Dobry materiał - Dolly Alderton - ebook + książka

Dobry materiał ebook

Alderton Dolly

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

18 osób interesuje się tą książką

Opis

Spoiler alert: Po 4 latach związku Jen rzuciła Andy’ego. Andy nadal kocha Jen.
Trigger warning: To może być najlepsza książka o rozstaniach i związkach, jaką przeczytasz w tym roku, a nawet w życiu!
Dlaczego Jen się odkochała? To pytanie, którym Andy katuje siebie, znajomych i rodzinę. Trudno jest wrócić do roli singla, gdy masz 35 lat, przyjaciele są w szczęśliwych związkach, a wszystko przypomina o osobie, która cię zostawiła. Co robi Andy, kiedy słyszy: „MUSISZ O NIEJ ZAPOMNIEĆ”? 
Myśli o Jen, pisze do Jen, dzwoni do Jen, stalkuje Jen w sieci…
Jak w taki sposób Andy ma znaleźć nowe mieszkanie, rozwijać karierę stand-upera i na nowo nauczyć się życia w pojedynkę?
Jeśli kiedykolwiek miał_ś złamane serce, pewnie zrozumiesz Andy’ego. Jeśli kiedykolwiek złamał_ś komuś serce, pewnie zrozumiesz Jen. I choć każda opowieść o miłości i rozstaniu jest inna, doświadczenie zawsze pozostaje podobne: ból w końcu mija i staje się dobrym materiałem na… nowy związek albo życie singla.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 419

Rok wydania: 2024

Oceny
4,0 (99 ocen)
27
47
20
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
_ixzca_

Z braku laku…

Dramat. Andy to taki bohater, który wkurza od początku do końca.
10
fryderykilona1983

Nie oderwiesz się od lektury

Zaskakująco wciągająca
00
JustynaGrywinska

Całkiem niezła

polecam
00
Wiki007

Z braku laku…

Ciekawa, choć bohater mnie denerwował nie do końca rozumiem dlaczego
00
pirmil

Dobrze spędzony czas

bardzo comforting lektura
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Good Ma­te­rial
Co­py­ri­ght © 2023 by Dolly Al­der­ton Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2024 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Piotr Grze­go­rzew­ski, 2024
Re­dak­torka ini­cju­jąca • Pau­lina Sur­niak
Re­dak­to­rzy pro­wa­dzący • An­drzej Szew­czyk, We­ro­nika Ja­cak
Mar­ke­ting i pro­mo­cja • Ju­dyta Ką­kol
Re­dak­cja • Ida Świer­kocka
Ko­rekta • Anna Gą­dek, Mał­go­rzata Ku­śnierz
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny i ła­ma­nie • Ma­te­usz Cze­kała • cze­kala.net.pl
Ilu­stra­cje na okładce • Yiting Nan
Pro­jekt okładki • Emma Ew­bank
Ad­ap­ta­cja okładki i stron ty­tu­ło­wych • Magda Bloch
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN : 978-83-68217-55-1
CZWARTA STRONA Grupa Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Lau­ren Ben­sted, kró­lo­wej mo­jego serca

Po­dej­rze­wam, że wi­dzie­li­ście to na­gra­nie: sło­nie

znaj­dują ko­ści jed­nego ze swo­ich po­bra­tym­ców

po­rzu­cone na po­bo­czu, oczysz­czone przez pa­dli­no­żer­ców

i słońce, a po­tem nie­dbale tam po­zo­sta­wione,

i po­sta­na­wiają coś z tym zro­bić.

Tylko co? Oczy­wi­ście nie mogą

przy­wró­cić sło­nia do daw­nej świet­no­ści;

nie mogą na­wet upo­rząd­ko­wać sterty. Mogą jed­nak

chwy­tać ko­ści trą­bami i rzu­cać nimi

to w jedną, to w drugą stronę. I to wła­śnie ro­bią.

To roz­rzu­ca­nie ko­ści stwa­rza wra­że­nie

roz­myśl­nego ry­tu­ału, sta­ro­daw­nego i nie­odzow­nego.

Wiel­kość zwie­rząt spra­wia, że wy­dają się

ucie­le­śnie­niem smutku, a ru­chy ich trąb

pełne są nie­dba­łego wdzięku. Sło­nie ukła­da­jące

ana­gram z wła­snej ana­to­mii,

sło­nie w swo­ich abs­trak­cyj­nych la­men­tach –

niech ich duch pro­wa­dzi mnie, gdy będę ukła­dał

moje smutne my­śli w no­wych, peł­nych na­dziei kon­fi­gu­ra­cjach.

Chri­sto­pher Reid, Roz­rzu­ca­nie [A Scat­te­ring[1]]

LATO 2019

Dla­czego to do­brze,że nie je­stem z Jen

Nie umiała tań­czyć. W ogóle nie miała po­czu­cia rytmu. Kie­dyś uwa­ża­łem to za uro­cze, do­póki nie zo­ba­czy­łem, jak inni się z niej śmieją. By­łem tym za­że­no­wany.

Pew­nego dnia pod­słu­cha­łem, jak mówi: „Pój­dziemy kie­dyś na cap­puc­cino i po­ga­damy”, do mo­jego na­sto­let­niego ku­zyna, który szu­kał po­rady w spra­wie po­da­nia na stu­dia.

Ogól­nie rzecz bio­rąc, w kwe­stii tego, co ucho­dzi za wy­tworne, za­trzy­mała się w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych. Mam na my­śli za­ma­wia­nie kok­tajli i wy­da­wa­nie dwu­dzie­stu fun­tów na ta­lerz ta­glia­telle w „nie­wiel­kim lo­ka­liku”.

Od­ma­wiała przy­by­cia na lot­ni­sko choćby chwilę wcze­śniej niż dzie­więć­dzie­siąt mi­nut przed od­lo­tem.

Nie mu­szę już jej prze­ko­ny­wać, by po­lu­biła miej­sce, w któ­rym miesz­kamy.

Kiedy wie­czo­rem miała iść bie­gać, przy­cho­dziła do sa­lonu, roz­cią­gała się przed te­le­wi­zo­rem i py­tała: „Co to?”, po czym ka­zała mi wy­ja­śniać, co oglą­dam, cho­ciaż do­sko­nale wie­działa. Ro­biła to tylko po to, by po­ka­zać, że ćwi­czy, pod­czas gdy ja oglą­dam Help, I’m a Ho­ar­der.

Cią­gle pod­kre­ślała z za­do­wo­le­niem, że po­cho­dzi z du­żej ro­dziny, zu­peł­nie jakby to ona zde­cy­do­wała, że bę­dzie miała troje ro­dzeń­stwa.

Bez prze­rwy prze­chwa­lała się, że nie przy­ję­łaby Or­deru Im­pe­rium Bry­tyj­skiego z po­wodu swo­ich rze­komo le­wi­cowo-re­pu­bli­kań­skich prze­ko­nań. Kiedy py­ta­łem, dla­czego w ogóle ktoś miałby ją od­zna­czać, mil­czała.

Na sto pro­cent nie od­mó­wi­łaby przy­ję­cia Or­deru Im­pe­rium Bry­tyj­skiego.

Pój­ście do łóżka zaj­mo­wało jej go­dzinę, bez względu na to, o któ­rej się kła­dła, po­nie­waż wy­ko­ny­wała sied­mio­eta­pową ru­tynę pie­lę­gna­cyjną, prze­glą­dała apli­ka­cje skle­powe i słu­chała pod­ca­stów. Mimo to rano od alarmu bu­dzika do opusz­cze­nia przez nią miesz­ka­nia mi­jało zwy­kle je­dy­nie dwa­dzie­ścia mi­nut.

Za­wsze spóź­niała się do mnie, ni­gdy do pracy.

Nie umiała pro­wa­dzić sa­mo­chodu (wiem, dzie­cinne).

Ja­kimś cu­dem po­tra­fiła po­wią­zać fa­bułę każ­dego filmu, który oglą­da­li­śmy, z wła­snym ży­ciem.

Jej nie­zno­śna sio­stra Mi­randa, która no­siła bez­sen­sowne trans­pa­renty na pro­te­stach i po­wta­rzała: „Hi­sto­ria nas osą­dzi”, moim zda­niem mnie nie­na­wi­dziła, bo ile­kroć przy­cho­dziła do nas na ko­la­cję, na­rze­kała na „he­te­ro­sek­su­al­nych bia­łych fa­ce­tów”, bez względu na te­mat roz­mowy przy stole. Kie­dyś przy­naj­mniej do­da­wała: „Prze­pra­szam, Andy”. Pod ko­niec już tego nie ro­biła.

Jej zna­jomi z pracy: nudni i za­mknięci w so­bie, ani za­bawni, ani śmieszni.

Cały czas twier­dziła, że jest wielką po­szu­ki­waczką przy­gód, ale ni­gdy nie zre­ali­zo­wała żad­nego ze swo­ich pla­nów. Chciała wziąć rok urlopu, by po­dró­żo­wać, bo nie zro­biła so­bie prze­rwy po stu­diach, ale skoń­czyło się na: „Może jed­nak w przy­szłym roku”. Pla­no­wała prze­pro­wadzkę do Pa­ryża, jed­nak w końcu uznała, że „to nie jest od­po­wiedni czas”. Za­mie­rzała pod­ciąć so­bie włosy, lecz osta­tecz­nie stwier­dziła, że „w pracy by się to nie spodo­bało”. Chciała iść na im­prezę ero­tyczną na świe­żym po­wie­trzu, lecz gdy przy­szło co do czego, uznała: „Nie te­raz, mam ka­tar sienny”.

Od dwu­dzie­stego dzie­wią­tego roku ży­cia cho­dziła na te­ra­pię, ni­gdy jed­nak nie po­wie­działa mi, o czym tam roz­ma­wia. Ni­gdy też nie za­uwa­ży­łem, żeby było z nią coś nie tak.

Za bar­dzo ko­chała psy i mó­wiła do nich jak do lu­dzi.

Jej gbu­ro­waty oj­ciec.

Jej dziwna matka.

Jej ro­dzina cho­dziła na dłu­gie spa­cery i grała w plan­szówki.

Była wku­rza­jąco ga­da­tliwa, a w szkole na­le­żała do klubu dys­ku­syj­nego, przez co nie wy­gra­łem z nią ani jed­nej kłótni przez pra­wie cztery lata, cho­ciaż wiele razy mia­łem ra­cję.

Cią­gle mnie opie­przała, że ob­gry­zam pa­znok­cie, dłu­bię mię­dzy pal­cami u stóp i mam za dużo wło­sów w noz­drzach oraz w tyłku, mimo że sama bez prze­rwy ob­gry­zała skórki.

Ga­dała w ki­nie.

Uda­wała, że nie jest pewna, czy chce mieć dzieci, bo trosz­czy się o pla­netę, ale my­ślę, że po pro­stu nie chciała mieć dzieci ze mną.

Ni­gdy nie roz­ma­wiała po­waż­nie o po­sia­da­niu dzieci, cho­ciaż wie­działa, jak bar­dzo chcę być tatą, ale cza­sami mó­wiła in­nym: „To jedno z mo­ich ulu­bio­nych imion dla dziecka”.

Na li­ście tych ulu­bio­nych imion znaj­do­wały się mię­dzy in­nymi: Noah, Blue (?) i Ze­be­dee.

Snobka. Kie­dyś po­wie­działa, że uważa lu­dzi w słom­ko­wych ka­pe­lu­szach, któ­rzy cze­kają na lot­ni­sku na wa­ka­cyjny sa­mo­lot, za „wsio­ków”.

W mu­ze­ach strasz­nie długo przy­glą­dała się wszyst­kim eks­po­na­tom i miała do mnie pre­ten­sje, je­śli zbyt szybko je mi­ja­łem.

Raz w Mu­zeum Bry­tyj­skim wi­dzia­łem, jak z sza­cun­kiem ski­nęła głową ŁY­ŻECZCE Z JA­DE­ITU.

W ciągu na­szego bli­sko czte­ro­let­niego związku roz­pła­kała się za­le­d­wie kilka razy. I to wcale nie wtedy, gdy zry­wa­li­śmy.

Kie­dyś mu­sia­łem obej­rzeć z nią do­ku­ment o Joni Mit­chell.

Znisz­czyła mi ży­cie.

Pią­tek, 5 lipca 2019 roku

Na sznu­rze do pra­nia w ogro­dzie mo­jej mamy wi­szą swe­ter i ko­szula, które wy­glą­dają tak, jakby trzy­mały się za ręce. Stoję przy oknie w sy­pialni i ob­ser­wuję, jak ich po­ło­że­nie zmie­nia się wraz z kie­run­kiem wia­tru. Przy­pa­truję się im do­kład­nie do dzie­więt­na­stej trzy, kiedy to dzwo­nię do ko­biety, którą ko­cha­łem przez trzy lata, dzie­sięć mie­sięcy i dwa­dzie­ścia dzie­więć dni, za­nim rzu­ciła mnie i roz­trza­skała moje serce ni­czym pi­niatę osiem dni i dwa­dzie­ścia dwie go­dziny temu.

Umó­wi­li­śmy się, że za­dzwo­nię o siód­mej, ale od­cze­ka­łem całe trzy mi­nuty, by dać jej do zro­zu­mie­nia, że już o ni­czym nie de­cy­duje. Od­szu­kuję ją w kon­tak­tach w te­le­fo­nie. Fi­gu­ruje tam jako „Jen (z Ham­mer­smith)”. Uzna­li­śmy to za cał­kiem za­bawne – moja part­nerka ży­ciowa spro­wa­dzona do na­zwy dziel­nicy. Te­raz to już wcale nie jest za­bawne, stra­ciło całe swoje iro­niczne za­bar­wie­nie. To po pro­stu fakt. Mam za­miar za­dzwo­nić do Jen (z Ham­mer­smith), ko­biety, z którą praw­do­po­dob­nie ni­gdy nie zo­sta­niemy przy­ja­ciółmi, miesz­ka­ją­cej w czę­ści Lon­dynu, któ­rej pew­nie ni­gdy nie od­wie­dzę.

– Halo?

– Hej – mó­wię, a mój głos pisz­czy ni­czym dudy. – Tu Andy.

– Wiem.

– Usu­nę­łaś już mój nu­mer?

– Nie? Dla­czego mia­ła­bym to zro­bić?

– Nie wiem, po pro­stu ode­bra­łaś i po­wie­dzia­łaś „halo?” ta­kim ofi­cjal­nym to­nem, jak­byś była re­cep­cjo­nistką w ga­bi­ne­cie den­ty­stycz­nym.

– Nie po­wie­dzia­łam „halo?”, tylko „halo!”.

– Nie­prawda, to było py­ta­nie, jak­byś nie wie­działa, kto dzwoni.

– Wie­dzia­łam, że to ty. Prze­cież uzgod­ni­li­śmy go­dzinę.

– Za­dzwo­ni­łem póź­niej, niż pla­no­wa­li­śmy...

– Umó­wi­li­śmy się na siódmą – za­uważa. – Poza tym i tak znam na pa­mięć twój nu­mer.

– Jak to?

– Na po­czątku na­szego związku tyle razy go usu­wa­łam i znów wpi­sy­wa­łam, że w końcu udało mi się go za­pa­mię­tać.

Przy­po­mi­nam so­bie roz­mowę, którą od­by­li­śmy kilka mie­sięcy po tym, jak po raz pierw­szy wy­zna­li­śmy so­bie mi­łość. Przy­znała, że usu­wała mój nu­mer po każ­dym moim ese­me­sie, więc moje imię nie po­ja­wiało się na wy­świe­tla­czu i ob­se­syj­nie za­sta­na­wiała się, kiedy znów do niej na­pi­szę. Nie ro­zu­miem, jak to się stało. Chcę wró­cić do tam­tej chwili. W jaki spo­sób po­dró­żuje się w cza­sie w tych wszyst­kich fil­mach? Zro­bię wszystko. Spadnę z du­żej wy­so­ko­ści. Po­rażę się prą­dem. Wejdę do szafy i ob­rócę się dzie­sięć razy. Tłu­mię szloch, który brzmi jak czkawka.

– Och, Andy – wzdy­cha ona.

– Nic mi nie jest – mó­wię, znów pisz­cząc jak dudy. – Jak tam Mi­randa?

– W po­rządku. W go­ścin­nym śpi te­raz dziecko, więc wy­lą­do­wa­łam w sa­lo­nie na dmu­cha­nym ma­te­racu, ale wszystko gra.

– Śpisz w oto­cze­niu trans­pa­ren­tów z na­pi­sem „Hi­sto­ria nas osą­dzi”?

– Nie – od­po­wiada. To je­den z na­szych ulu­bio­nych żar­tów, który naj­wy­raź­niej umarł wraz z na­szym związ­kiem. Mo­gli­śmy so­bie w ten spo­sób żar­to­wać, tylko bę­dąc ra­zem, gdy jesz­cze uwa­ża­łem jej ro­dzinę za swoją, cho­ciaż do­pro­wa­dzała mnie do szału. Ale ona już prze­szła na drugą stronę. Nie je­stem już jej ro­dziną, nie gramy już w tej sa­mej dru­ży­nie. Je­stem tylko fa­ce­tem z Mi­dlands, z któ­rym praw­do­po­dob­nie ni­gdy się nie za­przy­jaźni i który zło­śli­wie wy­raża się o jej sio­strze.

– Jak twoja mama? – pyta.

– Nic jej nie jest, nie­na­wi­dzi cię i pla­nuje z ko­le­żan­kami z zumby, jak cię za­bić. – Ko­lejna ark­tyczna pauza. – Oczy­wi­ście jest zdru­zgo­tana.

– Mogę na­pi­sać do niej list? Po­tem już się z nią nie skon­tak­tuję, słowo. Chcę się tylko po­że­gnać.

– Spodo­ba­łoby jej się to. Wiesz, że cię uwiel­bia.

– Nie znam ta­kiej dru­giej mamy jak twoja mama.

– Ja też cię uwiel­biam.

Ko­lejna chwila ci­szy. Wy­cią­gam z kie­szeni pa­pie­rosa i go za­pa­lam.

– Pa­lisz?

– Tak.

– Andy, nie po to tak ciężko pra­co­wa­łeś, żeby te­raz się pod­dać.

– Co mnie to... – mam­ro­czę, ma­jąc na­dzieję, że za­brzmię jak ro­man­tyczny ba­nita. Ro­bię wdech i czuję tę je­dyną w swoim ro­dzaju roz­kosz za­ci­ska­ją­cych się płuc.

– Ja też za­czę­łam. Za­palę, je­śli ty pa­lisz. – Sły­szę, jak grze­bie w to­rebce. – Dziw­nie się tu czuję. Śpię na pod­ło­dze. Palę i piję, ile chcę. Z ni­kim się nie spo­ty­kam. To tro­chę jak Boże Na­ro­dze­nie.

– Boże Na­ro­dze­nie?

– Tak. Cały mój świat na chwilę się za­trzy­mał. – Mil­czę. – Wiesz, co mam na my­śli.

– Wła­ści­wie to nie. Wy­daje mi się to ra­czej prze­ci­wień­stwem Bo­żego Na­ro­dze­nia.

– A co może być prze­ci­wień­stwem Bo­żego Na­ro­dze­nia?

– Nie wiem. Wiel­ka­noc? Naj­gor­sze uro­dziny w hi­sto­rii? Wła­sny po­grzeb, w któ­rym się uczest­ni­czy?

– Andy... czy mo­żemy spró­bo­wać unik­nąć hi­ste­rii? Wiem, że to dla cie­bie okropne, dla mnie też. Ale lu­dzie bez prze­rwy ze sobą zry­wają.

– Prze­stań mó­wić ta­kie rze­czy! To nie jest ba­da­nie opi­nii pu­blicz­nej.

Duma po­wstrzy­muje mnie przed po­wie­dze­niem tego, co na­prawdę my­ślę, a mia­no­wi­cie że „lu­dzie bez prze­rwy ze sobą zry­wają” to słowa po­cie­sza­jące tylko osobę koń­czącą zwią­zek, która nie jest już za­ko­chana i nie chce czuć się winna z tego po­wodu – wiem, bo mnie też zda­rzało się to mó­wić. Do­tąd nie zda­wa­łem so­bie sprawy z tego, jak bez­u­ży­teczne jest to stwier­dze­nie dla osoby, która zo­stała po­rzu­cona.

– Moja te­ra­peutka za­pro­po­no­wała mi zro­bie­nie w tym ty­go­dniu pew­nej rze­czy. My­ślę, że to­bie też by ona po­mo­gła.

– Twoja te­ra­peutka su­ge­ro­wała kie­dyś, że­bym na­pi­sał list do mo­jego ego. Wy­bacz, ale nie mam ochoty słu­chać jej rad.

– Chcesz się do­wie­dzieć, co to jest, czy nie?

– No do­bra.

– Jej zda­niem po za­koń­cze­niu związku warto zro­bić li­stę po­wo­dów, dla­czego to do­brze, że już się z kimś nie jest.

– Nie mogę zro­bić ta­kiej li­sty, bo cią­gle chcę z tobą być.

– Nie wy­daje mi się.

– A wła­śnie że tak.

– Spró­buj zro­bić taką li­stę. My­ślę, że po­może ci od­dzie­lić fan­ta­zje od rze­czy­wi­sto­ści i prze­ko­nać cię, że ten zwią­zek w grun­cie rze­czy wcale nie był udany.

– Nie wie­rzę, że po­tra­fisz pod­cho­dzić do tego tak na zimno. Ni­gdy wcze­śniej nie sły­sza­łem, że­byś mó­wiła w taki spo­sób.

– Pró­buję tylko po­móc nam obojgu ru­szyć na­przód.

– Nie­ważne. Nie ma sensu da­lej o tym dys­ku­to­wać.

Nie po­tra­fię od­na­leźć się w tej roz­mo­wie. Mio­tam się od de­spe­ra­cji do obo­jęt­no­ści. Chcę, żeby wie­działa, jak bar­dzo ją ko­cham, ale chcę też, by my­ślała, że nie za­leży mi już na na­szym związku. Nie wiem, co lep­sze. Ża­łuję, że wy­pi­łem trzy piwa.

– Nie są­dzę, żeby te te­le­fony nam po­ma­gały – stwier­dzam.

– Ja też nie.

– Może po­win­ni­śmy prze­stać ze sobą roz­ma­wiać na ja­kiś czas?

– Je­śli tego wła­śnie chcesz...

– Tak, wła­śnie tego chcę.

– No do­brze – mówi i za­ciąga się głę­boko pa­pie­ro­sem. – Po­wie­dzia­łeś już Aviemu?

– Nie.

– Andy...

– Po­wiem mu, kiedy będę go­towy. Po­zwól, że przy­naj­mniej w tej kwe­stii to ja za­de­cy­duję.

– To z kim o tym roz­ma­wiasz?

– Je­steś je­dyną osobą, z którą mogę o tym roz­ma­wiać – od­po­wia­dam, wstrzą­śnięty, jak ża­ło­śnie to za­brzmiało. – Upew­nij się, że Jane nie po­wie mu o tym przede mną.

– Obie­cała, że tego nie zrobi, ale nie może tego cią­gnąć w nie­skoń­czo­ność. To twój naj­lep­szy przy­ja­ciel. Po­może ci się po­zbie­rać.

– My tak nie dzia­łamy, Jen, ale dzięki. – Za­pada ci­sza. Cze­kam, aż się ode­zwie, ona jed­nak mil­czy. – To chyba ta chwila, gdy mówi się „że­gnaj” – od­zy­wam się ze sztuczną we­so­ło­ścią. – Bę­dziemy po pro­stu ese­me­so­wać w spra­wie miesz­ka­nia czy czego tam.

– Ja­sne – szep­cze. – Trzy­maj się.

– Ko­cham cię, Jen.

Wy­daje mi się, że za­sta­na­wia się, czy też tego nie po­wie­dzieć, ale te­ra­peutka sie­dzi jej na ra­mie­niu i mówi coś o współ­uza­leż­nie­niu i gra­ni­cach.

– Ca­łu­ski – od­po­wiada w końcu.

Roz­łą­czam się.

Kiedy do po­koju wcho­dzi mama z dwoma kub­kami her­baty, wy­rzu­cam pa­pie­rosa za okno.

– My­śla­łam, że pa­lisz tylko przy al­ko­holu – dziwi się, po czym sta­wia ku­bek na moim sto­liku noc­nym i siada na brzegu łóżka.

– Wy­pi­łem trzy piwa, a nie ma na­wet ósmej.

– Trudno się dzi­wić, bio­rąc pod uwagę oko­licz­no­ści.

Sia­dam obok niej i pod­no­szę ku­bek z na­pi­sem „Ki­bi­cuję Aston Villi, więc to je­dyny pu­char, jaki zdo­będę w tym roku!”, zło­żo­nym bor­do­wym fon­tem Co­urier New.

– Ta her­bata sma­kuje mar­ce­pa­nem – za­uwa­żam.

– Do­la­łam do niej tro­chę ama­retto di­sa­ronno – od­po­wiada mama.

Obej­muję ją ra­mie­niem, a ona po­chyla się do mnie i wą­cha moją ko­szulkę.

– Śmier­dzę faj­kami?

– Tak – mówi, wtu­la­jąc twarz w moje ra­mię. Boże, jak do­brze.

– Jen chce do cie­bie na­pi­sać. Po­wie­dzia­łem jej, że może. Mam na­dzieję, że nie masz nic prze­ciwko.

Kręci głową.

– Ko­cham Jen.

– Bar­dziej niż mnie?

Przez chwilę za­sta­na­wia się nad od­po­wie­dzią.

– ODRO­BINĘ bar­dziej niż cie­bie. Ku­piła mi piękne świece.

– W po­rządku.

Wstaje z łóżka i pod­cho­dzi do nie­bie­sko-srebr­nego od­twa­rza­cza CD, któ­rego obu­dowa jest po­ry­so­wana od dzie­się­cio­leci użyt­ko­wa­nia. Wyj­muje płytę z pu­dełka.

– Mo­żesz tu zo­stać tak długo, jak chcesz. Uwiel­biam, gdy tu miesz­kasz.

– Dzięki, mamo.

Po­kój wy­peł­niają dźwięki smycz­ków.

– Co włą­czy­łaś?

– In the Wee Small Ho­urs... Nie ma lep­szej płyty na roz­sta­nia. – Siada z po­wro­tem przy mnie. – Słu­chaj jej co­dzien­nie, a po­czu­jesz się le­piej. Ro­bi­łam to bez prze­rwy po odej­ściu two­jego ojca.

Wy­obra­żam so­bie mamę w cza­sach, gdy by­łem no­wo­rod­kiem, nie­zdol­nym do zro­bie­nia jej her­baty, ob­ję­cia jej czy pusz­cze­nia płyty. Po­kle­puje mnie po ple­cach i pod­nosi się z tru­dem, tak jak za­wsze, od­kąd skoń­czyła sześć­dzie­siątkę. Mo­men­tal­nie po­cie­sza mnie głos Franka Si­na­try, który roz­lega się u nas za­wsze w grud­niu. Głos, który po­zwala uwie­rzyć w al­ter­na­tywny świat luk­susu, ele­gan­cji, mi­ło­ści i or­kie­stry smycz­ko­wej.

– Czuję się jak w Boże Na­ro­dze­nie – mó­wię.

– To do­brze! – od­po­wiada mama we­soło, po czym wy­cho­dzi i za­myka drzwi.

Pod­cho­dzę do okna i pa­trzę na sznur z pra­niem. Rę­kawy na zmianę wy­cią­gają do sie­bie ręce, tań­cząc w po­wie­trzu. Od odej­ścia Jen wszystko dla mnie jest zna­kiem. Wszystko jest ko­lejną wska­zówką, która po­maga mi zro­zu­mieć, co się dzieje.

My­ślę o na­szym pierw­szym po­ca­łunku przed jej drzwiami.

My­ślę o na­szej pierw­szej kłótni, na­szej ostat­niej kłótni i każ­dej kłótni po­mię­dzy nimi.

My­ślę o pierw­szych pre­zen­tach uro­dzi­no­wych, które so­bie ku­pi­li­śmy.

My­ślę o jej gór­nej war­dze i pie­przyku z boku oraz o tym, że jej nos wy­daje się zmie­niać kształt w za­leż­no­ści od tego, pod ja­kim ką­tem się na niego pa­trzy.

My­ślę o pierw­szej nocy, którą spę­dzi­li­śmy ra­zem w na­szym miesz­ka­niu: prze­no­sze­nie jej przez próg, pu­ste po­koje, taj­skie żar­cie, za dużo czer­wo­nego wina, kłót­nia po pi­jaku o to, czy po­trzebny nam sto­jak na cza­so­pi­sma, pełne chi­cho­tów pie­prze­nie się na pod­ło­dze.

My­ślę o pierw­szych sze­ściu mie­sią­cach spa­nia w jed­nym łóżku, o tym, jak za­sy­piała z głową na mo­jej piersi i w mo­ich ra­mio­nach, i jak bu­dzi­li­śmy się do­kład­nie w tej sa­mej po­zy­cji.

My­ślę o tym, jaki kształt two­rzy­li­śmy we śnie, by było nam wy­god­nie: le­że­li­śmy od­wró­ceni od sie­bie, do­ty­ka­jąc się po­ślad­kami.

My­ślę o tym, jak pierw­szy raz ją roz­śmie­szy­łem i że jej śmiech za­wsze bę­dzie dla mnie naj­bar­dziej sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cym od­gło­sem na świe­cie, lep­szym na­wet niż śmiech pu­blicz­no­ści.

My­ślę o tym, że być może już ni­gdy nie usły­szę jej śmie­chu, ni­gdy nie ku­pię jej pre­zentu uro­dzi­no­wego, ni­gdy nie zgadnę, co chce z menu na wy­nos, ni­gdy nie usły­szę jej se­kre­tów ani nie po­ca­łuję jej po­wiek.

Ro­bię te­le­fo­nem zdję­cie swe­tra i ko­szulki, na wy­pa­dek gdy­bym za­po­mniał, jak to jest być ko­cha­nym. Za­su­wam za­słony i kładę się do łóżka, w któ­rym sy­pia­łem w dzie­ciń­stwie. A po­tem pła­czę, pła­czę i pła­czę.

Po­nie­dzia­łek, 27 lipca 2015 roku

Trzy­dzie­ste pierw­sze uro­dziny są lep­sze od trzy­dzie­stych. Trzy­dzie­ste mają za dużo sym­bo­liki. Sym­bo­lika jest do­bra dla opo­wie­ści, ale nie dla im­pre­zo­wa­nia. W wieku trzy­dzie­stu je­den lat czło­wiek wie już co i jak. Je­den kac ty­go­dniowo, swe­ter z wełny me­ry­no­sów, me­ble do sa­mo­dziel­nego skła­da­nia, piwo kra­ftowe.

To były uro­dziny Jane, dziew­czyny mo­jego naj­lep­szego przy­ja­ciela. Miesz­kali ra­zem od dwóch lat, ona była w ciąży z ich pierw­szym dziec­kiem, a ja w końcu ofi­cjal­nie awan­so­wa­łem na uczest­nika uro­dzi­no­wych im­prez. Pub znaj­do­wał się w stre­fie ni­czy­jej, co wy­ni­kało z ko­niecz­no­ści wzię­cia pod uwagę miej­sca za­miesz­ka­nia dwu­dzie­stu pię­ciu osób, czasu do­jazdu i kosz­tów opła­ce­nia opie­ku­nek do dzieci. Skoń­czyło się na tym, że wy­brano miej­sce, w któ­rym nikt nor­mal­nie by się nie umó­wił.

– ANDY! – krzyk­nął Avi, gdy wsze­dłem do pubu z nie­licz­nymi go­śćmi, któ­rych nie zna­łem. – KOP­SNIJ FAJKA!

– Wszystko w po­rządku, stary? – za­py­ta­łem.

– Fajka! Fajka! Fajka! – skan­do­wał. Gdy wy­ją­łem marl­boro li­ght z kie­szeni kurtki, zwró­ci­łem uwagę na ko­bietę po jego pra­wej stro­nie, wy­raź­nie roz­ba­wioną jego spe­cy­ficz­nym lu­zem. – BRA­CIE! – ryk­nął mi do ucha, po czym ujął moją twarz i po­ca­ło­wał w po­li­czek. – A nie mó­wi­łem? Je­śli cho­dzi o fajki, za­wsze mo­żesz po­le­gać na An­dym.

Wziął ode mnie paczkę i wy­cią­gnął jed­nego pa­pie­rosa.

– Mogę? – za­py­tała ko­bieta, rów­nież się­ga­jąc po paczkę.

– Pro­szę bar­dzo – od­par­łem z uśmie­chem. Była w dżin­sach i bu­tach na wy­so­kich ob­ca­sach, a w uszach miała kol­czyki w kształ­cie kół. Jej się­ga­jące do ra­mion blond włosy były za­cze­sane za uszy. Nie mo­głem so­bie przy­po­mnieć, czy dżinsy, szpilki i kółka w uszach to za­wsze był mój ulu­biony ko­biecy strój, czy tylko na niej to wszystko wy­glą­dało tak świet­nie.

– Sorki – po­wie­dział Avi, owie­wa­jąc mnie piw­nym od­de­chem. – Jen, to Andy, mój naj­lep­szy kum­pel. Andy, to Jen, naj­lep­sza przy­ja­ciółka Jane.

– Miło mi – rzu­ci­łem ma­chi­nal­nie. – Skąd się zna­cie?

– Z uni­werku.

– OXFORD! – wrza­snął Avi. – Dupy z Oxfordu!

– Znam ten stan i wiem, że ty osią­gną­łeś go zbyt wcze­śnie – po­wie­dzia­łem. – Je­śli nie na­pi­jesz się wody, za go­dzinę urwie ci się film.

Avi prze­wró­cił oczami.

– Andy jest ko­mi­kiem.

Jen wy­ra­ziła szczere za­in­te­re­so­wa­nie.

– Na­pra...?

– Hej, kto jest jesz­cze mniej za­bawny od ko­mika? – prze­rwał jej Avi.

Wes­tchną­łem.

– Nie wiem. Po­wiedz: kto?

– Ko­mik, któ­remu nie wy­szło! – od­parł, po czym po­ka­zał na mnie pal­cem i dźgnął mnie nim w pierś.

– Su­per – sko­men­to­wa­łem.

Ru­szył z pa­pie­ro­sem do drzwi. Jen wstała i po­szła za nim.

– Na­pi­jesz się cze­goś? – rzu­ci­łem.

Spoj­rzała z wa­ha­niem na swoją pra­wie pu­stą szklankę.

– Może jesz­cze raz to samo? – za­pro­po­no­wa­łem.

– Do­brze, po­pro­szę wódkę z to­ni­kiem. Dzięki.

Gdy cze­ka­łem przy ba­rze na drinki, po­de­szła do mnie Jane.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego z oka­zji uro­dzin! – po­wie­dzia­łem.

– Dla­czego Avi nie może być taki wy­soki? – wes­tchnęła, przy­tu­la­jąc się do mnie. – Ide­al­nie do cie­bie pa­suję.

– Za to w prze­ci­wień­stwie do mnie za­wsze bę­dzie miał gę­stą czu­prynę. Nie można mieć wszyst­kiego. Byłby jesz­cze bar­dziej wku­rza­jący.

– To prawda – przy­znała, od­su­wa­jąc się ode mnie.

– Chyba jest...

– Pi­jany w trzy dupy. Nie do­cią­gnie na­wet do je­de­na­stej. Już mu za­po­wie­dzia­łam, że nie ma mowy, że­bym za­wio­zła go do domu. Co sły­chać?

– Do­brze – od­par­łem nieco roz­ko­ja­rzony. – Twoja przy­ja­ciółka Jen...

– Po­zna­łeś ją?

– Tak.

– Świetna, co?

– Jest sin­gielką?

– Wieczną sin­gielką.

– Se­rio?! – wy­du­ka­łem. – Dziwne.

– Czemu?

– Wy­daje się miła – stwier­dzi­łem.

– Je­steś strasz­nie sta­ro­świecki – po­wie­działa z uśmie­chem.

W drzwiach po­ja­wił się Avi, a za nim Jen.

– Av... – wark­nęła Jane. Od­wró­cił się do niej ni­czym do­brze wy­szko­lony pies. – Chodź, chcę ci ko­goś przed­sta­wić.

– Kogo? Znam już wszyst­kie te nudne cipy – mruk­nął, po­ka­zu­jąc do­okoła. Chwy­ciła go za ra­mię i po­cią­gnęła za sobą, a Jen za­jęła miej­sce obok mnie przy ba­rze.

– Dzięki – po­wie­działa, uno­sząc szklankę z drin­kiem.

– Zdrówko – od­par­łem i stuk­ną­łem swoją szklanką o jej. W na­stęp­nej chwili po­ża­ło­wa­łem tego, wy­stra­szyw­szy się, że wy­sze­dłem na sztyw­niaka. Ci­sza, która za­pa­dła, gdy pi­li­śmy pierw­sze łyki, a po­tem od­sta­wia­li­śmy szklanki, wy­da­wała się trwać nie­mi­ło­sier­nie długo.

– Nie znam żad­nego ko­mika oprócz cie­bie.

– Nie­któ­rzy kry­tycy twier­dzi­liby, że da­lej żad­nego nie znasz.

– Do­bra, to opo­wiedz...

– Nie mów tego.

– Czego mam nie mó­wić?

– Nie mów: „Opo­wiedz ja­kiś dow­cip”.

– Wcale nie chcia­łam tego mó­wić!

– Se­rio? To co chcia­łaś po­wie­dzieć?

– Chcia­łam za­py­tać, jak tra­fi­łeś do tej branży.

Przyj­rza­łem się jej z bli­ska. Ogromne błę­kitne oczy. Mała bli­zna mię­dzy brwiami. Zło­to­blond pa­semka we wło­sach. Nos, który raz wy­da­wał się nie­wielki, a kiedy in­dziej wy­datny, w za­leż­no­ści od tego, pod ja­kim ką­tem się spoj­rzało.

– A jak my­ślisz?

Za­sta­na­wiała się przez mo­ment, są­cząc drinka.

– W okre­sie doj­rze­wa­nia czu­łeś się jak out­si­der? Było ci źle z sa­mym sobą? Nie wie­dzia­łeś, jak za­kum­plo­wać się z chło­pa­kami i spodo­bać dziew­czy­nom? Aż pew­nego dnia wy­stą­pi­łeś w ja­seł­kach i roz­śmie­szy­łeś wszyst­kich. I po­my­śla­łeś: „To jest to! Dzięki temu wszy­scy mnie po­ko­chają”.

– Na­prawdę aż tak ła­two mnie przej­rzeć? – wes­tchną­łem. – A ty czym się zaj­mu­jesz?

– Zgad­nij.

– Tan­cerka.

Wy­buch­nęła śmie­chem.

– Zbo­cze­niec.

– Wiem, wiem, prze­pra­szam. Hm... Pra­cu­jesz w PR-ze.

Po­krę­ciła głową.

– To w re­kla­mie.

Znów po­krę­ciła głową.

– Pro­jek­tu­jesz to­rebki.

– Jezu Chry­ste, zu­peł­nie jakby fa­cet z ty­siąc dzie­więć­set sześć­dzie­sią­tego dru­giego roku zo­stał po­pro­szony o wy­my­śle­nie za­wodu dla ko­biet. Czemu nie mo­delka? Albo ma­ki­ja­żystka?

– To dla­tego, że je­steś taka... – za­wa­ha­łem się, gdy unio­sła brwi – atrak­cyjna.

– Spier­da­laj.

– Daj mi ja­kąś pod­po­wiedź.

– Do­bra, oto pod­po­wiedź... – zgo­dziła się. Przez chwilę się za­sta­na­wiała, pi­jąc ko­lejny łyk drinka. – Za dużo mi płacą.

– Fi­nanse!

Unio­sła szklankę, skrzy­wiła się i rzu­ciła:

– Ubez­pie­cze­nia.

– Wow.

– Żadne tam „wow”.

– Co ubez­pie­czasz?

– Statki.

Po­woli po­ki­wa­łem głową, przyj­mu­jąc to do wia­do­mo­ści.

– Je­steś wil­czycą mor­ską?

– Nie.

– Do­ra­sta­łaś nad mo­rzem?

– W Ealing – od­parła ze śmie­chem. – Ale mój tata jest znad mo­rza, więc chyba to po nim.

– Ach tak – wes­tchną­łem. – Chcia­łaś za­im­po­no­wać ojcu.

– Każdy chce za­im­po­no­wać swo­jemu ojcu – stwier­dziła. – To wła­śnie mo­ty­wuje nas do dzia­ła­nia. A przy­naj­mniej tak twier­dzi moja te­ra­peutka. Twoja praca jest o wiele bar­dziej in­te­re­su­jąca! – do­dała z oży­wie­niem, praw­do­po­dob­nie wy­czu­wa­jąc, że za­sta­na­wiam się, o czym roz­ma­wia na te­ra­pii.

– Moja praca nie jest tak na­prawdę pracą. Wy­stę­puję za­le­d­wie kilka razy w ty­go­dniu.

– A co ro­bisz przez resztę czasu?

Wcią­gną­łem głę­boko po­wie­trze, by prze­dłu­żyć tę krótką chwilę, w któ­rej po usły­sze­niu słowa „ko­mik” my­ślała, że od­nio­słem suk­ces.

– Wiele róż­nych rze­czy. Or­ga­ni­zuję im­prezy fir­mowe. Pro­wa­dzę szko­le­nia w szpi­ta­lach. Prze­bie­ram się za Kubę Roz­pru­wa­cza i opro­wa­dzam wy­cieczki. Ro­bię warsz­taty te­atralne w szko­łach. Sprze­daję ser na sto­isku kum­pla. Kiedy się to wszystko zbie­rze do kupy, mam z tego cał­kiem przy­zwo­itą kasę.

Uważ­nie przy­glą­dała się mo­jej twa­rzy, usi­łu­jąc do­ciec, czy żar­tuję, czy mó­wię po­waż­nie.

– Nie znam ni­kogo ta­kiego jak ty – stwier­dziła w końcu.

Ba­wi­li­śmy się ra­zem przez kilka go­dzin. Na zmianę sta­wia­li­śmy so­bie drinki. Przy­su­wa­li­śmy stołki co­raz bli­żej sie­bie. Znaj­do­wa­li­śmy po­wody, by się do­ty­kać – ona żar­to­bli­wie ude­rzała mnie w ra­mię, gdy ją spro­wo­ko­wa­łem, ja de­li­kat­nie do­ty­ka­łem jej ręki, gdy dzie­liła się ja­kimś oso­bi­stym wspo­mnie­niem. Po­tar­gała moje włosy, gdy po­wie­dzia­łem, że mar­twię się, że się prze­rze­dzają; po­chy­liła się do mnie, gdy wy­zna­łem, że po­do­bają mi się jej per­fumy, dzięki czemu mo­głem po­wą­chać jej szyję (Ar­mani She – ni­gdy nie za­dała so­bie trudu, by spró­bo­wać cze­goś in­nego po tym, jak do­stała bu­te­leczkę na szes­na­ste uro­dziny). Wciąż prze­cho­dzi­li­śmy od nad­mier­nej po­ufa­ło­ści do wścib­stwa; na prze­mian czu­li­śmy się jak sta­rzy przy­ja­ciele albo obcy so­bie lu­dzie. Po­da­wa­li­śmy za dużo in­for­ma­cji o so­bie, a po­tem się wy­co­fy­wa­li­śmy. Czer­pa­li­śmy ra­dość z tego, że je­ste­śmy dla sie­bie kimś no­wym, wy­ol­brzy­mia­jąc swoje nie­które ce­chy (ona po­zo­wała na ar­ty­stow­ską kor­po­la­skę z za­chod­niego Lon­dynu, ja – na nie­chluj­nego ko­mika, który ni­gdy nie miał w miesz­ka­niu wy­star­cza­ją­cej ilo­ści pa­pieru to­a­le­to­wego). Pod­kre­śla­li­śmy ze śmie­chem róż­nice mię­dzy nami i nada­wa­li­śmy zbyt duże zna­cze­nie po­do­bień­stwom. To był flirt na po­zio­mie Pre­mier Le­ague. Za każ­dym ra­zem, gdy ktoś pod­cho­dził po­roz­ma­wiać, czu­łem się, jakby nasz mecz zo­stał prze­rwany. De­spe­racko pra­gną­łem sku­pić się na niej i czu­łem, że ona chce zro­bić to samo.

Jak można się było spo­dzie­wać, za­lany Avi już o wpół do dzie­sią­tej po­je­chał ube­rem do domu. Jen i ja wy­mknę­li­śmy się tuż przed za­mknię­ciem lo­kalu i za­szy­li­śmy się w ja­kiejś szem­ra­nej spe­lu­nie. Dzie­sięć fun­cia­ków za wej­ście, pie­czątka na ręce, drinki w bia­łych pla­sti­ko­wych kub­kach, sztuczne or­chi­dee w to­a­le­tach, nie­let­nie dziew­czyny tań­czące do ka­wałka Ja Rule’a, ga­piący się na nie fa­ceci w śred­nim wieku.

Usie­dli­śmy w bok­sie na ła­wach obi­tych łusz­czącą się czer­woną skórą.

– CO RO­BISZ W PRZY­SZŁYM TY­GO­DNIU? – Jen sta­rała się prze­krzy­czeć Mambo No. 5.

– JU­TRO JADĘ DO EDYN­BURGA – od­par­łem. – PRZEZ CAŁY SIER­PIEŃ GRAM SWÓJ PRO­GRAM NA FE­STI­WALU FRINGE.

– CO TO ZA PRO­GRAM?

– NOSI TY­TUŁ ŻAD­NYCHPIESZ­CZOT I OPO­WIADA O MO­JEJ PRACY RA­TOW­NIKA W OŚRODKU WY­PO­CZYN­KO­WYM.

– PO­DO­BAŁO CI SIĘ?

– A W ŻY­CIU! RO­BI­ŁEM TO TYLKO PRZEZ KILKA MIE­SIĘCY, ŻEBY ZE­BRAĆ MA­TE­RIAŁ DO PRO­GRAMU, KTÓRY PO­KAŻĘ W EDYN­BURGU.

Nie udało się jej ukryć roz­ba­wie­nia.

– BY­ŁEŚ TAM JUŻ WCZE­ŚNIEJ?

– PRZY­JEŻ­DŻAM TAM KAŻ­DEGO LATA OD DZIE­SIĘ­CIU LAT.

– I CO, FAJ­NIE?

– NIE BAR­DZO! – krzyk­ną­łem, po­pi­ja­jąc wódkę z colą i po­dry­gu­jąc, by za­głu­szyć uczu­cie dys­kom­fortu. – W TYM ROKU PRZY­DZIE­LILI MNIE DO SEK­CJI „FREE”, CO OZNA­CZA, ŻE NIE PŁACĘ ZA SALĘ, ALE TEŻ NIKT NIE PŁACI MNIE, WIĘC POD KO­NIEC KAŻ­DEGO WY­STĘPU MU­SZĘ CHO­DZIĆ Z WIA­DER­KIEM I PRO­SIĆ O DATKI. – Po­ki­wała głową, chyba nie do końca wie­dząc, jak za­re­ago­wać. – DOŚĆ ŻE­NU­JĄCE JAK NA TRZY­DZIE­STO­JED­NO­LATKA.

– TO DLA­CZEGO DA­LEJ TO RO­BISZ?

Po­ki­wa­łem głową, gry­ząc pla­sti­kową słomkę i za­sta­na­wia­jąc się nad od­po­wie­dzią.

– CHYBA TO KO­CHAM! – krzyk­ną­łem w końcu. Głos mi się za­ła­mał po zmia­nie pio­senki na Hot In Here Nelly’ego. – NIE­SPEŁ­NIONA MI­ŁOŚĆ.

Spoj­rzała na mnie z wy­ra­zem twa­rzy, któ­rego nie po­tra­fi­łem od­czy­tać. Li­tość? Pod­nie­ce­nie? Po­dziw? Roz­ba­wie­nie? Obrzy­dze­nie? Wszystko ra­zem?

– Za­tańcz ze mną – po­wie­działa, wy­cho­dząc z boksu.

Za cho­lerę nie umiała tań­czyć i spodo­bało mi się to. Gdyby była do­brą tan­cerką, mia­łaby zbyt wiele atu­tów. To, że przy­naj­mniej tańca nie kon­tro­lo­wała, było na swój spo­sób uro­cze. Jej kształty i sty­lowe, luźne ubra­nia su­ge­ro­wały, że bę­dzie miała tyle samo kon­troli nad koń­czy­nami i bio­drami, co nad by­stro­ścią i dow­ci­pem, jed­nak nie miała ab­so­lut­nie żad­nego po­czu­cia rytmu.

Ru­chy, które po­winny być le­niwe, były żwawe, a wtedy, gdy po­winna była na­dą­żać za ryt­mem, wy­glą­dała, jakby bro­dziła w me­la­sie. Jak każdy fa­cet na par­kie­cie nie mu­sia­łem za bar­dzo się sta­rać, prze­sta­wia­łem tylko cię­żar ciała z nogi na nogę, po­ru­sza­łem głową i ra­mio­nami, trzy­ma­łem drinka przy piersi i bar­dzo sta­ra­łem się nie za­my­kać oczu ani nie nada­wać twa­rzy zmy­sło­wego wy­razu, który su­ge­ro­wałby, że je­stem w sta­nie za­tra­cić się w tańcu.

Skła­danka z Gre­ase i mi­go­czące świa­tła nad głową ozna­czały ko­niec wie­czoru. Wy­sze­dłem z Jen z baru, za­nim zdą­żyła zo­ba­czyć plamy potu, które po­ja­wiły się na mo­jej ko­szulce, i to – co gor­sza – w oko­li­cach brzu­cha.

– Gdzie miesz­kasz? – za­py­ta­łem.

– W Ham­mer­smith.

– W Ham­mer­smith? Dziwne.

– Dziwne? – po­wtó­rzyła. – Mó­wisz to na pod­sta­wie wła­snych ob­ser­wa­cji?

– Nie zda­wa­łem so­bie sprawy, że miesz­kają tam lu­dzie. My­śla­łem, że są tam tylko au­to­strada i te­atr.

– Praw­dziwy z cie­bie John Be­tje­man.

– Daj mi swój nu­mer – po­pro­si­łem. Po­da­łem jej te­le­fon, a ona wpi­sała do niego nu­mer. Za­pi­sa­łem ją jako „Jen (z Ham­mer­smith)”.

– Jak do­sta­niesz się do domu?

– Au­to­bu­sem.

– Może po­trze­bu­jesz to­wa­rzy­stwa?

– Gdzie miesz­kasz?

– W Tuf­nell Park.

– To wiele ki­lo­me­trów ode mnie.

– Wiem. Nie cho­dzi mi o to, żeby wpro­sić się do cie­bie na chatę, słowo – za­pew­ni­łem ją. – Chcę tylko po­ga­dać. Je­śli masz ochotę.

– W po­rządku – od­parła. – Mam.

Usie­dli­śmy na pię­trze au­to­busu i przez całą drogę dzie­li­li­śmy się hi­sto­riami z wła­snego ży­cia zwią­za­nymi z mi­ja­nymi miej­scami. Puby, w któ­rych zże­rała mnie trema, gdy star­to­wa­łem w im­pre­zach typu „mi­kro­fon dla wszyst­kich”, bary, w któ­rych miała nie­udane randki. Nie­mal przy każ­dej ulicy znaj­do­wało się ja­kieś miej­sce, gdzie się z kimś spo­tkała. Sta­ra­łem się nie oka­zy­wać za­sko­cze­nia, ale w my­ślach ob­li­cza­łem, ile ran­dek ty­go­dniowo za­li­czyła w ciągu ostat­niej de­kady. Chcia­łem wie­dzieć, dla­czego była sama przez tak długi czas, ale ba­łem się, że je­śli za­py­tam, wy­dam się jej osą­dza­ją­cym nu­dzia­rzem. Cho­ciaż zro­biło się późno i na­prawdę dużo wy­pi­li­śmy, po­zo­sta­wała pewna sie­bie, za­bawna i elo­kwentna. Mu­sia­łem mocno się sta­rać, by do­trzy­mać jej kroku. Nie­stety, mo­głem tylko pa­trzeć, jak pi­jane my­śli wy­pa­dają z mo­ich ust ni­czym li­tery w scrab­blach i pró­buję je ja­koś po­skła­dać w sen­sowne spo­strze­że­nia.

Po przy­by­ciu na miej­sce sta­nę­li­śmy na scho­dach przed bu­dyn­kiem, w któ­rym miesz­kała – oka­załą wik­to­riań­ską ka­mie­nicą z wy­ku­szami, bramą i ży­wo­pło­tem. Jej miesz­ka­nie znaj­do­wało się na pierw­szym pię­trze i było, jak twier­dziła, naj­mniej­sze. Sta­li­śmy na scho­dach, roz­ma­wia­jąc przy­ci­szo­nymi gło­sami i uda­jąc, że nie jest nam zimno. Po kilku mi­nu­tach po raz pierw­szy za­pa­dła ci­sza.

– Za­wsze tak długo zwle­kasz, za­nim po­ca­łu­jesz dziew­czynę? – spy­tała.

– To dla mnie i tak krótko. Daw­niej przy­go­to­wy­wa­łem się do tego ca­łymi la­tami.

– No tak – po­wie­działa, ki­wa­jąc głową. – Męż­czyźni już nie wy­ko­nują pierw­szych kro­ków. Co się z nimi stało?

– To nie ich wina, tylko twoja.

– Moja?!

– Tak, to twoja wina, że je­steś taka za­je­bi­sta, mą­dra i za­bawna. Próba po­ca­ło­wa­nia cie­bie to jak próba po­ca­ło­wa­nia... Toma Sel­lecka. – Unio­sła brwi. – MŁO­DEGO Toma Sel­lecka – spre­cy­zo­wa­łem.

– Nie zmu­szaj mnie, że­bym zro­biła to pierw­sza.

– Ja­sne.

– Nie chcę wy­ko­ny­wać pierw­szego kroku – po­wie­działa.

– Nie bę­dziesz mu­siała – za­pew­ni­łem ją.

Ob­jęła mnie za szyję, przy­cią­gnęła do sie­bie i po­ca­ło­wała. Czu­łem się ma­lutki, a za­ra­zem wielki; zu­peł­nie jak­bym był za­bawką w jej rę­kach, a jed­no­cze­śnie jej władcą.

– Za późno – po­wie­działa i po­ca­ło­wała mnie po­now­nie.

Po­czu­łem pełną eu­fo­rii ulgę. Czło­wiek go­dzi­nami opo­wiada swoje naj­lep­sze aneg­doty i dow­cipy, za każ­dym ra­zem, gdy jest w to­a­le­cie, wą­cha pa­chy i spraw­dza włosy w no­sie, i wresz­cie oka­zuje się, że wszystko to nie po­szło na marne. Nie będę pu­entą dow­cipu, nie dzi­siaj. Nie na­wa­li­łem. Ja też się jej po­do­bam.

– Chcia­ła­bym, że­byś zo­stał na noc – po­wie­działa.

– Mogę zo­stać.

– Nie mo­żesz.

– Dla­czego?

Za­sę­piła się, szu­ka­jąc w my­ślach od­po­wied­nich słów.

– Masz chło­paka – pod­su­ną­łem. – Ja­kie­goś waż­niaka... Me­ne­dżera fun­du­szu hed­gin­go­wego. Ma na imię Tri­stan i śpi na gó­rze.

– Nie – za­prze­czyła.

– To o co cho­dzi?

Wes­tchnęła.

– Zwy­kle nie mó­wię o tym tak otwar­cie, Andy... Strasz­nie chcę cię prze­le­cieć.

– Ale?

– Ale mam okres.

– No i!? Nie ob­cho­dzi mnie to. Sza­leję za tobą.

– Na­wet za moim okre­sem?

– Na­wet za twoim okre­sem – przy­zna­łem. – Za­lej mnie ca­łego, nie mam nic prze­ciwko temu.

– Je­steś obrzy­dliwy.

– Za sie­dem go­dzin wy­jeż­dżam do Edyn­burga. Se­rio będę mu­siał cze­kać mie­siąc, żeby za­brać ko­bietę swo­ich ma­rzeń na drinka?

– Tak – od­parła. – Do tego czasu mo­żemy ese­me­so­wać. Je­stem świetna w ese­mesy.

– Na pewno masz mnó­stwo czasu na pi­sa­nie ese­me­sów, utrzy­mu­jąc te wszyst­kie statki na po­wierzchni.

– Du­pek z cie­bie.

– A ty je­steś piękna.

– „Piękna i du­pek” – po­wie­działa. – By­łaby z tego nie­zła bajka.

Znów się po­ca­ło­wa­li­śmy.

– Mó­wi­łaś, że strasz­nie chcesz mnie prze­le­cieć?

– Do­bra­noc – rzu­ciła.

Ują­łem jej głowę i przyj­rza­łem się twa­rzy: za­łza­wione oczy, skóra za­czer­wie­niona od zbyt du­żej ilo­ści wódki, górna warga łusz­cząca się i spuch­nięta z od­wod­nie­nia, czarne kropki ma­ki­jażu two­rzące de­li­katne li­nie pod oczami. O wpół do trze­ciej w nocy da­lej była nie­praw­do­po­dob­nie piękna.

– Opo­wiedz mi do­kład­nie, jak strasz­nie chcesz mnie prze­le­cieć – szep­ną­łem, od­gar­nia­jąc jej włosy za uszy. – Mu­szę to usły­szeć.

– Do­bra­noc – po­wtó­rzyła, po czym od­wró­ciła się ode mnie i wło­żyła klucz do zamka.

Wró­ci­łem do domu dwoma noc­nymi au­to­bu­sami i po­ło­ży­łem się do łóżka o czwar­tej nad ra­nem. Na­stęp­nego dnia po­je­cha­łem au­to­bu­sem do Edyn­burga na mie­sięczne wy­stępy na fe­sti­walu Fringe. Mój pro­gram był do dupy. Ja­kimś cu­dem wto­pi­łem kasę w coś, co miało nic nie kosz­to­wać. Pra­wie nikt nie przy­szedł mnie obej­rzeć, a ci, któ­rzy to zro­bili, bar­dzo szybko po­ła­pali się, że bra­kuje mi au­ten­tycz­no­ści i głębi. Zna­jomi ko­micy, któ­rych spo­ty­ka­łem po­tem w ba­rze, mó­wili „świet­nie, stary” ze wzro­kiem wbi­tym w piwo, a po­tem szybko zmie­niali te­mat. W jed­nej z re­cen­zji prze­czy­ta­łem: „Nie wi­dzia­łem jesz­cze tak złego stand-upu”. Na ulot­kach re­kla­mo­wych skró­ci­łem te słowa do: „Nie wi­dzia­łem jesz­cze ta­kiego [...] stand-upu”.

Jen i ja wy­sy­ła­li­śmy do sie­bie ese­mesy każ­dego dnia i roz­ma­wia­li­śmy przez te­le­fon każ­dej nocy. To był mój naj­szczę­śliw­szy sier­pień w Edyn­burgu.

So­bota, 6 lipca 2019 roku

Płacz oka­zuje się środ­kiem uspo­ka­ja­ją­cym. Bu­dzę się po dzie­się­cio­go­dzin­nym śnie bez snów i do­sto­so­wa­nie się do no­wej rze­czy­wi­sto­ści zaj­muje mi kilka se­kund mniej niż wczo­raj rano. Je­stem w domu mo­jej mamy, cho­ciaż to nie Boże Na­ro­dze­nie. Jen ze­rwała ze mną w ostat­nim mie­siącu, w któ­rym zgod­nie z umową mo­gli­śmy wy­po­wie­dzieć na­jem przed cza­sem. Jej rze­czy znik­nęły i tra­fiły do ma­ga­zynu. Cały mój do­by­tek po­zo­stał w miesz­ka­niu. O tym, jak bar­dzo uża­lam się nad sobą, świad­czy to, że za­czy­nam tę­sk­nić za swoją szczo­teczką do zę­bów, ko­lek­cją płyt i spodniami. Zo­stały same w domu w pół­nocno-za­chod­nim Lon­dy­nie, nic nie ro­zu­mie­jąc i nie wie­dząc, co je czeka.

In­stynk­tow­nie się­gam po te­le­fon pod po­duszką, by spraw­dzić, czy Jen wy­słała mi wia­do­mość lub za­dzwo­niła. Po­nie­waż nie za­dzwo­niła, otwie­ram In­sta­grama. Pierw­szym kó­łecz­kiem, które przed sobą wi­dzę, jest re­la­cja Jen. Oczy­wi­ście, że to ona – w końcu ten te­le­fon zna mnie le­piej niż kto­kol­wiek inny na świe­cie. Ni­gdy nie było gor­szej chwili, by wszyst­kie al­go­rytmy udo­wad­niały mi, że ro­zu­mieją moje ży­cie we­wnętrzne le­piej ode mnie.

Wpa­truję się w kó­łeczko przez kilka se­kund i za­sta­na­wiam się, czy obej­rzeć re­la­cję, kal­ku­lu­jąc, czy opłaca mi się stra­cić resztki god­no­ści w za­mian za nowe in­for­ma­cje. W na­dziei, że uj­rzę przed sobą na neo­no­wym tle blok tek­stu – wy­ja­śnia­jący czte­ry­stu sześć­dzie­się­ciu sied­miu ob­ser­wu­ją­cym, dla­czego za­koń­czyła nasz zwią­zek – kli­kam, czu­jąc przy­pływ ma­so­chi­stycz­nej eu­fo­rii. Wszystko, co wi­dzę, to zdję­cie parku w po­bliżu miesz­ka­nia jej sio­stry. Za­mie­ściła je o 6.47 rano, czyli w po­rze, kiedy biega. Oglą­dam tę re­la­cję cztery razy, wy­ko­rzy­stu­jąc fakt, że jest ósma rano i już i tak wszystko spie­przy­łem, bo ona wie, że się obu­dzi­łem i zaj­rza­łem na jej stronę na in­sta, więc rów­nie do­brze mogę pła­wić się do woli w swoim bólu. Kładę pa­lec na ekra­nie, by wstrzy­mać re­la­cję, i zbli­żam twarz do ekranu, szu­ka­jąc ja­kichś do­wo­dów. Słońce na ścieżce, błę­kitne niebo, brą­zo­wo­zie­lony staw. Co mogę z tego wy­wnio­sko­wać? Ja­kie sy­gnały od­czy­tać? Dla­czego Jen prze­stała mnie ko­chać?

Jadę do mia­sta z li­stą za­ku­pów, którą do­sta­łem od mamy. My­ślę, że miała już do­syć mo­jego snu­cia się po domu.

Prze­dzie­ra­jąc się przez tłumy ku­pu­ją­cych, wy­czu­wam za­pach Jen obok mnie i moje ciało na­tych­miast mi­mo­wol­nie re­aguje. Kręci mi się w gło­wie, serce mocno bije, od­dech staje się krótki. Ar­mani She. Niech ją dia­bli, na­prawdę mu­siała wy­brać tak po­pu­larne per­fumy? Dla­czego mi to zro­biła? Jen, tak nie­wia­ry­god­nie wy­bredna, je­śli cho­dzi o es­te­tykę i mar­ko­wość. Jen, która nie ku­pi­łaby pa­nini na lot­ni­sku pod­czas za­gra­nicz­nych wa­ka­cji, po­nie­waż wszystko, co je­dli­śmy, mu­siało być go­rąco po­le­cane przez ma­ga­zyn „Condé Nast Tra­vel­ler”. Jen, która wy­peł­niła na­sze miesz­ka­nie an­tycz­nymi dy­wa­nami, dy­fu­zo­rami z drzewa san­da­ło­wego i gi­nem o smaku grejp­fruta. Je­dyną rze­czą, którą wy­brała bez­myśl­nie, była ta, która bę­dzie mi to­wa­rzy­szyć już za­wsze – która przy­po­mina mi o jej skó­rze, wło­sach, ubra­niach i łóżku. Od­wra­cam się w lewo, spo­dzie­wa­jąc się, że tam bę­dzie, ale za­miast niej wi­dzę nie­zna­jomą ko­bietę nio­sącą torby z za­ku­pami, roz­ma­wia­jącą przez te­le­fon i zu­peł­nie nie­świa­domą mo­jej obec­no­ści.

Naj­bliż­szym miej­scem, gdzie mogę do­stać drinka, jest bar pro­secco na Grand Cen­tral. Nor­mal­nie wy­brał­bym ja­kąś miesz­czącą się w piw­nicy, słabo oświe­tloną knajpę z bok­sami i stoł­kami oraz sta­rym, bro­da­tym bar­ma­nem z ręcz­ni­kiem na ra­mie­niu, dzie­lą­cym się wy­świech­ta­nymi mą­dro­ściami, ale co zro­bić, jak mus, to mus. Sia­dam przy oświe­tlo­nym okrą­głym ba­rze, oto­czony mat­kami z cór­kami oraz przy­ja­ciół­kami spo­ty­ka­ją­cymi się, żeby zro­bić rundkę po skle­pach i wy­pić kie­li­szek cze­goś mu­su­ją­cego. Bar­man mówi, że nie ma wina sto­ło­wego, więc za­ma­wiam bu­telkę naj­tań­szego czer­wo­nego i włą­czam pod­cast o apo­ka­lip­sie AI.

Wia­do­mość od Aviego.

Gdzie je­steś, stary?

Trze­cia, którą zi­gno­ro­wa­łem w ciągu ostat­nich dzie­się­ciu dni. Wy­pi­jam pierw­szy kie­li­szek na pu­sty żo­łą­dek. Wino jest cierp­kie, ale w po­ło­wie dru­giego kie­liszka za­czyna sma­ko­wać na­prawdę pysz­nie. Zna­joma czarna ma­gia za­klęta w jed­nym łyku. A po­tem czuję, jak prze­no­szę się do in­nej sfery bytu, in­nego stanu świa­do­mo­ści. Czuję, że ze mną i Jen wszystko gra! Im wię­cej piję, tym spo­koj­niej­szy się czuję. Ła­two się od­prę­żam. Jen i mnie się nie udało. I co z tego?! Prze­ży­li­śmy cał­kiem nie­złe chwile! Koń­czę trzeci kie­li­szek i na­le­wam czwarty.

– Andy? – Od­wra­cam się i wi­dzę Deb­bie, jedną z przy­ja­ció­łek mamy. Zmie­niła fry­zurę: jej włosy są te­raz bor­dowe i krót­kie, przy­po­mi­nają kolce jeża. – To ty! Och, kotku. Mama wszystko mi po­wie­działa...

– Cześć, Deb – mó­wię, przy­tu­la­jąc ją. – Jak się masz?

– Jak JA się mam? – od­po­wiada i chwyta mnie za ra­mię. – Mniej­sza o mnie, le­piej po­wiedz, jak TY się masz?

– Nic mi nie jest. Tro­chę dziwny czas, ale w po­rządku. Ja­koś przez to przejdę.

– To do­brze, że pi­jesz, cie­szę się, że pi­jesz. Kiedy Mal­colm mnie zo­sta­wił, za­czy­na­łam już o je­de­na­stej. Jak ci się śpi? Czę­sto się bu­dzisz?

– Wła­ści­wie to do­brze.

– Czeka cię huś­tawka na­stro­jów – twier­dzi. – A te­raz słu­chaj. Mu­szę ci coś ko­niecz­nie po­wie­dzieć. Otóż: mu­sisz ją ZE­TRZEĆ. – Wy­ko­nuje ener­giczny gest, jakby wy­cie­rała szybę sa­mo­chodu. – ZE­TRZEĆ. To je­dyny spo­sób, żeby ru­szyć da­lej. Wy­maż ją ze swo­jego ży­cia i ze swo­ich wspo­mnień.

Roz­ma­wiamy jesz­cze przez chwilę, ale więk­szość jej słów do mnie nie do­ciera, bo wła­śnie przy­szedł mi do głowy pe­wien po­mysł. Kiedy się że­gnamy, na­prawdę my­ślę o Deb­bie jako o bar­dzo bli­skiej przy­ja­ciółce i obie­cuję so­bie, że na­stęp­nym ra­zem spę­dzę z nią wię­cej czasu.

Dro­ge­ria Bo­ots jest rzę­si­ście oświe­tlona, przez co jesz­cze bar­dziej rzuca się w oczy to, że je­stem pi­jany. Wcho­dząc do sklepu, prze­wra­cam re­klamę szybko wchła­nia­ją­cych się kre­mów do opa­la­nia, a gdy schy­lam się, by ją pod­nieść, tracę rów­no­wagę i po­ty­kam się o ko­szyk z za­ku­pami. Kie­ruję się do działu z per­fu­mami, po dro­dze za­ha­cza­jąc o lo­dówkę z prze­ką­skami, i zwra­cam na sie­bie uwagę uprzej­mie wy­glą­da­ją­cej sprze­daw­czyni.

– Prze­pra­szam – mó­wię. Od­wraca się do mnie i uśmie­cha cie­pło. – Czy mają pań­stwo Ar­mani She?

– Mu­szę spraw­dzić – od­po­wiada. – Pro­szę ze mną.

– Dzię­kuję... – spo­glą­dam na jej pla­kietkę z imie­niem – Sally.

– Nie ma za co. Za­raz spraw­dzę. Hmm... – Za­gląda do prze­szklo­nej szafki. – Tak, pro­szę bar­dzo. Ar­mani She. – Po­daje mi cy­lin­dryczny fla­ko­nik.

– Ile ich ma­cie?

– W skle­pie?

– Tak.

– Zo­ba­czę... – Schyla się, wy­suwa szu­fladę i li­czy. – Cztery.

– PRO­SZĘ ZA­PA­KO­WAĆ! – mó­wię, ude­rza­jąc ko­micz­nie dło­nią o ladę i ro­biąc więk­szy ha­łas, niż się spo­dzie­wa­łem. Za­sko­czona Sally aż się wzdryga.

– Mam je za­pa­ko­wać na pre­zent?

– Nie, prze­pra­szam, tylko wło­żyć do to­rebki.

– Ja­kie to uro­cze – mam­ro­cze, po czym idzie za ladę i ska­nuje opa­ko­wa­nia. – To pre­zent?

– Tak.

– Cu­dow­nie. Dla kogo?

– Dla dziew­czyny.

– Cztery sztuki! Jest pan bar­dzo hojny.

– To je­dyne per­fumy, ja­kich używa.

Przy­gląda się ka­napce z ma­jo­ne­zem kre­wet­ko­wym, którą wzią­łem.

– Wie pan, że do każ­dej ka­napki da­jemy drugą gra­tis?

– Tak? Po­pro­szę za­tem dwie.

– Wow, cztery fla­kony per­fum, A DO TEGO dwie ka­napki! – krzy­czy. – Czy mogę wy­mie­nić mo­jego męża na pana?! Na Gwiazdkę do­sta­łam od niego trzy­dzie­ści fun­tów w ko­per­cie, a na ze­szło­roczne wa­len­tynki mo­tylka do ćwi­cze­nia ud!

Śmieję się ra­zem z nią. Śmieję się, śmieję i śmieję, a po­tem płacę 159,14 funta i za­sta­na­wiam się, kto ma więk­szego doła, ja czy Sally.

Ka­nał jest brud­niej­szy, niż za­pa­mię­ta­łem. Nie by­łem tu­taj, od­kąd Avi i ja przy­cho­dzi­li­śmy tu pa­lić hasz po szkole. Cze­kam, aż ścieżka ho­low­ni­cza bę­dzie pu­sta, i pró­buję wy­brać ka­wa­łek pa­su­jący do tej uro­czy­stej chwili, ale nic nie tra­fia w sedno. I Will Su­rvive teo­re­tycz­nie wy­daje się ide­al­nym pod­kła­dem, ale kiedy od­twa­rzam pierw­sze kilka tak­tów, do­ciera do mnie, że jest zbyt kam­powe. Emi­nem do­dałby tej chwili ade­kwat­nej no­stal­gii, ale kiedy prze­ska­kuję przez ko­lejne utwory z The Mar­shall Ma­thers LP, wszyst­kie wy­dają się zbyt gniewne. W końcu de­cy­duję się na Sul­tans of Swing Dire Stra­its, za­pa­lam pa­pie­rosa, wyj­muję pierw­szy fla­ko­nik z torby i wrzu­cam go do wody. Za­my­kam oczy i zwra­cam twarz ku niebu, pró­bu­jąc wy­my­ślić ja­kąś mo­dli­twę lub choćby za­klę­cie mo­gące to­wa­rzy­szyć wy­sy­ła­niu per­fum w wodną po­dróż, ale nic nie przy­cho­dzi mi do głowy. Sły­szę roz­mowę do­bie­ga­jącą z od­dali i do­strze­gam parę idącą w moim kie­runku, więc szybko od­wra­cam pla­sti­kową torbę na lewą stronę i wy­rzu­cam trzy po­zo­stałe fla­ko­niki per­fum do ka­nału. Ru­szam przed sie­bie z po­czu­ciem triumfu. O cztery oka­zje do po­czu­cia za­pa­chu Jen mniej. To był fan­ta­styczny po­mysł.

Środa, 10 lipca 2019 roku

Nie mia­łem po­ję­cia, że Sun and Lion otwiera się o dzie­sią­tej rano. Kiedy mama zbiera się do pracy, wy­cho­dzę z domu na po­szu­ki­wa­nie ja­kiejś knajpki z wi-fi, bo nie chcę spę­dzić ko­lej­nego dnia na ka­na­pie, ga­piąc się jed­nym okiem w lap­topa, a dru­gim w te­le­wi­zor. Mi­ja­jąc pub, za­uwa­żam, że jest już otwarty. Wy­wieszka na drzwiach za­chęca: „MOŻE WSTĄ­PISZ NA ŚNIA­DA­NIE?”. A może i wstą­pię, my­ślę. A może, kurde, i wstą­pię. Ta­kiego wła­śnie miej­sca po­trze­buję, cie­płego, mi­lut­kiego ko­konu no­stal­gii. Miej­sca, gdzie mógł­bym spo­tkać na­sto­let­niego sie­bie i przy­po­mnieć so­bie, co to zna­czy mło­dość, na­dzieja i pew­ność, że czeka mnie jesz­cze wiele do­brego w ży­ciu.

Od­pusz­czam so­bie pełne an­giel­skie śnia­da­nie i za­ma­wiam tylko jajka na to­stach, kieł­ba­skę, be­kon, fa­solkę i grzyby. Po otwar­ciu lap­topa koń­czę ogar­nia­nie week­en­do­wego prze­wozu mo­ich gra­tów z miesz­ka­nia oraz wy­najmu prze­strzeni ma­ga­zy­no­wej. Od­pa­lam What­sAppa i rzu­cam okiem na ostat­nią wia­do­mość od Aviego.

Bosz, PRZE­STAŃ mnie uni­kać, prze­cież wi­dzę, że sie­dzisz w ne­cie.

Igno­ruję go i pi­szę do Jane.

Hej, J.

Na­tych­miast się po­ja­wia i od­pi­suje:

Hej, A. Co tam? XXX

Śnia­da­nie w pu­bie. Wiesz, jak jest. A u cie­bie?

Spoko. Ga­da­łeś z Avim? Cią­gle pró­buje cię zła­pać.

Nie, jesz­cze nie. Za to mam do cie­bie prośbę. I nie mo­żesz od­mó­wić.

Da­jesz.

Wbi­jam wzrok w wy­so­kie skle­pie­nie pubu. Gdyby nie mecz kry­kieta na wiel­kim ekra­nie i dzia­dek przy ba­rze, który są­czy ja­kiś nie­zi­den­ty­fi­ko­wany brą­zowy płyn, a w dru­giej ręce trzyma gu­in­nessa, można by to na­wet uznać za miej­sce z klasą. Przy­my­kam po­wieki i ro­bię głę­boki wdech.

Jest taka moż­li­wość, że­bym zo­stał na tro­chę u cie­bie i Aviego?

Ja­sne. Mo­żesz zo­stać, ile chcesz.

Dzięki dzięki dzięki! Chęt­nie po­mogę przy chło­pa­kach.

Jesz­cze tego po­ża­łu­jesz.

Ha! Ko­cham cię, Jane.

Ja cie­bie też.

Wy­łą­czam te­le­fon i od­chrzą­kuję. Ko­lejna de­cy­zja, która po­grze­bie mój zwią­zek z Jen. Miesz­ka­nie u mamy po­zwo­liło mi za­po­mnieć o tym na chwilę, ale nie mo­głem już dłu­żej uda­wać. Trans­port wy­na­jęty, ma­ga­zyn wy­na­jęty, tym­cza­sowa miej­scówka ogar­nięta. W ciągu jed­nego ranka udało mi się za­ła­twić wie­niec, ka­ra­wan i po­chó­wek.

Za ba­rem stoi młoda blon­dynka.

– Co po­dać? – pyta.

Przez mo­ment za­sta­na­wiam się nad kon­se­kwen­cjami prze­nie­sie­nia pierw­szej dzien­nej dawki al­ko­holu na wcze­sne przed­po­łu­dnie.

– A, niech bę­dzie ku­fe­lek gu­in­nessa – po­sta­na­wiam.

– Ku­fe­lek gu­in­nessa? – upew­nia się bez żad­nego za­sko­cze­nia.

– Tak.

– Już się robi – mówi z uśmie­chem, w któ­rym nie wi­dać ani sym­pa­tii, ani nie­po­koju. Ma ja­sno­zie­lone oczy i trzeźwe spoj­rze­nie. Z kimś mi się ko­ja­rzy, ale mój mózg od­ma­wia przej­rze­nia bazy da­nych, by przy­po­mnieć so­bie z kim.

Po czwar­tym ku­flu wszyst­kie moje play­li­sty na spoti tracą zna­cze­nie, ja­kie nada­łem im przy po­przed­nich pi­wach. Je­stem zbyt roz­ko­ja­rzony, by za­jąć się pracą. Uru­cha­miam prze­glą­darkę w te­le­fo­nie, z na­dzieją, że otwo­rzy się na ja­kimś nie­do­czy­ta­nym tek­ście z „New Yor­kera”, ale za­miast tego wy­świe­tla mi się je­dy­nie:

🔍

Jen­ni­fer Ben­nett Fa­ce­book

↙︎

🔍

Jen­ni­fer Ben­nett Lin­ke­dIn

↙︎

🔍

Naj­śmiesz­niejsi bry­tyj­scy ko­micy przed trzy­dziestką – li­sta!

↙︎

🔍

Jen­ni­fer Ben­nett Twit­ter

↙︎

🔍

Naj­tań­sze prze­strze­nie ma­ga­zy­nowe w Lon­dy­nie

↙︎

🔍

Jadł tylko pa­paję, żeby prze­stać ły­sieć.Nie uwie­rzy­cie, co się po­tem stało!

↙︎

Za­glą­dam do wia­do­mo­ści od Aviego, które igno­ro­wa­łem przez kilka ostat­nich ty­go­dni. Pi­szę wia­do­mość i wy­sy­łam ją, za­nim zdążę uznać to za zły po­mysł.

Ko­cham cię, stary.

Za­ma­wiam kie­li­szek czer­wo­nego wina, wcho­dząc w nowy etap dnia. Te­le­fon pika – to od­po­wiedź od Aviego.

Jprdl, gdzie ty się szla­jasz? Zdia­gno­zo­wali ci raka czy co?

Nie, czemu?

Gho­stu­jesz mnie ca­łymi ty­go­dniami, a po­tem pierw­sze, co pi­szesz, to że mnie ko­chasz. Po­je­bało?

Wy­bacz, walę bro­warki w Sun and Lion i tak mnie na­szło na my­śle­nie o nas wszyst­kich.

Skąd się tam wzią­łeś? Je­steś z kimś?

Przy­je­cha­łem do mamy.

Do­bra, ale z kim po­sze­dłeś do pubu?

Sam.

To chore. Długo tam już sie­dzisz?

Chwilkę.

Do­bra, nic z tego nie ku­mam, ale J. mi mówi, że wpa­dasz do nas w week­end.

Tak. Bę­dzie git.

Cze­kam na od­po­wiedź, ale Avi znika z sieci. Bar­manka o zna­jo­mej twa­rzy pod­cho­dzi, żeby ze­brać szkło z mo­jego sto­lika.

– Nicky! – wo­łam. – Przy­po­mniało mi się, do kogo je­steś po­dobna!

Dziew­czyna pa­trzy na mnie z za­sko­cze­niem.

– Kim jest Nicky?

– Sorki, ale cały dzień mnie to drę­czy. Je­steś bar­dzo po­dobna z twa­rzy do mo­jej pierw­szej dziew­czyny, Nicky. Cho­dzi­li­śmy ze sobą, kiedy była mniej wię­cej w twoim wieku.

– Ach tak – od­po­wiada ze zdaw­kową uprzej­mo­ścią.

– Ja też wtedy by­łem w tym wieku! – do­daję, wy­wo­łu­jąc jej śmiech. – I wy­daje mi się, że też tu­taj pra­co­wała. Tak, na pewno stała tu za ba­rem! – od­po­wia­dam sa­memu so­bie. – Ogar­nęła tu­taj fu­chę na week­endy i wa­ka­cje. Pew­nie dla­tego mi się sko­ja­rzyło.

– Ja to się wszyst­kim z kimś ko­ja­rzę – po­cie­sza mnie z uśmie­chem bar­manka.

Kiedy wy­cho­dzę, dzia­dek przy ba­rze że­gna mnie unie­sio­nym ku­flem.

Ze­rwa­nie z Ni­colą jest je­dy­nym, ja­kie do­brze wspo­mi­nam. Lata 2000–2002, li­ce­alna mi­łość, wza­jemna utrata dzie­wic­twa i roz­sta­nie, za­nim po­szli­śmy na stu­dia, do­kład­nie w tym roku, gdy Da­mien Rice wy­pu­ścił O. Był to pew­nie mój naj­krót­szy zwią­zek, ale wciąż mam wra­że­nie, że trwał trzy razy dłu­żej niż wszyst­kie póź­niej­sze.

Idę sam nie wiem do­kąd i wspo­mi­nam Nicky. To dziwne, że na­uczy­li­śmy się od sie­bie wszyst­kiego, co wie­dzie­li­śmy o mi­ło­ści i sek­sie, a te­raz na­wet ze sobą nie roz­ma­wiamy. Wiem, że wró­ciła na stare śmieci, ma męża i dziecko. Wy­mie­niamy się laj­kami na in­sta i skła­damy so­bie ży­cze­nia uro­dzi­nowe, o ile nam się aku­rat przy­po­mni. Kiedy wcho­dzę na fejsa, żeby wy­słać jej wia­do­mość, te­le­fon mi pada, wy­czer­pany moim ca­ło­dzien­nym to­wa­rzy­stwem. Za­trzy­muję się po­środku chod­nika, na­gle uświa­da­mia­jąc so­bie, że bez niego je­stem kom­plet­nie bez­radny.

Znaj­duję budkę te­le­fo­niczną, wrzu­cam do apa­ratu kilka mo­net i wy­krę­cam dawny, sta­cjo­narny nu­mer Nicky.

– Pięć, dzie­więć, zero, je­den – świer­goli żeń­ski głos.

– Halo. Pani Ain­sley?

– Przy te­le­fo­nie.

– Dzień do­bry, z tej strony Andy. – Ro­bię prze­rwę, żeby do­tarło do niej, z kim roz­ma­wia.

– Andy...?

– Andy Daw­son – do­daję z na­dzieją na okrzyk ra­do­snego za­sko­cze­nia. Nic z tego.

– Prze­pra­szam, ale musi mi pan po­móc, nic mi to nie mówi – od­po­wiada z chi­cho­tem, cho­ciaż nie wi­dzę w tym nic szcze­gól­nie za­baw­nego. – Andy DAW­SON... – po­wta­rza, za­sta­na­wia­jąc się nad moim imie­niem i na­zwi­skiem, zu­peł­nie jakby roz­wią­zy­wała krzy­żówkę.

– Cho­dzi­łem z pani córką, Nicky. Ja­kiś czas temu. W szkole. Mi­nęło tro­chę czasu.

– A! Andy. Rany, mi­nęło chyba ze dwa­dzie­ścia lat, prawda?

– Sie­dem­na­ście. Jak się pani miewa?

– Bar­dzo do­brze, dzię­kuję. Czy cho­dzi o Nicky? Pró­bu­jesz się z nią skon­tak­to­wać?

– Tak! Wra­cam na tro­chę do domu i chcia­łem się do­wie­dzieć, czy nie mia­łaby ochoty na spo­tka­nie, ale chyba nie mam jej ak­tu­al­nego nu­meru.

– Je­stem pewna, że się ucie­szy. Prze­ka­zać wia­do­mość?

– Mo­głaby pani po­pro­sić, żeby do mnie za­dzwo­niła? Nie zmie­ni­łem nu­meru.

– Oczy­wi­ście.

– Dzię­kuję bar­dzo.

Kiedy do­cie­ram do domu ro­dzi­ców Aviego, za­czy­nam od­czu­wać kaca po ca­ło­dzien­nym pi­ciu. Do­pada mnie zwy­kle póź­nym po­po­łu­dniem i jest sta­łym ele­men­tem ostat­nich dwóch ty­go­dni. Na­prawdę chcę po­roz­ma­wiać z Avim, ale nie mogę, więc do­cho­dzę do wnio­sku, że fi­li­żanka her­baty z jego mamą i tatą, któ­rzy na­dal miesz­kają dwie ulice od mo­jej mamy, może dać mi to, czego pra­gnę. Chcę po pro­stu miło spę­dzić czas z ludźmi, któ­rych znam całe ży­cie. Po­słu­chać o ich wa­ka­cjach i ko­siarce taty i ser­decz­nie się śmiać, gdy będą po­wta­rzać, że Avi do ni­czego się nie na­daje.

Dzwo­nię do drzwi, ale z wnę­trza nie do­biega ża­den dźwięk. Pró­buję po­now­nie, lecz na­dal bez od­po­wie­dzi. Za­czy­nam w nie wa­lić, przy­po­mi­na­jąc so­bie, że jego mama czę­ściowo ogłu­chła, jed­nak wciąż bez­sku­tecz­nie. Pi­szę do nich li­ścik w no­te­sie, wy­ry­wam kartkę i wrzu­cam do skrzynki na li­sty.

Po po­wro­cie do mamy na­le­wam so­bie ginu, ale oka­zuje się, że nie mamy to­niku, więc z braku laku mie­szam go z so­kiem owo­co­wym. W sa­lo­nie ła­duję te­le­fon i włą­czam te­le­wi­zor w samą porę na po­po­łu­dniowy te­le­tur­niej, w któ­rym wła­ści­ciele zwie­rząt ry­wa­li­zują o na­grodę pie­niężną, zga­du­jąc, co my­śli ich pu­pil, a oce­nia to zwie­rzęcy psy­cho­log. Gdy dzwoni moja ko­mórka, prze­ska­kuję przez sofę i czoł­gam się po dy­wa­nie w na­dziei, że na wy­świe­tla­czu zo­ba­czę imię Jen. Za­miast tego wi­dzę nie­znany nu­mer.

– Halo?

– Andy? – od­zywa się ko­biecy głos. – Tu Nicky.

– Cześć, Nicky, jak się masz?

– W po­rządku, dzięki. Mama mó­wiła, że pró­bu­jesz się ze mną skon­tak­to­wać.

– Tak.

– O co... – Sły­szę, że szuka naj­grzecz­niej­szej wer­sji słów: „Czego, kurwa, ode mnie chcesz”. – Coś się stało?

– Nic ta­kiego, to nie na­gły wy­pa­dek, prze­pra­szam, je­śli tak to wy­glą­dało. – Milknę na chwilę, cze­ka­jąc, aż Nicky wy­pełni ci­szę mo­no­lo­giem o tym, jaką cu­downą nie­spo­dzianką było przy­po­mnie­nie so­bie o mnie i że, za­bawne, nie­dawno o mnie my­ślała. Ni­czego ta­kiego jed­nak nie sły­szę. – Prze­pra­szam, zdaję so­bie sprawę, że to musi wy­da­wać się... bar­dzo nie­ocze­ki­wane. W tej chwili miesz­kam u mamy...

– Jak ona się czuje?

– Bar­dzo do­brze! Jest co­raz star­sza, ale to tak jak my wszy­scy... – Z mo­ich ust wy­do­bywa się wy­mu­szony śmiech.

– Po­zdrów ją ode mnie, o ile w ogóle mnie pa­mięta.

– Oczy­wi­ście, że cię pa­mięta – za­pew­niam.

– To dla­czego chcia­łeś się ze mną skon­tak­to­wać?

– Chcia­łem za­py­tać, czy nie mia­ła­byś ochoty się spo­tkać, ale ko­mórka mi pa­dła. I wtedy zda­łem so­bie sprawę, że pa­mię­tam twój nu­mer sta­cjo­narny. Po tylu la­tach. Czy to nie sza­lone?!

– To nie jest mój nu­mer sta­cjo­narny, to nu­mer sta­cjo­narny mo­ich ro­dzi­ców.

– To gdzie te­raz miesz­kasz? – py­tam, kie­ru­jąc nas w stronę nie­zo­bo­wią­zu­ją­cej po­ga­wędki.

– Nie­da­leko. Z mę­żem i dziec­kiem.

– No tak, ja­sne, prze­pra­szam, jak mo­głem my­śleć, że na­dal miesz­kasz w domu z ro­dzi­cami! W każ­dym ra­zie... – prze­cią­gam te cztery sy­laby – je­stem tu do so­boty. Za­sta­na­wia­łem się, czy nie mia­ła­byś ochoty na lunch, kawę, a może na­wet kie­li­szek wina?

– Nie­stety, nie mogę, mu­szę re­zer­wo­wać opie­kunkę z du­żym wy­prze­dze­niem...

– Mógł­bym do cie­bie przy­je­chać – mó­wię, a przed oczami po­ja­wia mi się ob­raz mnie i Nicky je­dzą­cych oliwki przy ku­chen­nym stole w wiej­skim stylu oraz mnie i jej męża prze­ko­ma­rza­ją­cych się z nią, że obaj je­ste­śmy jej chło­pa­kami. – Su­per by­łoby po­znać two­jego męża!

Tym ra­zem mil­cze­nie jest dłuż­sze.

– Andy, nie chcę wy­dać się nie­grzeczna... Na­prawdę za­cho­wa­łam do cie­bie tylko do­bre uczu­cia i miło wspo­mi­nam nasz wspólny czas, ale nie są­dzę, żeby to spo­tka­nie było ko­nieczne. Ostatni raz wi­dzie­li­śmy się pół ży­cia temu. Nie je­stem pewna, o czym w ogóle mie­li­by­śmy roz­ma­wiać.

– Po­my­śla­łem, że mo­gli­by­śmy po­opo­wia­dać so­bie o tym, co oboje te­raz ro­bimy.

– Wy­daje mi się, że wszystko, co mu­simy wie­dzieć, wiemy już i tak z so­szia­lów.

– Mo­gli­by­śmy po­wspo­mi­nać stare do­bre czasy...