Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
18 osób interesuje się tą książką
Spoiler alert: Po 4 latach związku Jen rzuciła Andy’ego. Andy nadal kocha Jen.
Trigger warning: To może być najlepsza książka o rozstaniach i związkach, jaką przeczytasz w tym roku, a nawet w życiu!
Dlaczego Jen się odkochała? To pytanie, którym Andy katuje siebie, znajomych i rodzinę. Trudno jest wrócić do roli singla, gdy masz 35 lat, przyjaciele są w szczęśliwych związkach, a wszystko przypomina o osobie, która cię zostawiła. Co robi Andy, kiedy słyszy: „MUSISZ O NIEJ ZAPOMNIEĆ”?
Myśli o Jen, pisze do Jen, dzwoni do Jen, stalkuje Jen w sieci…
Jak w taki sposób Andy ma znaleźć nowe mieszkanie, rozwijać karierę stand-upera i na nowo nauczyć się życia w pojedynkę?
Jeśli kiedykolwiek miał_ś złamane serce, pewnie zrozumiesz Andy’ego. Jeśli kiedykolwiek złamał_ś komuś serce, pewnie zrozumiesz Jen. I choć każda opowieść o miłości i rozstaniu jest inna, doświadczenie zawsze pozostaje podobne: ból w końcu mija i staje się dobrym materiałem na… nowy związek albo życie singla.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 419
Rok wydania: 2024
Lauren Bensted, królowej mojego serca
Podejrzewam, że widzieliście to nagranie: słonie
znajdują kości jednego ze swoich pobratymców
porzucone na poboczu, oczyszczone przez padlinożerców
i słońce, a potem niedbale tam pozostawione,
i postanawiają coś z tym zrobić.
Tylko co? Oczywiście nie mogą
przywrócić słonia do dawnej świetności;
nie mogą nawet uporządkować sterty. Mogą jednak
chwytać kości trąbami i rzucać nimi
to w jedną, to w drugą stronę. I to właśnie robią.
To rozrzucanie kości stwarza wrażenie
rozmyślnego rytuału, starodawnego i nieodzownego.
Wielkość zwierząt sprawia, że wydają się
ucieleśnieniem smutku, a ruchy ich trąb
pełne są niedbałego wdzięku. Słonie układające
anagram z własnej anatomii,
słonie w swoich abstrakcyjnych lamentach –
niech ich duch prowadzi mnie, gdy będę układał
moje smutne myśli w nowych, pełnych nadziei konfiguracjach.
Christopher Reid, Rozrzucanie [A Scattering[1]]
LATO 2019
Dlaczego to dobrze,że nie jestem z Jen
Nie umiała tańczyć. W ogóle nie miała poczucia rytmu. Kiedyś uważałem to za urocze, dopóki nie zobaczyłem, jak inni się z niej śmieją. Byłem tym zażenowany.
Pewnego dnia podsłuchałem, jak mówi: „Pójdziemy kiedyś na cappuccino i pogadamy”, do mojego nastoletniego kuzyna, który szukał porady w sprawie podania na studia.
Ogólnie rzecz biorąc, w kwestii tego, co uchodzi za wytworne, zatrzymała się w latach dziewięćdziesiątych. Mam na myśli zamawianie koktajli i wydawanie dwudziestu funtów na talerz tagliatelle w „niewielkim lokaliku”.
Odmawiała przybycia na lotnisko choćby chwilę wcześniej niż dziewięćdziesiąt minut przed odlotem.
Nie muszę już jej przekonywać, by polubiła miejsce, w którym mieszkamy.
Kiedy wieczorem miała iść biegać, przychodziła do salonu, rozciągała się przed telewizorem i pytała: „Co to?”, po czym kazała mi wyjaśniać, co oglądam, chociaż doskonale wiedziała. Robiła to tylko po to, by pokazać, że ćwiczy, podczas gdy ja oglądam Help, I’m a Hoarder.
Ciągle podkreślała z zadowoleniem, że pochodzi z dużej rodziny, zupełnie jakby to ona zdecydowała, że będzie miała troje rodzeństwa.
Bez przerwy przechwalała się, że nie przyjęłaby Orderu Imperium Brytyjskiego z powodu swoich rzekomo lewicowo-republikańskich przekonań. Kiedy pytałem, dlaczego w ogóle ktoś miałby ją odznaczać, milczała.
Na sto procent nie odmówiłaby przyjęcia Orderu Imperium Brytyjskiego.
Pójście do łóżka zajmowało jej godzinę, bez względu na to, o której się kładła, ponieważ wykonywała siedmioetapową rutynę pielęgnacyjną, przeglądała aplikacje sklepowe i słuchała podcastów. Mimo to rano od alarmu budzika do opuszczenia przez nią mieszkania mijało zwykle jedynie dwadzieścia minut.
Zawsze spóźniała się do mnie, nigdy do pracy.
Nie umiała prowadzić samochodu (wiem, dziecinne).
Jakimś cudem potrafiła powiązać fabułę każdego filmu, który oglądaliśmy, z własnym życiem.
Jej nieznośna siostra Miranda, która nosiła bezsensowne transparenty na protestach i powtarzała: „Historia nas osądzi”, moim zdaniem mnie nienawidziła, bo ilekroć przychodziła do nas na kolację, narzekała na „heteroseksualnych białych facetów”, bez względu na temat rozmowy przy stole. Kiedyś przynajmniej dodawała: „Przepraszam, Andy”. Pod koniec już tego nie robiła.
Jej znajomi z pracy: nudni i zamknięci w sobie, ani zabawni, ani śmieszni.
Cały czas twierdziła, że jest wielką poszukiwaczką przygód, ale nigdy nie zrealizowała żadnego ze swoich planów. Chciała wziąć rok urlopu, by podróżować, bo nie zrobiła sobie przerwy po studiach, ale skończyło się na: „Może jednak w przyszłym roku”. Planowała przeprowadzkę do Paryża, jednak w końcu uznała, że „to nie jest odpowiedni czas”. Zamierzała podciąć sobie włosy, lecz ostatecznie stwierdziła, że „w pracy by się to nie spodobało”. Chciała iść na imprezę erotyczną na świeżym powietrzu, lecz gdy przyszło co do czego, uznała: „Nie teraz, mam katar sienny”.
Od dwudziestego dziewiątego roku życia chodziła na terapię, nigdy jednak nie powiedziała mi, o czym tam rozmawia. Nigdy też nie zauważyłem, żeby było z nią coś nie tak.
Za bardzo kochała psy i mówiła do nich jak do ludzi.
Jej gburowaty ojciec.
Jej dziwna matka.
Jej rodzina chodziła na długie spacery i grała w planszówki.
Była wkurzająco gadatliwa, a w szkole należała do klubu dyskusyjnego, przez co nie wygrałem z nią ani jednej kłótni przez prawie cztery lata, chociaż wiele razy miałem rację.
Ciągle mnie opieprzała, że obgryzam paznokcie, dłubię między palcami u stóp i mam za dużo włosów w nozdrzach oraz w tyłku, mimo że sama bez przerwy obgryzała skórki.
Gadała w kinie.
Udawała, że nie jest pewna, czy chce mieć dzieci, bo troszczy się o planetę, ale myślę, że po prostu nie chciała mieć dzieci ze mną.
Nigdy nie rozmawiała poważnie o posiadaniu dzieci, chociaż wiedziała, jak bardzo chcę być tatą, ale czasami mówiła innym: „To jedno z moich ulubionych imion dla dziecka”.
Na liście tych ulubionych imion znajdowały się między innymi: Noah, Blue (?) i Zebedee.
Snobka. Kiedyś powiedziała, że uważa ludzi w słomkowych kapeluszach, którzy czekają na lotnisku na wakacyjny samolot, za „wsioków”.
W muzeach strasznie długo przyglądała się wszystkim eksponatom i miała do mnie pretensje, jeśli zbyt szybko je mijałem.
Raz w Muzeum Brytyjskim widziałem, jak z szacunkiem skinęła głową ŁYŻECZCE Z JADEITU.
W ciągu naszego blisko czteroletniego związku rozpłakała się zaledwie kilka razy. I to wcale nie wtedy, gdy zrywaliśmy.
Kiedyś musiałem obejrzeć z nią dokument o Joni Mitchell.
Zniszczyła mi życie.
Piątek, 5 lipca 2019 roku
Na sznurze do prania w ogrodzie mojej mamy wiszą sweter i koszula, które wyglądają tak, jakby trzymały się za ręce. Stoję przy oknie w sypialni i obserwuję, jak ich położenie zmienia się wraz z kierunkiem wiatru. Przypatruję się im dokładnie do dziewiętnastej trzy, kiedy to dzwonię do kobiety, którą kochałem przez trzy lata, dziesięć miesięcy i dwadzieścia dziewięć dni, zanim rzuciła mnie i roztrzaskała moje serce niczym piniatę osiem dni i dwadzieścia dwie godziny temu.
Umówiliśmy się, że zadzwonię o siódmej, ale odczekałem całe trzy minuty, by dać jej do zrozumienia, że już o niczym nie decyduje. Odszukuję ją w kontaktach w telefonie. Figuruje tam jako „Jen (z Hammersmith)”. Uznaliśmy to za całkiem zabawne – moja partnerka życiowa sprowadzona do nazwy dzielnicy. Teraz to już wcale nie jest zabawne, straciło całe swoje ironiczne zabarwienie. To po prostu fakt. Mam zamiar zadzwonić do Jen (z Hammersmith), kobiety, z którą prawdopodobnie nigdy nie zostaniemy przyjaciółmi, mieszkającej w części Londynu, której pewnie nigdy nie odwiedzę.
– Halo?
– Hej – mówię, a mój głos piszczy niczym dudy. – Tu Andy.
– Wiem.
– Usunęłaś już mój numer?
– Nie? Dlaczego miałabym to zrobić?
– Nie wiem, po prostu odebrałaś i powiedziałaś „halo?” takim oficjalnym tonem, jakbyś była recepcjonistką w gabinecie dentystycznym.
– Nie powiedziałam „halo?”, tylko „halo!”.
– Nieprawda, to było pytanie, jakbyś nie wiedziała, kto dzwoni.
– Wiedziałam, że to ty. Przecież uzgodniliśmy godzinę.
– Zadzwoniłem później, niż planowaliśmy...
– Umówiliśmy się na siódmą – zauważa. – Poza tym i tak znam na pamięć twój numer.
– Jak to?
– Na początku naszego związku tyle razy go usuwałam i znów wpisywałam, że w końcu udało mi się go zapamiętać.
Przypominam sobie rozmowę, którą odbyliśmy kilka miesięcy po tym, jak po raz pierwszy wyznaliśmy sobie miłość. Przyznała, że usuwała mój numer po każdym moim esemesie, więc moje imię nie pojawiało się na wyświetlaczu i obsesyjnie zastanawiała się, kiedy znów do niej napiszę. Nie rozumiem, jak to się stało. Chcę wrócić do tamtej chwili. W jaki sposób podróżuje się w czasie w tych wszystkich filmach? Zrobię wszystko. Spadnę z dużej wysokości. Porażę się prądem. Wejdę do szafy i obrócę się dziesięć razy. Tłumię szloch, który brzmi jak czkawka.
– Och, Andy – wzdycha ona.
– Nic mi nie jest – mówię, znów piszcząc jak dudy. – Jak tam Miranda?
– W porządku. W gościnnym śpi teraz dziecko, więc wylądowałam w salonie na dmuchanym materacu, ale wszystko gra.
– Śpisz w otoczeniu transparentów z napisem „Historia nas osądzi”?
– Nie – odpowiada. To jeden z naszych ulubionych żartów, który najwyraźniej umarł wraz z naszym związkiem. Mogliśmy sobie w ten sposób żartować, tylko będąc razem, gdy jeszcze uważałem jej rodzinę za swoją, chociaż doprowadzała mnie do szału. Ale ona już przeszła na drugą stronę. Nie jestem już jej rodziną, nie gramy już w tej samej drużynie. Jestem tylko facetem z Midlands, z którym prawdopodobnie nigdy się nie zaprzyjaźni i który złośliwie wyraża się o jej siostrze.
– Jak twoja mama? – pyta.
– Nic jej nie jest, nienawidzi cię i planuje z koleżankami z zumby, jak cię zabić. – Kolejna arktyczna pauza. – Oczywiście jest zdruzgotana.
– Mogę napisać do niej list? Potem już się z nią nie skontaktuję, słowo. Chcę się tylko pożegnać.
– Spodobałoby jej się to. Wiesz, że cię uwielbia.
– Nie znam takiej drugiej mamy jak twoja mama.
– Ja też cię uwielbiam.
Kolejna chwila ciszy. Wyciągam z kieszeni papierosa i go zapalam.
– Palisz?
– Tak.
– Andy, nie po to tak ciężko pracowałeś, żeby teraz się poddać.
– Co mnie to... – mamroczę, mając nadzieję, że zabrzmię jak romantyczny banita. Robię wdech i czuję tę jedyną w swoim rodzaju rozkosz zaciskających się płuc.
– Ja też zaczęłam. Zapalę, jeśli ty palisz. – Słyszę, jak grzebie w torebce. – Dziwnie się tu czuję. Śpię na podłodze. Palę i piję, ile chcę. Z nikim się nie spotykam. To trochę jak Boże Narodzenie.
– Boże Narodzenie?
– Tak. Cały mój świat na chwilę się zatrzymał. – Milczę. – Wiesz, co mam na myśli.
– Właściwie to nie. Wydaje mi się to raczej przeciwieństwem Bożego Narodzenia.
– A co może być przeciwieństwem Bożego Narodzenia?
– Nie wiem. Wielkanoc? Najgorsze urodziny w historii? Własny pogrzeb, w którym się uczestniczy?
– Andy... czy możemy spróbować uniknąć histerii? Wiem, że to dla ciebie okropne, dla mnie też. Ale ludzie bez przerwy ze sobą zrywają.
– Przestań mówić takie rzeczy! To nie jest badanie opinii publicznej.
Duma powstrzymuje mnie przed powiedzeniem tego, co naprawdę myślę, a mianowicie że „ludzie bez przerwy ze sobą zrywają” to słowa pocieszające tylko osobę kończącą związek, która nie jest już zakochana i nie chce czuć się winna z tego powodu – wiem, bo mnie też zdarzało się to mówić. Dotąd nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bezużyteczne jest to stwierdzenie dla osoby, która została porzucona.
– Moja terapeutka zaproponowała mi zrobienie w tym tygodniu pewnej rzeczy. Myślę, że tobie też by ona pomogła.
– Twoja terapeutka sugerowała kiedyś, żebym napisał list do mojego ego. Wybacz, ale nie mam ochoty słuchać jej rad.
– Chcesz się dowiedzieć, co to jest, czy nie?
– No dobra.
– Jej zdaniem po zakończeniu związku warto zrobić listę powodów, dlaczego to dobrze, że już się z kimś nie jest.
– Nie mogę zrobić takiej listy, bo ciągle chcę z tobą być.
– Nie wydaje mi się.
– A właśnie że tak.
– Spróbuj zrobić taką listę. Myślę, że pomoże ci oddzielić fantazje od rzeczywistości i przekonać cię, że ten związek w gruncie rzeczy wcale nie był udany.
– Nie wierzę, że potrafisz podchodzić do tego tak na zimno. Nigdy wcześniej nie słyszałem, żebyś mówiła w taki sposób.
– Próbuję tylko pomóc nam obojgu ruszyć naprzód.
– Nieważne. Nie ma sensu dalej o tym dyskutować.
Nie potrafię odnaleźć się w tej rozmowie. Miotam się od desperacji do obojętności. Chcę, żeby wiedziała, jak bardzo ją kocham, ale chcę też, by myślała, że nie zależy mi już na naszym związku. Nie wiem, co lepsze. Żałuję, że wypiłem trzy piwa.
– Nie sądzę, żeby te telefony nam pomagały – stwierdzam.
– Ja też nie.
– Może powinniśmy przestać ze sobą rozmawiać na jakiś czas?
– Jeśli tego właśnie chcesz...
– Tak, właśnie tego chcę.
– No dobrze – mówi i zaciąga się głęboko papierosem. – Powiedziałeś już Aviemu?
– Nie.
– Andy...
– Powiem mu, kiedy będę gotowy. Pozwól, że przynajmniej w tej kwestii to ja zadecyduję.
– To z kim o tym rozmawiasz?
– Jesteś jedyną osobą, z którą mogę o tym rozmawiać – odpowiadam, wstrząśnięty, jak żałośnie to zabrzmiało. – Upewnij się, że Jane nie powie mu o tym przede mną.
– Obiecała, że tego nie zrobi, ale nie może tego ciągnąć w nieskończoność. To twój najlepszy przyjaciel. Pomoże ci się pozbierać.
– My tak nie działamy, Jen, ale dzięki. – Zapada cisza. Czekam, aż się odezwie, ona jednak milczy. – To chyba ta chwila, gdy mówi się „żegnaj” – odzywam się ze sztuczną wesołością. – Będziemy po prostu esemesować w sprawie mieszkania czy czego tam.
– Jasne – szepcze. – Trzymaj się.
– Kocham cię, Jen.
Wydaje mi się, że zastanawia się, czy też tego nie powiedzieć, ale terapeutka siedzi jej na ramieniu i mówi coś o współuzależnieniu i granicach.
– Całuski – odpowiada w końcu.
Rozłączam się.
Kiedy do pokoju wchodzi mama z dwoma kubkami herbaty, wyrzucam papierosa za okno.
– Myślałam, że palisz tylko przy alkoholu – dziwi się, po czym stawia kubek na moim stoliku nocnym i siada na brzegu łóżka.
– Wypiłem trzy piwa, a nie ma nawet ósmej.
– Trudno się dziwić, biorąc pod uwagę okoliczności.
Siadam obok niej i podnoszę kubek z napisem „Kibicuję Aston Villi, więc to jedyny puchar, jaki zdobędę w tym roku!”, złożonym bordowym fontem Courier New.
– Ta herbata smakuje marcepanem – zauważam.
– Dolałam do niej trochę amaretto disaronno – odpowiada mama.
Obejmuję ją ramieniem, a ona pochyla się do mnie i wącha moją koszulkę.
– Śmierdzę fajkami?
– Tak – mówi, wtulając twarz w moje ramię. Boże, jak dobrze.
– Jen chce do ciebie napisać. Powiedziałem jej, że może. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko.
Kręci głową.
– Kocham Jen.
– Bardziej niż mnie?
Przez chwilę zastanawia się nad odpowiedzią.
– ODROBINĘ bardziej niż ciebie. Kupiła mi piękne świece.
– W porządku.
Wstaje z łóżka i podchodzi do niebiesko-srebrnego odtwarzacza CD, którego obudowa jest porysowana od dziesięcioleci użytkowania. Wyjmuje płytę z pudełka.
– Możesz tu zostać tak długo, jak chcesz. Uwielbiam, gdy tu mieszkasz.
– Dzięki, mamo.
Pokój wypełniają dźwięki smyczków.
– Co włączyłaś?
– In the Wee Small Hours... Nie ma lepszej płyty na rozstania. – Siada z powrotem przy mnie. – Słuchaj jej codziennie, a poczujesz się lepiej. Robiłam to bez przerwy po odejściu twojego ojca.
Wyobrażam sobie mamę w czasach, gdy byłem noworodkiem, niezdolnym do zrobienia jej herbaty, objęcia jej czy puszczenia płyty. Poklepuje mnie po plecach i podnosi się z trudem, tak jak zawsze, odkąd skończyła sześćdziesiątkę. Momentalnie pociesza mnie głos Franka Sinatry, który rozlega się u nas zawsze w grudniu. Głos, który pozwala uwierzyć w alternatywny świat luksusu, elegancji, miłości i orkiestry smyczkowej.
– Czuję się jak w Boże Narodzenie – mówię.
– To dobrze! – odpowiada mama wesoło, po czym wychodzi i zamyka drzwi.
Podchodzę do okna i patrzę na sznur z praniem. Rękawy na zmianę wyciągają do siebie ręce, tańcząc w powietrzu. Od odejścia Jen wszystko dla mnie jest znakiem. Wszystko jest kolejną wskazówką, która pomaga mi zrozumieć, co się dzieje.
Myślę o naszym pierwszym pocałunku przed jej drzwiami.
Myślę o naszej pierwszej kłótni, naszej ostatniej kłótni i każdej kłótni pomiędzy nimi.
Myślę o pierwszych prezentach urodzinowych, które sobie kupiliśmy.
Myślę o jej górnej wardze i pieprzyku z boku oraz o tym, że jej nos wydaje się zmieniać kształt w zależności od tego, pod jakim kątem się na niego patrzy.
Myślę o pierwszej nocy, którą spędziliśmy razem w naszym mieszkaniu: przenoszenie jej przez próg, puste pokoje, tajskie żarcie, za dużo czerwonego wina, kłótnia po pijaku o to, czy potrzebny nam stojak na czasopisma, pełne chichotów pieprzenie się na podłodze.
Myślę o pierwszych sześciu miesiącach spania w jednym łóżku, o tym, jak zasypiała z głową na mojej piersi i w moich ramionach, i jak budziliśmy się dokładnie w tej samej pozycji.
Myślę o tym, jaki kształt tworzyliśmy we śnie, by było nam wygodnie: leżeliśmy odwróceni od siebie, dotykając się pośladkami.
Myślę o tym, jak pierwszy raz ją rozśmieszyłem i że jej śmiech zawsze będzie dla mnie najbardziej satysfakcjonującym odgłosem na świecie, lepszym nawet niż śmiech publiczności.
Myślę o tym, że być może już nigdy nie usłyszę jej śmiechu, nigdy nie kupię jej prezentu urodzinowego, nigdy nie zgadnę, co chce z menu na wynos, nigdy nie usłyszę jej sekretów ani nie pocałuję jej powiek.
Robię telefonem zdjęcie swetra i koszulki, na wypadek gdybym zapomniał, jak to jest być kochanym. Zasuwam zasłony i kładę się do łóżka, w którym sypiałem w dzieciństwie. A potem płaczę, płaczę i płaczę.
Poniedziałek, 27 lipca 2015 roku
Trzydzieste pierwsze urodziny są lepsze od trzydziestych. Trzydzieste mają za dużo symboliki. Symbolika jest dobra dla opowieści, ale nie dla imprezowania. W wieku trzydziestu jeden lat człowiek wie już co i jak. Jeden kac tygodniowo, sweter z wełny merynosów, meble do samodzielnego składania, piwo kraftowe.
To były urodziny Jane, dziewczyny mojego najlepszego przyjaciela. Mieszkali razem od dwóch lat, ona była w ciąży z ich pierwszym dzieckiem, a ja w końcu oficjalnie awansowałem na uczestnika urodzinowych imprez. Pub znajdował się w strefie niczyjej, co wynikało z konieczności wzięcia pod uwagę miejsca zamieszkania dwudziestu pięciu osób, czasu dojazdu i kosztów opłacenia opiekunek do dzieci. Skończyło się na tym, że wybrano miejsce, w którym nikt normalnie by się nie umówił.
– ANDY! – krzyknął Avi, gdy wszedłem do pubu z nielicznymi gośćmi, których nie znałem. – KOPSNIJ FAJKA!
– Wszystko w porządku, stary? – zapytałem.
– Fajka! Fajka! Fajka! – skandował. Gdy wyjąłem marlboro light z kieszeni kurtki, zwróciłem uwagę na kobietę po jego prawej stronie, wyraźnie rozbawioną jego specyficznym luzem. – BRACIE! – ryknął mi do ucha, po czym ujął moją twarz i pocałował w policzek. – A nie mówiłem? Jeśli chodzi o fajki, zawsze możesz polegać na Andym.
Wziął ode mnie paczkę i wyciągnął jednego papierosa.
– Mogę? – zapytała kobieta, również sięgając po paczkę.
– Proszę bardzo – odparłem z uśmiechem. Była w dżinsach i butach na wysokich obcasach, a w uszach miała kolczyki w kształcie kół. Jej sięgające do ramion blond włosy były zaczesane za uszy. Nie mogłem sobie przypomnieć, czy dżinsy, szpilki i kółka w uszach to zawsze był mój ulubiony kobiecy strój, czy tylko na niej to wszystko wyglądało tak świetnie.
– Sorki – powiedział Avi, owiewając mnie piwnym oddechem. – Jen, to Andy, mój najlepszy kumpel. Andy, to Jen, najlepsza przyjaciółka Jane.
– Miło mi – rzuciłem machinalnie. – Skąd się znacie?
– Z uniwerku.
– OXFORD! – wrzasnął Avi. – Dupy z Oxfordu!
– Znam ten stan i wiem, że ty osiągnąłeś go zbyt wcześnie – powiedziałem. – Jeśli nie napijesz się wody, za godzinę urwie ci się film.
Avi przewrócił oczami.
– Andy jest komikiem.
Jen wyraziła szczere zainteresowanie.
– Napra...?
– Hej, kto jest jeszcze mniej zabawny od komika? – przerwał jej Avi.
Westchnąłem.
– Nie wiem. Powiedz: kto?
– Komik, któremu nie wyszło! – odparł, po czym pokazał na mnie palcem i dźgnął mnie nim w pierś.
– Super – skomentowałem.
Ruszył z papierosem do drzwi. Jen wstała i poszła za nim.
– Napijesz się czegoś? – rzuciłem.
Spojrzała z wahaniem na swoją prawie pustą szklankę.
– Może jeszcze raz to samo? – zaproponowałem.
– Dobrze, poproszę wódkę z tonikiem. Dzięki.
Gdy czekałem przy barze na drinki, podeszła do mnie Jane.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! – powiedziałem.
– Dlaczego Avi nie może być taki wysoki? – westchnęła, przytulając się do mnie. – Idealnie do ciebie pasuję.
– Za to w przeciwieństwie do mnie zawsze będzie miał gęstą czuprynę. Nie można mieć wszystkiego. Byłby jeszcze bardziej wkurzający.
– To prawda – przyznała, odsuwając się ode mnie.
– Chyba jest...
– Pijany w trzy dupy. Nie dociągnie nawet do jedenastej. Już mu zapowiedziałam, że nie ma mowy, żebym zawiozła go do domu. Co słychać?
– Dobrze – odparłem nieco rozkojarzony. – Twoja przyjaciółka Jen...
– Poznałeś ją?
– Tak.
– Świetna, co?
– Jest singielką?
– Wieczną singielką.
– Serio?! – wydukałem. – Dziwne.
– Czemu?
– Wydaje się miła – stwierdziłem.
– Jesteś strasznie staroświecki – powiedziała z uśmiechem.
W drzwiach pojawił się Avi, a za nim Jen.
– Av... – warknęła Jane. Odwrócił się do niej niczym dobrze wyszkolony pies. – Chodź, chcę ci kogoś przedstawić.
– Kogo? Znam już wszystkie te nudne cipy – mruknął, pokazując dookoła. Chwyciła go za ramię i pociągnęła za sobą, a Jen zajęła miejsce obok mnie przy barze.
– Dzięki – powiedziała, unosząc szklankę z drinkiem.
– Zdrówko – odparłem i stuknąłem swoją szklanką o jej. W następnej chwili pożałowałem tego, wystraszywszy się, że wyszedłem na sztywniaka. Cisza, która zapadła, gdy piliśmy pierwsze łyki, a potem odstawialiśmy szklanki, wydawała się trwać niemiłosiernie długo.
– Nie znam żadnego komika oprócz ciebie.
– Niektórzy krytycy twierdziliby, że dalej żadnego nie znasz.
– Dobra, to opowiedz...
– Nie mów tego.
– Czego mam nie mówić?
– Nie mów: „Opowiedz jakiś dowcip”.
– Wcale nie chciałam tego mówić!
– Serio? To co chciałaś powiedzieć?
– Chciałam zapytać, jak trafiłeś do tej branży.
Przyjrzałem się jej z bliska. Ogromne błękitne oczy. Mała blizna między brwiami. Złotoblond pasemka we włosach. Nos, który raz wydawał się niewielki, a kiedy indziej wydatny, w zależności od tego, pod jakim kątem się spojrzało.
– A jak myślisz?
Zastanawiała się przez moment, sącząc drinka.
– W okresie dojrzewania czułeś się jak outsider? Było ci źle z samym sobą? Nie wiedziałeś, jak zakumplować się z chłopakami i spodobać dziewczynom? Aż pewnego dnia wystąpiłeś w jasełkach i rozśmieszyłeś wszystkich. I pomyślałeś: „To jest to! Dzięki temu wszyscy mnie pokochają”.
– Naprawdę aż tak łatwo mnie przejrzeć? – westchnąłem. – A ty czym się zajmujesz?
– Zgadnij.
– Tancerka.
Wybuchnęła śmiechem.
– Zboczeniec.
– Wiem, wiem, przepraszam. Hm... Pracujesz w PR-ze.
Pokręciła głową.
– To w reklamie.
Znów pokręciła głową.
– Projektujesz torebki.
– Jezu Chryste, zupełnie jakby facet z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego roku został poproszony o wymyślenie zawodu dla kobiet. Czemu nie modelka? Albo makijażystka?
– To dlatego, że jesteś taka... – zawahałem się, gdy uniosła brwi – atrakcyjna.
– Spierdalaj.
– Daj mi jakąś podpowiedź.
– Dobra, oto podpowiedź... – zgodziła się. Przez chwilę się zastanawiała, pijąc kolejny łyk drinka. – Za dużo mi płacą.
– Finanse!
Uniosła szklankę, skrzywiła się i rzuciła:
– Ubezpieczenia.
– Wow.
– Żadne tam „wow”.
– Co ubezpieczasz?
– Statki.
Powoli pokiwałem głową, przyjmując to do wiadomości.
– Jesteś wilczycą morską?
– Nie.
– Dorastałaś nad morzem?
– W Ealing – odparła ze śmiechem. – Ale mój tata jest znad morza, więc chyba to po nim.
– Ach tak – westchnąłem. – Chciałaś zaimponować ojcu.
– Każdy chce zaimponować swojemu ojcu – stwierdziła. – To właśnie motywuje nas do działania. A przynajmniej tak twierdzi moja terapeutka. Twoja praca jest o wiele bardziej interesująca! – dodała z ożywieniem, prawdopodobnie wyczuwając, że zastanawiam się, o czym rozmawia na terapii.
– Moja praca nie jest tak naprawdę pracą. Występuję zaledwie kilka razy w tygodniu.
– A co robisz przez resztę czasu?
Wciągnąłem głęboko powietrze, by przedłużyć tę krótką chwilę, w której po usłyszeniu słowa „komik” myślała, że odniosłem sukces.
– Wiele różnych rzeczy. Organizuję imprezy firmowe. Prowadzę szkolenia w szpitalach. Przebieram się za Kubę Rozpruwacza i oprowadzam wycieczki. Robię warsztaty teatralne w szkołach. Sprzedaję ser na stoisku kumpla. Kiedy się to wszystko zbierze do kupy, mam z tego całkiem przyzwoitą kasę.
Uważnie przyglądała się mojej twarzy, usiłując dociec, czy żartuję, czy mówię poważnie.
– Nie znam nikogo takiego jak ty – stwierdziła w końcu.
Bawiliśmy się razem przez kilka godzin. Na zmianę stawialiśmy sobie drinki. Przysuwaliśmy stołki coraz bliżej siebie. Znajdowaliśmy powody, by się dotykać – ona żartobliwie uderzała mnie w ramię, gdy ją sprowokowałem, ja delikatnie dotykałem jej ręki, gdy dzieliła się jakimś osobistym wspomnieniem. Potargała moje włosy, gdy powiedziałem, że martwię się, że się przerzedzają; pochyliła się do mnie, gdy wyznałem, że podobają mi się jej perfumy, dzięki czemu mogłem powąchać jej szyję (Armani She – nigdy nie zadała sobie trudu, by spróbować czegoś innego po tym, jak dostała buteleczkę na szesnaste urodziny). Wciąż przechodziliśmy od nadmiernej poufałości do wścibstwa; na przemian czuliśmy się jak starzy przyjaciele albo obcy sobie ludzie. Podawaliśmy za dużo informacji o sobie, a potem się wycofywaliśmy. Czerpaliśmy radość z tego, że jesteśmy dla siebie kimś nowym, wyolbrzymiając swoje niektóre cechy (ona pozowała na artystowską korpolaskę z zachodniego Londynu, ja – na niechlujnego komika, który nigdy nie miał w mieszkaniu wystarczającej ilości papieru toaletowego). Podkreślaliśmy ze śmiechem różnice między nami i nadawaliśmy zbyt duże znaczenie podobieństwom. To był flirt na poziomie Premier League. Za każdym razem, gdy ktoś podchodził porozmawiać, czułem się, jakby nasz mecz został przerwany. Desperacko pragnąłem skupić się na niej i czułem, że ona chce zrobić to samo.
Jak można się było spodziewać, zalany Avi już o wpół do dziesiątej pojechał uberem do domu. Jen i ja wymknęliśmy się tuż przed zamknięciem lokalu i zaszyliśmy się w jakiejś szemranej spelunie. Dziesięć funciaków za wejście, pieczątka na ręce, drinki w białych plastikowych kubkach, sztuczne orchidee w toaletach, nieletnie dziewczyny tańczące do kawałka Ja Rule’a, gapiący się na nie faceci w średnim wieku.
Usiedliśmy w boksie na ławach obitych łuszczącą się czerwoną skórą.
– CO ROBISZ W PRZYSZŁYM TYGODNIU? – Jen starała się przekrzyczeć Mambo No. 5.
– JUTRO JADĘ DO EDYNBURGA – odparłem. – PRZEZ CAŁY SIERPIEŃ GRAM SWÓJ PROGRAM NA FESTIWALU FRINGE.
– CO TO ZA PROGRAM?
– NOSI TYTUŁ ŻADNYCHPIESZCZOT I OPOWIADA O MOJEJ PRACY RATOWNIKA W OŚRODKU WYPOCZYNKOWYM.
– PODOBAŁO CI SIĘ?
– A W ŻYCIU! ROBIŁEM TO TYLKO PRZEZ KILKA MIESIĘCY, ŻEBY ZEBRAĆ MATERIAŁ DO PROGRAMU, KTÓRY POKAŻĘ W EDYNBURGU.
Nie udało się jej ukryć rozbawienia.
– BYŁEŚ TAM JUŻ WCZEŚNIEJ?
– PRZYJEŻDŻAM TAM KAŻDEGO LATA OD DZIESIĘCIU LAT.
– I CO, FAJNIE?
– NIE BARDZO! – krzyknąłem, popijając wódkę z colą i podrygując, by zagłuszyć uczucie dyskomfortu. – W TYM ROKU PRZYDZIELILI MNIE DO SEKCJI „FREE”, CO OZNACZA, ŻE NIE PŁACĘ ZA SALĘ, ALE TEŻ NIKT NIE PŁACI MNIE, WIĘC POD KONIEC KAŻDEGO WYSTĘPU MUSZĘ CHODZIĆ Z WIADERKIEM I PROSIĆ O DATKI. – Pokiwała głową, chyba nie do końca wiedząc, jak zareagować. – DOŚĆ ŻENUJĄCE JAK NA TRZYDZIESTOJEDNOLATKA.
– TO DLACZEGO DALEJ TO ROBISZ?
Pokiwałem głową, gryząc plastikową słomkę i zastanawiając się nad odpowiedzią.
– CHYBA TO KOCHAM! – krzyknąłem w końcu. Głos mi się załamał po zmianie piosenki na Hot In Here Nelly’ego. – NIESPEŁNIONA MIŁOŚĆ.
Spojrzała na mnie z wyrazem twarzy, którego nie potrafiłem odczytać. Litość? Podniecenie? Podziw? Rozbawienie? Obrzydzenie? Wszystko razem?
– Zatańcz ze mną – powiedziała, wychodząc z boksu.
Za cholerę nie umiała tańczyć i spodobało mi się to. Gdyby była dobrą tancerką, miałaby zbyt wiele atutów. To, że przynajmniej tańca nie kontrolowała, było na swój sposób urocze. Jej kształty i stylowe, luźne ubrania sugerowały, że będzie miała tyle samo kontroli nad kończynami i biodrami, co nad bystrością i dowcipem, jednak nie miała absolutnie żadnego poczucia rytmu.
Ruchy, które powinny być leniwe, były żwawe, a wtedy, gdy powinna była nadążać za rytmem, wyglądała, jakby brodziła w melasie. Jak każdy facet na parkiecie nie musiałem za bardzo się starać, przestawiałem tylko ciężar ciała z nogi na nogę, poruszałem głową i ramionami, trzymałem drinka przy piersi i bardzo starałem się nie zamykać oczu ani nie nadawać twarzy zmysłowego wyrazu, który sugerowałby, że jestem w stanie zatracić się w tańcu.
Składanka z Grease i migoczące światła nad głową oznaczały koniec wieczoru. Wyszedłem z Jen z baru, zanim zdążyła zobaczyć plamy potu, które pojawiły się na mojej koszulce, i to – co gorsza – w okolicach brzucha.
– Gdzie mieszkasz? – zapytałem.
– W Hammersmith.
– W Hammersmith? Dziwne.
– Dziwne? – powtórzyła. – Mówisz to na podstawie własnych obserwacji?
– Nie zdawałem sobie sprawy, że mieszkają tam ludzie. Myślałem, że są tam tylko autostrada i teatr.
– Prawdziwy z ciebie John Betjeman.
– Daj mi swój numer – poprosiłem. Podałem jej telefon, a ona wpisała do niego numer. Zapisałem ją jako „Jen (z Hammersmith)”.
– Jak dostaniesz się do domu?
– Autobusem.
– Może potrzebujesz towarzystwa?
– Gdzie mieszkasz?
– W Tufnell Park.
– To wiele kilometrów ode mnie.
– Wiem. Nie chodzi mi o to, żeby wprosić się do ciebie na chatę, słowo – zapewniłem ją. – Chcę tylko pogadać. Jeśli masz ochotę.
– W porządku – odparła. – Mam.
Usiedliśmy na piętrze autobusu i przez całą drogę dzieliliśmy się historiami z własnego życia związanymi z mijanymi miejscami. Puby, w których zżerała mnie trema, gdy startowałem w imprezach typu „mikrofon dla wszystkich”, bary, w których miała nieudane randki. Niemal przy każdej ulicy znajdowało się jakieś miejsce, gdzie się z kimś spotkała. Starałem się nie okazywać zaskoczenia, ale w myślach obliczałem, ile randek tygodniowo zaliczyła w ciągu ostatniej dekady. Chciałem wiedzieć, dlaczego była sama przez tak długi czas, ale bałem się, że jeśli zapytam, wydam się jej osądzającym nudziarzem. Chociaż zrobiło się późno i naprawdę dużo wypiliśmy, pozostawała pewna siebie, zabawna i elokwentna. Musiałem mocno się starać, by dotrzymać jej kroku. Niestety, mogłem tylko patrzeć, jak pijane myśli wypadają z moich ust niczym litery w scrabblach i próbuję je jakoś poskładać w sensowne spostrzeżenia.
Po przybyciu na miejsce stanęliśmy na schodach przed budynkiem, w którym mieszkała – okazałą wiktoriańską kamienicą z wykuszami, bramą i żywopłotem. Jej mieszkanie znajdowało się na pierwszym piętrze i było, jak twierdziła, najmniejsze. Staliśmy na schodach, rozmawiając przyciszonymi głosami i udając, że nie jest nam zimno. Po kilku minutach po raz pierwszy zapadła cisza.
– Zawsze tak długo zwlekasz, zanim pocałujesz dziewczynę? – spytała.
– To dla mnie i tak krótko. Dawniej przygotowywałem się do tego całymi latami.
– No tak – powiedziała, kiwając głową. – Mężczyźni już nie wykonują pierwszych kroków. Co się z nimi stało?
– To nie ich wina, tylko twoja.
– Moja?!
– Tak, to twoja wina, że jesteś taka zajebista, mądra i zabawna. Próba pocałowania ciebie to jak próba pocałowania... Toma Sellecka. – Uniosła brwi. – MŁODEGO Toma Sellecka – sprecyzowałem.
– Nie zmuszaj mnie, żebym zrobiła to pierwsza.
– Jasne.
– Nie chcę wykonywać pierwszego kroku – powiedziała.
– Nie będziesz musiała – zapewniłem ją.
Objęła mnie za szyję, przyciągnęła do siebie i pocałowała. Czułem się malutki, a zarazem wielki; zupełnie jakbym był zabawką w jej rękach, a jednocześnie jej władcą.
– Za późno – powiedziała i pocałowała mnie ponownie.
Poczułem pełną euforii ulgę. Człowiek godzinami opowiada swoje najlepsze anegdoty i dowcipy, za każdym razem, gdy jest w toalecie, wącha pachy i sprawdza włosy w nosie, i wreszcie okazuje się, że wszystko to nie poszło na marne. Nie będę puentą dowcipu, nie dzisiaj. Nie nawaliłem. Ja też się jej podobam.
– Chciałabym, żebyś został na noc – powiedziała.
– Mogę zostać.
– Nie możesz.
– Dlaczego?
Zasępiła się, szukając w myślach odpowiednich słów.
– Masz chłopaka – podsunąłem. – Jakiegoś ważniaka... Menedżera funduszu hedgingowego. Ma na imię Tristan i śpi na górze.
– Nie – zaprzeczyła.
– To o co chodzi?
Westchnęła.
– Zwykle nie mówię o tym tak otwarcie, Andy... Strasznie chcę cię przelecieć.
– Ale?
– Ale mam okres.
– No i!? Nie obchodzi mnie to. Szaleję za tobą.
– Nawet za moim okresem?
– Nawet za twoim okresem – przyznałem. – Zalej mnie całego, nie mam nic przeciwko temu.
– Jesteś obrzydliwy.
– Za siedem godzin wyjeżdżam do Edynburga. Serio będę musiał czekać miesiąc, żeby zabrać kobietę swoich marzeń na drinka?
– Tak – odparła. – Do tego czasu możemy esemesować. Jestem świetna w esemesy.
– Na pewno masz mnóstwo czasu na pisanie esemesów, utrzymując te wszystkie statki na powierzchni.
– Dupek z ciebie.
– A ty jesteś piękna.
– „Piękna i dupek” – powiedziała. – Byłaby z tego niezła bajka.
Znów się pocałowaliśmy.
– Mówiłaś, że strasznie chcesz mnie przelecieć?
– Dobranoc – rzuciła.
Ująłem jej głowę i przyjrzałem się twarzy: załzawione oczy, skóra zaczerwieniona od zbyt dużej ilości wódki, górna warga łuszcząca się i spuchnięta z odwodnienia, czarne kropki makijażu tworzące delikatne linie pod oczami. O wpół do trzeciej w nocy dalej była nieprawdopodobnie piękna.
– Opowiedz mi dokładnie, jak strasznie chcesz mnie przelecieć – szepnąłem, odgarniając jej włosy za uszy. – Muszę to usłyszeć.
– Dobranoc – powtórzyła, po czym odwróciła się ode mnie i włożyła klucz do zamka.
Wróciłem do domu dwoma nocnymi autobusami i położyłem się do łóżka o czwartej nad ranem. Następnego dnia pojechałem autobusem do Edynburga na miesięczne występy na festiwalu Fringe. Mój program był do dupy. Jakimś cudem wtopiłem kasę w coś, co miało nic nie kosztować. Prawie nikt nie przyszedł mnie obejrzeć, a ci, którzy to zrobili, bardzo szybko połapali się, że brakuje mi autentyczności i głębi. Znajomi komicy, których spotykałem potem w barze, mówili „świetnie, stary” ze wzrokiem wbitym w piwo, a potem szybko zmieniali temat. W jednej z recenzji przeczytałem: „Nie widziałem jeszcze tak złego stand-upu”. Na ulotkach reklamowych skróciłem te słowa do: „Nie widziałem jeszcze takiego [...] stand-upu”.
Jen i ja wysyłaliśmy do siebie esemesy każdego dnia i rozmawialiśmy przez telefon każdej nocy. To był mój najszczęśliwszy sierpień w Edynburgu.
Sobota, 6 lipca 2019 roku
Płacz okazuje się środkiem uspokajającym. Budzę się po dziesięciogodzinnym śnie bez snów i dostosowanie się do nowej rzeczywistości zajmuje mi kilka sekund mniej niż wczoraj rano. Jestem w domu mojej mamy, chociaż to nie Boże Narodzenie. Jen zerwała ze mną w ostatnim miesiącu, w którym zgodnie z umową mogliśmy wypowiedzieć najem przed czasem. Jej rzeczy zniknęły i trafiły do magazynu. Cały mój dobytek pozostał w mieszkaniu. O tym, jak bardzo użalam się nad sobą, świadczy to, że zaczynam tęsknić za swoją szczoteczką do zębów, kolekcją płyt i spodniami. Zostały same w domu w północno-zachodnim Londynie, nic nie rozumiejąc i nie wiedząc, co je czeka.
Instynktownie sięgam po telefon pod poduszką, by sprawdzić, czy Jen wysłała mi wiadomość lub zadzwoniła. Ponieważ nie zadzwoniła, otwieram Instagrama. Pierwszym kółeczkiem, które przed sobą widzę, jest relacja Jen. Oczywiście, że to ona – w końcu ten telefon zna mnie lepiej niż ktokolwiek inny na świecie. Nigdy nie było gorszej chwili, by wszystkie algorytmy udowadniały mi, że rozumieją moje życie wewnętrzne lepiej ode mnie.
Wpatruję się w kółeczko przez kilka sekund i zastanawiam się, czy obejrzeć relację, kalkulując, czy opłaca mi się stracić resztki godności w zamian za nowe informacje. W nadziei, że ujrzę przed sobą na neonowym tle blok tekstu – wyjaśniający czterystu sześćdziesięciu siedmiu obserwującym, dlaczego zakończyła nasz związek – klikam, czując przypływ masochistycznej euforii. Wszystko, co widzę, to zdjęcie parku w pobliżu mieszkania jej siostry. Zamieściła je o 6.47 rano, czyli w porze, kiedy biega. Oglądam tę relację cztery razy, wykorzystując fakt, że jest ósma rano i już i tak wszystko spieprzyłem, bo ona wie, że się obudziłem i zajrzałem na jej stronę na insta, więc równie dobrze mogę pławić się do woli w swoim bólu. Kładę palec na ekranie, by wstrzymać relację, i zbliżam twarz do ekranu, szukając jakichś dowodów. Słońce na ścieżce, błękitne niebo, brązowozielony staw. Co mogę z tego wywnioskować? Jakie sygnały odczytać? Dlaczego Jen przestała mnie kochać?
Jadę do miasta z listą zakupów, którą dostałem od mamy. Myślę, że miała już dosyć mojego snucia się po domu.
Przedzierając się przez tłumy kupujących, wyczuwam zapach Jen obok mnie i moje ciało natychmiast mimowolnie reaguje. Kręci mi się w głowie, serce mocno bije, oddech staje się krótki. Armani She. Niech ją diabli, naprawdę musiała wybrać tak popularne perfumy? Dlaczego mi to zrobiła? Jen, tak niewiarygodnie wybredna, jeśli chodzi o estetykę i markowość. Jen, która nie kupiłaby panini na lotnisku podczas zagranicznych wakacji, ponieważ wszystko, co jedliśmy, musiało być gorąco polecane przez magazyn „Condé Nast Traveller”. Jen, która wypełniła nasze mieszkanie antycznymi dywanami, dyfuzorami z drzewa sandałowego i ginem o smaku grejpfruta. Jedyną rzeczą, którą wybrała bezmyślnie, była ta, która będzie mi towarzyszyć już zawsze – która przypomina mi o jej skórze, włosach, ubraniach i łóżku. Odwracam się w lewo, spodziewając się, że tam będzie, ale zamiast niej widzę nieznajomą kobietę niosącą torby z zakupami, rozmawiającą przez telefon i zupełnie nieświadomą mojej obecności.
Najbliższym miejscem, gdzie mogę dostać drinka, jest bar prosecco na Grand Central. Normalnie wybrałbym jakąś mieszczącą się w piwnicy, słabo oświetloną knajpę z boksami i stołkami oraz starym, brodatym barmanem z ręcznikiem na ramieniu, dzielącym się wyświechtanymi mądrościami, ale co zrobić, jak mus, to mus. Siadam przy oświetlonym okrągłym barze, otoczony matkami z córkami oraz przyjaciółkami spotykającymi się, żeby zrobić rundkę po sklepach i wypić kieliszek czegoś musującego. Barman mówi, że nie ma wina stołowego, więc zamawiam butelkę najtańszego czerwonego i włączam podcast o apokalipsie AI.
Wiadomość od Aviego.
Gdzie jesteś, stary?
Trzecia, którą zignorowałem w ciągu ostatnich dziesięciu dni. Wypijam pierwszy kieliszek na pusty żołądek. Wino jest cierpkie, ale w połowie drugiego kieliszka zaczyna smakować naprawdę pysznie. Znajoma czarna magia zaklęta w jednym łyku. A potem czuję, jak przenoszę się do innej sfery bytu, innego stanu świadomości. Czuję, że ze mną i Jen wszystko gra! Im więcej piję, tym spokojniejszy się czuję. Łatwo się odprężam. Jen i mnie się nie udało. I co z tego?! Przeżyliśmy całkiem niezłe chwile! Kończę trzeci kieliszek i nalewam czwarty.
– Andy? – Odwracam się i widzę Debbie, jedną z przyjaciółek mamy. Zmieniła fryzurę: jej włosy są teraz bordowe i krótkie, przypominają kolce jeża. – To ty! Och, kotku. Mama wszystko mi powiedziała...
– Cześć, Deb – mówię, przytulając ją. – Jak się masz?
– Jak JA się mam? – odpowiada i chwyta mnie za ramię. – Mniejsza o mnie, lepiej powiedz, jak TY się masz?
– Nic mi nie jest. Trochę dziwny czas, ale w porządku. Jakoś przez to przejdę.
– To dobrze, że pijesz, cieszę się, że pijesz. Kiedy Malcolm mnie zostawił, zaczynałam już o jedenastej. Jak ci się śpi? Często się budzisz?
– Właściwie to dobrze.
– Czeka cię huśtawka nastrojów – twierdzi. – A teraz słuchaj. Muszę ci coś koniecznie powiedzieć. Otóż: musisz ją ZETRZEĆ. – Wykonuje energiczny gest, jakby wycierała szybę samochodu. – ZETRZEĆ. To jedyny sposób, żeby ruszyć dalej. Wymaż ją ze swojego życia i ze swoich wspomnień.
Rozmawiamy jeszcze przez chwilę, ale większość jej słów do mnie nie dociera, bo właśnie przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Kiedy się żegnamy, naprawdę myślę o Debbie jako o bardzo bliskiej przyjaciółce i obiecuję sobie, że następnym razem spędzę z nią więcej czasu.
Drogeria Boots jest rzęsiście oświetlona, przez co jeszcze bardziej rzuca się w oczy to, że jestem pijany. Wchodząc do sklepu, przewracam reklamę szybko wchłaniających się kremów do opalania, a gdy schylam się, by ją podnieść, tracę równowagę i potykam się o koszyk z zakupami. Kieruję się do działu z perfumami, po drodze zahaczając o lodówkę z przekąskami, i zwracam na siebie uwagę uprzejmie wyglądającej sprzedawczyni.
– Przepraszam – mówię. Odwraca się do mnie i uśmiecha ciepło. – Czy mają państwo Armani She?
– Muszę sprawdzić – odpowiada. – Proszę ze mną.
– Dziękuję... – spoglądam na jej plakietkę z imieniem – Sally.
– Nie ma za co. Zaraz sprawdzę. Hmm... – Zagląda do przeszklonej szafki. – Tak, proszę bardzo. Armani She. – Podaje mi cylindryczny flakonik.
– Ile ich macie?
– W sklepie?
– Tak.
– Zobaczę... – Schyla się, wysuwa szufladę i liczy. – Cztery.
– PROSZĘ ZAPAKOWAĆ! – mówię, uderzając komicznie dłonią o ladę i robiąc większy hałas, niż się spodziewałem. Zaskoczona Sally aż się wzdryga.
– Mam je zapakować na prezent?
– Nie, przepraszam, tylko włożyć do torebki.
– Jakie to urocze – mamrocze, po czym idzie za ladę i skanuje opakowania. – To prezent?
– Tak.
– Cudownie. Dla kogo?
– Dla dziewczyny.
– Cztery sztuki! Jest pan bardzo hojny.
– To jedyne perfumy, jakich używa.
Przygląda się kanapce z majonezem krewetkowym, którą wziąłem.
– Wie pan, że do każdej kanapki dajemy drugą gratis?
– Tak? Poproszę zatem dwie.
– Wow, cztery flakony perfum, A DO TEGO dwie kanapki! – krzyczy. – Czy mogę wymienić mojego męża na pana?! Na Gwiazdkę dostałam od niego trzydzieści funtów w kopercie, a na zeszłoroczne walentynki motylka do ćwiczenia ud!
Śmieję się razem z nią. Śmieję się, śmieję i śmieję, a potem płacę 159,14 funta i zastanawiam się, kto ma większego doła, ja czy Sally.
Kanał jest brudniejszy, niż zapamiętałem. Nie byłem tutaj, odkąd Avi i ja przychodziliśmy tu palić hasz po szkole. Czekam, aż ścieżka holownicza będzie pusta, i próbuję wybrać kawałek pasujący do tej uroczystej chwili, ale nic nie trafia w sedno. I Will Survive teoretycznie wydaje się idealnym podkładem, ale kiedy odtwarzam pierwsze kilka taktów, dociera do mnie, że jest zbyt kampowe. Eminem dodałby tej chwili adekwatnej nostalgii, ale kiedy przeskakuję przez kolejne utwory z The Marshall Mathers LP, wszystkie wydają się zbyt gniewne. W końcu decyduję się na Sultans of Swing Dire Straits, zapalam papierosa, wyjmuję pierwszy flakonik z torby i wrzucam go do wody. Zamykam oczy i zwracam twarz ku niebu, próbując wymyślić jakąś modlitwę lub choćby zaklęcie mogące towarzyszyć wysyłaniu perfum w wodną podróż, ale nic nie przychodzi mi do głowy. Słyszę rozmowę dobiegającą z oddali i dostrzegam parę idącą w moim kierunku, więc szybko odwracam plastikową torbę na lewą stronę i wyrzucam trzy pozostałe flakoniki perfum do kanału. Ruszam przed siebie z poczuciem triumfu. O cztery okazje do poczucia zapachu Jen mniej. To był fantastyczny pomysł.
Środa, 10 lipca 2019 roku
Nie miałem pojęcia, że Sun and Lion otwiera się o dziesiątej rano. Kiedy mama zbiera się do pracy, wychodzę z domu na poszukiwanie jakiejś knajpki z wi-fi, bo nie chcę spędzić kolejnego dnia na kanapie, gapiąc się jednym okiem w laptopa, a drugim w telewizor. Mijając pub, zauważam, że jest już otwarty. Wywieszka na drzwiach zachęca: „MOŻE WSTĄPISZ NA ŚNIADANIE?”. A może i wstąpię, myślę. A może, kurde, i wstąpię. Takiego właśnie miejsca potrzebuję, ciepłego, milutkiego kokonu nostalgii. Miejsca, gdzie mógłbym spotkać nastoletniego siebie i przypomnieć sobie, co to znaczy młodość, nadzieja i pewność, że czeka mnie jeszcze wiele dobrego w życiu.
Odpuszczam sobie pełne angielskie śniadanie i zamawiam tylko jajka na tostach, kiełbaskę, bekon, fasolkę i grzyby. Po otwarciu laptopa kończę ogarnianie weekendowego przewozu moich gratów z mieszkania oraz wynajmu przestrzeni magazynowej. Odpalam WhatsAppa i rzucam okiem na ostatnią wiadomość od Aviego.
Bosz, PRZESTAŃ mnie unikać, przecież widzę, że siedzisz w necie.
Ignoruję go i piszę do Jane.
Hej, J.
Natychmiast się pojawia i odpisuje:
Hej, A. Co tam? XXX
Śniadanie w pubie. Wiesz, jak jest. A u ciebie?
Spoko. Gadałeś z Avim? Ciągle próbuje cię złapać.
Nie, jeszcze nie. Za to mam do ciebie prośbę. I nie możesz odmówić.
Dajesz.
Wbijam wzrok w wysokie sklepienie pubu. Gdyby nie mecz krykieta na wielkim ekranie i dziadek przy barze, który sączy jakiś niezidentyfikowany brązowy płyn, a w drugiej ręce trzyma guinnessa, można by to nawet uznać za miejsce z klasą. Przymykam powieki i robię głęboki wdech.
Jest taka możliwość, żebym został na trochę u ciebie i Aviego?
Jasne. Możesz zostać, ile chcesz.
Dzięki dzięki dzięki! Chętnie pomogę przy chłopakach.
Jeszcze tego pożałujesz.
Ha! Kocham cię, Jane.
Ja ciebie też.
Wyłączam telefon i odchrząkuję. Kolejna decyzja, która pogrzebie mój związek z Jen. Mieszkanie u mamy pozwoliło mi zapomnieć o tym na chwilę, ale nie mogłem już dłużej udawać. Transport wynajęty, magazyn wynajęty, tymczasowa miejscówka ogarnięta. W ciągu jednego ranka udało mi się załatwić wieniec, karawan i pochówek.
Za barem stoi młoda blondynka.
– Co podać? – pyta.
Przez moment zastanawiam się nad konsekwencjami przeniesienia pierwszej dziennej dawki alkoholu na wczesne przedpołudnie.
– A, niech będzie kufelek guinnessa – postanawiam.
– Kufelek guinnessa? – upewnia się bez żadnego zaskoczenia.
– Tak.
– Już się robi – mówi z uśmiechem, w którym nie widać ani sympatii, ani niepokoju. Ma jasnozielone oczy i trzeźwe spojrzenie. Z kimś mi się kojarzy, ale mój mózg odmawia przejrzenia bazy danych, by przypomnieć sobie z kim.
Po czwartym kuflu wszystkie moje playlisty na spoti tracą znaczenie, jakie nadałem im przy poprzednich piwach. Jestem zbyt rozkojarzony, by zająć się pracą. Uruchamiam przeglądarkę w telefonie, z nadzieją, że otworzy się na jakimś niedoczytanym tekście z „New Yorkera”, ale zamiast tego wyświetla mi się jedynie:
🔍
Jennifer Bennett Facebook
↙︎
🔍
Jennifer Bennett LinkedIn
↙︎
🔍
Najśmieszniejsi brytyjscy komicy przed trzydziestką – lista!
↙︎
🔍
Jennifer Bennett Twitter
↙︎
🔍
Najtańsze przestrzenie magazynowe w Londynie
↙︎
🔍
Jadł tylko papaję, żeby przestać łysieć.Nie uwierzycie, co się potem stało!
↙︎
Zaglądam do wiadomości od Aviego, które ignorowałem przez kilka ostatnich tygodni. Piszę wiadomość i wysyłam ją, zanim zdążę uznać to za zły pomysł.
Kocham cię, stary.
Zamawiam kieliszek czerwonego wina, wchodząc w nowy etap dnia. Telefon pika – to odpowiedź od Aviego.
Jprdl, gdzie ty się szlajasz? Zdiagnozowali ci raka czy co?
Nie, czemu?
Ghostujesz mnie całymi tygodniami, a potem pierwsze, co piszesz, to że mnie kochasz. Pojebało?
Wybacz, walę browarki w Sun and Lion i tak mnie naszło na myślenie o nas wszystkich.
Skąd się tam wziąłeś? Jesteś z kimś?
Przyjechałem do mamy.
Dobra, ale z kim poszedłeś do pubu?
Sam.
To chore. Długo tam już siedzisz?
Chwilkę.
Dobra, nic z tego nie kumam, ale J. mi mówi, że wpadasz do nas w weekend.
Tak. Będzie git.
Czekam na odpowiedź, ale Avi znika z sieci. Barmanka o znajomej twarzy podchodzi, żeby zebrać szkło z mojego stolika.
– Nicky! – wołam. – Przypomniało mi się, do kogo jesteś podobna!
Dziewczyna patrzy na mnie z zaskoczeniem.
– Kim jest Nicky?
– Sorki, ale cały dzień mnie to dręczy. Jesteś bardzo podobna z twarzy do mojej pierwszej dziewczyny, Nicky. Chodziliśmy ze sobą, kiedy była mniej więcej w twoim wieku.
– Ach tak – odpowiada ze zdawkową uprzejmością.
– Ja też wtedy byłem w tym wieku! – dodaję, wywołując jej śmiech. – I wydaje mi się, że też tutaj pracowała. Tak, na pewno stała tu za barem! – odpowiadam samemu sobie. – Ogarnęła tutaj fuchę na weekendy i wakacje. Pewnie dlatego mi się skojarzyło.
– Ja to się wszystkim z kimś kojarzę – pociesza mnie z uśmiechem barmanka.
Kiedy wychodzę, dziadek przy barze żegna mnie uniesionym kuflem.
Zerwanie z Nicolą jest jedynym, jakie dobrze wspominam. Lata 2000–2002, licealna miłość, wzajemna utrata dziewictwa i rozstanie, zanim poszliśmy na studia, dokładnie w tym roku, gdy Damien Rice wypuścił O. Był to pewnie mój najkrótszy związek, ale wciąż mam wrażenie, że trwał trzy razy dłużej niż wszystkie późniejsze.
Idę sam nie wiem dokąd i wspominam Nicky. To dziwne, że nauczyliśmy się od siebie wszystkiego, co wiedzieliśmy o miłości i seksie, a teraz nawet ze sobą nie rozmawiamy. Wiem, że wróciła na stare śmieci, ma męża i dziecko. Wymieniamy się lajkami na insta i składamy sobie życzenia urodzinowe, o ile nam się akurat przypomni. Kiedy wchodzę na fejsa, żeby wysłać jej wiadomość, telefon mi pada, wyczerpany moim całodziennym towarzystwem. Zatrzymuję się pośrodku chodnika, nagle uświadamiając sobie, że bez niego jestem kompletnie bezradny.
Znajduję budkę telefoniczną, wrzucam do aparatu kilka monet i wykręcam dawny, stacjonarny numer Nicky.
– Pięć, dziewięć, zero, jeden – świergoli żeński głos.
– Halo. Pani Ainsley?
– Przy telefonie.
– Dzień dobry, z tej strony Andy. – Robię przerwę, żeby dotarło do niej, z kim rozmawia.
– Andy...?
– Andy Dawson – dodaję z nadzieją na okrzyk radosnego zaskoczenia. Nic z tego.
– Przepraszam, ale musi mi pan pomóc, nic mi to nie mówi – odpowiada z chichotem, chociaż nie widzę w tym nic szczególnie zabawnego. – Andy DAWSON... – powtarza, zastanawiając się nad moim imieniem i nazwiskiem, zupełnie jakby rozwiązywała krzyżówkę.
– Chodziłem z pani córką, Nicky. Jakiś czas temu. W szkole. Minęło trochę czasu.
– A! Andy. Rany, minęło chyba ze dwadzieścia lat, prawda?
– Siedemnaście. Jak się pani miewa?
– Bardzo dobrze, dziękuję. Czy chodzi o Nicky? Próbujesz się z nią skontaktować?
– Tak! Wracam na trochę do domu i chciałem się dowiedzieć, czy nie miałaby ochoty na spotkanie, ale chyba nie mam jej aktualnego numeru.
– Jestem pewna, że się ucieszy. Przekazać wiadomość?
– Mogłaby pani poprosić, żeby do mnie zadzwoniła? Nie zmieniłem numeru.
– Oczywiście.
– Dziękuję bardzo.
Kiedy docieram do domu rodziców Aviego, zaczynam odczuwać kaca po całodziennym piciu. Dopada mnie zwykle późnym popołudniem i jest stałym elementem ostatnich dwóch tygodni. Naprawdę chcę porozmawiać z Avim, ale nie mogę, więc dochodzę do wniosku, że filiżanka herbaty z jego mamą i tatą, którzy nadal mieszkają dwie ulice od mojej mamy, może dać mi to, czego pragnę. Chcę po prostu miło spędzić czas z ludźmi, których znam całe życie. Posłuchać o ich wakacjach i kosiarce taty i serdecznie się śmiać, gdy będą powtarzać, że Avi do niczego się nie nadaje.
Dzwonię do drzwi, ale z wnętrza nie dobiega żaden dźwięk. Próbuję ponownie, lecz nadal bez odpowiedzi. Zaczynam w nie walić, przypominając sobie, że jego mama częściowo ogłuchła, jednak wciąż bezskutecznie. Piszę do nich liścik w notesie, wyrywam kartkę i wrzucam do skrzynki na listy.
Po powrocie do mamy nalewam sobie ginu, ale okazuje się, że nie mamy toniku, więc z braku laku mieszam go z sokiem owocowym. W salonie ładuję telefon i włączam telewizor w samą porę na popołudniowy teleturniej, w którym właściciele zwierząt rywalizują o nagrodę pieniężną, zgadując, co myśli ich pupil, a ocenia to zwierzęcy psycholog. Gdy dzwoni moja komórka, przeskakuję przez sofę i czołgam się po dywanie w nadziei, że na wyświetlaczu zobaczę imię Jen. Zamiast tego widzę nieznany numer.
– Halo?
– Andy? – odzywa się kobiecy głos. – Tu Nicky.
– Cześć, Nicky, jak się masz?
– W porządku, dzięki. Mama mówiła, że próbujesz się ze mną skontaktować.
– Tak.
– O co... – Słyszę, że szuka najgrzeczniejszej wersji słów: „Czego, kurwa, ode mnie chcesz”. – Coś się stało?
– Nic takiego, to nie nagły wypadek, przepraszam, jeśli tak to wyglądało. – Milknę na chwilę, czekając, aż Nicky wypełni ciszę monologiem o tym, jaką cudowną niespodzianką było przypomnienie sobie o mnie i że, zabawne, niedawno o mnie myślała. Niczego takiego jednak nie słyszę. – Przepraszam, zdaję sobie sprawę, że to musi wydawać się... bardzo nieoczekiwane. W tej chwili mieszkam u mamy...
– Jak ona się czuje?
– Bardzo dobrze! Jest coraz starsza, ale to tak jak my wszyscy... – Z moich ust wydobywa się wymuszony śmiech.
– Pozdrów ją ode mnie, o ile w ogóle mnie pamięta.
– Oczywiście, że cię pamięta – zapewniam.
– To dlaczego chciałeś się ze mną skontaktować?
– Chciałem zapytać, czy nie miałabyś ochoty się spotkać, ale komórka mi padła. I wtedy zdałem sobie sprawę, że pamiętam twój numer stacjonarny. Po tylu latach. Czy to nie szalone?!
– To nie jest mój numer stacjonarny, to numer stacjonarny moich rodziców.
– To gdzie teraz mieszkasz? – pytam, kierując nas w stronę niezobowiązującej pogawędki.
– Niedaleko. Z mężem i dzieckiem.
– No tak, jasne, przepraszam, jak mogłem myśleć, że nadal mieszkasz w domu z rodzicami! W każdym razie... – przeciągam te cztery sylaby – jestem tu do soboty. Zastanawiałem się, czy nie miałabyś ochoty na lunch, kawę, a może nawet kieliszek wina?
– Niestety, nie mogę, muszę rezerwować opiekunkę z dużym wyprzedzeniem...
– Mógłbym do ciebie przyjechać – mówię, a przed oczami pojawia mi się obraz mnie i Nicky jedzących oliwki przy kuchennym stole w wiejskim stylu oraz mnie i jej męża przekomarzających się z nią, że obaj jesteśmy jej chłopakami. – Super byłoby poznać twojego męża!
Tym razem milczenie jest dłuższe.
– Andy, nie chcę wydać się niegrzeczna... Naprawdę zachowałam do ciebie tylko dobre uczucia i miło wspominam nasz wspólny czas, ale nie sądzę, żeby to spotkanie było konieczne. Ostatni raz widzieliśmy się pół życia temu. Nie jestem pewna, o czym w ogóle mielibyśmy rozmawiać.
– Pomyślałem, że moglibyśmy poopowiadać sobie o tym, co oboje teraz robimy.
– Wydaje mi się, że wszystko, co musimy wiedzieć, wiemy już i tak z soszialów.
– Moglibyśmy powspominać stare dobre czasy...