nie ląduję na ziemi, w ostatniej chwili odzyskując równowagę. Robię przy tym tyle hałasu, że obaj faceci odwracają się w moją stronę.
Och, po prostu świetnie.
Właściwie nie wiem, co bym zrobiła, gdybym nie wparowała tu jak słoń do składu porcelany. Przecież nie zostawiłabym Wiki samej! Bałabym się jednak sprowokować konfrontację i nadal się tego boję, gdy mężczyźni przyglądają mi się z niechęcią, sztyletując mnie wzrokiem. Wzdrygam się.
Odruchowo robię krok w tył; chciałabym uciekać, ale nie ma mowy, żebym wycofała się bardziej, póki Wiki nie będzie bezpieczna.
— Czego tu? — warczy jeden z nich. — Spadaj.
— Wiki? — pytam drżącym głosem, próbując ignorować tych kolesi. — Chodź.
Jeden z mężczyzn robi krok w moim kierunku, ale wtedy podnoszę telefon na wysokość twarzy, równocześnie wybierając numer alarmowy i włączając tryb głośnomówiący. Facet mruży oczy, patrząc na mnie.
— Rozłącz się w tej chwili — poleca zimno. Cofam się o kolejny krok.
— Puśćcie ją albo za chwilę wezwę policję — mówię stanowczo, kiwając głową w stronę Wiki. — Wasz wybór.
Ku mojemu zdziwieniu jeden z facetów podnosi ręce w geście poddania i śmieje się, po czym odchodzi, przepuszczając Wiki w moją stronę. Kiwam na nią, a ona biegnie do mnie, aż mogę ją objąć ramieniem. Czuję, że się trzęsie.
Nie wiem, o co chodzi, jednak wygląda na to, że wyszczekana córka Moniki narobiła sobie kłopotów. I już nie jest taka wyszczekana, gdy wróciły ugryźć ją w tyłek.
— Spokojnie, suczko — odzywa się typ, który przepuścił do mnie Wiki. — I tak mieliśmy dać sobie z nią siana. Szkoda takiej ładnej buźki. Spotkamy się za dwadzieścia cztery godziny, prawda?
Ostatnie słowa kieruje do dziewczyny, która nerwowo kiwa głową. Wycofuję się powoli z bramy, rozłączając się, zanim dyspozytor pod numerem alarmowym zdąży odebrać, i ciągnę za sobą Wiki, która chyba nawet nie tyle się opiera, ile chwieje się na nogach. Dopiero gdy wychodzimy na Starowiślną, drżącymi rękami odblokowuję ponownie telefon i wzywam ubera. Cały czas prowadzę bratanicę, gdy oddalamy się od tego miejsca, nieważne, w którą stronę, byleby uzyskać jak największy dystans między nami a tymi facetami, którzy, jestem tego pewna, byliby gotowi skrzywdzić nas obie.
Trzęsę się cała, ale raczej nie z zimna; podobnie idąca obok mnie Wiki. Muszę zacisnąć mocno szczęki, żeby zęby mi nie dzwoniły. Jestem przerażona i wściekła i nie wiem jeszcze, które z tych uczuć za chwilę we mnie wygra.
— Nadia, przepraszam — mówi Wiki słabo. — Ja…
— Milcz — przerywam jej stanowczo, machając na samochód, który właśnie po nas podjeżdża. To nasz kierowca. — Nie chcę słyszeć ani słowa.
— Ale…
— Nie teraz, Wiki — przerywam jej znowu, po czym wsadzam ją do auta.
Nie zamierzam nic mówić w obecności kierowcy ubera, ale też potrzebuję czasu, żeby trochę się uspokoić. Nie mogę w tej chwili o tym rozmawiać.
Za bardzo wciąż jestem przerażona, kiedy przypominam sobie twarz tamtego zbira.
***
— Co zrobiłaś?!
Dopiero gdy zamykamy się z powrotem w moim mieszkaniu, żądam od Wiki wyjaśnień. Na moją niekorzyść działa fakt, że w drodze do domu nie tylko ja zdążyłam się względnie opanować, ale także Wiki. W bezpiecznym otoczeniu z dziewczyny znowu wychodzi ta bezczelna, pewna siebie pannica, która z każdą chwilą irytuje mnie coraz bardziej.
Chociaż jest środek nocy, muszę się napić alkoholu, żeby choć trochę uspokoić drżenie rąk. Wybór pada na primitivo, którego zaczętą butelkę trzymam w lodówce. Biorę duży łyk, z mojego miejsca w aneksie kuchennym przyglądając się siedzącej na sofie bratanicy. Już jest spokojna i nawet na mnie nie patrzy, gdy zdejmuje buty.
Znowu wlazła w tych cholernych glanach do mojego salonu.
— Wiszę im kasę — wyjaśnia ponownie, chociaż słyszałam ją doskonale za pierwszym razem. — Dali mi narkotyki, miałam je rozprowadzić w mojej szkole. Pokazali nawet odpowiednie miejsce, nie musiałam szukać klientów, sami przyszli.
Chryste. Po prostu w to nie wierzę.
I w to właśnie wpakowała mnie Monika! W ciągu kilku godzin moje życie stanęło na głowie do tego stopnia, że o trzeciej nad ranem siedzę w kuchni z kieliszkiem pełnym wina i dyskutuję z nastolatką o dilerce narkotykami!
— Co to było? — pytam nerwowo. — LSD? Ecstasy?
— Amfetamina — wyjaśnia i dopiero przy tym słowie nieco spuszcza z tonu.
Na litość boską.
— I co się stało? Co zrobiłaś z tymi pieniędzmi? — dopytuję, starając się mówić spokojnie.
Wiki wzrusza ramionami.
— Przez jakiś czas to się kręciło — przyznaje. — Ale któregoś dnia pod szkołę podjechały psy. Spanikowałam i spuściłam wszystko w toalecie. Okazało się potem, że nawet nie przyjechali po mnie… Ale skąd miałam wiedzieć, że ktoś wreszcie zgłosił na policję tego pedofila profesora Makowskiego?
Przez kilka sekund mam nadzieję, że się przesłyszałam. To nie może być prawda. Nie mogę mieć aż takiego pecha, żeby dostać w spadku bratanicę, która ma problemy z dilerami narkotyków. Nigdy nie miewałam takiego pecha. Moje życie było spokojne, przewidywalne i idealnie nudne, właśnie tak, jak lubię.
Może poza pewnymi aspektami, ale o nich wolę na razie nie myśleć. To nie jest dobry moment.
Ale to… Nigdy wcześniej nie znalazłam się w podobnej sytuacji i nie mam pojęcia, co robić. Nie wiem, jak się zachować. Mam ochotę krzyczeć i rwać włosy z głowy, a równocześnie chce mi się płakać i pozwolić sobie wreszcie na ten atak histerii, który tłumię ze względu na obecność bratanicy. Mimo wszystko ona chyba jednak liczy na to, że jakoś jej pomogę.
Nawet jeśli nie mam bladego pojęcia jak.
— Ile tego było? — Słyszę w końcu własny głos. — Tej amfetaminy, którą spuściłaś w kiblu?
— Jakieś sto gramów — odpowiada rzeczowo.
Nie wiem, po co o to pytam. I tak nie mam pojęcia, jaki jest cennik czegoś podobnego.
— Ile jesteś im winna? — dopytuję więc.
Spoglądam uważnie na Wiki, która wyłamuje nerwowo palce. Na litość boską, sto gramów amfetaminy nie może kosztować strasznie dużo. Ta dziewczyna jest blada jak śmierć. Nie wiem, co dokładnie powiedzieli jej pod tą bramą, ale jest przerażona. Przed wizytą na Starowiślnej chyba nie sądziła, że będzie tak źle.
Co ja mam z nią teraz zrobić?
— Ile, Wiki? — powtarzam, gdy nie dostaję odpowiedzi.
— Pięć tysięcy — wydusza w końcu. — Cena hurtowa jest dużo niższa, ale chcą, żebym zwróciła tyle, ile powinni byli na tym zarobić.
Wypuszczam powoli wstrzymywane przez dłuższą chwilę powietrze. I poprawiam okulary na nosie, chociaż nie są przekrzywione.
— To nie tak źle — stwierdzam w końcu z fałszywym entuzjazmem. Wprawdzie nie mam oszczędności w wysokości pięciu tysięcy złotych (może dlatego, że nie mam ich w ogóle), ale to suma, na którą spokojnie mogę wziąć kredyt. — Coś wymyślimy. Wezmę szybki kredyt i…
— Taka była ta kwota, kiedy spuściłam amfę w kiblu — przerywa mi Wiki nieco rozpaczliwym tonem. — Nie miałam tylu pieniędzy, a matka o niczym nie wiedziała, więc starałam się unikać tych ludzi. W nocy zadzwoniła do mnie kumpela, że nasi znajomi są w tym klubie i żebym do nich dołączyła… Wystawili mnie. Tamci mnie znaleźli i… doliczyli sobie spore odsetki. Za zwłokę i za działania windykacyjne, jak to określili.
Tak, nawet domyślam się jakie. Zdaje się, że przerwałam im je, wchodząc do bramy.
— Dobra, dosyć kluczenia wokół tematu — mówię, bo kończy mi się cierpliwość. — Ile masz im finalnie zwrócić?
— Piętnaście tysięcy — wyznaje w końcu całkowicie wypranym z emocji głosem.
Przysuwam sobie stołek barowy i opadam na niego ciężko, bo nogi nagle robią mi się miękkie w kolanach. O matko i córko.
No dobrze, piętnaście tysięcy jest już dużo większym problemem od pięciu. Na tyle dużym, że muszę dopić resztę wina z mojego kieliszka, żeby być w stanie powiedzieć cokolwiek.
Oczywiście to nadal nie jest kwota, dla której warto kogoś pozbawiać życia czy posyłać go do szpitala. Ale cholera wie, jakie będą ich dalsze metody i jak bardzo ten dług może jeszcze wzrosnąć, jeśli czegoś z tym nie zrobimy.
— Dasz mi łyka? — słyszę głos Wiki, a gdy podnoszę głowę, widzę, że stoi po drugiej stronie blatu.
Posyłam jej spojrzenie, które w założeniu ma być groźne.
— Zapomnij — prycham. — Nie będę upijać małolat. Wystarczy już tego piwa, które nawarzyłaś.
Robi naburmuszoną minę, ale mam to gdzieś. Najchętniej udusiłabym tę dziewczynę i jej durną matkę.
— Monika ma takie pieniądze? — pytam. Wiki kręci głową.
— Ona wydaje wszystko na bieżąco. — Krzywi się. — Na ciuchy, podróże, facetów — wszystko, co się nawinie. Prędzej ma długi niż oszczędności.
O tym też nie miałam pojęcia. Ale w zasadzie czemu miałabym mieć?
— Dlaczego w ogóle akurat ciebie zwerbowali? — drążę z lekkim niedowierzaniem. — Dobra, wyglądasz… ekscentrycznie, ale chyba właśnie lepiej, jakby diler nie wyróżniał się z tłumu, co? Jak to się w ogóle stało?
— A jakie to ma teraz znaczenie? — Wiki przewraca oczami, a ja mam ochotę ją walnąć. To chyba jednak nie byłaby najlepsza metoda wychowawcza. — Zaczepili mnie kiedyś na squacie. Czasami spylają tam towar. Po tym, jak im zgarnęli poprzedniego dilera, mieli kłopot, żeby kogoś zainstalować w mojej szkole, a ja się akurat napatoczyłam. I tyle.
— I nie pomyślałaś, że moralnie to mocno wątpliwe?! — Nie wytrzymuję, podnoszę nieco głos. Wiki jednak tylko wzdycha.
— Daj spokój, ciotka. Jak nie kupią ode mnie, to kupią od kogoś innego, a tak przynajmniej coś z tego miałam. Nikogo nie zmuszałam do ćpania, nie? Przychodzili do mnie z własnej woli. Chcesz pozbawiać ludzi ich woli?
Nie mam siły na takie konwersacje, zwłaszcza o trzeciej nad ranem. Głowa mi pęka i robi mi się niedobrze albo z nerwów, albo od tego wina, które wypiłam. Wiki ma tylko szesnaście lat, ale nie zamierzam w tej chwili dawać jej z tego powodu taryfy ulgowej. Nie zachowuje się jak dziecko, tylko jak dorosła osoba świadoma tego, w co się wpakowała.
— No cóż, świetnie na tym wyszłaś, nie? — odpowiadam więc ostro. — Na skorzystaniu z tej twojej… wolnej woli.
Tymi słowami zamykam jej usta. Całe szczęście.
— Rano idziemy na policję — dodaję po chwili.
Wiki robi oburzoną minę.
— Nie ma mowy! Wiesz, co się stanie, jak oni się dowiedzą?!
— Czyli rozumiem, że masz inny plan? — Wstaję ze stołka i odpowiadam jej twardym spojrzeniem. — Obejmujący zdobycie tych piętnastu tysięcy i spłacenie ich, tak?
Wiki milczy. Oczywiście, że nie ma planu. To ciągle tylko dziecko, które wpadło w tarapaty.
Nie powinnam być wobec niej tak ostra, ale nie umiem w tej chwili inaczej. Sama jest sobie winna. Pewnie była przekonana, że jakoś sobie poradzi albo że te problemy w końcu cudem znikną. Tylko że one nigdy nie znikają.
— A zatem idziemy na policję — powtarzam, na co młoda kręci głową.
— Nie mogę, nie rozumiesz? Zamkną mnie, jak tylko się przyznam, że dilowałam — cedzi przez zęby. — Nie mówiąc już o tym, co zrobią mi tamci faceci. I tak nie wiem, jak ich znaleźć. Nie znam nawet ich imion. Policja w niczym mi nie pomoże, ciotka.
Wzdycham, kiedy dociera do mnie, co muszę zrobić. Bardzo mi się to nie podoba, ale nie widzę innego wyjścia.
— Mam znajomego w policji — wyznaję niechętnie. — Możemy się do niego zwrócić. Będzie dyskretny i podpowie, jak najlepiej w tej sytuacji postąpić.
Wiki waha się, widzę to wyraźnie po sposobie, w jaki przygryza wargę. Wkładam pusty kieliszek po winie do zlewu i wychodzę z kuchni, kierując się do łazienki. Zamierzam przebrać się z powrotem w piżamę i spróbować zasnąć, choćby to było trudne. A zapewne będzie.
Muszę odpocząć, jeśli rano ma mnie czekać konfrontacja ze starszym bratem mojego byłego faceta.
Z człowiekiem, który zawsze mnie nie znosił.
— Jesteś pewna, że możemy mu ufać? — pyta w końcu Wiki.
Zatrzymuję się w pół kroku. Sama myśl o tym mężczyźnie sprawia, że czuję się, jakby w moim brzuchu zagnieździło się stado węży. On mnie nie lubił, a ja nigdy nie reagowałam na niego dobrze. Ale tego jednego jestem pewna.
— Tak — potwierdzam. — Ufam mu.
I nie widzę innego wyjścia, jak tylko poprosić go o pomoc.
Ciekawe, czego będzie chciał w zamian.
Denerwuję się.
Wiki to dostrzega i nie wpływa to dobrze na jej zaufanie do mnie i mojego osądu sytuacji. Wiem o tym, ale nie potrafię się uspokoić.
Nie widziałam Igora ponad pół roku, nieco dłużej niż od dnia, gdy jego brat mnie zostawił. Myślałam, że po takim czasie przestanę reagować na niego tak gwałtownie, ale to nieprawda. Wcale nie przestałam.
Właściwie to denerwuję się jeszcze bardziej.
— Jesteś pewna, że to dobry pomysł? — pyta moja bratanica, gdy w sobotę rano pojawiamy się na komisariacie. Chociaż mam wciąż zapisany w telefonie numer Igora, nie odważyłam się do niego zadzwonić. Za bardzo się bałam, że mnie spławi. Wolę zaskoczyć go w pracy, trzymam więc kciuki, żeby miał dzisiaj dyżur. — Nie wyglądasz, jakbyś wierzyła temu policjantowi.
Posyłam jej niezadowolone spojrzenie i chwytam ją za przedramię, po czym bez słowa ciągnę ku rozpartemu za kontuarem oficerowi dyżurnemu.
Dzisiaj rano spędziłam niemalże godzinę na układaniu włosów, robieniu makijażu i wybieraniu odpowiednich ciuchów. Sama nie wiem, dlaczego tak się tym przejmuję, ale tak jest i kropka. Igor zawsze mnie ekscytował, choć może nie w ten dobry sposób, i zawsze odnosiłam przy nim wrażenie, że wyglądam nie dość dobrze, nie dość atrakcyjnie i nie dość porządnie. Pewien związek z tym miał zapewne również fakt, w jaki sposób on patrzył na mnie — jakbym była zużytą gumą, która przykleiła się do podeszwy jego wypastowanego buta.
— Dzień dobry. — Uśmiecham się niepewnie do oficera dyżurnego. — Chciałybyśmy się zobaczyć z podinspektorem Igorem Jastrzębskim.
Policjant spogląda na mnie bystro.
— Pani godność?
— Nadia Stankiewicz — odpowiadam odrobinę tylko nerwowo. — Powinien… Powinien mnie kojarzyć.
Wydaje mi się, że po tej prezentacji czekamy jakąś wieczność. Oficer dyżurny dzwoni gdzieś, zapewne do Igora, a ja rozglądam się dyskretnie dookoła, cały czas trzymając Wiki za ramię — obawiam się, że w przeciwnym razie mogłaby spróbować uciec. Pewnie również dlatego, że na komisariacie mimo wczesnej godziny w sobotni poranek jest dosyć tłoczno i głośno. Po ostatniej nocy nie dziwię się, że moja bratanica najchętniej wpełzłaby pod kamień i tam już została.
Celowo nie pojechałam na najbliższy komisariat na Królewskiej, tylko na Lubicz, bo właśnie tam pracuje Igor. Tłumaczę sobie, że to ma sens: w końcu stąd jest bliżej na Starowiślną, gdzie napadnięto na Wiki (chociaż nie mam pojęcia, czy to ich rewir), i to stąd jest bliżej do jej szkoły (jak dowiedziałam się rano, uczy się w liceum na Starym Mieście, niecałe dwa kilometry stąd). Nie wiem, na ile to wszystko jest logiczne, ale będę sobie tłumaczyć, że bardzo, bo tak mi wygodniej.
Powtarzam w głowie wszystkie powody, dla których przyjechałyśmy właśnie tutaj, ale prawda jest taka, że głównym powodem jest po prostu obecność Igora. Wiki nie chciałaby rozmawiać z kimś, kto nie jest moim znajomym, a ja mimo wszystko mu ufam, nawet jeśli robię się w jego towarzystwie nerwowa. Pomoże nam. Jeśli w ogóle zechce nas przyjąć, w końcu jest zastępcą komendanta i na pewno ma mnóstwo obowiązków.
Kiedy oficer dyżurny wreszcie kończy rozmawiać, na jego twarzy pojawia się uprzejmy, ale sztuczny uśmiech.
— Podinspektor Jastrzębski przyjmie panie teraz — mówi tonem, jakby mu ten fakt bardzo nie pasował. — Ktoś was zaprowadzi.
W towarzystwie innego policjanta mijamy więc sporych rozmiarów pomieszczenie, gdzie przy chaotycznie rozstawionych biurkach siedzą funkcjonariusze w mundurach, i idziemy dalej, do jednego z dwóch przeszklonych gabinetów o ścianach zasłoniętych spuszczonymi żaluzjami. Z każdym krokiem denerwuję się coraz bardziej i coraz mocniej ściskam przedramię Wiki, która w ogóle przeciwko temu nie protestuje. Chociaż rano byłyśmy już w miarę spokojne, teraz znowu jest blada jak ściana. Ona naprawdę się obawia, jak to wszystko się potoczy.
Pewnie nie chce iść do więzienia. Nie mogła o tym pomyśleć, zanim zaczęła sprzedawać uczniom swojego liceum amfetaminę?
Zanim zdążę się na to mentalnie przygotować, oficer już otwiera nam drzwi i po chwili staję twarzą w twarz z Igorem Jastrzębskim. To ten sam mężczyzna, który przez cały czas trwania mojego związku z jego bratem powtarzał, że nie jestem dla niego odpowiednią kobietą.
Cóż, chyba miał rację.
Igor ma obecnie trzydzieści siedem lat i z tego, co wiem, nadal nie jest żonaty. Za każdym razem, gdy go spotykam, zerkam na jego dłoń, ale nie dostrzegam tam obrączki. To dziwne w tym wieku, ale nie jesteśmy na tyle blisko, żebym mogła go o to zapytać.
— Dzień dobry, Nadio. — Na mój widok Igor wstaje zza biurka, obrzucając nas obie uważnym spojrzeniem, od którego dostaję ciarek. — Co cię do mnie sprowadza?
Od razu dorzeczy, myślę z niesmakiem, zaraz jednak się mityguję. Przecież on jest w pracy, niekoniecznie ma czas i ochotę na beztroskie pogawędki!
Igor Jastrzębski jest wysoki. Przy moim metrze sześćdziesiąt jego metr osiemdziesiąt pięć — a może i osiem? Nie jestem dobra w ocenianiu wzrostu na oko — prezentuje się naprawdę imponująco. Poza tym jest w świetnej formie, mimo że obecnie jako zastępca komendanta głównie siedzi za biurkiem — pewnie często bywa na siłowni. Brąz jego skóry to naturalny wynik długiego przebywania na słońcu, a czarne, siwiejące na skroniach włosy przypominają o wieku, podobnie jak zmarszczki w kącikach oczu.
To właśnie oczy Igora zawsze najbardziej mnie hipnotyzowały. Ma heterochromię: jedno jego oko jest piwne, a drugie jasnozielone. Ten kontrast jest dobrze widoczny na pierwszy rzut oka i zwraca uwagę. I niestety jedynie dodaje mężczyźnie uroku.
Przy mnie Igor nigdy się nie uśmiechał, więc nie wiem, jak wygląda jego uśmiech — wiem za to, że ma ostre rysy twarzy, które w połączeniu z wiecznie czujną postawą sprawiają, że jego nazwisko wydaje mi się wyjątkowo trafione.
Inaczej niż w przypadku jego młodszego brata. Do Antka to nazwisko nigdy aż tak dobrze nie pasowało.
Igor wskazuje nam miejsca po drugiej stronie swojego biurka, niepewnie zajmuję więc brzeg jednego z nich, Wiki natomiast rozwala się na drugim, wodząc wzrokiem ode mnie do Igora i z powrotem. Wydaje się dużo bardziej rozluźniona niż chwilę wcześniej — działamy chyba jak jakieś naczynia połączone, bo ja z kolei jestem dużo bardziej spięta. Nic nie poradzę na to, że oceniające spojrzenie Igora tak na mnie działa.
— Mam… pewien kłopot — zaczynam niepewnie, cały czas zerkając na Wiki. — I nadzieję, że mógłbyś mi pomóc.
Grymas na twarzy Igora zdradza, co on o tym myśli.
— Nie mów, że wplątałaś się w coś nielegalnego — mówi z rozbawieniem, opierając łokieć o biurko. — Absolutnie w to nie uwierzę.
Ma na sobie ciemnoniebieski mundur, który leży na nim jak szyty na miarę. Pewnie nie powinnam zwracać na to uwagi w chwili, gdy przyszłam prosić o pomoc dla bratanicy, ale nie potrafię wyrzucić takich myśli z głowy. Zawsze tam były i wcale nie chcą jej opuścić.
— Właściwie to nie chodzi o mnie, tylko o nią. — Wskazuję głową na bratanicę. — To jest Wiki.
Wiki tymczasem wstaje i bez wahania wyciąga dłoń do Igora.
— Wiktoria Stankiewicz — przedstawia się, a mnie uderza myśl, że ona nosi moje nazwisko. To znaczy…
Właściwie to nazwisko Wojtka. Ale to takie dziwne, nie sądziłam, że je poda. Czy ona zawsze się tak nazywała? Nawet nie przyszło mi do głowy zapytać o to Monikę.
Igor podaje młodej dłoń, cały czas jednak nie spuszcza ze mnie badawczego spojrzenia. Nie wiem, o co mu chodzi, ale nie podoba mi się to.
— Napijecie się czegoś? — pyta następnie ku mojemu zaskoczeniu. — Kawy, herbaty?