Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
63 osoby interesują się tą książką
Czarujący wilkołak i nieśmiała asystentka w dziale księgowości. Co się wydarzy, kiedy ta dwójka połączy siły?
Cassie Ryan jest asystentką dyrektora finansowego w firmie Anderson & Sons. Kiedy dziewczyna zauważa nieprawidłowości w rozliczeniach finansowych firmy, zwraca na nie uwagę swojemu przełożonemu, pewna, że ma do czynienia ze zwykłym błędem. Następnego dnia dowiaduje się, że niespodziewanie została przeniesiona do wymarzonego działu. Gdyby tylko Cassie nie dręczyło poczucie, że w firmie dzieje się coś bardzo niedobrego…
Niepewna, czy może zaufać swoim współpracownikom, dziewczyna zwraca się z prośbą o pomoc do Hanka Becketta – księgowego z sąsiedniej firmy. Przez ostatnie miesiące wielokrotnie spotykali się w windzie, ale nieśmiałość Cassie nie pozwoliła jej zamienić z mężczyzną więcej niż kilku słów. I to zanim dowiedziała się, że przystojny nieznajomy jest wilkołakiem.
Choć Cassie zawsze obawiała się nieludzi, decyduje się zaufać mężczyźnie i pokazać mu dokumenty wyniesione z firmy. Sprowadza to na nią zagrożenie i stawia w centrum zainteresowania nieludzi. Jakby tego było mało, sama Cassie okazuje się wkrótce o wiele mniej zwyczajną osobą, niż zawsze przypuszczała…
Ta historia jest naprawdę SPICY. Sugerowany wiek: 16+
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 435
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Hank
Rok wcześniej
Ten dzień jest do dupy.
Wiem to od samego rana, jeszcze zanim spotykam na parkingu podziemnym Carla Turnera. Chyba specjalnie czekał w swoim samochodzie, aż przyjadę do firmy, żeby „przypadkiem” na mnie wpaść.
Carl to świetny facet i doskonały pracownik, ale dziś jestem zbyt zmęczony, by od rana się z nim użerać. Jego problemy to zazwyczaj całkowicie nieistotne pierdoły.
– Cześć, Hank. – Na mój widok wyszczerza się idiotycznie. Odmrukuję coś niewyraźnie. – Ciężka noc?
Ciężki weekend.
Była pełnia i mój pojebany starszy brat uparł się, żebyśmy razem pobiegali po lesie. Ianowi nadal się wydaje, że w ten sposób pozbawi wilkołaki w naszym stadzie przynajmniej części energii, którą mogliby spożytkować na coś niewłaściwego. Biedny idiota. Jeśli jakiś wilkołak chce się wpakować w kłopoty, to i tak to zrobi.
Skończyłem w łóżku z jakąś dziewczyną, której imienia nie pamiętam. To nie był mój najlepszy moment. Właściwie chętnie bym o tym zapomniał, zwłaszcza że nie mogę się nawet wytłumaczyć alkoholem. Wilkołaki po bieganiu zawsze mają nadmiar niespożytej energii, którą muszą jakoś wyładować. Seks jest bezpieczniejszy niż inne rzeczy, które moglibyśmy robić.
Tak jak mówiłem, Ian to biedny idiota.
Na szczęście dziewczyna nie oczekiwała wiele. Zmyła się, zanim wyszedłem z łazienki po porannym prysznicu. Chociaż tyle dobrego, bo poranek był naprawdę niezręczny.
Nigdy więcej nie wybiorę się na bieganie w trakcie pełni.
– Naprawdę potrzebuję chwili dla siebie, a także mocnej kawy, zanim zabiorę się do pracy, Carl – uprzedzam go.
Carl z namysłem kiwa głową i obaj podchodzimy do windy. Zapada między nami cisza. Czekam cierpliwie, aż mój dyrektor wykonawczy w końcu ją przerwie. Wiem, że tego chce, i fakt, że ja bardzo tego nie chcę, nie ma tu nic do rzeczy.
– Tax Help ma problemy finansowe – odzywa się w końcu.
Aha. Więc o to mu chodzi.
– Wiem o tym – ucinam, wkraczając do windy.
Carl wchodzi za mną, po czym spogląda na mnie nieustępliwie.
– Jeśli chcemy złożyć im ofertę, to najlepszy czas. Będą się chwytać brzytwy.
To ostatnia firma, która w Nowym Orleanie stanowi jeszcze konkurencję dla naszej. Problem w tym, że znam jej właściciela. To dumny skurwysyn. W życiu nie zgodzi się na wykupienie przez nas Tax Help.
– Poczekamy, aż ogłoszą upadłość – protestuję, po czym zaglądam do telefonu, żeby sprawdzić kalendarz na dziś. Mam cichą nadzieję, że asystentka nie zaplanowała mi zbyt wielu spotkań. Liczę na długą przerwę na lunch. – Właściciel jest półelfem. Elfy to aroganckie sukinkoty, które uważają się za lepszych od innych. Nie przystaną na żadną ofertę złożoną im przez rodzinę Beckettów.
– Wilkołaki nie złożą im żadnej propozycji – kontruje Carl, gdy winda zatrzymuje się na parterze. – Firma to zrobi. Mogę osobiście ją reprezentować. Jako człowiek pewnie wzbudzę większe zaufanie…
Carl to dobry dyrektor, ale nie ma pojęcia o stosunkach panujących między nieludźmi. Elfy uważają się za lepszych od wszystkich, zwłaszcza od ludzi. Nikt z Tax Help nie rozmawiałby z Carlem poważnie.
Zanim jednak zdążę mu to uświadomić, gubię wątek. W pierwszej chwili nie rozumiem dlaczego.
Do windy na parterze wsiada grupa osób i potrzebuję kilku sekund, by uświadomić sobie, co zmieniło się w atmosferze wokół mnie. Czuję, jak starannie zawiązany pod szyją krawat zaczyna mnie dusić. Skóra zdaje się napierać na materiał koszuli, a zęby, ku mojemu przerażeniu, wydłużają mi się w kły i zaczynają swędzieć. Tracę nad sobą kontrolę.
Co się dzieje, do diabła?
Wciągam głęboko powietrze, żeby się uspokoić, i wtedy to do mnie dociera. Ten zapach.
Rozglądam się po kabinie, ignorując Carla, który dalej coś do mnie mówi. Wystarczy sekunda, żebym zidentyfikował źródło swoich problemów.
Nie. Kurwa, to niemożliwe.
Stoi na przedzie windy, odwrócona do mnie bokiem, i przyciszonym głosem rozmawia o czymś z koleżanką. Niewysoka, drobna kobieta z burzą oszałamiających rudych włosów, które spływają jej na plecy, o nieśmiałym spojrzeniu zielonych oczu i najsłodszym uśmiechu, jaki w życiu widziałem. Moje serce zaczyna obijać się wściekle o żebra, gdy przyglądam się jej twarzy, wychwytuję każdy urzekający pieg, każde skrzywienie jej ust, każdą zmarszczkę mimiczną. Po chwili przesuwam wzrok wzdłuż jej ciała. Ma na sobie krótką beżową marynarkę i spodnie od kompletu, które ładnie opinają jej tyłek. Nawet w szpilkach wydaje się niewysoka, ale ma cudowne szerokie biodra i wcięcie w talii, na którym chciałbym położyć dłonie. Najlepiej natychmiast.
Oblizuje usta, czym zwraca na nie moją uwagę. Pełne, różowe, chętnie rozchylające się w uśmiechu. Ciekawe, jak wyglądałyby owinięte wokół mojego…
Beckett, kurwa, o czym ty myślisz?!
Jedziemy w górę, a dziewczyna nagle zerka w moim kierunku, jakby wiedziała, że się gapię. To nieśmiałe spojrzenie spod długich rzęs sprawia, że fiut twardnieje mi w spodniach. Jej klatka piersiowa chyba zaczyna unosić się nieco szybciej, a na policzkach wyraźnie dostrzegam ślad rumieńca. Dziewczyna uśmiecha się do mnie nieco wstydliwie, a potem odwraca wzrok.
Moja!
Mój wilk drze się we mnie, jakbym sam jeszcze, kurwa, nie zauważył. Nigdy wcześniej nie widziałem tej rudowłosej kobiety w windzie; musi pracować w budynku od niedawna. Jestem pewien, że spotykamy się pierwszy raz, bo swędzenie skóry i nagła potrzeba, by znaleźć się bliżej niej, to oczywiste oznaki. Kimkolwiek jest, ta kobieta to moja partnerka.
– Hank, wszystko w porządku? – Głos Carla dobiega mnie jak z dna głębokiej studni.
Na szczęście chwilę później Red wysiada na jednym z niższych pięter. Dziewczyna chyba pracuje w Anderson & Sons, ale to bez różnicy, bo zdecydowanie jest człowiekiem.
Co też nie ma żadnego znaczenia, gdyż nie zamierzam brać sobie partnerki i na pewno nie będę się do niej zbliżał!
– Pogadamy później – mamroczę. – Mam coś do załatwienia.
Ledwie wysiadam na swoim piętrze, rzucam się w kierunku gabinetu, ignorując powitania moich pracowników. Włączam komputer i już po chwili wchodzę na stronę Anderson & Sons. Często jeżdżę rano tą windą, ale Red widziałem dzisiaj po raz pierwszy. To z pewnością oznacza, że pracuje tu od niedawna, a Anderson & Sons ma irytujący zwyczaj wrzucania do swojego intranetu zdjęć wszystkich nowych pracowników wraz z ich personaliami. Pewnie nie powinienem mieć dostępu do intranetu Anderson & Sons, ale cóż… lubię trzymać rękę na pulsie.
Zwłaszcza gdy chodzi o moich wrogów.
Odnajduję ją w ciągu pięciu minut. Zrobiono jej urocze zdjęcie, na którym uśmiecha się, nieśmiało patrząc w kamerę, a jej rude włosy wiją się wokół jej twarzy. Wygląda młodo i chyba nie ma na sobie ani grama makijażu. Mój fiut znowu drga boleśnie w spodniach, mimo że to tylko pierdolone zdjęcie.
Spoglądam na podpis pod nim.
„Cassidy Ryan, asystentka”.
– Witaj, Cassidy Ryan, asystentko – mamroczę. – Zaraz dowiemy się o tobie więcej.
A potem biorę się do wyszukiwania informacji o partnerce, której wcale nie chcę mieć.
Obecnie
Chyba mam paranoję.
Albo to, albo coś jest nie tak z finansami firmy, dla której pracuję. I to bardzo, bardzo nie tak.
Nie jestem księgową. Nie mam nawet wykształcenia kierunkowego. Jestem zwykłą dziewczyną po szkole średniej, która szukając pracy biurowej, trafiła akurat na tę firmę i akurat na posadę asystentki zastępcy dyrektora finansowego. Czysty przypadek. Na tym stanowisku nie wymaga się ode mnie rozeznania w zasadach księgowości, tylko umiejętności wypełniania terminarza i przypominania przełożonemu o spotkaniach. Gdyby na rozmowie kwalifikacyjnej ktoś mnie zapytał, dlaczego aplikuję akurat na to stanowisko albo akurat do tej firmy, odpowiedziałabym, że moją pasją jest nieumieranie z głodu.
Teraz jednak dochodzi szósta wieczorem, za oknem biurowca, w którym pracuję, powoli robi się ciemno, a ja siedzę przy swoim biurku, zastanawiając się, na co właściwie, do cholery, patrzę. I choćbym gapiła się na te kartki do jutra, a nawet do przyszłego miesiąca, zapewne nie dojdę do żadnych wniosków, które pomogłyby mi rozwikłać zagadkę.
Zaczęło się naprawdę niewinnie. Te papiery prawdopodobnie nie powinny były w ogóle trafić na moje biurko, ale jakimś cudem trafiły. Budżet dla nowych kampanii zazwyczaj zatwierdza dyrektor finansowy i te dokumenty nawet nie przechodzą przez ręce asystentki jego zastępcy. Miały one trafić bezpośrednio do mojego przełożonego, Danny’ego Acosty, który następnie przekazałby je na briefingu swojemu szefowi, dyrektorowi finansowemu. Tak się jednak złożyło, że Danny’ego akurat nie było przy biurku, gdy przyszedł goniec, ofiarnie zgodziłam się więc przechować teczkę, a potem zupełnym przypadkiem – to NAPRAWDĘ był przypadek! – teczka spadła na podłogę, dokumenty się rozsypały… i tak znalazłam coś, czego nie powinnam była znaleźć.
Waham się, gapiąc w drzwi gabinetu Danny’ego. Jeszcze tam siedzi i prędko nie wyjdzie, bo o ósmej ma briefing z dyrektorem finansowym. Wciąż mam czas, żeby to załatwić. Mogę mu oddać teczkę i o niczym nie wspominać. Mogę udać, że w ogóle nie widziałam jej zawartości, zwłaszcza że nie powinnam. No jasne, że tak!
Tylko że, cholera, to nie w moim stylu.
Zawsze byłam grzeczną dziewczynką. Taką, co nigdy nie kłamie, nie oszukuje i nie kręci, nawet jeśli prawda przyniesie jej jedynie kłopoty. Rzadko tak jednak bywało, bo jako dziecko byłam potulna i naprawdę nudna. Właściwie to zostało mi do tej pory. Moje koleżanki ze szkoły w wieku dwudziestu trzech lat bawiły się na studiach, podrywały chłopaków i podróżowały, a ja zaczęłam szukać porządnej, stabilnej pracy. Która dwudziestotrzylatka uważa słowo „stabilny” za synonim czegoś dobrego i pożądanego?
Przepracowałam rok w Anderson & Sons i może to nie było spełnienie moich marzeń, ale ta posada pozwoliła mi zrozumieć, że chciałabym kiedyś zaczepić się w marketingu. Miałam nadzieję na jakąś wewnętrzną rekrutację, ale do tej pory brakowało mi szczęścia. No i doświadczenia. Już raz odrzucono mnie przez brak doświadczenia.
Wzdycham i opieram głowę na biurku. Ale jak mam zdobyć doświadczenie, pracując jako asystentka w najnudniejszym dziale w całej firmie?!
Marketing to szaleństwo, powtarzam sobie po raz setny, gdy wstaję i sięgam po czarną teczkę. Księgowość to stabilna, pewna praca, która pomoże mi spłacić rachunki. Pracują tu nudni, stabilni mężczyźni, którzy chętnie zabraliby mnie na randkę, gdybym dała im najmniejszy znak, że tego chcę. Znam przynajmniej trzech, którym uparcie odmawiam, ale na tyle uprzejmie, że nigdy nie tracą nadziei.
To nie dlatego, że jestem ładna. To dlatego, że jestem miła. Jestem tym typem kobiety, która nie wzbudza gwałtownych namiętności i która nie nadaje się na gorący romans, ale świetnie sprawdziłaby się jako strażniczka domowego ogniska, żona i matka. Rzadko podnoszę głos, jestem zgodna, pracowita, dokładna i sumienna. Zawsze uczynna, pomagam kolegom z działu i nie zanudzam nikogo swoimi problemami. Jestem… bezproblemowa.
Czasami sama siebie nie znoszę, kiedy przedstawiam taki swój opis, ale to prawda. Taka jestem i już. A całe moje życie będzie nudne i ułożone jak jego pierwsze dwadzieścia cztery lata.
Staję pod drzwiami gabinetu i się waham. Przypominam sobie rozmowę, którą wcześniej tego popołudnia odbyłam z moją przyjaciółką Denise. Sfotografowałam część dokumentów i wysłałam jej z prośbą o konsultację, chociaż wynoszenie służbowych dokumentów poza firmę jest absolutnie zabronione, a ja zawsze przestrzegam firmowego regulaminu. Problem w tym, że Denise jest konsjerżką w hotelu i zna się na księgowości równie kiepsko jak ja.
– Jeśli uważasz, że coś w tym jest, to mu powiedz – poradziła mi w końcu.
– A jeśli mi się tylko wydaje? Jeśli nie mam racji i wyjdę na idiotkę? Na wścibską idiotkę? – zaprotestowałam.
– Ty nigdy nie wyjdziesz na idiotkę, Cassie, jesteś na to zbyt urocza – prychnęła Denise z rozbawieniem. – Ale jeśli się tego boisz, skonsultuj to najpierw z kimś spoza firmy. Z kimś, kto się na tym zna, a nie ze mną!
– Niby z kim? – Zrobiłam sceptyczną minę.
– Z tym przystojnym księgowym z twojego budynku. No wiesz, tym gorącym ciachem, które tak często spotykasz w windzie!
Jasne. Tylko tego mi brakowało, żeby z nim o tym rozmawiać! Jakbym nie dość miała problemów z wykrztuszeniem choćby słowa w obecności faceta, który mi się podoba!
Odsuwam od siebie myśli o Denise i przystojnym księgowym, po czym pukam w końcu do drzwi gabinetu Danny’ego; kiedy słyszę jego głos, wchodzę do środka z uprzejmym uśmiechem.
– Och, Cassidy – dziwi się na mój widok. – Jeszcze tu jesteś? Dlaczego nie poszłaś do domu?
Danny Acosta ma czterdziestkę na karku, łysieje od czoła i ubiera się w okropne sweterki, które zawsze staram się komplementować. Na ostatnią Gwiazdkę dostałam od niego takie wdzianko, w damskim rozmiarze, i wtedy się dowiedziałam, że robi je na drutach jego matka, która zachwycona moimi miłymi słowami postanowiła przygotować też jedno dla mnie.
Od tamtej pory pokazałam się w tym swetrze w biurze trzykrotnie. Danny to zapamiętał.
– Mam dla ciebie teczkę dla dyrektora finansowego – mówię, wchodząc głębiej do gabinetu. – Goniec prosił o przekazanie.
Danny wyciąga rękę, a ja waham się przez sekundę. Natychmiast to zauważa.
– Coś nie tak, Cassidy?
– Ja… – jąkam się. W końcu podaję mu dokumenty, ale słowa same ze mnie uciekają, zanim zdążę ugryźć się w język: – Przypadkiem na to zerknęłam. Jest tam jedna rzecz, która mi się… nie podoba.
Danny marszczy brwi, kładąc teczkę na blacie biurka przed sobą.
– Nie podoba? – powtarza. – W jakim sensie?
Splatam palce na podołku, bo nie bardzo wiem, co z nimi zrobić. Chyba trzęsą mi się ręce. Może nie powinnam o tym wspominać?
Mój przełożony patrzy na mnie pytająco i wyraźnie nie zamierza odpuścić. Za późno. Skoro powiedziałam A, muszę powiedzieć i B.
– Możesz spojrzeć na zestawienie kosztów?
Nadal z tą samą miną Danny posłusznie otwiera teczkę. Sądzę, że rzadko to robi, bo sporo czasu zajmuje mu znalezienie odpowiedniego dokumentu. Pewnie nawet on jedynie przekazuje je dalej. Nasi dyrektorzy pracują o nienormalnych godzinach i często potrzebują kogoś, kto streści im, co działo się w biurze w standardowym czasie pracy.
– No patrzę – mówi po chwili Danny. – Na co mam zwrócić uwagę?
Pochylam się nad jego ramieniem i palcem wskazuję odpowiednie miejsce. Od razu je dostrzega.
– Te liczby się nie schodzą – mówię cicho. – Nie wiem dlaczego, nie znam się na tym, ale nie wydaje ci się to dziwne? To duża dotacja. Wydawałoby się, że przy niej koszty…
– Wystarczy, Cassidy – oświadcza surowo, zamykając teczkę.
Prostuję się niczym struna i odsuwam na drugą stronę biurka. Serce zaczyna mi szybciej bić, ale mój szef nie wygląda na zdenerwowanego. Wręcz przeciwnie, uśmiecha się do mnie życzliwie.
– Dziękuję ci za tę cenną wskazówkę – mówi. – Przekażę ją dyrektorowi finansowemu.
Robię zaskoczoną minę.
– Naprawdę?
– Naprawdę – potwierdza spokojnie. – Masz rację, coś się nie zgadza w tych wyliczeniach. To na pewno błąd działu marketingu, nic więcej, ale zwrócę dyrektorowi uwagę, by wprowadził odpowiednie poprawki. W porządku?
Danny nie wydaje się ani trochę przejęty sytuacją, więc to pewnie nic takiego. Odruchowo kiwam głową. To zwykły błąd. Ktoś pomylił kwoty, zostanie mu to wypomniane i się poprawi. Nie mam się czym martwić.
– Oczywiście – potwierdzam. – Dziękuję.
– To ja dziękuję za twoją spostrzegawczość. – Danny mruga do mnie wesoło. – A teraz już uciekaj do domu. Łap resztki światła słonecznego!
Kiwam głową, żegnam się z nim i opuszczam jego gabinet.
Już przy swoim biurku zgarniam wszystkie rzeczy do torebki, a z wieszaka zabieram płaszcz, po czym ruszam do windy. Moje obcasy stukają o podłogę, gdy przemierzam kompletnie pusty korytarz. Zostałam chyba sama na open spasie, ale zupełnie się tym nie przejmuję. W głowie ciągle mam słowa Danny’ego.
To nic takiego. Zwykła pomyłka, prawda? Po co w ogóle miałabym się tym interesować?
Czekam chwilę na windę, próbuję więc oderwać myśli od pracy, zastanawiając się, co zrobić po wyjściu z biurowca. Szybkie zakupy, bo muszę zdobyć produkty na carbonarę, na którą mam dzisiaj ochotę. Może kupię do tego jakieś białe wino? Jest środa, to taka mała sobota. A sobota to weekend. Byłoby całkowicie uzasadnione, gdybym napiła się w towarzystwie Pana Darcy…
Ups.
Kiedy drzwi windy się otwierają, od razu go dostrzegam. Zapewne dlatego, że jest jedyną osobą w kabinie, nie dlatego, że jestem taka spostrzegawcza, bo nie jestem. Za to on… O kurczę.
Wsiadam do środka, obdarzając go przelotnym uśmiechem. Nie odpowiada tym samym – nigdy tego nie robi – ale kiwa mi głową. Jak zawsze. Do tego zazwyczaj ograniczają się nasze interakcje.
Kiedyś zapytałam go jeszcze o pogodę. To tak banalny temat, że nic dziwnego, że mruknął coś pod nosem, po czym odwrócił wzrok.
Od tego czasu nie próbuję już go zagadywać.
Przycisk oznaczony zerem jest już wciśnięty, więc po prostu zajmuję miejsce po drugiej stronie kabiny i wbijam wzrok w podłogę. To nie pomaga jednak w zignorowaniu gorącej obecności obok mnie. Przestępuję niecierpliwie z nogi na nogę.
Tyle razy przyglądałam mu się ukradkiem, kątem oka, że potrafiłabym już narysować go z pamięci (gdybym tylko umiała postawić na kartce coś więcej niż pięć kresek i kółko i upierać się, że to ludzik). Przede wszystkim facet jest wysoki, o głowę wyższy ode mnie, a ja przecież mam na nogach szpilki. Poza tym jest naprawdę ładnie umięśniony. Nie jak te typy, które spędzają pół życia na siłowni z garścią suplementów diety, tylko tak naturalnie, jakby poza pracą umysłową nie stronił też od tej fizycznej. A do tego jest superprzystojny. Serio. Ma ciemne włosy, które zawsze świetnie mu się układają, kilkudniowy zarost, z którym jest mu bardzo do twarzy, ostre, zdecydowane rysy i czekoladowe oczy, którymi patrzy na świat zza szkieł modnych okularów.
No i zazwyczaj ma na sobie garnitur.
Nosi teczkę z logo Empire Bookkeeping Services, stąd wiem, że jest księgowym. Ten sztywny, formalny strój do niego pasuje. Dziś jednak, gdy wyraźnie jest już po pracy, ściągnął marynarkę i przewiesił ją sobie przez ramię, ukazując białą koszulę i szelki przytrzymujące garniturowe spodnie. Ten facet nosi szelki.
Chyba się rozpłynę z wrażenia.
W ciszy jedziemy na dół, a ja wygładzam nieistniejące zagniecenie na swojej ołówkowej spódnicy. Cieszę się, że wyglądam tego dnia wyjątkowo porządnie: do spódnicy w kolorze khaki dobrałam beżową satynową bluzkę, która ładnie komponuje się ze zgrabnym koczkiem stworzonym z moich idiotycznych, niepotrzebnie się wyróżniających rudych włosów. To jedyny element, który nie jest we mnie grzeczny i ułożony.
Facet milczy, a ja się zastanawiam, co trzeba powiedzieć lub zrobić, żeby zyskać uwagę kogoś takiego jak on. Rozmowy o pogodzie odpadają, to oczywiste. Nie jestem chyba wystarczająco bystra, by wymyślić cokolwiek, co mogłoby mi pomóc.
I czy ja w ogóle chciałabym zyskać jego uwagę? W moim stylu jest raczej podziwianie takich mężczyzn z daleka. Z bliska potrafię się tylko zbłaźnić.
Winda w końcu zatrzymuje się na parterze, a ja oddycham z ulgą. Kiedy drzwi się otwierają, superprzystojny księgowy w szelkach wskazuje mi, żebym wyszła pierwsza. Robię krok do przodu i…
Cholera!
Obcas zaklinowuje mi się w szparze między kabiną a posadzką. Te szpary powinny być szerokie maksymalnie na cale, dlaczego w ogóle mój obcas mieści się w coś takiego?!
Kiedy jedna noga zostaje mi w tyle, krzyczę i tracę równowagę. Usiłuję się czegoś złapać, ale upadek jest nieuchronny, tyle że… w ostatniej chwili zamiast na ziemię, wpadam w czyjeś ramiona.
Owiewa mnie męski, piżmowy zapach, który sprawia, że krew momentalnie uderza mi do głowy. Na wysokości mojego wzroku znajduje się kołnierzyk białej koszuli, znad którego wystaje szyja i broda pokryta kilkudniowym zarostem. Uświadamiam sobie, że trzymam ręce na klatce piersiowej mojego wybawcy i że jest nim nikt inny, jak superprzystojny księgowy z windy.
– Nic ci nie jest? – pyta cudownie zachrypniętym głosem, którzy brzmi tak, jakby mężczyzna właśnie wyszedł z łóżka.
Kręcę głową, niezdolna do wydania z siebie głosu. W następnych słowach mojego wybawcy pobrzmiewa rozbawienie.
– To może mnie puścisz, Red? Uwolnię twoją nogę, bo inaczej zaraz odjedzie razem z windą.
Wolałabym zachować nogi w całości, więc od razu robię to, co mi sugeruje. Mężczyzna się pochyla, a kiedy wyciągam nogę z buta, szarpie go lekko i wydostaje ze szpary. Potem, wciąż będąc na kolanach, podaje mi go.
– Sprawdź, czy pasuje.
Z trudem hamuję uśmiech. Kto by pomyślał, że pan księgowy będzie miał poczucie humoru.
Wsuwam stopę w szpilkę i dziękuję mu uśmiechem. Mężczyzna się podnosi i znowu góruje nade mną wzrostem.
– Jesteś niemową? – Marszczy brwi. – Przysiągłbym, że kiedyś słyszałem twój głos.
Może wtedy, kiedy usiłowałam zagaić o pogodzie.
– To na pewno było coś superciekawego, skoro tak wryło ci się w pamięć – wyrywa mi się.
Uśmiecha się, a ja niemalże rozpływam się w miejscu. Czy gdybym zamieniła się w substancję płynną, Danny nadal chciałby mnie jako swoją asystentkę?
Nigdy wcześniej nie czułam czegoś takiego. Denise bezlitośnie wyśmiewa moje beznadziejne zauroczenie facetem z windy, ale równocześnie dziwi się, że on mi się podoba. To znaczy jasne, jest superprzystojny, podobałby się każdej heteroseksualnej kobiecie! Ale ja zawsze wolałam spokojnych, cichych mężczyzn, którzy niczym się nie wyróżniają – zupełnie jak ja. Fakt, że nagle zwracam aż taką uwagę na jakieś ciacho, jest po prostu nietypowy.
Z zakłopotaniem zakładam za ucho pasmo włosów, które wydostało się z mojego karnego koczka, gdy szarpałam się z obcasem. Wydaje mi się, że spojrzenie księgowego śledzi ten ruch.
– Cassidy, prawda? – pyta ku mojemu zaskoczeniu.
– Eee… tak – bąkam bez sensu, po czym próbuję wziąć się w garść. – Chyba masz nade mną przewagę. Ja nie mam pojęcia, jak masz na imię.
To bezczelna próba wyłudzenia jego imienia, żebym mogła je sobie dopasować do przystojnej twarzy. Przecież wcale nie będę go jęczeć, gdy w domu znowu zrobię sobie dobrze, myśląc o nim, prawda?
No skąd. Nie jestem aż tak porąbana.
– Hank – odpowiada, wyciągając w moją stronę dłoń. – Jestem Hank Beckett.
Hank. Wow. W jakiś dziwny sposób to imię do niego pasuje.
– Cassidy Ryan. – Nieopatrznie ujmuję jego rękę, chociaż to chyba najodważniejsza rzecz, jaką zrobiłam w ostatnim roku… zaraz po zwróceniu Danny’emu uwagi na nieprawidłowości w dokumentach. To chyba mój dzień. – Znajomi mówią na mnie… och… Cassie.
Szybko wyszarpuję dłoń, bo kiedy tylko go dotykam, mam wrażenie, jakby przebiegł mnie prąd. Jeśli Hank też coś takiego czuje, to niczego nie daje po sobie poznać.
Przez chwilę stoimy w milczeniu; on przygląda mi się dziwnie, a ja nie wiem, co z siebie wydusić. Mogłabym zapytać o poradę księgową i pokazać mu zdjęcia materiałów, które zrobiłam… ale właściwie po co? Żeby go poderwać na tak marny argument? Przecież Danny powiedział, że się tym zajmie…
– Miło było cię poznać. – Hank kiwa mi głową, po czym cofa się o krok. – Do zobaczenia.
Po czym odchodzi. Czas minął.
To chyba jednak nie jest mój dzień.
Następnego dnia zasypiam do pracy.
Przygotowuję się do wyjścia w biegu i ledwie zdążam podać Panu Darcy śniadanie. Jeśli muszę wybrać między umalowaniem się a nakarmieniem mojego kota, to oczywiście wybieram to drugie. Z Dumaine Street, wąskiej, zarośniętej zielenią uliczki położonej w samym sercu Bayou St. John, biegnę dwie przecznice na przystanek autobusowy. Dopiero w linii osiemdziesiąt cztery zmieniam trampki na szpilki, a te pierwsze chowam w woreczku do torebki. Danny chyba dostałby zawału, gdybym przyszła do pracy w trampkach, ale to nie oznacza, że mam w nich uprawiać biegi przełajowe.
Dwudziestominutowa podróż na Loyola Avenue daje mi czas na uspokojenie oddechu i wykonanie podstawowego makijażu. Kiedy w końcu pojawiam się pod wysokim przeszklonym budynkiem w dzielnicy biznesowej, wyglądam jak przykładna asystentka zastępcy dyrektora finansowego – choć spóźniona dziesięć minut.
W wejściu spotykam również spóźnioną Valerie, jedną ze stażystek w marketingu. Uśmiecham się do niej życzliwie i razem kierujemy się do windy.
– Długa noc, co? – zagaduje wesoło Val. Jest ode mnie o pół głowy wyższa i dwa rozmiary chudsza, przez co zawsze kojarzyła mi się z żurawiem. – Spóźnienie? To do ciebie niepodobne, Cassie.
– Pan Darcy nie dał mi spać – odpowiadam. Val tylko kiwa głową, bo doskonale zna humory mojego kocura, któremu wystarczy niewłaściwy (według niego) smak karmy w danym dniu, by urządzić mi pobudkę o trzeciej nad ranem. – Czasami żałuję, że pozwoliłam mu ze mną zamieszkać.
– Jasne – prycha Valerie, po czym razem wchodzimy do windy.
Pan Darcy jest znajdą, którą rok temu uratowałam przed prawdopodobną gangreną, wyciągając go pokaleczonego z okolicznego śmietnika. Chociaż na jedno oko widzi słabo i ma swoje humorki – na przykład lubi rzucać się na moje nogi – nie ma bardziej lojalnego zwierzaka na świecie niż on. Od roku próbuję go trochę utuczyć, ale nadal przypomina zabiedzonego bezdomnego dachowca, może dlatego że jest bardzo wybredny, jeśli chodzi o karmę.
Czuję występujący na policzki rumieniec, jeszcze zanim się odwrócę i zobaczę go tuż obok, przy panelu windy. Dziś ma na sobie szary garnitur, który świetnie komponowałby się z moimi szarymi chinosami z wysokim stanem, gdybym tylko je dzisiaj włożyła, białą koszulę i idealnie wypastowane czarne półbuty. Wciska przycisk z numerem 26, po czym spogląda na nas pytająco.
– Czternaste?
Val kiwa głową, bo ja chwilowo straciłam zdolność logicznego myślenia. Podczas gdy moja koleżanka wygląda tak, jakby zaraz miała się na niego rzucić, ja odsuwam się na tył kabiny i wlepiam wzrok w podłogę.
Wtedy coś do mnie dociera.
„Znajomi mówią na mnie Cassie”.
No właśnie.
Nikt w tym budynku nie zwraca się do mnie per Cassidy poza Dannym, z którym nigdy nie jechałam razem windą. Jeśli Hank Beckett słyszał kiedyś, jak ktoś zwraca się do mnie po imieniu, powinien zapytać, czy mam na imię Cassie, nie Cassidy. Cassidy to nie jest – przynajmniej moim zdaniem – najbardziej popularne imię, które można by wziąć pod uwagę przy takim zdrobnieniu. Ja sama w pierwszej chwili pomyślałabym raczej o Cassandrze.
Więc dlaczego o to zapytał?
Skądś musi wiedzieć, że mam na imię Cassidy. Tylko skąd?
– Jak tam dzisiaj twoje szpilki, Red? – słyszę znienacka jego głos.
Podnoszę gwałtownie głowę, po drodze napotykając zaskoczone spojrzenie Valerie. Zapewne prędzej spodziewałaby się, że stanę tu na głowie i zaświecę majtkami, niż że odezwie się do mnie ktoś taki jak Hank Beckett. Ponieważ jednak oboje patrzą na mnie wyczekująco, zmuszam się do jakiejś odpowiedzi.
– Dobrze. Ale na wszelki wypadek noszę w torebce trampki na zmianę.
Posyłam mu drżący uśmiech, a Hank marszczy brwi.
– Słusznie. Nigdy nie rozumiałem, dlaczego kobiety katują się takim obuwiem.
– No wiesz – wtrąca znienacka Valerie – dzięki temu wyglądamy atrakcyjniej.
Czuję, że się czerwienię, bo serio atrakcyjność to ostatnie, o czym myślę, wkładając szpilki. Robię to wyłącznie dlatego, że wszystkie asystentki w firmie chodzą w takich butach i nie chcę odstawać, a nie po to, żeby Hank Beckett pomyślał, że paraduję w nich specjalnie, żeby się gapił!
Na szczęście już w następnej chwili drzwi windy otwierają się na naszym piętrze i mogę uciec od tej niezręcznej rozmowy. Mamroczę pod nosem jakieś pożegnanie, a kiedy wysiadam, dobiega mnie spokojna odpowiedź księgowego:
– Akurat ty nie musisz się starać wyglądać atrakcyjniej, Red.
O mało nie dławię się własnym sercem. Oglądam się za siebie, już stojąc bezpiecznie na swoim piętrze, ale drzwi windy się zamykają i nie dostrzegam wyrazu twarzy Hanka. Powiedział to poważnie czy z drwiną?
Mam lustro i wiem, jak wyglądam. Nie jestem brzydka, ale żadna ze mnie seksbomba. Jestem niska, przez co moje nogi nie są zbyt długie, mam za szerokie biodra i przynajmniej o jeden rozmiar za dużo. Kiedy się nie maluję, znajomi dają mi najwyżej dwadzieścia lat (i sądzę, że są w tym litościwi). Wyglądam jak nastolatka, która nigdy nie dorośnie.
– Cholera – sapie obok mnie z przejęciem Valerie. – Znasz to ciacho, Cassie?!
Robi mi się niedobrze, gdy tak o nim mówi. W końcu się otrząsam i ruszam przed siebie, przypominając sobie, że już jestem spóźniona.
– Z widzenia – odpowiadam, kiedy Val idzie za mną. – Pomógł mi wczoraj z… butem, który utknął w szparze.
To brzmi dokładnie tak idiotycznie, jak było w rzeczywistości. Valerie chyba też dochodzi do tego wniosku, bo marszczy brwi i pospiesznie zmienia temat.
– Dlaczego mówi na ciebie Red?
Wzruszam ramionami.
– Pewnie przez to. – Wskazuję na swoje włosy i parskam zakłopotanym śmiechem. – Właściwie to… nie pytałam.
– No tak – komentuje, o co nie mogę mieć do niej pretensji. Większość osób w firmie zdążyła już poznać mój charakter. – Lecisz na niego, co?
O mało nie dławię się śliną.
– Co?! – krzyczę zdecydowanie za głośno. Kilka głów obraca się w moją stronę z sąsiednich boksów, więc czym prędzej ściszam głos: – Nie. Absolutnie nie. Skąd ci to przyszło do głowy?!
Valerie przygląda mi się z namysłem. Może wyglądam jak wariatka, która wypiera się oczywistych rzeczy.
Czyli dokładnie tak jak jest w rzeczywistości!
– Bo moim zdaniem on na ciebie leci – wyrokuje w końcu. – Ale jeśli tak nie jest, to spróbuj dla mnie zdobyć jego numer.
– Mówisz serio?
W końcu docieram do swojego biurka i pospiesznie włączam komputer, żeby Danny się nie zorientował, że się spóźniłam. Valerie nadal stoi przy mnie, jakby wcale nie spieszyło jej się do pracy. Jeśli w marketingu nie zwracają uwagi na spóźnienia, to tym bardziej chcę tam pracować!
– Że na ciebie leci czy że chcę jego numer? – dopytuje, po czym macha ręką. – Zresztą nieważne. Tak, mówię serio. Dlaczego to dla ciebie takie zaskakujące? Daj spokój, Cassie. On jest obiektywnie zabójczo przystojny i musiałabyś być ślepa, żeby tego nie dostrzec. Kto by na niego nie leciał?! A jeśli go nie chcesz, to…
– Przepraszam cię, Val, ale naprawdę muszę się zająć pracą – przerywam jej pospiesznie. – Danny bardzo nie lubi, jak się spóźniam, a z samego rana muszę mu przedstawić plan działania na dziś.
Valerie podnosi dłonie w geście poddania, żegna się i odchodzi. Odprowadzam ją wzrokiem z westchnieniem ulgi. Nie znoszę, kiedy traktuje się ludzi jak przedmioty, a jej monolog coś takiego właśnie zaczął mi sugerować. Oczywiście nie powiedziałabym jej tego wprost, ale przez lata doszłam do perfekcji w zręcznym unikaniu nieprzyjemnych tematów.
Wyciągam z szuflady tablet i sprawdzam kalendarz Danny’ego na dziś. To standardowa procedura, od której zaczynam dzień, ale dziś po raz pierwszy się na niej zawieszam.
Kalendarz Danny’ego jest pusty.
Zaczynam panikować. Jeszcze wczoraj po południu osobiście wpisywałam mu spotkanie w czasie lunchu i wtedy kalendarz na dziś był praktycznie pełen. Zastępcy dyrektorów pracują od rana do wieczora i rzadko kiedy miewają dziury w grafiku, nawet przerwy lunchowe trzeba im wpisywać. Więc gdzie są te wszystkie spotkania?!
Chryste. On mnie zabije!
Wstaję z takim impetem, że krzesło o mało nie przewraca się na podłogę, po czym ruszam między boksami w kierunku gabinetu Danny’ego. W ręce kurczowo ściskam tablet, a w mojej głowie pytania prześcigają się z kolejnymi wymówkami. Wymówki są takie nie w moim stylu! Ale jeśli powiem, że nic o tym nie wiem, to czy Danny mi uwierzy?!
Docieram w końcu do gabinetu mojego przełożonego i zatrzymuję się gwałtownie pod przeszklonymi drzwiami.
Gabinet jest pusty.
Nie chodzi tylko o to, że Danny’ego w nim nie ma, chociaż owszem, nie ma go. Poza nim brakuje całej reszty – w pomieszczeniu zostały meble, ale nie ma prywatnych rzeczy szefa. Zniknęły zdjęcia jego matki, plakaty ze ściany i kwiatki z parapetu. Danny Acosta jest jedyną osobą w tym biurze, która trzymała na parapecie storczyki. Nic z tego nie rozumiem.
Wpatruję się w puste biuro, zastanawiając, co się dzieje z Dannym, gdzie jest i dlaczego nie zostałam o niczym powiadomiona. Jestem jego asystentką. Co mam robić, kiedy jego nie ma w pracy?
Z kieszonki żakietu wyciągam komórkę i pospiesznie wybieram jego prywatny numer. Mam go od ośmiu miesięcy, czyli od czasu, kiedy po raz pierwszy zadzwonił do mnie pijany z jakiegoś baru z prośbą o pomoc.
Komórka jest wyłączona.
Rozłączam się, z frustracją wpatrując w telefon. Nie wiedząc, co dalej robić, mam takie poczucie, jakby ktoś zepsuł mi kolejny przewidywalny dzień w pracy. Nie lubię niespodzianek ani odstępstw od rutyny. Rutyna pozwala mi się poczuć w życiu pewnie.
Wysyłam do Danny’ego szybką wiadomość z pytaniem, gdzie jest, ale nie dostaję odpowiedzi. Przez dłuższą chwilę stoję w miejscu, gapiąc się na gabinet i zastanawiając, co teraz.
– Dzień dobry! – Rozlega się nagle za moimi plecami podejrzanie radosny głos.
Drgam i odwracam się pospiesznie. Przede mną stoi Adam Coleman, szef asystentów.
Tak, w Anderson & Sons jest taka pozycja. Kiedyś każdy z dyrektorów regulował współpracę ze swoim asystentem na własnym poziomie, ale doprowadziło to do ogromnego niezadowolenia, gdy się rozeszło, jak bardzo różni się zakres ich obowiązków, a nawet czas pracy. Właśnie wtedy ustanowiono posadę szefa asystentów.
Nie lubię być złośliwa, ale wyobrażam sobie, że Adama Colemana wybrano na to stanowisko dlatego, że wystarczająco długo podlizywał się swojemu dotychczasowemu szefowi. Jest śliski i zawsze taki gładko uprzejmy. Ma niecałą czterdziestkę i obiektywnie jest dość atrakcyjny – wysoki blady blondyn, który zawsze nosi dopasowane garnitury. Ale choć starałam się z całych sił, nigdy nie udało mi się go polubić.
– Dzień dobry, panie Coleman – mówię pospiesznie, zerkając przez ramię na gabinet Danny’ego. – Ja tylko…
– Ach, tak – przerywa mi, kiwając ze zrozumieniem głową. – Kto by pomyślał, co?
Robię zdezorientowaną minę.
– Ale… o czym?
– O awansie Danny’ego Acosty – znowu wchodzi mi w słowo. – Nie słyszałaś, eee…
– Cassie – podpowiadam mu szybko, na co uśmiecha się dobrotliwie. – Nie, nic nie słyszałam. Danny awansował?
– Ano tak. – Adam Coleman wkłada dłonie do kieszeni garniturowych spodni, wyraźnie z siebie zadowolony. – Zwolniło się dyrektorskie stanowisko, a Danny był najdłużej pracującym zastępcą. Chyba się cieszysz, Cassie, że twój przełożony awansował? Bo byłaś jego asystentką, prawda?
„Byłaś”.
Czuję odrobinę niepokoju. Co to oznacza dla mojej kariery?
– Ale… ale… – jąkam się. – To się stało tak nagle. Jeszcze wczoraj pracowaliśmy z Dannym i o niczym mi nie wspominał! A już dzisiaj jego gabinet jest pusty?
– Nie jest pusty – protestuje spokojnie Adam Coleman. – Danny zabrał jedynie prywatne rzeczy, żeby przenieść je do nowego biura. Znajduje się kilka pięter wyżej, ale przy okazji musiał też zmienić trochę godziny pracy. Wiesz, jak to jest z dyrektorami. Być może to rzeczywiście było dosyć… nagłe. Może się czymś przysłużył.
Mruga do mnie, a przez moją głowę przemyka – nie wiedzieć czemu – informacja, którą się z nim wczoraj podzieliłam. Czy to możliwe, by zaraportowanie zwykłej pomyłki pozwoliło Danny’emu przenieść się kilka pięter wyżej? Tak z dnia na dzień?
– Przysłużył się? – powtarzam bezmyślnie.
– Może coś o tym wiesz, co, Cassie? – Adam Coleman uśmiecha się niemalże figlarnie. – No wiesz… o jego zasługach.
W milczeniu kręcę głową, bo chociaż mogłabym wspomnieć o wczorajszym dokumencie, nie robię tego. Wyszłabym na idiotkę, gdyby się okazało, że wcale nie o to chodzi; jednak nie dlatego nie mówię ani słowa. Chociaż Adam Coleman wygląda na rozbawionego, w jego głosie jest coś, co mi się nie podoba. Coś, co każe mi się zachowywać ostrożnie.
– Pewnie się zastanawiasz, co teraz stanie się z tobą. – Robi zamyśloną minę, a ja dla odmiany kiwam głową. Jeszcze chwila i zamienię się w jednego z tych irytujących piesków, które ludzie stawiają sobie w samochodach. – Możesz sobie wziąć wolne na resztę dnia. Jutro znajdziemy dla ciebie jakieś inne stanowisko. Długo pracujesz jako asystentka, Callie?
Pomylił moje imię, ale nawet go nie poprawiam.
– Od roku – odpowiadam.
– I pewnie jesteś jedną z tych dyskretnych, którym można całkowicie zaufać. – Znowu do mnie mruga.
Odruchowo cofam się o krok.
– Z pewnością można mi zaufać, panie Coleman.
– Nie wątpię. – Znowu się na chwilę zamyśla, po czym dodaje: – Czy ty przypadkiem nie aplikowałaś kiedyś do innego działu? Marketingu, zgadza się?
Znowu kiwam głową, chociaż z każdą chwilą ta rozmowa staje się dla mnie coraz bardziej niekomfortowa. Ten facet nie pamięta nawet, jak mam na imię, a teraz twierdzi, że pamięta moją aplikację? O co tutaj chodzi?
– Nie przyjęliśmy cię – stwierdza.
– Nie mam wymaganego wykształcenia ani doświadczenia – wyjaśniam.
Adam Coleman robi zatroskaną minę.
– Ale przecież nie tylko to się liczy, prawda? – podejmuje. – Lojalność też jest ważna. A ty z pewnością jesteś lojalna wobec firmy, Callie. Stanowisko asystentki praktycznie w żadnym dziale nie wymaga wykształcenia kierunkowego. A kiedy już znajdziesz się w tym, którego pragniesz, zdobędziesz doświadczenie i z pewnością szybko awansujesz. Jeśli tylko nauczysz się być trochę bardziej… – macha ręką, próbując znaleźć właściwe słowo – …przebojowa.
Wątpię, żebym kiedykolwiek stała się przebojowa.
– To jak? – Znowu uśmiecha się wesoło. – Widzimy się jutro, a ja załatwiam ci transfer do działu marketingu? Wpadnij do mnie o dziewiątej. A teraz zrób sobie wolne.
Po tych słowach odchodzi, jednak ja jeszcze przez chwilę patrzę za nim w bezruchu. Co tu się właśnie wydarzyło?
Szybkim krokiem ruszam do swojego biurka, żeby zgarnąć rzeczy. Nie należę do osób, którym łatwo przychodzi korzystanie z okazji. Nic dobrego nigdy nie przychodzi do mnie samo, o wszystko w życiu musiałam zawsze walczyć. Myśl, że tak nagle, z niczego, dostanę się do działu, w którym ogromnie chciałam pracować, jest po prostu nieprawdopodobna.
Wychodzę z biura, po drodze potrącając jedną czy dwie osoby, bo jestem jak nieprzytomna. Serce bije mi coraz szybciej i czuję, jak krew uderza mi do głowy. Nie rozumiem, co się dzieje. Powinnam się cieszyć, a tymczasem węszę jakiś podstęp. Coś w stylu…
Bądź lojalna, to cię nagrodzimy. Nie zadawaj pytań, a firma o ciebie zadba.
Nie. Nie może o to chodzić. Przecież to niedorzeczne! Mnie nie przytrafiają się takie rzeczy. Mam paranoję. Może to początek jakiejś choroby psychicznej?
Wsiadam do pustej windy i zjeżdżam nią na dół. Czy to wydaje mi się nie w porządku tylko dlatego, że zakłóca mój ustalony rytm dnia? A może jednak jest w tym coś… więcej?
Chyba potrzebuję drugiej opinii.
Wychodzę z budynku, ale zatrzymuję się pod nim niezdecydowana. Ciągle mam zdjęcia tych dokumentów w telefonie. Mogę jeszcze zrobić coś bardzo, bardzo głupiego, czego z pewnością szybko pożałuję.
Nie jestem bohaterką, ale nie zamierzam robić nic nielegalnego. Chodzi tylko o jedną rozmowę. Nic mi się od niej nie stanie, prawda?
Cóż… Mam taką nadzieję, bo najwidoczniej dzisiejszy postawiony na głowie dzień jakimś cudem sprawia, że pierwszy raz od naprawdę dawna zamierzam podjąć ryzyko.
Odkąd zaczęłam pracę w Anderson & Sons, nigdy nie miałam wolnego dnia w ciągu tygodnia, więc nie bardzo wiem, co powinnam w tym czasie robić. Na śniadanie kupuję bajgla, którego zjadam w pobliskim parku, a potem przenoszę się pod wejście do przeszklonego budynku, w którym pracuję, i obserwuję otoczenie.
Czekam.
Jestem naprawdę cierpliwa. Na szczęście już koło dwunastej wśród niewielkiej grupki pracowników, którzy opuszczają budynek podczas przerwy lunchowej, dostrzegam znajomą sylwetkę. Podnoszę się z ławeczki i ruszam w jego stronę.
Oooch, jak on dobrze wygląda w tym szarym garniturze. Czy szyje je na miarę? Nie mam pojęcia, ile zarabiają dobrzy księgowi, ale zakładam, że dużo, bo zawsze widuję Hanka w takich porządnych ciuchach. Ja za to mam na sobie beżową spódniczkę i żakiet z second handu. Wydawało mi się, że wyglądają dobrze, ale kiedy przyglądam się temu niesamowitemu mężczyźnie – jak podnosi do ucha telefon i zaczyna z kimś rozmawiać, a na jego nadgarstku błyszczy rolex – zaczynam mieć wątpliwości.
Stopniowo zwalniam kroku, a całe moje samozaparcie się ulatnia. Jezu, o czym ja myślałam, czekając na niego? Podchodząc do niego, jakbyśmy się znali, jakbym miała do tego prawo?
Wycofaj się, Cass! – krzyczy mój mózg, włączając syrenę alarmową. – Wycofaj się, póki jeszcze możesz!
Zatrzymuję się, ale jest już za późno. Hank mnie dostrzegł; jego okulary odbijają promienie słońca, gdy spojrzenie mężczyzny pada prosto na mnie. Chcę się odwrócić i uciec, ale po pierwsze, wyszłabym wtedy na jeszcze większą idiotkę, a po drugie, nogi wrosły mi w ziemię. To koniec. Nauczę się korzystać z fotosyntezy i zostanę tu na zawsze.
– Cassie? – mówi już z daleka, kiedy kończy rozmowę i chowa telefon do kieszeni. – Co ty tutaj robisz? Masz przerwę na lunch?
W zdenerwowaniu kiwam głową, chociaż to nawet nie jest prawda. Kurczę. Robi się ze mnie okropna kłamczucha!
– Czekałam na ciebie – wyrywa mi się.
Natychmiast żałuję tych słów, ale już za późno, one opuściły moje usta i poszły w świat. Dlaczego ja zawsze muszę być taka prawdomówna?!
Hank tymczasem robi zaskoczoną minę.
– Czekałaś? Na mnie? – powtarza ze zdziwieniem. Kiwam głową i nerwowo wykręcam palce. – A dlaczego na mnie czekałaś?
– Miałam nadzieję, że pójdziesz ze mną na lunch – wypalam.
Nie poznaję samej siebie. Trzęsę się ze zdenerwowania, bo totalnie nie wiem, co we mnie wstąpiło. Ja nigdy nie zachowuję się w ten sposób! Po co w ogóle ciągnę tę sprawę?! Danny się nią zajął, koniec tematu!
Coś mnie jednak pcha do przodu, chociaż to takie nie w moim stylu.
– Na lunch. Z tobą. – Hank znowu powtarza moje słowa, w dodatku takim dziwnym tonem, że od razu robi mi się niedobrze. Chyba nie podoba mu się ta perspektywa. O Jezu, a jeśli jest już z kimś umówiony? Jeśli ma już plany albo zwyczajnie nie chce ze mną spędzać czasu?! – Niech to dobrze zrozumiem… Zapraszasz mnie na randkę, Cassidy Ryan?
Chyba na moment tracę kontakt z rzeczywistością.
Czy on to naprawdę powiedział? A może tylko mi się śniło? Może… Jezu. Naprawdę to powiedział. W dodatku z takim niedowierzaniem, jakby to było absolutnie nieprawdopodobne (i pewnie równie komiczne), że ktoś taki jak ja mógłby zapraszać kogoś takiego jak on na lunch! Na randkę!
Muszę to jakoś odkręcić. Może jeśli będę wystarczająco długo wpatrywać się w chodnik, to ten w końcu otworzy się pod moimi nogami i wciągnie mnie prosto do piekła? To byłoby lepsze niż upokorzenie, które właśnie przeżywam.
– Nie – protestuję pospiesznie, na co Hank marszczy brwi. – Nie, oczywiście, że nie! Potrzebuję… profesjonalnej porady. Od księgowego. Jesteś księgowym, prawda? Uznałam, że może się zgodzisz, jeśli postawię ci lunch, ale jak nie chcesz, to mogę ci też po prostu zapłacić…
– Cassie – przerywa mi spokojnie. W jego głosie słyszę chyba lekkie rozbawienie, więc zaciskam mocno wargi i wreszcie się zamykam. Jeśli nie jestem niemową, to w chwilach zdenerwowania zaczynam paplać, co mi ślina na język przyniesie. Chryste. Jestem taką idiotką. Chyba zaraz się popłaczę. – Pójdę z tobą na lunch, ale pod dwoma warunkami – kontynuuje tymczasem Hank, a pod jego intensywnym spojrzeniem znowu zaczynam się rumienić. Kiwam głową jak wariatka, aż w końcu się zmuszam, by zablokować szyję. – Po pierwsze, przestaniesz się tak denerwować. A po drugie, ja płacę.
Rozchylam w zdziwieniu usta. Dlaczego on miałby za mnie płacić?
– Nie, ja nie…
– Albo przyjmujesz moje warunki, albo kończymy tę rozmowę – przerywa mi stanowczo. Czasami mnie wkurza, że ludzie ciągle mi przerywają, ale w sumie już się do tego przyzwyczaiłam. – To jak będzie, Red?
Dlaczego ciągle mnie tak nazywa?
– Dobra – wzdycham z rezygnacją. – Niech będzie.
– Nie tak entuzjastycznie, dziecino! – Śmieje się, a mnie robi się głupio. Nawet jeśli mam ze sobą jakieś problemy, to nie powód, żeby być nieuprzejmą! – Chodź, znajdziemy sobie jakieś ustronne miejsce.
Ustronne miejsce?!
Niedaleko, tuż za rogiem, znajduje się przyjemna knajpka Willa Jean, do której prowadzi mnie Hank. Z dużymi lampami z dmuchanego szkła, beżowymi ścianami i drewnianymi stolikami, knajpka oferuje typowo południowe jedzenie, coś na szybki lunch i nawet alkohol, po który nie zamierzam sięgać (zawsze tracę po nim kontrolę, nawet jeśli wypiję tylko kieliszek wina).
Siadamy przy stoliku w kącie sali, który Hank z pewnością mógłby określić jako ustronny, składamy zamówienie – dla niego burger, dla mnie sałatka z kurczakiem i warzywami – po czym zapada niezręczna cisza. Chociaż tyle dobrego, że w knajpce jest raczej tłoczno i dosyć głośno, więc nie jest tak całkiem cicho.
– No więc? – Milczenie pierwszy przerywa Hank. – Podobno potrzebujesz profesjonalnej porady. Od księgowego.
Och.
Chyba robi mi się trochę przykro, że nawet nie próbuje zagaić jakiejś rozmowy. Właściwie nie wiem, dlaczego tego oczekiwałam, ale takie obcesowe przejście od razu do tematu jest, cóż… niezbyt miłe. A do tej pory Hank Beckett wydawał mi się całkiem miły, więc…
Może po prostu nie chce spędzać ze mną więcej czasu, niż to absolutnie konieczne.
– Hmm… tak. – Szukam swojej torebki, po czym wyjmuję z niej telefon. – Nie znam się na księgowości. Totalnie. To znaczy jestem asystentką w dziale finansowym, ale to totalny przypadek. Pewnie to nic takiego, ale chciałam zapytać kogoś, kto się na tym zna, dlatego pomyślałam o tobie…
– Dlaczego nie pomyślałaś o kimś z twojej firmy? – wchodzi mi w słowo.
Milknę i spoglądam na niego zdziwiona.
– Bo… – jąkam się. Chciałam powiedzieć, że nikomu tam nie ufam, ale czy to automatycznie zasugerowałoby, że ufam jemu? Facetowi, którego w ogóle nie znam? Nie ma mowy. – Ta sprawa dotyczy mojej firmy. Nie chciałam jej poruszać z nikim, kto zacznie dopytywać, dlaczego w tym grzebię. To pewnie nic takiego…
– Przestań to powtarzać i pokaż – rozkazuje i wyciąga rękę po telefon.
Pospiesznie znajduję w nim odpowiednie zdjęcia, po czym przekazuję mu aparat. Przez chwilę przegląda fotografie ze zmarszczonymi brwiami; w międzyczasie nasze jedzenie trafia na stół. Młoda kelnerka uśmiecha się zachęcająco do Hanka, ale on tego nawet nie zauważa, zbyt zajęty moją komórką.
Zaczynam grzebać bez zainteresowania w sałatce; dopiero po chwili Hank odkłada komórkę.
– Skąd to masz? – pyta.
Wzruszam ramionami.
– Jestem… byłam asystentką zastępcy dyrektora finansowego. Co jakiś czas przez jego ręce przechodzą takie teczki. Dotyczą nowych projektów i kampanii. To jedna z nich.
– Ale to tylko częściowe dane – dopowiada za mnie ostrożnie.
Kręcę głową.
– Nie, to wszystko – zapewniam go. – Oglądałam każdą kartkę po kolei, bo wszystko rozsypało mi się na podłodze i na nowo to składałam. Niczego nie pominęłam i nic mi nie zaginęło. To wszystko.
A ty masz mi powiedzieć, że to tylko jakiś głupi błąd.
– Estymacja kosztów rozjeżdża się względem przygotowanych faktur – mówi to, co zauważyłam od samego początku. – Jest zawyżona. Dwukrotnie.
– Jest? – Mina mi rzednie, kiedy to słyszę. Nic z tego nie rozumiem. – Ale… po co?
– Żeby… – Hank urywa, po czym przygląda mi się z zastanowieniem. Milczymy przez chwilę, a ja jak na szpilkach czekam na to, co mi powie. Kiedy jednak to robi, czuję się bardzo rozczarowana. – Posłuchaj, sama powiedziałaś, że nie masz wykształcenia kierunkowego. Nie powinnaś się tym w ogóle zajmować. Zapomnij o tym i wróć do swoich obowiązków.
Czuję się tak, jakbym właśnie przyjęła silny cios w żołądek.
Z jakiegoś irracjonalnego powodu sądziłam, że on będzie po mojej stronie. Że to sojusznik, któremu przynajmniej do jakiegoś stopnia mogę zaufać. W końcu pomógł mi z obcasem, nie? To było naprawdę miłe. On od początku był dla mnie miły. Uśmiechnął się do mnie i w ogóle.
Teraz jednak czuję się tak, jakby z pałą odsyłał mnie do ławki. Przecież się na tym nie znam, więc po co miałabym sobie tym zaprzątać główkę? Powinnam się lepiej zająć parzeniem kawy i uzupełnianiem terminarza szefa. To mi dobrze wychodzi.
Zaciskam palce na brzegu stolika. Otwieram usta, żeby coś odpowiedzieć, ale po chwili z powrotem je zamykam, bo wykłócanie się z kimś i udowadnianie swojej racji nie leży w mojej naturze. Jestem z tych, którzy za wszelką cenę unikają konfrontacji.
– To nic takiego – dodaje po chwili Hank, chwytając za swojego burgera. – Na pewno nie dostałaś całej dokumentacji albo jeszcze ją kompletują. Nic, czym powinnaś się przejmować, dziecino.
Po tych słowach wgryza się w bułkę, a ja zaczynam się czuć naprawdę głupio. No tak. To nic takiego, robię z igły widły. Zaraz może jeszcze Hank dojdzie do wniosku, że to był tylko pretekst, żeby wyciągnąć go na ten lunch.
Wyjmuję z torebki portfel, a z niego dwadzieścia dolarów. Rzucam je na stolik, po czym wstaję.
– Masz rację, lepiej wrócę do swoich obowiązków – odpowiadam. – Dzięki za pomoc, Hank. Smacznego.
Odwracam się i odchodzę od stolika, ani razu nie oglądając się za siebie. Po co? On nawet za mną nie woła, żeby mnie zatrzymać czy coś takiego. Pewnie dalej spokojnie je burgera, zadowolony, że pozbył się naprzykrzającej mu się wariatki i jeszcze nie musi płacić za jej nieruszoną sałatkę.
Dopiero gdy wychodzę na ulicę i kieruję się na najbliższy przystanek autobusowy, uświadamiam sobie pewną ważną rzecz.
Cholera. Zostawiłam przy stoliku telefon komórkowy.
***
Kiedy wracam do firmy, jest już całkiem późno.
Dochodzi siódma, a słońce powoli kryje się za horyzontem. Przez ostatnie dwie godziny dyskutowałam z Panem Darcym (przy czym głównie to ja mówiłam, a on mył sobie pyszczek po kolacji, która wyjątkowo mu smakowała) o tym, czy powinnam to zrobić. Większość argumentów przemawiała za „nie”, więc naprawdę nie rozumiem, dlaczego tu jestem.
W gabinecie Danny’ego pozostał jego laptop. Laptop, do którego mam hasła i którego zawartość mogę przejrzeć, gdy już wszyscy pójdą do domu. Gdy nie znajdę tam nic podejrzanego, utwierdzę się w przekonaniu, że Hank miał rację i zajmuję się sprawami, które są nie na moją głowę.
Czuję się dziwnie, wchodząc do budynku o tak późnej porze. Zdarzało mi się już zostawać w pracy tak długo, ale nigdy nie jeździłam wtedy windą w górę. Spodziewam się nawet, że któryś z ochroniarzy mnie zatrzyma, oni jednak pozdrawiają mnie jak zwykle przez ostatni rok mojej pracy tutaj, a ja odpowiadam im prawie naturalnym uśmiechem.
Denerwuję się na maksa, chociaż nie robię przecież niczego nielegalnego. Idę do biura, korzystając z mojej wejściówki. Wchodzę do firmy, w której bywam codziennie, i zamierzam zajrzeć do laptopa, do którego zaglądałam bardzo często, dlatego Danny udostępnił mi dane do logowania. Same totalnie legalne rzeczy.
Więc dlaczego czuję się jak jakaś cholerna kryminalistka?
Na czternastym piętrze jest pusto, jak zwykle o tej porze. Anderson & Sons to dziwna firma – dyrektorzy zwykle pracują nocami, podczas gdy reszta szeregowych pracowników ma normalne godziny pracy, ale w tej przerwie pomiędzy jednymi a drugimi w biurze zazwyczaj jest cicho i spokojnie. Przechodzę między boksami, aż docieram do swojego biurka i dalej, do gabinetu Danny’ego.
Cały czas szczękam zębami i niemiłosiernie się denerwuję, bo to do mnie kompletnie niepodobne. Nie mam nerwów na coś takiego, więc po co właściwie to sobie robię?! Nie potrafię nawet odpowiedzieć na to pytanie! Uczepiłam się tego tematu i nie chcę odpuścić, a to zupełnie nie w moim stylu!
Z drugiej strony w moim stylu jest wszystko rozumieć, dochodzę do wniosku, powoli wchodząc do ciemnego gabinetu. Boję się nawet włączyć światło, więc poruszam się po omacku. Kiedy nie pojmuję powodów, dla których coś się dzieje, drążę, dopóki ich nie poznam. Logika nadaje życiu sens. To, co stało się z Dannym, absolutnie nie jest logiczne.
Jego biurko jest puste. Rozglądam się dookoła, zastanawiając, dlaczego właściwie założyłam, że jego laptop nadal tutaj będzie? Przecież mogli go już dawno zabrać!
Otwieram kolejne szuflady w biurku, aż w jednej z nich, pod stosem pustych, eleganckich teczek – od razu zapragnęłam jedną z nich sobie wziąć, ale przecież nie jestem złodziejką! – dostrzegam tablet Danny’ego. Chwytam go…
…i w tej samej chwili w open spasie włącza się światło.
Mam tylko chwilę na reakcję. Kiedy z oddali dobiegają mnie czyjeś głosy, zgarbiona uciekam z gabinetu; ponieważ jednak mam odciętą drogę do wind, chowam się pod najbliższym biurkiem. Zatykam dłonią usta, bo dyszę jak lokomotywa, a serce chyba zaraz eksploduje mi w piersi.
Dlaczego to sobie robię?! Nie nadaję się na żadnego pieprzonego szpiega, prędzej umrę na zawał, niż czegokolwiek się dowiem!
Dopiero po chwili się orientuję, że w wolnej ręce wciąż ściskam tablet Danny’ego. Świetnie, czyli jednak jestem złodziejką!
– …to załatwić – dobiega mnie znajomy męski głos. To chyba Adam Coleman? – Nie musicie się niczym martwić.
Ostrożnie zmieniam pozycję z kucającej na siedzącą, bo nogi mi się trzęsą. Dlaczego właściwie siedzę pod biurkiem? Przecież nie robiłam nic nielegalnego!
Mam jednak dziwne wrażenie, że ci dwaj mężczyźni, którzy właśnie wchodzą do gabinetu Danny’ego – widzę jedynie ich wypastowane półbuty i ciemne nogawki spodni – mogą mieć na ten temat inne zdanie.
Nie zamykają za sobą drzwi i rozmawiają dosyć głośno, dlatego bez problemu słyszę kolejne wypowiedzi. Wiem, że podsłuchiwanie jest niegrzeczne, ale przecież nie zatkam sobie teraz uszu!
– Kto był za to odpowiedzialny? – pyta drugi głos, od którego dostaję ciarek. Jest w nim coś bardzo dziwnego i bardzo niepokojącego. I nie chodzi o fakt, że jest tak zachrypnięty, jakby facet przez ostatnie trzydzieści lat żywił się wyłącznie dymem tytoniowym.
– Dyrektor Moore – odpowiada Adam Coleman. – Został już… uwolniony od swoich obowiązków.
Dlaczego to nie brzmi tak, jakby go po prostu zwolnili?!
– Co z Acostą?
– Da sobie radę – mówi uspokajająco Coleman. – Ta zmiana na początku może być dla niego trudna, ale przyzwyczai się.
– Lepiej, żeby tak było – ostrzega tajemniczy głos. – Tylko on widział dokumenty?
– Tak twierdził – przytakuje Coleman. – Chłopak chciał się wykazać. Teraz będzie miał dużo większe pole do popisu.
– A co z jego asystentką? Miał jakąś asystentkę, prawda?
Zastygam. Oni mówią o mnie!
– Rozmawiałem z nią dzisiaj. O niczym nie wie. To jakaś młoda, naiwna dziewczyna. Znajdzie się dla niej inne stanowisko i po krzyku.
Na czworakach próbuję wyczołgać się tyłem na drugą stronę biurka, żeby niepostrzeżenie uciec z open space’u. Nie mogę tego dłużej słuchać, bo za chwilę nigdy stąd nie wyjdę! Już teraz mam taki mętlik w głowie, że prawdopodobnie nie będę w stanie równocześnie myśleć i uciekać!
Poza tym zamierzam stąd pryskać, zanim rzeczywiście czegoś się dowiem. Niczego nie wiem i nie mam zamiaru zmieniać tego stanu rzeczy!
– Słyszysz to? – pyta w pewnym momencie ten niepokojący głos.
Zbieram się z podłogi i przemykam między boksami do wyjścia. W biegu wrzucam tablet Danny’ego do torebki, po czym dopadam do windy i naciskam wzywający ją przycisk. Ponieważ jednak gdzieś za sobą słyszę kroki, po jakiejś sekundzie dochodzę do wniosku, że nie będę czekać na żadną windę. Popycham drzwi na klatkę schodową i pędzę schodami w dół.
Już pół kondygnacji później w biegu ściągam z nóg szpilki i przyspieszam jeszcze bardziej. Byłoby naprawdę głupio, gdyby Adam Coleman ze swoim towarzyszem pojechali windą i znaleźli się na dole przede mną! Po chwili jednak gdzieś nad sobą słyszę echo głosów i orientuję się, że pobiegli za mną.
Cholera jasna.
I co teraz?!
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Redaktorka prowadząca: Ewelina Czajkowska Wydawczyni: Agnieszka Nowak Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska Korekta: Beata Wójcik Projekt okładki: Ewa Popławska Zdjęcia na okładce: © nosyrevy; © angkhan; © parinya; © slowmotiongli; © Alexander Potapov; © mythja / Stock.Adobe.com
Copyright © 2024 by Ludka Skrzydlewska Copyright © 2024, Papierowe Serca an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne Białystok 2024 ISBN 978-83-8371-720-3
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com