Doktor Styks - Marcin Wolski - ebook

Doktor Styks ebook

Marcin Wolski

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Młody radiowiec, Gwidon Michałowicz, przejmuje popularne słuchowisko, którego twórca zginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Próbując dopisać zawieszoną historię i rozwiązać tajemnicę śmierci poprzednika, Gwidon prosi o pomoc aktorów, którzy współpracowali przy realizacji programu. W ten sposób poznaje Agnieszkę, młodą techniczkę, która wydaje się nie pasować do rzeczywistości lat siedemdziesiątych. Niespodziewanie Gwidon przenosi się do świata ze słuchowiska. Jednakże urok międzywojennej Warszawy szybko znika wraz z kolejnymi doniesieniami o spisku, który uknuł tajemniczy doktor Styks. Tymczasem sytuacja zaczyna się wymykać spod kontroli, bowiem bohaterowie programu radiowego zaczynają przenikać do rzeczywistości Michałowicza. Gwidona goni czas, śledztwo wymaga rozwiązania, a w dodatku z każdym kolejnym krokiem postawionym pomiędzy światami wzrasta zagrożenie dla obu rzeczywistości. A doktor Styks tylko na to czeka.

Najlepsza powieść mistrza literatury o ułańskiej fantazji!

"Znany wszystkim nadredaktor Wolski ze współczesnego Stańczyka zmienił się w polskiego Forsytha. Jeśli ktoś jeszcze nie zna jego historycznych thrillerów, musi ten brak jak najszybciej nadrobić".

Rafał A. Ziemkiewicz

"Zupełnym przypadkiem sięgnęłam po nową książkę Marcina Wolskiego. Sięgnęłam i przeczytałam jednym tchem, świetnie się przy tym bawiąc. (...) To nie tylko sprawnie napisana książka, to także łyk tlenu w mocno już zatęchłej postmodernistycznej przestrzeni".

Joanna Lichocka (o ostatniej powieści Marcina Wolskiego)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 313

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
berek1965

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawy pomysl, dobrze sie czytalo.
00

Popularność




MarcinWolski

Doktor Styks

Fragment

Zysk i S-ka Wydawnictwo

— Macie zatem kolejną ofiarę, komisarzu?

— Niestety już szóstą, panie pułkowniku.

— Podobna do poprzednich?

— Trudno mówić o podobieństwie, ciało zostało odnalezione w stanie dużego rozkładu. Przebywało w wodzie co najmniej kilka miesięcy. W tym czasie rzeka zamarzła, odmarzła, znów skuł ją lód… Poprzednich denatów znajdowaliśmy najwyżej po paru dniach od ich śmierci.

— To dziewczyna?

— Nie, tym razem mężczyzna, a w zasadzie młody chłopak, najwyżej szesnaście, siedemnaście lat. Pierwociny zarostu. Chyba nawet jeszcze się nie golił.

— Można mówić o pewnej symetryczności zbrodni. Sześć ofiar, według płci pół na pół.

— Nie wiemy, czy odnaleźliśmy wszystkie ofiary.

— Wydaje się, że sprawcy nie zależy szczególnie na ich ukrywaniu. Co można tym razem uznać za bezpośrednią przyczynę zgonu?

— Tak samo jak poprzednio, chirurgiczne cięcie. Choć nie brak innych obrażeń. Należy przypuszczać, że również mógł być przedmiotem wynaturzonych praktyk seksualnych.

— Niedobrze. Dzięki Bogu, że prasa nie wiąże tej serii „topielców” w jedną wizję jakiegoś seryjnego mordercy.

— Ale my wiemy, że to jest fakt.

Ostatniej rzeczy jednak, której potrzebujemy, komisarzu, to wybuch paniki. Naszemu narodowi wobec zewnętrznych zagrożeń nade wszystko trzeba jedności. Co nie znaczy, że nie powinniście dołożyć wszelkich starań, aby dorwać tego drania.

— Raczej drani, panie pułkowniku! Wyniki dotychczasowych badań wszystkich odnalezionych ciał wskazują, że denatki i denaci padli ofiarą seksualnych praktyk większej liczby osób. Podobnie resztki spermy wskazują na osoby różnych grup krwi, biorące udział w tym haniebnym procederze.

— Cholera. Będę musiał zameldować generalnemu inspektorowi sił zbrojnych. Pan prezydent też interesuje się sprawą. Nadaliście jej taki dziwny kryptonim…

— „Doktor Styks”.

— Właśnie. Skąd taki pomysł?

— Cóż, wygląda na to, że w zbrodniach musiał uczestniczyć ktoś o doświadczeniu chirurga.

— Rozumiem doktora, komisarzu. A Styks?

— Rzeka oddzielająca świat żywych od umarłych. Nie należy zapominać, że wszystkie ofiary znaleziono w wodzie.

— Ale nie tylko to je łączy.

— Nie tylko. Żadnego z ciał tych młodych ludzi nie udało nam się dopasować do osób figurujących na naszej liście zaginionych. Zupełnie jakby pochodziły z Księżyca.

— Albo z zagranicy.

— Albo. Rozumiem, że temu należy zawdzięczać zainteresowanie Drugiego Oddziału.

— Komisarzu Radwan, my się wam do śledztwa nie wtrącamy.

— Wiem. Tylko chcecie być informowani.

— Właśnie. Pamiętajcie jednak, że służymy jednej sprawie i jednej Rzeczpospolitej.

(fragment słuchowiska radiowego)

I. Spadkobierca

Nekrolog naklejono na drzwiach prowadzących do radia, więc nawet człowiek tak często przebywający poza rzeczywistością jak Gwidon Michałowicz musiał go zauważyć. Może zresztą w innej sytuacji przegapiłby żałobny prostokąt. Nadchodził około godziny jedenastej od strony przystanku na wiadukcie Trasy Łazienkowskiej ponad Myśliwiecką. Jak zwykle zatopiony był w myślach, tym razem szukając rozwiązania dla swego najnowszego słuchowiska mającego rozgrywać się na stacji kosmicznej, ale zobaczył Agnieszkę. Jej złocistych włosów i smukłej figury nie sposób było przeoczyć. Stała pod drzwiami, wpatrując się w czarne litery. Wyglądała na wstrząśniętą.

Redaktor Piotr Abramczyk

Pisarz i publicysta

Urodzony 23 marca 1918 roku. Zmarł nagle

11 listopada bieżącego roku.

Pogrzeb odbędzie się 15 listopada na Cmentarzu

Komunalnym, dawniej Wojskowym, na

Powązkach w Warszawie. Początek uroczystości

pożegnania w Domu Przedpogrzebowym

o godzinie jedenastej.

Cześć jego pamięci.

Rodzina i przyjaciele

— Nie wiedziałam, że miał tyle lat. Wydawał się taki młody… — powiedziała Agnieszka. Zabrzmiało to bardzo uprzejmie z jej strony. Z perspektywy tej najwyżej dwudziestoparoletniej radiowej techniczki wybitny literat musiał wydawać się niemal starcem.

— „Zmarł nagle”… Nie wie pani, co mu się stało?

Jakoś nie wyobrażał sobie Piotra jako ofiary zawału. Pił mało, nie palił, do pracy przyjeżdżał na rowerze, a w niedzielę biegał.

— Nie mam pojęcia. Może jakiś wypadek?

— Nie miał samochodu.

— Wypadki zdarzają się również pieszym.

Chętnie porozmawiałby jeszcze chwilę. Samo przebywanie z Agnieszką dostarczało mu sporo satysfakcji, ale piękna techniczka wyraźnie się śpieszyła i po wejściu do holu skręciła w stronę Biura Realizacji Małych Form. Zdążył jeszcze zobaczyć pięknie wymodelowane łydki i już jej nie było.

Więcej szczegółów o śmierci Abramczyka poznał w Teatrze Polskiego Radia, sąsiadującym z jego pokojem. Jeszcze szedł korytarzem pierwszego piętra, kiedy dobiegł go skrzekliwy głos kierowniczki produkcji.

— Zwariował, stary kretyn! Kompletnie zwariował!

— Dlaczego pani tak uważa, pani Mario? — po głosie poznał jednego z najbardziej znanych aktorów średniego pokolenia, Jurka Bargiela.

— Normalni ludzie się nie zabijają.

— Tylko kto jest dzisiaj normalny?

Po pięciu minutach znał wszystkie szczegóły. Zgon nastąpił dwa dni temu, nocą.

Pisarz, od pewnego czasu mieszkający samotnie, rzucił się z okna piątego piętra starej kamienicy w oficynie przy Poznańskiej. W chwili tego desperackiego kroku znajdował się w mieszkaniu sam. Drzwi były zamknięte od wewnątrz na łańcuch.

— A skąd pani to wszystko wie? — zapytał.

— Ja bym czegoś nie wiedziała?

Tajemnicą poliszynela było, że mąż kierowniczki produkcji pracował w Komendzie Stołecznej Milicji Obywatelskiej. Ona sama w towarzystwie artystów, których codziennie dziesiątki przewijały się przez jej pokój, nie afiszowała się tym faktem.

— Gwidon, wziąłeś klucz od naszego pokoju?

Do sekretariatu zajrzał Robert Lejman. Nowy nabytek redakcji, młody zdolny. I już partyjny.

— Właśnie idę!

Dopiero gdy otwierał drzwi do redakcji, dotarło do niego, co się stało. Słuchacze stracili autora uwielbianych audycji, radio wieloletniego pracownika, a on swego mentora i mistrza. — „Cholera jasna!” — zaklął w duchu.

Robert tymczasem nie wydawał się wstrząśnięty wiadomością dnia. Może jego praktyczny umysł przeliczał już, ile miejsca zwolni się na antenie. I nie omieszkał opieprzyć Michałowicza za niewyłączony poprzedniego dnia magnetofon, staroświecką „kostkę” spełniającą również funkcję prymitywnej montażówki.

Gwidon, nadal wstrząśnięty, nie mógł patrzeć na jego zadowoloną mordę, więc wyszedł na korytarz i zajrzał do studia M2. Spodziewał się zobaczyć tam Agnieszkę, ale oprócz reżysera zastał jedynie starszawą realizatorkę. Jak co tydzień nagrywali grupę satyrycznych zgrywusów. Gwidon lubił czasem przysłuchiwać się tej audycji. Kibicował ich działalności podgryzania partii i rządu za pieniądze partii i rządu. Dziś jednak nie było mu do śmiechu. Zdecydowanie.

Jeszcze dwa i pół roku wcześniej nie przypuszczał, że będzie pracował w radiu.

W ogóle nigdy nie łączył swych aspiracji z tym środkiem przekazu. Oczywiście od dziecka chciał zostać pisarzem. Ale pisarstwo — w jego ówczesnym mniemaniu — to były książki, opowiadania w gazetach, ewentualnie artykuły. A i to wydawało się poza jego zasięgiem. Po ukończeniu polonistyki załapał się na posadę belfra do szkoły w Ursusie i same dojazdy do pracy zabierały mu kawał życia, nie pozostawiając wiele czasu na pisanie. Choć oczywiście nadal pisał. Przeważnie do szuflady, licząc, że kiedyś się na nim poznają. Nic nie wskazywało, by dzień ten kiedykolwiek nadszedł. Już podczas studiów okazało się, że po pierwsze, nie jest zwierzęciem stadnym, a po drugie, nie uprawia poezji, co mogłoby pozwolić na przyłączenie się do jakiejś artystycznej watahy. Tak więc w wieku 26 lat miał trzy opublikowane opowiadania, kilkanaście aforyzmów i powieść, przetrzymywaną trzeci rok przez Wydawnictwo Literackie, mimo wstępnej akceptacji i dobrych recenzji wewnętrznych. Na dodatek tamtego smutnego kwietnia zmarła mu matka, będąca dotąd jego stymulatorem, drogowskazem i aniołem stróżem. Despotyczna, zaborcza, ale kochana.

Na jej pogrzebie pojawił się Piotr Abramczyk. Gwidon nie miał pojęcia, że znany autor słuchowisk radiowych, telewizyjnego serialu i kilku poczytnych książek znał prywatnie skromną urzędniczkę Irenę Michałowicz. I że kiedyś łączyło ich coś poważniejszego.

— To była moja jedyna prawdziwa miłość — wyznał mu parę dni później, kiedy siedzieli na kawie w Sejmowej przy ulicy Pięknej (do spotkania doszło z inicjatywy Abramczyka). Innym razem wspomniał, że walczyli razem w powstaniu, ale nie rozwijał tego tematu. Może dlatego, że matka pozostała wierna AK-owskiej tradycji, co przypłaciła więzieniem, („dwa lata jak dla brata”), a Piotr postawił na władzę ludową.

W każdym razie znakomity pisarz czuł się zobowiązany coś zrobić dla syna swojej powstańczej kochanki. Przeczytał jego opowiadania i powieść. Namówił do napisania słuchowiska („W radiu są szybkie pieniądze”). Był życzliwy, choć niesłychanie wymagający.

W ciągu tygodnia Gwidon stworzył swoje pierwsze słuchowisko i zaniósł je mistrzowi, licząc na pochwały. Ten zwrócił mu tekst po dwóch dniach. Ze scenariusza ostały się jedynie dwie ostatnie kartki, reszta powędrowała do kosza. „To, co zostało, jest świetne — brzmiała recenzja. — Trzeba tylko pójść dalej w tym kierunku. Nie nudząc i nie opowiadając rzeczy, które są oczywiste. No i musisz wykombinować jakąś puentę, która wywróci wszystko do góry nogami”.

Posłuchał, napisał raz jeszcze i efekt przerósł oczekiwania. Słuchowisko nie tylko poszło na antenę, ale otrzymało wyróżnienie w konkursie, na który doniósł je w ostatniej chwili przewodniczący jury — Piotr.

Miesiąc później pojawiła się szansa na pół etatu w radiu. Po roku Michałowicz został redaktorem pełną gębą. Obecnie w wieku 28 lat miał prawo uważać się za dziecko szczęścia.

Co nie znaczy, że nie mogło być jeszcze lepiej. W zeszłym tygodniu w radiowej stołówce, położonej w suterynie gmachu przy Myśliwieckiej, Abramczyk obiecywał wkręcenie swego młodego protegowanego do nowego serialu telewizyjnego, mającego opiewać historię wielopokoleniowej rodziny polskich lekarzy.

— Samemu coraz mniej chce mi się pisać — wyznał.

A teraz wszystko trafił szlag. Nie mógł myśleć o tym spokojnie — przecież samobójstwo Piotra nie miało najmniejszego sensu! Ludzie, jeśli się zabijają, robią to z konkretnych przyczyn, najczęściej paru naraz. A on? Był uznany, honorowany. Nie miał kłopotów ze zdrowiem ani z kobietami.

Gwidon widział, jak traktowały go aktorki, realizatorki czy pańcie z Teatru. Sikały po nogach, słysząc jego nieco chrapliwy bas, któremu towarzyszyły szelmowskie spojrzenia spod krzaczastych brwi. Czy dyskontował to uwielbienie? Jeśli nawet, to należał do ludzi skrytych i nie chwalił się sukcesami. Zwłaszcza przed swym uczniem. Będąc opiekuńczy, pozostawał wymagający i surowy.

Pewnego razu maszynopis słuchowiska fantastyczno-naukowego wrócił do Gwidona z uwagą naczelnego reżysera: o kwadrans za długie.

Michałowicz męczył się trzy godziny nad skrótami, ale udało mu się pozbyć jedynie czterech linijek. Kiedy poprosił o pomoc Abramczyka, ten wziął maszynopis do ręki i na chybił trafił wydarł cztery kartki. Efekt był zdumiewający. W dodatku po miesiącu od premiery pojawiła się nawet propozycja telewizyjnej adaptacji scenariusza w ramach cyklu „Najważniejszy moment życia”. Co ciekawe, kiedy ledwie żywy ze szczęścia wstydził się swej radości, mistrz obsztorcował go, wołając:

— Ciesz się, chłopcze, ciesz, ile wlezie! Bo w naszym zawodzie na jeden sukces przypada dziesięć klęsk.

Co musiało się wydarzyć, żeby ktoś taki postanowił targnąć się na własne życie?

*

Gwidon, jak cała jego generacja, nie był szczególnie religijny. Musiał jednak przyznać, że świecka ceremonia pogrzebowa, bez księdza i katolickiej celebry, dołuje człowieka i tak już zdołowanego odejściem przyjaciela. I co z tego, że przemawiał wiceminister kultury i sztuki i sam prezes ZLP, że wartę honorową trzymali harcerze i przedstawiciele klasy robotniczej. W domu przedpogrzebowym brakowało czegoś nieuchwytnego, co przydaje śmierci majestatu, a żywym zostawia pociechę. Jeśli życie pozagrobowe jest jedynie mirażem, to stanowi on najwspanialszą rzecz, jaką wymyśliła sobie ludzkość.

Jednego nie można powiedzieć o pogrzebie Abramczyka — że był krótki. Lista osób wygłaszających przemówienia ciąg nęła się jak kolejka do domu meblowego Emilia. Nie dziw, że na końcu przy grobie pozostało niewielu żałobników. Mimo że autokar radiowy miał odjechać dopiero po zakończeniu pogrzebu, wielu wolało urwać się i wrócić tramwajem. Wśród tych, którzy zostali złożyć kondolencje na ręce siostry zmarłego (była żona się nie pojawiła), znalazł się redaktor naczelny. Niski mężczyzna o orlim profilu. Michałowicz przyjął to jako wyraz szczególnego szacunku dla zmarłego. Sam wymamrotał parę zdawkowych słów i ucałował starczą rękę, przypominającą bardziej ptasią kończynę (pani Mira Zawadzka była co najmniej dziesięć lat starsza od brata i zdecydowanie bardziej semicka niż on; być może takie sprawy uwydatniają się z wiekiem).

Miał już wracać, kiedy nieoczekiwanie między mogiłami mignął mu jasny płaszczyk i burza włosów. Agnieszka? Nie widział jej w radiowym autokarze, musiała więc dojechać na własną rękę tramwajem. Skoczył w jej kierunku i omal nie wpakował się do świeżo wykopanej mogiły, czekającej na jakiegoś kolejnego umarlaka. W ostatniej chwili przytrzymał go postawny mężczyzna w eleganckiej czarnej jesionce i staromodnym kapeluszu na głowie.

— Proszę uważać — powiedział. — Życie od śmierci dzieli zaledwie jeden krok.

Gwidon, który równocześnie zdołał chwycić się kamiennego krucyfiksu, chciał podziękować nieznajomemu, ale w tym momencie zorientował się, że spadły mu okulary. Niedobrze! Jak każdy krótkowidz po zdjęciu okularów, jeśli tylko nie położył ich w ustalonym miejscu, miał ogromne kłopoty, żeby je znaleźć. Znalazły się same. Ledwie uczynił jeden krok, rozległ się charakterystyczny chrzęst pękającego szkła.

Opadł na kolana i chwilę macał po ziemi. Oprawka jakoś się trzymała, ale szkło jego lepszego oka poszło w drobiazgi. Na pociechę pozostawało pęknięte, ale trzymające się w oprawce szkło drugiego oka, niestety o pięć dioptrii za słabe, by samodzielnie patrzeć przez nie na świat (mocniejsze być nie mogło ze względu na różnice między wadami w obu oczach). Co było robić? Wyprostował oprawkę, nałożył okulary na nos i podążył ku głównej alei. Po techniczce ani śladu. Skądinąd przy jego ułomności szansa wypatrzenia jej równała się zeru. Szedł na wpół ślepy i omal nie wylądował w ramionach kamiennego anioła.

W końcu dotarł do wyjścia. Ale dziewczyny nie znalazł ani przy bramie, ani w autobusie. Jako jeden z ostatnich z cmentarza wyszedł naczelny rozmawiający z siostrą zmarłego. Zobaczywszy Gwidona, skinął na niego.

— Niech pan wpadnie do mnie do gabinetu jutro o dziesiątej przed kolegium — powiedział, po czym wsiadł do służbowego poloneza, co również dla autobusu stanowiło sygnał do zapuszczenia silnika.

Agnieszka już się nie pojawiła.

*

Nie miał pojęcia, czego może chcieć od niego naczelny, w którego gabinecie był dotąd jedynie dwa razy. Raz, kiedy przyjmowano go do pracy, a powtórnie na naradzie dotyczącej słuchowisk. W wieczornym paśmie powstawało właśnie miejsce, gdzie tacy autorzy jak on mogli być nadawani częściej i dłużej. W dodatku ze znaczną swobodą w doborze tematów.

— Chodzi o to, by nasza rodzima twórczość mogła zrównoważyć ilość tłumaczeń i adaptacji — wyjaśnił szef.

Michałowicz spotkał w życiu wielu ludzi, lecz o niewielu mógł powiedzieć to, co o szefie. Był człowiekiem poważnym. Mówił mało, ale każde słowo było przemyślane, a decyzje konsekwentne. Z pewnością cieszył się zaufaniem komunistów. W niczym jednak nie przypominał jego dyrektora z Ursusa — ani pod względem fizycznym, ani psychicznym — ratlerka, trzęsącego się na widok byle czynownika. W dodatku naczelny, choć stanowczy i surowy, bywał dla swoich podwładnych niezwykle życzliwy. Kiedy przychodziło polecenie z góry usunięcia jakiegoś redaktora za wpadkę na antenie (słynny był casus spikera, który się przejęzyczył i zamiast towarzysz Gomułka powiedział Gadułka), on przechowywał delikwenta, przenosząc go do biblioteki czy archiwum, i czekał, aż sprawa przyschnie.

Tym razem z miny naczelnego trudno było Gwidonowi wywnioskować, czego ma się spodziewać — nagrody czy bury. Kiepsko spał w nocy, a teraz nastrój psuł brak dobrych okularów. W starych wyglądał jak lemur, w dodatku sporządzone gdzieś na początku jego studiów dziś były o kilka dioptrii za słabe, aby mógł w pełni podziwiać uroki tego świata.

Punktualnie o dziesiątej sekretarka wpuściła go do gabinetu. Redaktor zaczął rozmowę od pochwalenia jego zeszłotygodniowego słuchowiska rozgrywającego się na planecie pożerającej lądujących na jej powierzchni astronautów.

— Umiesz tak tworzyć napięcie, że nawet mnie chodziły ciarki po plecach — powiedział.

Sporym zaskoczeniem była obecność w gabinecie jeszcze jednego gościa. W kącie pokoju, obok szafy pancernej siedziała siostra Abramczyka, Mira Zawadzka, równie nieruchoma jak ona, tak że w pierwszej chwili Gwidon nie zauważył ani jednej, ani drugiej. Szybko jednak naprawił swój błąd, witając się szarmancko.

— Mamy pewien problem, w dodatku jego rozwiązanie jest niesłychanie pilne — powiedział szef. — Nasz nieodżałowany Piotruś pozostawił redakcję w kłopotliwej sytuacji. Jego serial słuchowiskowy cieszył się znacznym powodzeniem, w związku z czym nagłe przerwanie go jest po prostu niemożliwe.

Gwidon, słuchając tych słów, zastanawiał się, o co konkretnie chodzi. Abramczyk produkował przecież tak wiele i był także współautorem jednej z popularnych powieści radiowych. Szybko zrozumiał, że idzie o Komisarza Radwana, kryminalnego tasiemca rozgrywającego się w latach międzywojennych, który był nadawany w piątkowy wieczór i powtarzany w następny czwartek. Mimo późnej pory bił wszelkie rekordy słuchalności.

— Doszliśmy z panią Mirą do wniosku, że słuchowisko musi być kontynuowane, przynajmniej przez jakiś czas.

Naczelny zawiesił głos i spojrzał na młodego redaktora.

— Rozumiem, że mam zająć się wyszukaniem zmiennika.

— Nie ma na to czasu! Za cztery dni odcinek musi pójść na antenę. I mam nadzieję, że pan go napisze.

— Ależ… z tego co wiem, są jeszcze dwa odcinki zapasu. Piotr… znaczy pan Abramczyk ze względu na częste podróże pracował zawsze z dużym wyprzedzeniem.

— Niestety, nie ma nic! — powiedział sucho naczelny. — Pozostaje pytanie, czy się pan tego podejmie. Nagranie musi być najpóźniej pojutrze.

— Jeśli będę tylko mogła w czymkolwiek służyć pomocą — włączyła się pani Zawadzka — to służę. Będę w Warszawie jeszcze co najmniej przez tydzień. Po Piotrku pozostały różne notatki, konspekty. Zresztą sam pan będzie mógł ocenić. Za dwie godziny mogę być z powrotem w domu. Zna pan adres?

— Znam.

Gwidon wyszedł z gabinetu całkowicie oszołomiony. Oczywiście zgodził się na propozycję, choć nie był do końca pewny, czy jej podoła.

— Niczym nie ryzykujemy. Nagła dziura zapchana muzyką byłaby znacznie gorsza — powiedział szef.

W Teatrze Michałowicz poznał przyczynę owego nadzwyczajnego pośpiechu. Okrągła twarz pani Marii tonęła we łzach.

— Coś takiego nie zdarzyło mi się przez trzydzieści lat pracy! — chlipała.

— Ale co się stało?

— Ktoś dał do skasowania dwie taśmy z premierowymi odcinkami Komisarza Radwana. To po prostu tragedia. Wyrzucą mnie z roboty.

— To jest problem, ale nie trzeba aż tak dramatyzować. Szefostwo z pewnością zgodzi się na powtórne nagranie.

— Z czego? Egzemplarz redakcyjny gdzieś przepadł, reszta po nagraniu poszła na makulaturę.

— Jest jeszcze kopia autorska.

Marysia tylko pociągnęła nosem.

— W tym sęk, że pani Zawadzka twierdzi, iż nie ma żadnych kopii. Przeszukała całe mieszkanie i mówi, że skoroszyt z maszynopisami kończy się na odcinku, który właśnie poszedł na antenę. Oj, bieda, bieda!

— Spokojnie, pani Mario, spróbujemy jakoś temu zaradzić. Może mi pani wyciągnąć z archiwum poprzednie scenariusze i ze dwa odcinki do posłuchania?

Mimo całej sympatii do Abramczyka Michałowicz nie śledził dokładnie jego twórczości. W ramach redakcji Radwanem opiekował się Robert, toteż Gwidon z najwyższym niepokojem zastanawiał się, jak przyjmie informację, że to nie on odziedziczył literacką schedę po zmarłym.

W dodatku miał się zmierzyć z materią praktycznie mu nieznaną. Owszem, słyszał może jeden odcinek w redakcji, bo w domu nie miał najmniejszych szans na słuchanie radia. Bachory Wiktora, jego brata, bliźniaki z piekła rodem, wypełniały wrzaskiem całe dwupokojowe mieszkanie. Najchętniej więc pisał po godzinach w redakcji, a ponieważ nie miał podzielnej uwagi, dbał, żeby panowała wokół niego absolutna cisza, niemącona nawet przez najcichszy szmer z głośnika.

Półtorej godziny przerzucał scenariusze. Zanim wyruszył na Poznańską, był już jako tako zorientowany w materii serialu, choć ogarnięcie go w całości w tak krótkim czasie wydawało się zadaniem ponad siły. Na szczęście poprzedniczka Roberta, pani Wanda, która przed miesiącem przeszła na emeryturę, prowadziła w brulionie w kratkę staranny konspekt, w którym obok rzeczy tak oczywistej, jak obsada, odnotowywała wszystkie wątki, ważniejsze punkty krytyczne itp. Odchodząc, przekazała całe dossier pani Marii, a ta chętnie udostępniła je młodemu redaktorowi.

Nawiasem mówiąc, serial słuchowiskowy na początku wcale nie nosił tytułu Komisarz Radwan, co więcej — nie był nawet serialem. Abramczyk napisał kilka słuchowisk kryminalnych, połączonych osobą detektywa Leona Radwana, umieszczonych w doskonale nakreślonej scenerii międzywojennej Warszawy odtworzonej w całej pełni dźwiękowych realiów, z tupotem koni po bruku, dzwonkami tramwajów, poświstywaniem parowozów i harmidrem żydowskich kupców. Dlaczego jednak autor wybrał międzywojnie?

— Zbrodnia musi być barwna, gra toczyć się o wysoką stawkę, a prowadzący śledztwo zmagać się na wszystkich frontach — wyznał kiedyś Gwidonowi. — W PRL-u rzecz nie do pomyślenia. Tu zbrodnia jest banalna, stawka niska, a przestępca nie ma szans z bezkompromisowym i perfekcyjnym aparatem sprawiedliwości, w którym nie ma żadnych pęknięć i konfliktów.

Z tonu Piotra nie sposób było wywnioskować, czy kpi, czy mówi serio, ale ta metoda była przez pisarza sposobem na życie.

Na przykład, kiedy pryncypialnie zabierał głos na zebraniu partyjnym, piętnując jakieś drugorzędne nieprawidłowości i bolączki, Gwidon czuł, że jego mentor w głębi ducha zaśmiewa się do rozpuku.

Leon Radwan był starym policmajstrem, wykształconym jeszcze w carskiej Rosji, który przez jakiś czas, stanąwszy po niewłaściwej stronie w trakcie zamachu majowego, przebywał na emigracji w USA, poznając od podszewki metody walki z przestępczością zorganizowaną. Wrócił do kraju w 1935 roku lub z początkiem 1936 i stał się od razu najlepszym policjantem w Warszawie.

Komisarz Radwan działał sprawnie przez dziesięć odcinków, zmagając się ze swym szefem kretynem, miernym, biernym, ale wiernym (tu dochodziła do głosu jakże słuszna krytyka rzeczywistości sanacyjnej). Żył rozdarty między małżeństwem ze starą żoną, która wróciła z Rosji w roku 1922 i była dla Radwana osobą całkiem obcą, jednak za żadne skarby nie chciała dać mu rozwodu, a sympatią do młodej aspirantki Adeli, pięknej i wysportowanej, dzięki czemu wspaniale uzupełniała się ze swym szefem. Od czasu walk na wschodzie (Abramczyk nie mógł napisać „z bolszewikami”) Radwan utykał, miał też nie do końca sprawną lewą rękę, choć w razie potrzeby potrafił wygrać w walce wręcz. Gwidon podziwiał, jak za pomocą kilku odzywek czy nagranych efektów, kroków, oddechów, przesuwanych sprzętów można budować napięcie i lepiej określać ludzkie charaktery niż za pomocą wielu stron pieczołowitej charakterystyki.

Ciekawe, że o ile pierwsze odcinki charakteryzowała konstrukcyjna klarowność, a błyskotliwe puenty budziły aplauz już w trakcie nagrania, o tyle koło siódmego odcinka atmosfera zaczęła się zagęszczać. Kolejne słuchowiska coraz częściej kończyły się znakiem zapytania. Radwan aresztował przestępców, zamykał śledztwa, demaskował kryminalne szajki, ale ciągle pozostawało jakieś niedopowiedzenie, jakaś niewyciągnięta do końca nitka, wrażenie, że sprawa ma drugie dno, że nie wszyscy wspólnicy zostali schwytani.

Warszawa końca lat trzydziestych tylko pozornie sprawiała wrażenie beztroskie i wesołe.

Radwan bywał w Adrii, w fikcyjnym kabarecie Lapsus (będącym literackim połączeniem Qui Pro Quo i Ali-Baby). Jego szkolny kolega Ławrowicz był tam świetnym aktorem i tekściarzem. Trafiał nawet na przyjęcia do swej odległej powinowatej, hrabiny Eugenii, gdzie od razu stawał się atrakcją towarzyską dla zblazowanych arystokratek. A przecież pod upudrowaną powierzchnią krył się świat autentycznej grozy. I nie chodziło jedynie o speluny wokół Towarowej czy na starej Pradze. Zło czaiło się w luksusowych hotelach, rezydencjach ambasadorów, a także eleganckich willach, które w Aninie, Konstancinie czy Podkowie Leśnej budowali przemysłowcy, artyści i ludzie polityki.

Co więcej, Abramczyk w odróżnieniu od poczciwej Agathy Christie nie tworzył linii demarkacyjnej, separującej oba światy. Wielokrotnie okazywało się, że socjetę od rynsztoka dzielił jeden krok.

W tym czasie o stanowisko króla podziemia rywalizowało kilku bandziorów, ale autor dawał do zrozumienia, że poza nimi egzystuje ktoś jeszcze, tajemniczy Cień, człowiek bez twarzy, bez nazwiska i bez przeszłości. Od jedenastego odcinka słuchowiska zyskały podtytuł i stały się regularnym serialem. Abramczyk zaproponował specyficzną konstrukcję — w każdym odcinku Radwan rozwiązywał jedną sprawę, ale równocześnie prowadził inne, zwłaszcza te, które miesiącami nie mogły doczekać się wyjaśnienia, jak choćby owa plaga ciał wyławianych z Wisły jesienią i zimą przełomu lat 1938 i 1939. Odnajdywano zwłoki bardzo młodych ludzi płci obojga, przeważnie paskudnie okaleczonych, z ranami wskazującymi na seksualny charakter zbrodni. Bez wyjątku można było ich uznać za osobników fizycznie atrakcyjnych, dobrze odżywionych, do których jednak nikt się nie przyznawał, nikt ich nie szukał. Koncepcja, że tajemniczy doktor Styks nie był jedynie obłąkanym maniakiem seksualnym i mógł być tożsamy z Tajemniczym Cieniem działającym w stolicy, nie znajdowała uznania wśród zwierzchników komisarza.

— Geniusz zbrodni u nas, w Warszawie? — mówił minister, który zdecydował się udzielić Radwanowi audiencji. — Czy przypadkiem nie ponosi pana fantazja, komisarzu? Ludzie tacy jak profesor Moriarty występują jedynie w imaginacji utalentowanych autorów kryminalnych. Gdyby ktoś taki istniał, mielibyśmy doniesienia naszych konfidentów z półświatka, krążyłyby jakieś legendy. Wydaje mi się, że próbuje pan zbyt łatwo podciągnąć szereg dziwnych, niewytłumaczonych spraw pod wspólny mianownik.

Niestety, o trafności podejrzeń Radwana był przekonany, obok zakochanej w nim Adeli, wyłącznie jeden człowiek. Sam Styks, który bodajże w siedemnastym odcinku zorientował się, że jest przez niego poszukiwany.

Po efektownym uwolnieniu syna łódzkiego nababa, zwanego królem pończoch, uprowadzonego przez szajkę specjalizującą się w wymuszeniach, zadzwonił do komisarza, aby mu pogratulować.

— Od dawna nie miałem z nikim tylu kłopotów co z panem — powiedział dość pogodnie głosem czystym i chłodnym jak zmrożony drink. — Straciłem mnóstwo pieniędzy i paru ludzi, ale przyjemność rozgrywki na wysokim poziomie jest bezcenna. Dlatego moje gratulacje!

Schwytani porywacze nie doprowadzili do zdemaskowania szefa. Nie doszło nawet do ich procesu. Mimo pobytu w dobrze strzeżonych aresztach wszyscy w tajemniczy sposób pożegnali się z życiem. Jeden powiesił się na sznurze skręconym z więziennego prześcieradła, drugiego zastrzelono podczas szaleńczego ataku na strażników, trzeci wreszcie zadławił się śmiertelnie ością z ryby podczas śniadania.

A co do ciał… Fakt, że wrzucano je do wody, zamiast po prostu zakopać lub spalić, wskazywał, iż sprawca kpi sobie z wymiaru sprawiedliwości, znajdując przewrotną przyjemność w wodzeniu policji za nos.

W dwudziestym pierwszym odcinku, noszącym tytuł „Zamarła turnia”, główni bohaterowie spotkali się osobiście.

Radwan przebywał właśnie w Zakopanem na zasłużonym wypoczynku, kiedy na szczycie Kasprowego Wierchu doszło do zabójstwa francuskiego oficera łącznikowego. Komisarz udał się tam bezzwłocznie kolejką linową. W połowie drogi między Myślenickimi Turniami a szczytem krótka awaria w dostawie prądu unieruchomiła dwa wagoniki, jeden jadący w górę i drugi jadący w dół. Działo się to w momencie, gdy znajdowały się obok siebie ponad przepaścią. Jeden z narciarzy ze zjeżdżającej kolejki, którego twarz zasłaniały narciarskie gogle i kolorowa czapka, pozdrowił komisarza. Ten poznał głos Styksa. Niestety, wtedy wagoniki ruszyły.

Cała Polska zastanawiała się, jak komisarz Radwan, zwłaszcza jego animator Abramczyk, poradzi sobie z tą kwestią. Może on sam nie wiedział? Ale przecież coś musiał napisać w następnych odcinkach.

Wchodząc na podwórko — studnię przy Poznańskiej — jedno z tych, które w pierwotnym kształcie jakimś cudem przeżyło powstanie, Gwidon przypomniał sobie zdanie, które kiedyś powiedział mu Piotr.

— Autorzy dzielą się na dwie kategorie, konstruktorów i podróżników. Konstruktorzy pracowicie rozrysowują scenariusze, od początku znają zakończenie, punkty zwrotne, postacie. Słowem, na podobieństwo współczesnych budowniczych wznoszą stalowy szkielet, który później wystarczy tylko sprawnie wypełnić brykietami słów. Ja zaliczam się do podróżników; buduję statek, gromadzę załogę i wypływam na ocean mroków.

— Wyrusza pan (wtedy jeszcze nie byli na ty), nie znając celu podróży!?

— Oczywiście od początku mam jakiś zamysł, chcę na przykład dopłynąć do Indii, ale w odróżnieniu od niezorientowanego Kolumba czy innych mu podobnych optymistów wiem, że po drodze mogę odkryć jakąś Amerykę, w dopłynięciu do celu może przeszkodzić mi tajfun, trójkąt bermudzki, mogą zjeść mnie krajowcy, a zbuntowana załoga wysadzić na bezludnej wyspie. Dając moim bohaterom charaktery, a zarazem wolną wolę, częściowo uzależniam się od nich. Przestaję być wszechmocny. I w pewnym sensie moja historia pisze się sama.

Abramczyk zajmował lokal przy trzecim podwórku. W drugiej klatce na środku niedużego placyku wznosiła się figura Matki Boskiej, zaraz za nią na betonie ciągle widać było mocno rozdeptany, kredowy obrys ciała, które tragicznej nocy runęło z okna.

Wokół kapliczki krzątała się jakaś dziewczyna w budrysówce z kapturem.

— Agnieszka!? — zdumiał się Michałowicz, kiedy podszedł bliżej. — Co pani tu robi?!

— Czasami odwiedzam ciocię, która mieszka w tamtej klatce. Od niedawna jest sparaliżowana, więc co parę dni robię dla niej zakupy, trochę sprzątam. Dziś poprosiła, żebym zrobiła porządek przy Matce Najświętszej. Więc robię — to powiedziawszy, wróciła do zamiatania, wyraźnie nie mając ochoty na kontynuowanie rozmowy.

Z powodu nieczynnej windy wejście na piąte piętro, zwłaszcza że przedwojenne mieszkania były półtora raza wyższe niż w nowym budownictwie, kosztowało Gwidona sporo wysiłku.

— Schody uczą pokory — powiedział kiedyś Abramczyk. — Kiedy pożyjesz tyle co ja, zauważysz, że każdy rok zwiększa liczbę stopni.

Zadzwonił. Dźwięk był przenikliwy i odległy, jakby dochodzący z dna studni. Pani Mira wprowadziła go do wnętrza. Mieszkanie pełne książek i pamiątek z egzotycznych podróży było nieco zaniedbane. Abramczyk nie lubił wpuszczać do domu obcych ludzi, a stara sprzątaczka od kilku miesięcy chorowała.

— Proszę czuć się jak u siebie — powiedziała Zawadzka. — Napije się pan herbaty?

— Chętnie.

Wpuściła go do gabinetu mistrza i zostawiła samego. Czuł się dziwnie. Trochę jak świętokradca w cudzym sanktuarium.

Biurko nie sprawiało wrażenia miejsca opuszczonego przez samobójcę. Przeciwnie, mogło się wydawać, że właściciel dopiero co wstał i wyszedł do kuchni albo toalety.

Na stoliku obok piętrzył się spory stos korespondencji, w dużym stopniu nieotwartej. W terminarzu można było zauważyć mnóstwo notatek dotyczących planów pisarza do końca roku, a nawet dalej. Zimowy rejs „Batorym” na Morze Karaibskie, którego tak zazdrościł Abramczykowi Gwidon, został zaplanowany na styczeń i pierwszą połowę lutego. W notesie zaznaczone flamastrem rzucały się w oczy terminy spotkań autorskich i zebrań w ZLP, gdzie wchodził w skład Zarządu Oddziału.

Na dodatek w przeciwieństwie do tego, co się zwykło mówić o charakterach artystów, Piotr Abramczyk należał do pedantów. W bibliotece poniżej półki z książkami jego autorstwa, w tym licznych przekładów na języki obce, przede wszystkim zaprzyjaźnione, w jednej szafce znajdował się spory zapas jego dzieł, pochodzący zapewne z egzemplarzy autorskich. Trudno bowiem wyobrażać sobie, żeby pisarz wykupywał je po księgarniach. Na innych półkach leżały teczki z maszynopisami i scenariusze radiowe. Rzeczywiście brakowało dwóch ostatnich odcinków Komisarza. Nie było też ich konspektów ani nawet notatek w dużym kołonotatniku, leżącym obok maszyny do pisania, w którym pisarz notował swe pomysły, uwagi i spostrzeżenia. Ciekawe, że na pierwszej czystej stronie nie odcisnęło się nic z tego, co pisano na poprzednich. Czyżby ktoś przewidująco usunął kilka kartek?

Gwidon poczuł przyspieszone bicie serca. Obejrzał dokładnie maszynę pisarza, kręcąc wałkiem natrafił na urwany róg jakiejś kartki, tak jakby ktoś gwałtownym ruchem wyrwał stronę z maszyny. Sprawa wyglądała coraz ciekawiej. Wziął lupę i przyjrzał się taśmie. Niesamowite, była świeża jak dziewica przywieziona do haremu. Nikt jeszcze na niej nie pisał! Czy ktoś zamierzający popełnić samobójstwo zmienia z tej okazji taśmę? Poza tym gdzie podziała się stara, a także ewentualnie wyrwane kartki? Kosz na śmieci za biurkiem był podejrzanie pusty, jeśli nie liczyć zmiętej „Trybuny Ludu”. Gwidon nie miał wątpliwości, jak w tej sytuacji zachowałby się komisarz Radwan. Nasza Milicja Obywatelska nie była jednak aż tak drobiazgowa.

— Nie wie pani, kto znalazł zwłoki brata? — zwrócił się do Miry Zawadzkiej, która z filiżanką parującej herbaty weszła do pokoju.

— Dozorca. Jakąś minutę po północy. Nie mógł spać, kiedy usłyszał nagle straszny krzyk i łomot upadającego ciała („Czy samobójcy krzyczą?” — zastanowił się Gwidon). Natychmiast wybiegł na podwórko i kazał żonie dzwonić po pogotowie. Sam sprawdzał, czy Piotruś żyje, i nie tracił z oczu wejścia na klatkę.

— Dlaczego?

— Był przekonany, że Piotr został wypchnięty z okna. Nikt jednak nie wyszedł z klatki poza lokatorami.

— A nie ma stąd innego wyjścia?

— Nie ma. Okna wychodzą wyłącznie na podwórko. Później milicja wyłamała drzwi, przecięła łańcuch blokujący wejście i dokładnie przeszukała lokal.

— Ale w środku nikogo nie było?

— Nie.

Chodząc po mieszkaniu, zauważył starannie wykonane legowisko w przedpokoju.

— A pies?

Przed oczyma stanął mu sympatyczny foksterierek wabiący się Astor, z którym pisarz zachodził niekiedy do radia.

— Kiedy tu przedwczoraj przyjechałam, żadnego psa nie było. Dozorca twierdził, że nie widział go tamtej nocy. Może zaginął.

„A może komuś zależało, żeby nie robił hałasu?”.

— To jest to okno? — zapytał, wracając do salonu. Skinęła głową. Gwidon podszedł, odsunął firanki i pchnął oba skrzydła. — Ktoś zwinny mógłby przejść po gzymsie do lokalu obok — mruknął na wpół do siebie.

— Sprawdzano taką możliwość — podchwyciła pani Mira — ale obok mieszka dwójka siedemdziesięcioletnich staruszków, a z drugiej strony małżeństwo z trójką dzieci. Kiepski materiał na kaskaderów. Z tego co wiem, przeszukano wszystkie mieszkania w budynku, sprawdzono pozostałych lokatorów i uznano, że musiało to być samobójstwo. Ale pan, młody człowieku, nie pragnie chyba zostać detektywem?

— Bynajmniej — zaprzeczył może odrobinę zbyt szybko. — Chcę jedynie wczuć się w rolę.

— W takim razie nie przeszkadzam.

Zadzwonił staroświecki telefon stojący na biurku.

— Odbiorę w kuchni — powiedziała i wyszła.

Na biurku na kupce leżało kilka książek poświęconych głównie początkom drugiej wojny światowej. Kowalski, Batowski, parę oprawionych w gazetę wydań publicystów emigracyjnych (Gwidon zdumiał się, że ktoś może mieć takie prohibity w prywatnym mieszkaniu). Była też drewniana skrzyneczka pełna zdjęć, niektóre nosiły ślady wydarcia z jakichś albumów. Parę wyglądało na reprodukcje. Znalazła się też pocztówka z przedwojenną kolejką na Kasprowy oraz niewyraźne zdjęcie przedwojennego policjanta z sumiastym wąsem. Radwan? Zdjęcia niestety nie były podpisane, więc nie miał pojęcia, kim była dziewczyna w jednoczęściowym kostiumie kąpielowym o posągowym kształcie, tym bardziej że jej twarz tonęła w cieniu, rzucanym przez rondo letniego kapelusza. Było też kilka fotografii willi położonej w sosnowym lesie, drewnianej, ale solidnej, na kamiennej podmurówce, z grubymi okiennicami, rzeźbionymi w modnym podówczas w podwarszawskich okolicach stylu laubzegowym. Na koniec znalazł zdjęcie młodego mężczyzny w pumpach, w którym rozpoznał młodziutkiego Abramczyka stojącego na tle luksusowego kabrioletu.

Staranną analizę tych zdjęć postanowił zostawić na później, teraz obejrzał szafkę pod ścianą w zasięgu ręki twórcy, na której piętrzyły się stosy przedwojennych kryminałów, przeważnie pióra Antoniego Marczyńskiego.

Pewnym dysonansem w tym towarzystwie była Biblia Tysiąclecia. Ciekawe. Ateusz Abramczyk szukał inspiracji w religii?

Michałowicz uniósł ją i ze środka wypadła kartka wyrwana z kołonotatnika.

Wiersz?

Z tego co wiedział, jego mentor pisał wiersze jedynie we wczesnej młodości.

Orfeusz w piekła czeluście pomyka,

noc idzie za nim, przed nim jak aksamit.

Mrok lepki, gęsty,

ni słońca promyka

i tylko rozpacz kieruje krokami,

Eurydyko! Wszak jesteś stracona.

Zgon twój dokonan

absolutnie pewien

Bo tylko sztuka nigdy nie skończona

istnienie — mgnienie.

Jutro będzie? Nie wiem…

E.

Wiersz jak wiersz. Nie zauważył w nim niczego, co by usprawiedliwiało umieszczenie go akurat w Biblii. Ale na samym dole zobaczył nazwisko. Brzmiące z hiszpańska. Lecz niezupełnie obce. Męczył się dobry kwadrans, zanim przypomniał sobie, że był to dziennikarz chilijski, o którym dyskutowali z Piotrem tydzień wcześniej. W proteście przeciw juncie Pinocheta napisał i opublikował w kontrolowanej przez rząd gazecie wiersz, którego pierwsze litery czytane pionowo… Czytane pionowo!

Ponownie uniósł kartkę do oczu. „On mnie zabije”!

— Przepraszam bardzo. — Znów otworzyły się drzwi i zajrzała pani Mira. — Pojawiła się pewna drobna komplikacja, stan zdrowia mego męża się pogorszył i jutro będę musiała wrócić do domu.

— Rozumiem, muszę się pospieszyć z przeglądaniem materiału.

— Nie ma takiej potrzeby, a w ogóle nie w tym rzecz. — Kobieta uśmiechnęła się blado. — Wszystko stało się tak nagle. Nie wiemy, co zrobić z tym mieszkaniem. Na pewno nie chciałabym go sprzedawać. Nasze wnuki wkrótce dorosną, mogłyby pójść na studia w Warszawie i mieszkanie byłoby wtedy jak znalazł. Ale teraz… Chodziłoby o to, żeby ktoś mógł się nim zaopiekować. Piotr z pewnością nie życzyłby sobie, żebym wynajmowała go obcym ludziom.

Nie wierzył własnym uszom.

— Jeśli myśli pani o mnie… Jestem zainteresowany, od dłuższego czasu zastanawiałem się nad wynajęciem czegoś w mieście, ale nie bardzo było mnie stać. Ale teraz, jeśli zacznę pisać ten serial, mógłbym za jakąś przystępną kwotę…

— O czym pan mówi! — żachnęła się kobieta. — W żadnym wypadku nie wzięłabym od pana pieniędzy. To pan robi mi grzeczność, nie ja panu. W dodatku jeśli jeszcze wpłynie to na utrwalenie pamięci o moim bracie… Będę panu szczerze zobowiązana.

— Zrobię wszystko, żeby godnie kontynuować jego pracę — powiedział Gwidon.

II. Kontynuator

Do północy ślęczał nad biurkiem Abramczyka. Przeczytał wszystkie dotychczasowe odcinki Radwana, przestudiował pozostawione notatki. Piotr mógł służyć jako wzorzec precyzji i systematyczności. Istniała kartoteka postaci (niestety bez doktora Styksa), stos fotokopii wiadomości kryminalnych z przedwojennej prasy, plany starej Warszawy, schemat organizacyjny stołecznej policji, rozkład jazdy tramwajów, a nawet wycinki z ówczesnym repertuarem teatrów i programem Polskiego Radia. Adela niesłychanie lubiła audycje „Wesołej Lwowskiej Fali”. W najbliższej z szaf bibliotecznych natrafił na całą półkę dawnych pitawali, zszywkę pożółkłych sprawozdań sądowych…

W teczce z napisem „głęboka rezerwa” znalazł prawie gotowe słuchowisko o komisarzu Radwanie, które miało być trzynastym odcinkiem. Kanwę stanowiło zabójstwo starego lichwiarza Aarona Goldberga, dokonane przez młodego studenta Raszkowskiego. Nawiązanie do Zbrodni i kary Fiodora Dostojewskiego było więcej niż oczywiste. Jednak motyw zdecydowanie mniej. Wiele wskazywało na to, że student został poddany dość skutecznemu praniu mózgu. Ktoś, kto odwiedził go we śnie, zaprogramował go tak, żeby dokonał zbrodni, nie odczuwając wyrzutów sumienia.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

III. Na fotelu wuja

Dostępne w wersji pełnej

IV. Wieczór autorski

Dostępne w wersji pełnej

V. W poszukiwaniu dalszego ciągu

Dostępne w wersji pełnej

VI. Nieoczekiwany zwrot akcji

Dostępne w wersji pełnej

VII. Wymyślona dziewczyna

Dostępne w wersji pełnej

VIII. Mgła

Dostępne w wersji pełnej

IX. Uroki zimy

Dostępne w wersji pełnej

X. Nocne igraszki

Dostępne w wersji pełnej

XI. Dom Pracy Twórczej

Dostępne w wersji pełnej

XII. Decydująca rozgrywka

Dostępne w wersji pełnej

Epilog. Przedwiośnie

Dostępne w wersji pełnej

Copyright © Marcin Wolski 2011

All rights reserved

Redaktor prowadzący

Tomasz Zysk

Redaktor

Jan Grzegorczyk

Redaktor techniczny

Jarosław Szumski

Projekt okładki

Anna M. Damasiewicz

Zysk i S-ka Wydawnictwo pragnie podziękować Muzeum Pałacowi w Wilanowie za udostępnienie fotografii „Dworzec Wiedeński w Warszawie”.

Wydanie I

ISBN 978-83-7506-912-9

Zysk i S-ka Wydawnictwo

ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, fax 61 852 63 26

Dział handlowy, tel./fax 61 855 06 90

[email protected]

www.zysk.com.pl

Plik opracowany na podstawie Doktor Styks, wydanie I, Poznań 2011

Plik opracowany przez Woblink i eLib.pl