Dom - Emma Becker - ebook + książka

Dom ebook

Becker Emma

3,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Emma Becker, by napisać Dom, pracowała dwa lata w berlińskim burdelu. Ta opublikowana w 2019 roku powieść wzbudziła we Francji spore kontrowersje. Wielu uznanych krytyków, jak chociażby Frédéric Beigbeder, okrzyknęło ją najlepszą książką roku. Wiele feministek oburzyło się, że Becker poetyzuje zawód prostytutki. Sama autorka na tak postawiony zarzut odpowiadała, że poezja jest warunkiem niezbędnym dobrej powieści, inaczej mamy do czynienia z dziennikarstwem.

Podkreślała też w wywiadach, że nie pretenduje do tego, by opisać zjawisko prostytucji całościowo. Dom nie jest książką o kobietach porywanych i zmuszanych do tej roboty. Jest książką o kobietach, które zostały prostytutkami z własnego wyboru. Opowiada o doświadczeniu pracy w mieszczańskim, luksusowym burdelu; w kraju, gdzie prostytucja jest legalna. Oddaje głos tym, które odnajdują w tym zawodzie satysfakcję, a nawet przyjemność. Dominujący dyskurs uznaje, że kobieta, której mężczyźni płacą za seks, jest bezwolnym narzędziem patriarchatu, Becker chce pokazać, że dziwka ze swoim wyzwolonym ciałem jest także dziełem feminizmu, a seks jest dziedziną, w której nader często – również w burdelu – władze mają kobiety. Prostytutka – mówi autorka Domu – nie zawsze jest ofiarą; przylepiając jej tę etykietkę, niezależnie od okoliczności, infantylizujemy osoby wykonujące tę profesję i odbieramy im podmiotowość.

Dom nie jest jednak ideologiczną prozą utkaną z orzekających twierdzeń, to czuła, a zarazem pełna poczucia humoru opowieść o kobietach i mężczyznach, którzy tęsknią za bliskością i poszukują miłości. Opowieść, w której jest miejsce na konflikty, niuanse, wątpliwości i pytania. Burdel okazuje się idealnym laboratorium do badania relacji między płciami, gdyż „sprowadza mężczyznę i kobietę do najprostszej prawdy – ciała, które smakuje i wącha, i drży bez cienia myśli”. W nagości – gdy spadają społeczne maski – tym jaśniej widać ludzkie słabości, tęsknoty, idiosynkrazje, gry pozorów. Becker z przenikliwością analizuje „teatry ciała” i „teatry umysłu”, nie uciekając od tego, co brudne, podłe, obrzydliwe, ale również dostrzegając to, co szlachetne, piękne i wzniosłe. Seks w burdelu bywa ujściem dla najskrytszych, wypieranych na co dzień pragnień, ale często jest też przykrywką dla potrzeby rozmowy, serdeczności, dotyku.

Książka Emmy Becker wpisuje się w długą tradycję francuskiego pisarstwa poświęconego erotyce i prostytutkom; odnajdziemy tu echa markiza de Sade’a, Émila Zoli, Guy de Maupassante’a, Louis Calaferte’a czy Georges’a Bataille’a, ale jest to bodaj pierwsza powieść, w której prostytucja jest widziana oczyma kobiety i jedna z niewielu, gdzie doświadczenie kobiecej seksualności opisane jest od wewnątrz, przez uczestniczący w tym doświadczeniu podmiot.

Dom jest hołdem dla kobiecej troski i solidarności, jaką nasza bohaterka odnalazła w burdelu – miejscu, które zastąpiło jej rodzinę. Jest pochwałą legalnej prostytucji, gdyż tylko jej legalizacja umożliwia stworzenie sex workerkom godnych warunków pracy. Sama Emma woli siebie nazywać kurwą, dziwką, prostytutką – więc pytanie, czy udało jej się uciec od pogardy, z jakimi społeczeństwo traktuje ten fach, jest zasadne. W sercu Domu kryje się tęsknota za światem, w którym seks jest bezpieczną przestrzenią swobodnej ekspresji, wolną od lęków i histerycznego – jak powiada Becker – dyskursu o podporządkowaniu i dominacji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 450

Oceny
3,5 (34 oceny)
7
14
5
4
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KLUSIPUSI

Dobrze spędzony czas

Dałabym pięć za sprawne pisarstwo, ale slowo "dezynwoltura" używane nadzwyczaj często co najmniej trzy razy niemalże doprowadziło mnie do szału.
32
roksanaaw

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna lektura. Książka która pokazuje, że praca seksualna może mieć wiele twarzy. W tym tę, która nie jest okupiona cierpieniem i odbywa się na warunkach osób pracujących. W obecnym dyskursie jest to niesamowicie ważna perspektywa.
00
sierzgniotal

Z braku laku…

Lektura, która zapowiada się dobrze, a im dalej w las, tym nudniej i bardziej męcząco.
00
martkazet

Nie polecam

Książka nie wzbudza większych emocji, ciężko się ją czyta, autorka trudny temat przedstawia w sposób momentami lekceważący, bagatelizuje problemy związane z wyborem (lub często nie) pracy w domu publicznym przez młode kobiety. Jest we mnie pewnego rodzaju niezgoda na takie publikacje, prostytucja nie może być „fajna”, a chyba według autorki jest.
00
specificwoman

Nie oderwiesz się od lektury

Popularność




Cet ouvra­ge a bénéfi­cié du so­utien des Pro­gram­mes d’aide à la pu­bli­ca­tion de l’In­sti­tut fra­nça­is.

Ksi­ążkę wy­da­no dzi­ęki do­fi­nan­so­wa­niu In­sty­tu­tu Fran­cu­skie­go w ra­mach pro­gra­mów wspar­cia wy­daw­ni­cze­go.

Ty­tuł ory­gi­na­łu fran­cu­skie­go: La Ma­ison

Co­py­ri­ght © Édi­tions Flam­ma­rion, Pa­ris, 2019

Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Fil­try, 2021

Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Mag­da­le­na Ka­mi­ńska-Mau­ru­ge­on, 2021

Pro­jekt okład­ki: Mar­ta Ko­na­rzew­ska / Ko­na­rzew­ska.pl

Opie­ka re­dak­cyj­na: Ewa Wie­le­ży­ńska

Re­dak­cja: Pra­cow­nia 12A

Ko­rek­ty: Pra­cow­nia 12A

ISBN: 978-83-961264-3-6

Wy­daw­nic­two Fil­try sp. z o.o.

ul. Fil­tro­wa 61 m. 13

02-056 War­sza­wa

e-mail: re­dak­cja@wy­daw­nic­two­fil­try.pl

www.wy­daw­nic­two­fil­try.pl

Skład i kon­wer­sja do eBo­oka: Ja­ro­sław Ja­bło­ński / jjpro­jekt.pl

Dla Lo­uisa Jo­se­pha Thorn­to­na,

god­ne­go po­dzi­wu mężczy­zny i ojca.

Dla Dési­rée.

I dla nich, dla nas wszyst­kich.

„Ta szpa­ra, ta dłu­ga bli­zna, któ­ra za­wsze roz­sze­rza się tyl­ko w po­twor­ny uśmiech bez ko­ńca. Czar­ny. Zie­jący. Bez­zęb­ny uśmiech. Dzi­wacz­nie ob­le­śny. Może nie ma ni­cze­go in­ne­go na ko­ńcu na­sze­go nie­po­ko­ju, a je­dy­ną od­po­wie­dzią jest nie­po­wstrzy­ma­na, nie­ma we­so­ło­ść tego lep­kie­go otwo­ru”.

Lo­uis Ca­la­fer­te, Sep­ten­trion

Vous qui pas­sez sans me voir, Jean Sa­blon

Wczo­raj. Je­stem z sy­nem, któ­ry me­to­dycz­nie opró­żnia swo­ją sza­fę z ubrań, w cza­sie gdy ja ście­lę mu łó­żko. Szu­kam ja­kie­jś kapy – na tyle du­żej, że przy­kry­je cały ma­te­rac – i pierw­szą rze­czą, jaka rzu­ca mi się w oczy w ko­mo­dzie sto­jącej w przed­po­ko­ju, jest na­rzu­ta trzy me­try na trzy, któ­rą ku­pi­łam pod­czas li­kwi­da­cji Domu. Cze­ka tu cier­pli­wie od pi­ęciu mie­si­ęcy, upcha­na byle jak, nie­wy­pra­na.

„Nie po­mo­gła­byś mi roz­ło­żyć na­rzu­ty?” – pyta Inge, sta­jąc w drzwiach Po­ko­ju Czer­wo­ne­go. Na­rzu­ta, do­pie­ro co wy­jęta z su­szar­ki, jest cie­pła i nie­mal żyje w na­szych dło­niach, to ja ją wło­ży­łam do pral­ki, bo je­den klient wy­lał na nią ole­jek, i te­raz Inge i ja, sto­jąc po obu stro­nach ol­brzy­mie­go łó­żka, sta­ran­nie wy­gła­dza­my dło­ńmi ka­żdą fa­łdę. Roz­ma­wia­my – o czym? Nie dam rady so­bie przy­po­mnieć. Ale je­stem w do­brym na­stro­ju, tro­chę prze­go­ni­łam gra­fik, zresz­tą i tak już pra­wie ko­ńczę. Inge roz­chy­la za­sło­ny z or­gan­dy­ny, żeby prze­wie­trzyć po­kój; świa­tło na ze­wnątrz mie­ści w so­bie cały splen­dor pó­źne­go lata, jesz­cze nie ma po­ma­ra­ńczo­we­go od­cie­nia, ale już pra­wie nad­na­tu­ral­nie lśni. „Scho­dzę na dół, na ra­zie” – mó­wię do Inge i wkła­dam czar­ny płaszcz, Inge od­po­wia­da, jak to ma w zwy­cza­ju, śpie­wa­jąc, za­my­ka­ją się drzwi, a na scho­dach uno­si się jesz­cze zwie­trza­ły za­pach prosz­ku do pra­nia i na­gich ciał.

I ten wła­śnie za­pach prze­trwał, uwi­ęzio­ny w na­rzu­cie, cu­de­ńku, któ­re ku­pi­łam za pięć euro – tyle co nic – gdy trze­ba było za­mknąć Dom, a sze­fo­wa po­sta­no­wi­ła od­sprze­dać nam wszyst­ko za bez­cen, za­nim wła­ści­cie­le in­nych bur­de­li przyj­dą i za­czną bu­szo­wać w na­szych rze­czach.

Przy­nio­słam na­rzu­tę do domu jak szcze­nia­ka po­rzu­co­ne­go na au­to­stra­dzie i dłu­go utrzy­my­wa­łam, że nie mogę jej wy­prać, bo mam za małą pral­kę. Lecz tak na­praw­dę bro­ni­łam się przed tym w oba­wie, że utra­cę ten za­pach. Bez nie­go by­ła­by tyl­ko śred­nio gu­stow­ną dra­pe­rią, za dużą na co­kol­wiek, nie­po­trzeb­ną płach­tą, któ­rej nie po­tra­fi­ła­bym wy­rzu­cić. A te­raz pro­szę – duża fa­łda po­środ­ku, do­pó­ki do­sko­na­le jej nie wy­gła­dzę, będzie nada­wać mo­je­mu ma­te­ra­co­wi nie­po­rząd­ny wy­gląd. Nie ba­cząc na Mło­de­go, za­jęte­go opró­żnia­niem sza­fy, za­nu­rzam twarz w tych pach­nących fa­łdach, a w gło­wie, ni­czym dzie­ci­ęcy bąk, wi­ru­ją mi barw­ne wspo­mnie­nia. Oczy­wi­ście czu­ję też pro­szek do pra­nia i mo­gła­bym od­na­le­źć tę samą mar­kę, gdy­bym tyl­ko mia­ła czas, ener­gię i wy­star­cza­jąco mało skru­pu­łów, by na­rzu­cić swo­jej ro­dzi­nie zna­jo­my za­pa­szek bur­de­lu, w któ­rym pra­co­wa­łam przez dwa lata. Ale skąd wzi­ąć kwa­śna­wy ak­cent woni zgrza­nych mężczyzn, wi­jących się, jęczących dziew­czyn, potu, śli­ny i in­nych ludz­kich wy­dzie­lin, któ­re za­schły na włók­nach, oraz du­szącą, cza­sem nie­zno­śną nutę nie­bie­skie­go my­dła, uży­wa­ne­go przez klien­tów w ła­zien­ce? Na­wet gdy­bym jej nie pra­ła, na­rzu­ta, wy­sta­wio­na na dzia­ła­nie po­wie­trza w po­ko­ju, prze­si­ąkła­by w ko­ńcu za­pa­chem Mło­de­go, du­chy Domu (do któ­rych na­le­żę) ulot­ni­ły­by się i dzień po dniu wy­chwy­ty­wa­ła­bym co­raz sub­tel­niej­szą stru­żkę, aż ha­fto­wa­na płach­ta trzy me­try na trzy prze­isto­czy­ła­by się w dzie­wi­czą kan­wę pach­nącą pam­per­sa­mi i czy­stym nie­mow­lęcym cia­łkiem.

Mu­sia­ła­bym za­kon­ser­wo­wać tę na­rzu­tę jak śre­dnio­wiecz­ną ksi­ęgę i roz­kła­dać ją z za­cho­wa­niem wszel­kich środ­ków ostro­żno­ści, w opty­mal­nych wa­run­kach, bez na­ra­ża­nia jej na gwa­łtow­ne ru­chy i świa­tło. Bio­rąc ją do sie­bie, mia­łam nie­ja­sne prze­świad­cze­nie, że nie za­mkną Domu, że w ostat­niej chwi­li coś albo ktoś nas oca­li, że znaj­dą się inne ru­pie­cie do ko­cha­nia i da­rze­nia nie­na­wi­ścią – i że na­wet je­śli Dom znik­nie, to od­ro­dzi się gdzie in­dziej. Tak wie­le prze­nio­słam do swo­je­go miesz­ka­nia – łó­żko Śnie­żki, lu­stra, szaf­kę noc­ną, sto­lik do kawy, ręcz­ni­ki, mały wen­ty­la­tor – wie­rząc, że dzi­ęki temu pa­mi­ęć o Domu prze­trwa. Jed­nak przed­mio­ty po­tra­fią akli­ma­ty­zo­wać się w spo­sób nie­zwy­kle wdzi­ęcz­ny i dys­kret­ny…

Gdy od­wie­dzi­ła nas bab­cia, spy­ta­ła za­chwy­co­na, gdzie zna­le­źli­śmy ta­kie pi­ęk­ne i so­lid­ne łó­żko; za­sko­czo­na na­po­mknęłam coś o pchlim tar­gu w Re­inic­ken­dor­fie, mimo że wszyst­ko w tym łó­żku krzy­cza­ło „bur­del”. Bo któż mógł pra­gnąć lu­stra wbu­do­wa­ne­go w we­zgło­wie ozdo­bio­ne ro­man­tycz­ny­mi od­le­wa­mi go­łębi i ukwie­co­nych wie­ńców lau­ro­wych? Jed­nak tu­taj, w po­ko­ju, wy­zu­te z ża­ło­sne­go ero­ty­zmu, łó­żko wy­gląda­ło skrom­nie jak nie­ocze­ki­wa­ny, tani, oka­zyj­ny za­kup i gdy oświad­czy­łam, że kosz­to­wa­ło za­le­d­wie trzy­dzie­ści euro, bab­cia po­wtó­rzy­ła, że jest na­praw­dę uro­cze. Jak nam się uda­ło je tu­taj wnie­ść?

„Och, to była nie­opi­sa­na męczar­nia” – usły­sza­łam włas­ny głos. Tego dnia strasz­nie lało i wsta­li­śmy o siód­mej, by wy­po­ży­czyć fur­go­net­kę na dru­gim ko­ńcu Ber­li­na, bo by­łam bar­dzo za­chłan­na i oprócz łó­żka mu­sie­li­śmy prze­wie­źć jesz­cze czte­ry lu­stra, dwa sto­ły i spo­rą ilo­ść ru­pie­ci, któ­rych bym na­wet nie ob­da­rzy­ła spoj­rze­niem, gdy­bym nie ob­co­wa­ła z nimi w tym domu. Za­par­ko­wa­li­śmy na chod­ni­ku tuż przed drzwia­mi, przez któ­re wcho­dzi­ły i wy­cho­dzi­ły moje ko­le­żan­ki po fa­chu oraz gru­pa ro­syj­skich ro­bot­ni­ków, uzbro­jo­nych w miar­ki i w śru­bo­kręty. Po raz pierw­szy wi­dzia­łam te drzwi tak roz­pacz­li­wie zie­jące mi­ędzy dwie­ma ku­la­mi buksz­pa­nu. Pa­no­wał tu na­strój nie prze­pro­wadz­ki, lecz upa­dło­ści, eg­ze­ku­cji ko­mor­ni­czej i pa­nicz­nej uciecz­ki. Pierw­sze pi­ętro było już ca­łkiem pu­ste. Prze­cho­dząc obok, Jut­ta omio­tła po­miesz­cze­nie smut­nym po­włó­czy­stym spoj­rze­niem i wes­tchnęła: „To ci stra­ta, co nie?”. Wy­szła, twier­dząc, że jest umó­wio­na, ale my­ślę, że przede wszyst­kim nie mo­gła pa­trzeć, jak łó­żko zni­ka z jej po­ko­ju. De­mon­taż za­jął nam go­dzi­nę, bo me­bel skła­dał się z trzech nie­wia­ry­god­nie ci­ężkich ele­men­tów, ab­so­lut­nie nie­prze­zna­czo­nych do trans­por­tu. Ktoś wy­my­ślił go spe­cjal­nie do tego po­ko­ju, któ­re­go nie miał ni­g­dy opusz­czać. Rama zro­bio­na jest ze zwy­kłych li­tych de­sek, mo­żna po niej ska­kać z ca­łych sił i ni­g­dy nie za­skrzy­pi, w tym celu po­wsta­ła, jest po to, by zno­sić gwa­łtow­ne ru­chy, moc­ne do­pchni­ęcia, noce po­ślub­ne, dzi­kie i chwi­lo­we uści­ski – a nie po to, by na tym łó­żku spać. Swo­ją dro­gą to wła­śnie dla­te­go tak do­brze się na nim za­sy­pia. Za­pa­da­my się w nie, obez­wład­nie­ni wy­czer­pa­niem wszyst­kich lu­dzi, któ­rzy ba­rasz­ko­wa­li tu w ci­ągu czter­dzie­stu lat. Ale o tym nie wie nikt – poza mną. A mnie za­wsze scho­dzi tro­chę cza­su, za­nim za­mknę oczy, bo na chwi­lę za­po­mi­nam o zmęcze­niu, zdjęta po­trze­bą przej­rze­nia się w lu­strze. Gdy od­wra­cam gło­wę, mam wra­że­nie, że za ku­la­mi mo­ich ku­sząco wy­pi­ętych po­ślad­ków zo­ba­czę bia­łą ko­mo­dę, gdzie Inge trzy­ma­ła po­ściel, lamp­kę w kszta­łcie gwiaz­dy, prze­sło­dzo­ny por­tret blon­dy­ny wy­gląda­jącej przez okno, i już nie­mal sły­szę mu­zycz­ną pap­kę, któ­ra sączy­ła się z gło­śni­ków, a któ­rą za­głu­sza­łam wła­sną play­li­stą z od­twa­rza­cza hi-fi. Tam­te­go dnia my­śla­łam już, że ni­g­dy nie wy­do­sta­nie­my łó­żka z po­ko­ju. Że trze­ba je będzie po­ka­wa­łko­wać, jak to ro­bio­no kie­dyś z dzie­ćmi, gdy od­wra­ca­ły się po­ślad­ka­mi i nie mo­żna ich było uro­dzić. Na­wet po od­kręce­niu pi­ęćdzie­si­ęciu śru­bek rama pękła, gdy pró­bo­wa­li­śmy ją pod­nie­ść. Nie da­li­śmy rady i mu­sie­li­śmy za­wo­łać na po­moc pi­ęciu Ro­sjan, de­mon­tu­jących inne łó­żko w in­nym po­ko­ju. Wy­gląda­li jak gra­ba­rze. Spoj­rza­łam na par­kiet, ja­śniej­szy w miej­scu, w któ­rym sta­ło łó­żko, i po­my­śla­łam, że kie­dy te klep­ki ostat­nio wdzia­ły świa­tło, sze­fo­wa była mło­dziut­ką ko­bie­tą, a trzech czwar­tych dziew­czyn, któ­re prze­wi­nęły się przez ten po­kój, nie było jesz­cze na świe­cie. Kurz był tak samo sta­ry. Za­ła­do­wa­li­śmy fur­go­net­kę i ru­szy­li­śmy wy­ko­ńcze­ni, upa­pra­ni, i wte­dy po raz ostat­ni wi­dzia­łam tam­tą ka­mie­ni­cę, tam­te po­ko­je, tam­te kule buksz­pa­nu, uli­cę Wil­mers­dorf, i po raz ostat­ni czu­łam tam­ten za­pach.

Za­miast to wszyst­ko opo­wie­dzieć, brnę w hi­sto­ryj­kę o opatrz­no­ścio­wym pchlim tar­gu, na któ­rym dwa lu­stra, kosz­tu­jące wy­jścio­wo czte­ry­sta euro (jak po­da­je met­ka na od­wro­cie), zo­sta­ły nam od­stąpio­ne za dwa­dzie­ścia pro­cent ceny. I ta lam­pa, i te ręcz­ni­ki, i te pod­staw­ki… je­dy­ną rze­czą, któ­ra na­praw­dę pach­nie bur­de­lem, jest na­rzu­ta; ukry­wam ją jak suk­nię na ślub, od­wo­ła­ny z tra­gicz­ne­go po­wo­du. Nie mo­gła­bym wy­tłu­ma­czyć jej za­ku­pu, tak bar­dzo nie tra­fia w mój gust. Jej war­to­ść jest czy­sto sen­ty­men­tal­na. A sen­ty­men­ty te wy­da­ją się nie­mo­żli­we do wy­tłu­ma­cze­nia – i dla­te­go pi­szę tę ksi­ążkę.

Poza tym nie mam wy­bo­ru, bo Mło­dy wła­śnie rzu­cił mi się w ra­mio­na, go­lu­sie­ńki, tuż po kąpie­li, i ob­fi­cie ob­si­kał na­rzu­tę – więc te­raz mu­szę ją wy­prać. Za­wsze mo­żna li­czyć na dzie­ci w kwe­stii za­mkni­ęcia roz­dzia­łów, któ­rych nie chce­my jesz­cze za­my­kać. W tym miej­scu za­czy­na się roz­sta­nie.

I moja ksi­ążka.

„Nie na­le­ża­ło cho­dzić tam,

gdzie miesz­ka­ła dama w roz­ło­ży­stych i pi­ęk­nych suk­niach.

Nikt z nią nie roz­ma­wiał, nikt się jej na­wet

nie kła­niał. Po­ry­wa­ła ma­łych chłop­ców.

Jej dom był ich pe­łen. Pe­łen ma­łych chłop­ców,

któ­rych już nikt ni­g­dy nie wi­dział i ni­g­dy nie zo­ba­czy,

bo po­że­ra­ła ich, jed­ne­go po dru­gim.

Dama w roz­ło­ży­stych i pi­ęk­nych suk­niach

była dziew­czy­ną lek­kich oby­cza­jów”.

Lo­uis Ca­la­fer­te, La méca­ni­que des fem­mes

„Doch die Leu­te im be­set­zen Haus

rie­fen: »Ihr kriegt uns hier nicht raus!

Das ist unser Haus, Schmeiβt doch en­dlich

Schmidt und Press

und Mosch aus Kreu­zberg raus!«”.

Ton Ste­ine Scher­ben, Rauch-Haus-Song

Se­ason of the Witch, Do­no­van

Kiedy tak na­praw­dę za­częłam o tym my­śleć? Wpa­da­łam w ży­ciu na ró­żne dur­ne po­my­sły, ale zda­je się, że ten mia­łam w gło­wie za­wsze, bar­dziej lub mniej świa­do­mie.

Może po­ja­wił się po pro­stu dwa­dzie­ścia pięć lat temu, w No­gent, po­wiedz­my, 14 grud­nia. A może de­ka­dę pó­źniej, gdy od­ró­żnia­łam już małe dziew­czyn­ki od ko­biet. A może wte­dy, gdy za­częłam czy­tać. A może, gdy do­ta­rło do mnie, że nie za­trzy­mam przy so­bie Jo­se­pha, i szłam sama, smut­na, sze­ro­ki­mi uli­ca­mi Ber­li­na, ca­ły­mi w szro­nie. Ta po­wie­ść mo­gła­by za­czy­nać się do­kład­nie w tym miej­scu. Stépha­ne, któ­ry mnie od­wie­dził i na pew­no bar­dzo tego ża­łu­je, śpi moc­no obok i nie dość, że mi za­brał całą kołd­rę, to jesz­cze wy­da­je głu­che, zna­czące chrap­ni­ęcia. Sko­ro nie je­stem w sta­nie za­snąć obok mężczy­zny, któ­ry chra­pie, a chra­pie rów­nież dla­te­go, że nie jest naj­młod­szy, to ozna­cza, że po raz ko­lej­ny zbłądzi­łam; że wbrew wszel­kim ocze­ki­wa­niom i po­mi­mo mi­ło­ści, jaką da­rzę Stépha­ne’a, tym, cze­go mi trze­ba, jest chło­pak o nie­zat­ka­nych, no­wiut­kich za­to­kach – ina­czej mó­wi­ąc, chło­pak w moim wie­ku. Czy to w ogó­le mo­żli­we?

Fakt, jest Jo­seph. Jo­seph – po­wta­rza­nie tego imie­nia w ciem­no­ści, bez­gło­śne wy­po­wia­da­nie go, by po­czuć piesz­czo­tę mu­ska­jących się na­wza­jem warg, spra­wia mi ból, któ­re­go nie po­tra­fię na­zwać. I być może tak jest le­piej. Może nie po­win­nam mie­szać Jo­se­pha do tej opo­wie­ści. Gdy ktoś od­cho­dzi, jest tak, jak­by uma­rł – tyl­ko nie mo­żna od­być ża­ło­by, bo myśl, że ta oso­ba na­dal żyje, i to gdzieś nie­da­le­ko, lecz po­sta­no­wi­ła prze­stać dla nas ist­nieć, bez­u­stan­nie sy­pie sól na na­sze rany. To jest śmie­rć. I przy­czy­ni­łam się do śmier­ci Jo­se­pha, tak jak stop­nio­wo przy­czy­nia­łam się do za­bi­ja­nia wszyst­kich lu­dzi, któ­rych ko­cham.

Ro­zu­miem jego wo­bec mnie nie­na­wi­ść, jego nie­na­wi­ść, któ­ra w po­rów­na­niu z moją do sa­mej sie­bie wy­gląda jak mgli­sta an­ty­pa­tia. Wy­je­cha­łam do Ber­li­na, bo je­stem tchó­rzem i nie zna­la­złam in­ne­go spo­so­bu, by dać mu do zro­zu­mie­nia, że nie ma dla mnie na­dziei. Że nie ma dla nas na­dziei. By­łam prze­ko­na­na, że znaj­dę tu, w tym mie­ście, lu­dzi po­dob­nych do mnie. Nie wiem jesz­cze, czy ist­nie­ją na świe­cie lu­dzie tacy jak ja, ale uli­ca bez­ustan­nie mnie woła, krzy­cząc gło­śno, wy­ko­rzy­stu­jąc naj­mniej­szy pre­tekst. Od­kąd od­sze­dł Jo­seph, mam wra­że­nie, że wstrzy­mu­ję od­dech, do­pó­ki nie je­stem na ze­wnątrz, nie cho­dzę. A te­raz, gdy Stépha­ne śpi, tak moc­no, jak tyl­ko to mo­żli­we, nie wi­dzę ni­cze­go, co mo­gło­by prze­szko­dzić mi w za­czerp­ni­ęciu no­we­go od­de­chu. Ubie­ram się za­tem, by uciec. Gdy nie było tu jesz­cze Stépha­ne’a, umie­ra­łam z sa­mot­no­ści – wy­star­czy­ło jed­nak, że się po­ja­wił, a ja już tęsk­nię za samą sobą, tak jak wte­dy, gdy ktoś, kto­kol­wiek, ocze­ku­je, że będę mu to­wa­rzy­szyć. Stąd wła­śnie te na­głe uciecz­ki – i wszyst­ko, łącz­nie z chrzęstem sznu­ró­wek, któ­re wi­ążę, wstrzy­mu­jąc od­dech, aż do strzy­ka­nia w ko­la­nach, gdy ku­cam po to­reb­kę, zda­je się dzia­łać na moją nie­ko­rzy­ść, a sprzy­jać oso­bie, któ­ra śpi. Lecz, dzi­ęki Bogu, na­wet gdy­by w sy­pial­ni ktoś wy­strze­lił z ar­ma­ty, Stépha­ne nie otwo­rzy­łby oka. Za­my­ka­jąc za sobą drzwi, czu­ję taką samą wy­szar­pa­ną wol­no­ść, jaką musi czuć fa­cet, któ­ry wra­ca do domu po tym, jak po­de­rwał, a po­tem prze­le­ciał dziew­czy­nę spo­tka­ną w ba­rze.

Od kil­ku lat czu­ję się jak w po­trza­sku mi­ędzy ko­bie­tą a mężczy­zną. Och, tak na­praw­dę to od za­wsze. Ni­g­dy nie ude­rzy­ło mnie to tak moc­no jak w Ber­li­nie, pod­czas mo­ich noc­nych sa­mot­nych spa­ce­rów po sze­ro­kich ar­te­riach, gdzie kwit­ną pro­sty­tut­ki. Od­no­szę wra­że­nie, że wy­ra­sta­ją na mo­jej dro­dze wszędzie, do­kąd pój­dę. Oko­ło szes­na­stej uli­ca jest pu­sta, ale gdy tyl­ko ca­łkiem zaj­dzie sło­ńce (bar­dzo wcze­śnie, jak to w Ber­li­nie w lu­tym), nie zdążysz mru­gnąć, a chod­nik sztur­mu­ją le­gio­ny dziew­czyn w dłu­gich ko­za­kach, z sa­szet­ka­mi na pa­skach. Od­kąd tu miesz­kam, mam wra­że­nie, że mi­jam za­wsze te same, i gdy­bym nie była tak nie­śmia­ła wo­bec ko­biet, chęt­nie wi­ta­ła­bym się z nimi jak z ka­żdym skle­pi­ka­rzem w dziel­ni­cy. Może z cza­sem za­częły mnie brać za po­li­cjant­kę w cy­wi­lu albo za po­ten­cjal­ną ko­le­żan­kę po fa­chu, któ­ra przy­szła ob­cza­ić wa­run­ki. Nie­da­le­ko stąd mam swo­ją oazę spo­ko­ju – ław­kę usta­wio­ną ide­al­nie pod la­tar­nią; sia­dam na niej i uda­ję, że czy­tam, albo na­praw­dę czy­tam, a jed­no­cze­śnie zer­kam na ich cie­nie, kła­dące się tuż obok mo­je­go.

Za ka­żdym ra­zem my­ślę: oto ko­bie­ty, któ­re na­praw­dę są ko­bie­ta­mi, któ­re na­praw­dę są tyl­ko tym. Oto isto­ty wy­bit­nie sek­su­al­ne, któ­re mo­żna okre­ślić bez żad­ne­go tru­du. Gdy­by na­wet była w nich ja­kaś dwu­znacz­no­ść, uto­nęła­by w nad­mia­rze ozdob­ni­ków i fe­ro­mo­nów, któ­ry­mi prze­sy­ca­ją ten ka­wa­łek bru­ku. Po Jo­se­phie zo­sta­ło mi skrzy­wio­ne prze­ko­na­nie, że ko­bie­ta, któ­ra pie­przy się jak mężczy­zna – czy­li z rów­ną swo­bo­dą – może być tyl­ko kur­wą, nie­za­le­żnie od ubio­ru lub spoj­rzeń, z ja­ki­mi się od­da­je. To wie­le mówi o trud­no­ściach Jo­se­pha z jed­no­znacz­nym okre­śle­niem mnie przez te trzy lata, któ­re dzie­li­li­śmy, oscy­lu­jąc sta­le mi­ędzy sza­lo­ną mi­ło­ścią a skraj­ną nie­na­wi­ścią. Wpraw­dzie na po­cząt­ku nie do­ga­da­li­śmy się co do pew­nych kwe­stii, ale Jo­seph wresz­cie zro­zu­miał (choć nie za­ak­cep­to­wał), że od­da­nie i fan­ta­zja, ja­ki­mi wy­ka­zy­wa­łam się w łó­żku, nie były – oj, nie – za­re­zer­wo­wa­ne dla nie­go, i w do­dat­ku nie cze­ka­łam dłu­go, by się z tym ujaw­nić. Przy­pusz­czam, że zro­zu­miał też, iż moje po­żąda­nie nie było skie­ro­wa­ne do jed­ne­go kon­kret­ne­go mężczy­zny, lecz do ca­łe­go ga­tun­ku męskie­go, tar­ga­ne­go nie­zro­zu­mia­ły­mi po­pęda­mi, któ­re nie mia­ły zwi­ąz­ku z cie­le­snym bło­go­sta­nem. Spędzi­łam tak wie­le lat na in­te­lek­tu­ali­zo­wa­niu po­żąda­nia, i w ogó­le cia­ła, że do za­spo­ko­je­nia mo­gło u mnie do­jść bez ści­ągni­ęcia cho­ćby jed­nej części gar­de­ro­by. Jak? Nie mam po­jęcia. Praw­do­po­dob­nie wła­śnie dla­te­go na­dal to ro­bię, na­dal się pie­przę i my­ślę, że, wbrew wszel­kim ocze­ki­wa­niom, roz­wi­ąza­nie znaj­dę wła­śnie w tym.

Praw­da jest taka, że od­kąd od­sze­dł Jo­seph, ulot­ni­ła się wszel­ka idea fi­zycz­ne­go za­spo­ko­je­nia. Już na­wet o tym nie my­ślę, to jest po pro­stu nie­mo­żli­we – żeby mieć or­gazm z kimś in­nym niż on. Wła­sną roz­kosz od­da­ję temu, kto aku­rat pode mną leży, a ja pa­trzę na nie­go i mi­ędzy uda­mi skry­wam nie­zro­zu­mia­łą ta­jem­ni­cę, prze­ko­na­na, że zbli­żą mnie do niej ka­wal­ka­dy, pod­czas któ­rych ak­tyw­ny jest tyl­ko mój mózg. Moje cia­ło chęt­nie pod­da­je się tej ma­ska­ra­dzie, lecz choć się mio­tam, choć wy­ko­nu­ję naj­bar­dziej kar­ko­łom­ne wy­gi­ba­sy, w gło­wie cały czas dźwi­ęczy spo­koj­ny, zim­ny głos przy­cza­jo­ne­go dra­pie­żni­ka: „On już chy­ba za­raz doj­dzie. Je­śli będziesz go pie­ścić w ten spo­sób, to wła­śnie się sta­nie. Je­śli zwol­nisz, opó­źnisz wy­trysk, ale spójrz, jak wło­ski jeżą się na jego kla­cie, zo­bacz gęsią skór­kę na brzu­chu – on już na­praw­dę ko­ńczy. Pa­trzy na two­je po­dry­gu­jące pier­si i ten wi­dok za­bie­rze go na dno pie­kieł”.

A na ten głos na­kła­da się dru­gi, nie­sto­sow­nie dzie­cin­ny gło­sik tej części mnie, któ­ra za­trzy­ma­ła się w roz­wo­ju na pi­ęt­na­stym roku ży­cia, i nie może się na­dzi­wić! Więc to ru­chy two­ichpier­si do­pro­wa­dzą go do or­ga­zmu, two­ich pier­si, tych ma­łych pier­si, o któ­rych ni­g­dy nie my­śla­łaś, że mogą być czy­mś in­nym niż je­dy­nie de­ko­ra­cją. Two­je cia­ło, twój za­pach, spo­sób, w jaki się po­ru­szasz, dźwi­ęki, któ­re wy­da­jesz – je­steś tyl­ko po­wło­ką i ta po­wło­ka wy­sy­sa z nie­go po­wo­li całą zim­ną krew, czy to nie jest coś w ro­dza­ju cudu? Ty je­steś cia­łem? Cia­łem, któ­re do­pro­wa­dza do or­ga­zmu? Bom­ba!

Mo­żna by po­my­śleć, że sko­ro od­da­ję się tej roz­ryw­ce już od kil­ku lat, ów po­cząt­ko­wy za­chwyt się przy­ta­rł – ale nie. Na ka­żde­go mężczy­znę, któ­ry mnie za­cze­pia i w bar­dziej lub mniej sub­tel­ny spo­sób su­ge­ru­je, że chce iść ze mną do łó­żka, re­agu­ję jak na oka­zję i chcę ją zła­pać na­tych­miast, za­nim znik­nie. Jak­by gro­zi­ło mi, że znów obu­dzę się w skó­rze dziew­czy­ny, któ­ra roz­pa­cza­ła, że jest dla chło­pa­ków wy­łącz­nie kum­pel­ką w oku­la­rach. I za­sta­na­wiam się, co może się dziać w gło­wie dziw­ki, jak zbu­do­wa­ne jest jej ego, jej sa­mo­oce­na. Ta, na któ­rą pa­trzę ze swo­jej skost­nia­łej z zim­na ła­wecz­ki, jest mło­dą blon­dyn­ką. Pali vo­gue’a, prze­mie­rza­jąc chod­nik. Tak jak jej ko­le­żan­ki w ca­łym Ber­li­nie, ma na no­gach ska­jo­we ko­za­ki do po­ło­wy uda. Świa­tło lamp od­bi­ja się w nich, ci­ągnie oko i już go nie pusz­cza. Dzie­wi­czo bia­łe ko­za­ki na ko­tur­nach, któ­re krzy­czą: „Do wy­na­jęcia!”, jesz­cze gło­śniej niż jej lu­bie­żne spoj­rze­nia. W ko­za­ki ma wpusz­czo­ne no­gaw­ki ja­snych dżin­sów, któ­re ob­ci­ska­ją jej wzru­sza­jące dziew­częce uda, a do tego ja­skra­wą sa­szet­kę, kon­tra­stu­jącą w spo­sób dziw­nie prze­my­śla­ny z kusą kurt­ką ze sztucz­ne­go fu­ter­ka. Na tym lo­do­wa­tym wie­trze jej bu­źka jest ró­żo­wa i tro­chę wil­got­na, a dłu­gie, pra­wie bia­łe ko­smy­ki fru­wa­ją wo­kół gło­wy i skrzą się w si­wych smu­gach dymu z pa­pie­ro­sa.

Po mi­nie, z jaką wy­dmu­chu­je dym, po­zna­ję, że jest co naj­mniej pięć lat młod­sza ode mnie. Pięć lat, za­tem nie prze­kro­czy­ła dwu­dziest­ki, a jak wy­my­śl­nie się po­ru­sza, jak świa­do­ma jest swo­je­go cia­ła! Już same te ob­ca­sy: nikt nie da­łby rady na tym cho­dzić, ja na pew­no nie, a tu sta­no­wią przedłu­że­nie jej nóg, rów­nie na­tu­ral­ne jak gołe sto­py. I ten od­głos, prze­ci­ągły stu­kot dzie­si­ęciu kro­ków tam i z po­wro­tem, w gra­ni­cach jej re­wi­ru…. Słu­cha­jąc go, wie się, że ta­kie­go ryt­mu nie może wy­gry­wać dziew­czy­na roz­chwia­na, któ­ra w ka­żdej chwi­li może skręcić kost­kę – za tym dźwi­ękiem kry­je się siłą rze­czy ko­bie­ta agre­syw­nie uwo­dzi­ciel­ska i świa­do­ma sie­bie. I w ogó­le te ubra­nia, te wło­sy, ma­ki­jaż – to ste­reo­typ za­lot­no­ści, cho­le­ra! Jak ona może w tym wie­ku łączyć ze sobą wszyst­kie te sztucz­ki, wszyst­kie te lepy i nie wy­glądać przy tym jak dziew­czyn­ka, któ­ra splądro­wa­ła sza­fę mat­ki? Czy ona w ogó­le o tym wie? Jak to jest mieć świa­do­mo­ść, że w ka­żdym mi­ja­nym mężczy­źnie wy­wo­łu­je się – czy się tego chce, czy nie – lu­bie­żne my­śli? Jak to jest być kimś ta­kim, na uli­cy, wśród sa­mo­cho­dów i prze­chod­niów, jak to jest przy­po­mi­nać w spo­sób do­no­śny i bez­li­to­sny o wy­ższo­ści żądzy nad całą resz­tą?

I co by po­wie­dział Stépha­ne, przy któ­rym nie śmiem już no­sić ta­kich stro­jów, od­kąd w Pa­ry­żu, kro­cząc w nie­bo­tycz­nie dro­gich bot­kach, ru­nęłam jak dłu­ga na prze­jściu dla pie­szych? Po­tem na­stąpi­ło kil­ka ci­ągnących się w nie­sko­ńczo­no­ść se­kund, pod­czas któ­rych Stépha­ne i kil­ku ga­piów, z tru­dem po­wstrzy­mu­jąc śmiech, przy­szło mi z po­mo­cą – a brak maj­tek na­ra­ził tych po­czci­wych lu­dzi na wi­dok mo­jej prze­ra­żo­nej kęp­ki. Choć mi­nęło już spo­ro cza­su, Stépha­ne i ja ni­g­dy nie śmia­li­śmy się z tego ra­zem, to prze­mil­cze­nie tkwi­ło nie­ru­cho­me mi­ędzy nami, po­wa­żne i ci­ężkie jak te­mat, któ­ry wy­star­czy lek­ko mu­snąć, by wy­wo­łać kłót­nię. Ze swo­jej stro­ny nie pró­bo­wa­łam go po­dej­mo­wać z oczy­wi­stych po­wo­dów: ura­żo­nej ko­bie­cej am­bi­cji i dumy; ale ni­g­dy nie uda­ło mi się usta­lić, co po­wstrzy­my­wa­ło Stépha­ne’a, może po pro­stu bał się, że mnie wku­rzy, przy­po­mi­na­jąc o tam­tym wie­czo­rze (bo ciąg dal­szy nie zre­kom­pen­so­wał mi upad­ku i był tyl­ko se­kwen­cją prztycz­ków w nos w klu­bie dla swin­ger­sów – w su­mie dłu­gim i przy­krym upad­kiem na ob­ca­sach dla ego nas oboj­ga). Albo po pro­stu go to nie śmie­szy­ło. Ta opcja skła­nia­ła mnie do re­flek­sji: może Stépha­ne i ja mie­li­śmy od­mien­ne po­czu­cie hu­mo­ru, co wy­ja­śnia­ło­by zmo­wę mil­cze­nia wo­kół tej sce­ny i in­nych, mniej zna­czących, w roli głów­nej ze mną, ubra­ną w fa­ta­łasz­ki, któ­re dla in­nych ko­biet są na­tu­ral­ne jak od­dech, a dla mnie oka­za­ły się nie­mo­żli­we do opa­no­wa­nia. Te­raz wi­dzę, że żar­to­wa­nie z cze­goś ta­kie­go było mu rów­nie obce jak śmiech z oso­by oty­łej, któ­ra wsko­czy­ła na bom­bę do ba­se­nu – bo nie na­le­ży kpić z ni­czy­je­go ka­lec­twa. I być może wła­śnie z tym mu się ko­ja­rzy­łam, gdy ku­śty­ka­łam na ob­ca­sach, z tru­dem kry­jąc cier­pie­nie. Gdy­by mógł po­dzi­wiać, tak jak ja po­dzi­wiam te­raz, wdzi­ęk tej post-na­sto­lat­ki prze­mie­rza­jącej kil­ka me­trów chod­ni­ka bez żad­nych oznak nie­wy­go­dy, przy­zna­łby bez wąt­pie­nia, że mój brak ta­len­tu dla tego typu rze­czy jest po pro­stu wro­dzo­ny.

Czy by­ła­by to od­po­wie­dź na py­ta­nia, któ­re za­da­ję so­bie, gdy tyl­ko Stépha­ne po­ja­wia się w po­bli­żu? To bez­u­stan­ne po­czu­cie, że sta­ram się po­go­dzić dwa rów­no­le­głe świa­ty, od­dzie­lo­ne nie prze­strze­nią, lecz cza­sem, do tego stop­nia, że gdy­bym chcia­ła po­czuć się bli­sko Stépha­ne’a, mu­sia­ła­bym użyć ja­kie­jś fan­ta­stycz­nej ma­chi­ny, któ­rą wy­naj­dą za ty­si­ąc albo za dwa ty­si­ące lat. To, czy no­szę ob­ca­sy, czy nie, w ża­den spo­sób nie wpły­wa na na­szą bli­sko­ść – sta­no­wi wy­łącz­nie symp­tom: dla nie­go nie je­stem ko­bie­tą. Albo ra­czej: jesz­cze nie. Albo na­wet je­śli nią je­stem, co prze­cież wi­dać wy­ra­źnie, kie­dy się roz­bio­rę, to bra­ku­je mi kil­ku de­kad pra­cy nad sobą pod jarz­mem męskie­go po­żąda­nia. Tym, cze­go bra­ku­je mi, by za­fa­scy­no­wać Stépha­ne’a, jest do­bra wola oraz obo­jęt­no­ść, z jaką po­win­nam cho­dzić na ob­ca­sach po zdra­dli­wym pa­ry­skim bru­ku albo po scho­dach bez po­ręczy, wio­dących do prze­re­kla­mo­wa­nych klu­bów, w któ­rych się de­ko­wa­li­śmy, praw­do­po­dob­nie rów­nież dla­te­go, że na mo­jej twa­rzy ma­lo­wa­ły się ból i nie­doj­rza­ło­ść. Bra­ku­je mi wzro­stu in­nych ko­biet, ubra­nych, by za­bi­jać, a tych osiem, dzie­si­ęć cen­ty­me­trów pro­wo­ka­cji daje im złu­dze­nie, że do­mi­nu­ją nad mężczy­zna­mi. Bra­ku­je mi umie­jęt­no­ści pa­trze­nia na nie­go z góry, jak na ka­żde­go in­ne­go mężczy­znę, któ­re­go mam gdzieś.

Do­brze to czu­ję, gdy spa­ce­ru­je­my lub idzie­my na ko­la­cję; czu­ję, że nie li­cząc kil­ku wspól­nych po­glądów i iden­tycz­nej wra­żli­wo­ści, je­ste­śmy naj­go­rzej do­bra­ną parą, jaką tyl­ko mo­żna so­bie wy­obra­zić. On nie zno­si my­śli, że wy­gląda jak oj­ciec, któ­ry za­brał do knaj­py cór­kę miesz­ka­jącą w Ber­li­nie. Ale czy może być ina­czej, sko­ro wolę ubie­rać się jak jego cór­ka i wy­ka­zu­jąc się swo­istą kla­są, nie po­zwa­lam so­bie na stro­je pan­ny do to­wa­rzy­stwa, któ­ra wy­szła z klien­tem. Je­stem pew­na, że on wo­la­łby tę opcję. Stépha­ne ni­g­dy nie po­zwo­li­łby so­bie na pu­blicz­ny po­ca­łu­nek, trzy­ma się swo­je­go sta­now­cze­go tonu i szorst­kich ma­nier, za­gu­bio­ny mi­ędzy po­sta­wą przy­ja­cie­la a ko­chan­ka, a gdy się śmie­je i gdy robi mi się mi­ęk­ko na dźwi­ęk tego doj­rza­łe­go, sek­sow­ne­go śmie­chu, za­ci­skam pod sto­łem dłoń na swo­im udzie, żeby nie zła­pać za udo jego. Przy­szło mi kie­dyś do gło­wy, że nie ca­łu­je mnie w miej­scach pu­blicz­nych nie ze względu na in­nych, lecz dla­te­go, że nie ma na to ocho­ty, bo spa­ce­ry po Ber­li­nie, któ­re uwa­ża za zbyt dłu­gie, wy­czer­pu­ją go rów­nie moc­no jak moje bez­u­stan­ne py­ta­nia i pra­gnie­nie, by wie­dzieć wi­ęcej i wi­ęcej; że mój nie­prze­rwa­ny sło­wo­tok, wy­ni­ka­jący z nie­śmia­ło­ści, ze stra­chu, że mu się znu­dzę, dusi go, za­miast do­star­czać mu roz­ryw­ki, i że przy mnie Stépha­ne za­wsze tęsk­ni za swo­ją sa­mot­no­ścią, tak jak ja tęsk­nię za swo­ją. Czas, któ­ry spędza­my ra­zem na ze­wnątrz, wy­ra­źnie nas wy­ka­ńcza, i tyl­ko w łó­żku, z dala od ludz­kich spoj­rzeń, Stépha­ne i ja – a w ka­żdym ra­zie na­sze cia­ła – za­zna­je­my cze­goś w ro­dza­ju uko­je­nia. To zna­czy, do­pó­ki on nie za­cznie chra­pać – bo tego nie­zna­ne­go mi wcze­śniej czyn­ni­ka nie bra­łam pod uwa­gę w swo­ich fan­ta­zjach o ro­man­sie; wte­dy bo­wiem do­cie­ra do mnie, że sko­ro ja je­stem dla nie­go za mło­da, to może i on jest za sta­ry dla mnie. To wy­ja­śnia­ło­by, dla­cze­go chcąc się do nie­go zbli­żyć, za­wsze mam wra­że­nie, że skła­dam dwa ele­men­ty z ró­żnych kom­ple­tów puz­zli. I dla­cze­go, gdy po jego wy­jściu czu­ję ulgę, że nie mu­szę już uda­wać cze­go­kol­wiek, to­wa­rzy­szy jej za­wsze żal, że nie by­łam bar­dziej tkli­wa, bar­dziej wy­ro­zu­mia­ła, że go w so­bie nie roz­ko­cha­łam.

Wy­obra­żam go so­bie w sa­mo­lo­cie po­wrot­nym, tego szorst­kie­go nie­dźwie­dzia, któ­ry wy­pe­łnia mój po­kój po­mru­ka­mi i za­bie­ra mi całą ko­łdrę, typa, któ­ry od­ma­wia dal­szych spa­ce­rów, do­pó­ki nie spre­cy­zu­ję celu włó­częgi, nie­cierp­liwi się, gdy mylę nu­me­ry ulic, mężczy­znę star­sze­go niż mój oj­ciec, prze­ra­żo­ne­go my­ślą, że mó­głby być cho­ćby na­miast­ką men­to­ra czy na­uczy­cie­la, fa­ce­ta, któ­re­go wku­rza moja cie­ka­wo­ść, lecz któ­ry tak pi­ęk­nie wy­po­wia­da moje imię w mo­men­tach roz­ko­szy… Jest taka świ­ęta chwi­la, gdy leżę na nim, wy­wy­ższo­na jak ni­g­dy, a Stépha­ne wy­gląda, jak­by to­nął, i w bia­łkach jego wy­wró­co­nych oczu wi­dzę swo­je kró­lew­skie, nie­mal mi­tycz­ne od­bi­cie – a on po­wta­rza: „Emma, skar­bie, skar­bie, och, Emma”, jak fa­cet za­to­pio­ny w ko­bie­cie, od któ­rej nie ró­żni go wiek i po­cho­dze­nie, nie jak fa­cet, któ­ry wła­śnie eja­ku­lu­je – a w ka­żdym ra­zie nie tyl­ko – lecz jak fa­cet, któ­ry ko­cha na­praw­dę. Pó­źniej ten trza­ska­jący ogień ga­śnie po­wo­li, roz­grze­wa­jąc do bia­ło­ści jego skó­rę; z gło­wą na mo­ich pier­siach Stépha­ne wzdy­cha bło­go, jest śle­py i głu­chy. Gdy otwie­ra oczy, ja za­my­kam swo­je, bo wła­dza, jaką naj­wy­ra­źniej na­da­ją mi moje łó­żko­we ta­len­ty, nie umniej­sza w ni­czym fak­tu, że ten mężczy­zna bu­dzi we mnie re­spekt. To jest prze­kle­ństwo, któ­re mimo wszyst­ko na­zy­wam mi­ło­ścią. Je­dy­ne chwi­le bli­sko­ści to te, któ­re on spędza we mnie. To ma­gia na­sze­go ro­man­su, te mo­men­ty po zbli­że­niu, gdy pa­trzę, jak on pa­trzy na mnie wspar­ty na łok­ciu, i głasz­cze mnie po wło­sach z czu­ło­ścią, z jaką mężczy­źni trak­tu­ją ko­bie­ty, któ­re wła­śnie po­sie­dli, i mo­żna by w tym wi­dzieć zwy­czaj­ną sce­nę łó­żko­wą dwoj­ga ko­chan­ków, gdy­by nie ta bez­rad­no­ść w jego oczach na myśl, że ta roz­kosz przy­szła ode mnie, od dziew­czyn­ki, któ­rej ni­g­dy nie po­ko­cha. Je­ste­śmy to­tal­nie ra­zem, a jed­no­cze­śnie sa­mot­ni jak ni­g­dy. Więc na­gle wy­da­je się nam, że będzie­my mo­gli się po­ko­chać. W mil­cze­niu i w kon­tem­pla­cji do­cie­ra do mnie, że ka­żde sło­wo mo­gło­by roz­bić ten kru­chy stan ła­ski, to na­sze ulot­ne po­ro­zu­mie­nie; a prze­cież chcia­ła­bym tyle po­wie­dzieć – i może wła­śnie w tym leży pro­blem, w nie­po­ha­mo­wa­nej po­trze­bie mó­wie­nia, choć prze­cież wy­star­czy nam ci­sza. Chcia­ła­bym po­wie­dzieć, że na­praw­dę jest ta­kie miej­sce i taka chwi­la, gdy Stépha­ne i ja się ko­cha­my, choć jest to ma­le­ńki punk­cik – i to wy­star­czy, że­by­śmy trwa­li ra­zem, aż do gra­nic snu, póki nie wto­pi­my się w noc. Rano wra­ca­my na daw­ne miej­sca, Stépha­ne do swo­ich wad, ja do swo­ich, słu­cham, jak na­rze­ka na zim­no, ska­rży się na od­le­gło­ści, i my­ślę o tym, co za­szło wczo­raj, gdy by­li­śmy w so­bie za­ko­cha­ni. Cier­pli­wie cze­kam na wie­czór, by po­no­wić eks­pe­ry­ment na tym zgry­źli­wym pi­sa­rzu, wy­mu­sić na nim od­da­nie i tę dziw­ną ja­sno­ść umy­słu, któ­re każą mu pi­sać do mnie z dru­gie­go ko­ńca świa­ta: „Być może w grun­cie rze­czy je­steś tą je­dy­ną”. Tak wie­le nie­pew­no­ści w jed­nym zda­niu, w jed­nym kon­te­kście. By uzy­skać tego typu wy­zna­nie, na­le­ży ze­brać w jed­nym miej­scu okre­ślo­ną licz­bę czyn­ni­ków: Stépha­ne musi być smut­ny albo wy­pa­tro­szo­ny z cy­ni­zmu przez or­gazm, lub po­rzu­co­ny przez któ­rąś ze swo­ich ko­cha­nek czy żon. Jed­nak tym, co dzie­li mnie od „je­steś tą je­dy­ną”, jest po­cząt­ko­we „być może” oraz „w grun­cie rze­czy”, któ­re na­le­ży tłu­ma­czyć jako „wbrew wszel­kiej lo­gi­ce i do­ko­naw­szy skru­pu­lat­nej oce­ny swo­jej sy­tu­acji”– tak, ale Ray­mond Ra­di­gu­et pi­sze, że mó­wi­ąc ko­bie­cie „ko­cham cię”, mo­żna sądzić, iż robi się to z wie­lu po­wo­dów in­nych niż mi­ło­ść, że się ją okła­mu­je; a jed­nak coś w tej wła­śnie chwi­li skło­ni­ło nas do po­wie­dze­nia „ko­cham cię”, więc siłą rze­czy jest to praw­da. Są chwi­le, gdy Stépha­ne i ja się ko­cha­my, za­zwy­czaj to czy­sty non­sens, lecz cza­sem po­ru­sza mnie praw­dzi­wo­ść tego kłam­stwa i wów­czas świat jawi mi się jako te­ry­to­rium wy­bit­nie wro­gie, na któ­rym on i ja wal­czy­my ra­mię w ra­mię – co już i tak jest lep­sze niż wro­gie te­ry­to­rium, gdzie je­stem sama prze­ciw­ko wszyst­kim, nie­praw­daż?

Wzdłuż chod­ni­ka, po któ­rym drep­cze pa­nien­ka, su­nie wóz po­li­cyj­ny i za­mie­ram na chwi­lę, my­śląc, że je­śli gli­nia­rze za­żąda­ją od niej do­ku­men­tów, to rów­nie do­brze będą mo­gli za­żądać ich od tej dziw­nej bab­ki, któ­ra o czwar­tej nad ra­nem czy­ta zmar­z­ni­ęta na ław­ce. A po­nie­waż wy­szłam bez pa­pie­rów i nie mam za­mia­ru spędzić nocy na po­ste­run­ku z po­wo­du nie­po­ro­zu­mie­nia (choć może tam wy­spa­ła­bym się le­piej niż u boku Stépha­ne’a), kry­ję się w cie­niu kasz­ta­now­ca i cze­kam, aż ra­dio­wóz od­je­dzie. Pa­nien­ka też się ulot­ni­ła i zo­stał po niej tyl­ko ka­wa­łek za­plu­te­go as­fal­tu, któ­ry pod jej sto­pa­mi wy­glądał jak kwiet­nik.

Sto­jąc w drzwiach, pa­trzę na cia­ło Stépha­ne’a, roz­wa­lo­ne po prze­kąt­nej na ca­łym ma­te­ra­cu. Już nie chra­pie; może wy­bił go z ryt­mu zgrzyt klu­cza, a może wcze­śniej moja obec­no­ść i cie­pło two­rzy­ły wa­run­ki sprzy­ja­jące chra­pa­niu. Roz­bie­ram się po­wo­li i sia­dam na brze­gu łó­żka w za­to­ce stwo­rzo­nej przez jego ko­la­na pod­ci­ągni­ęte w kie­run­ku twa­rzy. Rzad­ko mam oka­zję przy­glądać mu się w ten spo­sób, praw­dę mó­wi­ąc, jest to pierw­sza taka oka­zja – Stépha­ne ni­g­dy wcze­śniej u mnie nie spał. I siłą rze­czy, gdy wi­dzę go w tym sta­nie roz­pręże­nia, do­cie­ra do mnie z całą mocą, jak bar­dzo do sie­bie nie pa­su­je­my. To się rzu­ca w oczy. Pi­ęćdzie­si­ąt pięć lat, zro­zum­cie sami; może so­bie wy­glądać mło­dziej, ale prze­cież nikt nie da mu dwu­dziest­ki. Wszyst­ko w nim ema­nu­je doj­rza­ło­ścią, na­wet jego sen, bo gdy śpi, nie tra­ci po­wa­żne­go, sro­gie­go wy­glądu. Gdy zdej­mę oku­la­ry, w ar­ty­stycz­nej mgie­łce krót­ko­wzrocz­no­ści kon­tu­ry sta­ją się mniej wy­ra­źne, mniej ostre i uda­je mi się zo­ba­czyć go ta­kim, jaki był w oko­li­cach trzy­dziest­ki – nie w moim wie­ku, nie, dwu­dzie­sto­pi­ęcio­let­ni Stépha­ne to od­le­głe el­do­ra­do, któ­re od­na­le­źć mo­żna je­dy­nie w ar­chi­wach, cho­ćby na zdjęciu zro­bio­nym, gdy uka­za­ła się jego trze­cia ksi­ążka. Mo­żna bez tru­du na­ło­żyć tę uśpio­ną twarz na okrągłe, ra­do­sne lico mło­de­go pi­sa­rza, któ­ry nie mógł zro­bić kro­ku w Pa­ry­żu, nie za­ko­chu­jąc się dzie­si­ęć razy. Nie wy­my­śli­łam tego, lecz prze­czy­ta­łam, a gdy nie mogę w to uwie­rzyć, czy­tam jesz­cze raz. By nie za­po­mnieć, że już przed trzy­dziest­ką był szorst­ki, że dłu­go się roz­ch­mu­rzał i że była to zbro­ja, pod któ­rą ukry­wał przed świa­tem pa­ni­kę, jaką bu­dzi­ły w nim ko­bie­ty – Stépha­ne był pil­nie strze­żo­nym ogniem, któ­re­go cie­pło czu­ło się tyl­ko w prze­bły­skach. Za­sta­na­wiam się, czy­by się wte­dy we mnie za­ko­chał; trzy­dziest­ka Stépha­ne’a – eks­cy­tu­jące lata osiem­dzie­si­ąte, kie­dy to ja pul­so­wa­łam jesz­cze w oj­cow­skich najądrzach, wy­da­ją mi się raj­skim cza­sem, w któ­rym wszyst­ko było mo­żli­we. Wy­obra­żam so­bie, że je­stem wy­so­ka jak wie­ża i fa­scy­nu­ję tego zwie­rza­ka ki­pi­ące­go na­sie­niem, że ci­ągam go po ca­łym Pa­ry­żu, po­zna­jąc ta­jem­ni­cę ko­bie­ty, je­dy­nej, któ­rą po­ko­chał tak bar­dzo, że spło­dził z nią dziec­ko. Zresz­tą być może to wła­śnie ja pod­szep­nęła­bym mu po­my­sł, by się roz­mno­żył, bo chcia­ła­bym w ten spo­sób po­zo­stać bli­sko nie­go – a on ko­cha­łby mnie, a po­tem by się mną znu­dził, a w ko­ńcu by mnie znie­na­wi­dził za po­świ­ęce­nie, któ­re­go nikt by od nie­go nie ocze­ki­wał. Sta­ła­bym się sztam­pą, śpi­ącą w po­ko­ju obok z ose­skiem, wy­czer­pa­ną i pe­łną mle­ka, znu­żo­ną tym, że tak do­brze go znam, znu­żo­ną jego sła­bo­ścia­mi, nik­czem­no­ścią, obiet­ni­ca­mi, po­gar­dza­ną i upo­ka­rza­ną przez jego męskie ca­ło­noc­ne włó­częgi – za­zna­ła­bym gnie­wu Stépha­ne’a, jego pre­ten­sji, nie­spój­no­ści i zdrad, a może na­wet jego łez. I po­wie­dzia­ła­bym po la­tach wspól­ne­go ży­cia, że nie było czym, mój Boże, tak bar­dzo się przej­mo­wać, że to fa­cet jak ka­żdy inny. Po­kłó­ci­li­by­śmy się o wa­żne spra­wy, wrzesz­cząc, tłu­kąc przed­mio­ty, a nocą, z po­czu­ciem winy, przy­szła­bym i przy­sia­dła na brze­gu jego łó­żka, i tak jak te­raz po­ło­ży­ła­bym rękę na jego wło­sach, a Stépha­ne otwo­rzy­łby oko, spoj­rza­łby na mnie bez sło­wa, za­sta­na­wia­jąc się, co te­raz po­wi­nien po­czuć, a po­tem wes­tchnąłby i po­wie­dział: „O, skar­bie…”.

– O, to ty?

Stépha­ne pry­cha, od­wra­ca się na dru­gi bok i mam­ro­cze, jak­by już zno­wu za­sy­piał:

– Gdzie się szla­ja­łaś? Je­steś prze­mar­z­ni­ęta.

– Ni­g­dzie. Wy­szłam się prze­jść.

– Osza­la­łaś. Kła­dź się.

I za­uwa­żcie, że być może to samo po­wie­dzia­łby mi wte­dy. Mosz­czę się w cie­ple, od­su­wa­jąc da­le­ko od nie­go lo­do­wa­te ko­ńczy­ny. Z tyłu gło­wy roz­le­wa się cała moja na­iw­na tkli­wo­ść, od­naj­du­ję zna­jo­me uczu­cie, jak­bym kła­dła się obok przy­ja­cie­la ro­dzi­ny, któ­ry nie zdążył za­re­zer­wo­wać ho­te­lo­we­go po­ko­ju i z wi­ęk­szą lub mniej­szą ła­ską go­dzi się prze­spać w moim.

Stépha­ne i ja idzie­my w nie­śmia­łym sło­ńcu po Dan­zi­ger Stras­se. Spa­cer jest żmud­ny, bo pada śnieg, i po­zba­wio­ny celu (zresz­tą za pi­ęćset me­trów ca­łkiem się zgu­bię) – ale Stépha­ne naj­wy­ra­źniej się tym nie przej­mu­je; daw­no nie wi­dział śnie­gu i to wpra­wi­ło go w rze­śki na­strój. Wcześ­niej, gdy szli­śmy w górę Ka­sta­nie­nal­lee, wi­dzia­łam, jak uśmie­cha się bez po­wo­du, sma­ko­wa­ło mu ciast­ko na śnia­da­nie, po­do­ba­ły mu się skle­py. I spra­wił mi kró­lew­ską przy­jem­no­ść, oświad­cza­jąc po­środ­ku mil­cze­nia, któ­re osta­tecz­nie nie było aż tak nie­zręcz­ne, i choć wca­le o to nie pro­si­łam:

– Na­praw­dę, mó­głbym tu­taj żyć.

Tym, co go po­wstrzy­mu­je, poza pra­cą, jest być może ber­li­ński kli­mat. Za zim­no.

– Tak, ale spójrz, jak ład­nie mia­sto wy­gląda w bie­li.

– To praw­da – zga­dza się, spo­koj­ny, za­my­ślo­ny, po­dzi­wia­jąc ka­mie­ni­ce, któ­rym sło­ńce i śnieg na­da­ją wy­gląd klej­no­tów. – Ale w Lon­dy­nie…

Roz­dzie­la nas dys­kret­nie ja­kaś ład­na dziew­czy­na, nie­mal wśli­zgu­je się mi­ędzy nas, ma na so­bie fu­tro, do­pra­wia­jące za­pach jej per­fum nutą mo­krej sie­rści – i rzu­ca mu, dziel­ne­mu ta­tu­śko­wi w to­wa­rzy­stwie có­re­ńki, bły­ska­wicz­ne spoj­rze­nie, któ­re spra­wia, że Stépha­ne się od­wra­ca. Zi­ry­to­wa­ło­by mnie to, gdy­by dziew­czy­na nie no­si­ła błysz­czących ko­za­ków za ko­la­no, biel­szych od śnie­gu, jak­by spe­cjal­nie wy­my­ślo­nych na zi­mo­we po­szu­ki­wa­nia klien­ta.

– O! Ale tego nie ma­cie w Lon­dy­nie.

– Ład­nych dziew­czyn?

– Nie, dur­niu. Dzi­wek.

– To była dziw­ka?

Stépha­ne na­tych­miast się od­wra­ca, nie może uwie­rzyć, że dziew­czy­na wy­gląda­jąca jak stu­dent­ka może być kur­wą, na­wet w ta­kich bu­tach, i że w do­dat­ku cho­dzi so­bie bez­tro­sko, nie dba­jąc o słu­żby po­rząd­ku pu­blicz­ne­go.

– Ale… to tu­taj le­gal­ne?

– Wszyst­ko jest le­gal­ne. Pro­sty­tu­cja, bur­de­le, escort girls…

– Toż to ist­ny raj!

Oczy Stépha­ne’a, oży­wio­ne na­głą fa­scy­na­cją albo na­głą chęt­ką, od­pro­wa­dza­ją ją aż do rogu Shön­hau­ser Al­lee – to wła­śnie w ta­kim spoj­rze­niu się za­ko­cha­łam. W spoj­rze­niu, któ­rym wo­dził za mną pierw­sze­go dnia, za­raz po tym, jak uści­snęli­śmy so­bie ręce. Od­cho­dząc, od­wró­ci­łam się, by spraw­dzić, jaki efekt wy­wo­ła­ła moja spód­nicz­ka na tym zbyt do­ro­słym jak dla mnie mężczy­źnie – i to było to spoj­rze­nie. Po­nie­waż wolę wie­rzyć, że nie jest to uwa­ga, jaką da­rzy wy­łącz­nie pro­fe­sjo­na­list­ki, wy­snu­wam wnio­sek, że Stépha­ne pa­trzy tak na wszyst­kie ko­bie­ty, któ­re dzi­ęki mie­szan­ce de­zyn­wol­tu­ry i pro­wo­ka­cji sta­no­wią żywe sym­bo­le po­żąda­nia, spo­koj­ne w swej sile i gar­dzące roz­płasz­czo­nym przed nimi tłu­mem. Więc i ja by­łam dla nie­go kimś ta­kim, za­nim mój li­ryzm nie pchnął mnie do słów i do czy­nów i za­nim nie stra­ci­łam w za­śle­pie­niu tego, co uda­ło mi się zy­skać w chwi­lach in­tym­no­ści.

By­łam pod zbyt du­żym wra­że­niem tego pra­wie nie­przy­zwo­ite­go spoj­rze­nia, nie­czy­tel­ne­go dla wszyst­kich poza mną, by nadać mu ja­kiś sens; po­zo­sta­ło po nim tyl­ko żywe wspo­mnie­nie cie­pła i pil­nej po­trze­by, by uciec, szyb­ko, szyb­ko, za­nim moja obec­no­ść stra­ci cały swój splen­dor. Te­raz, gdy wi­dzę to samo spoj­rze­nie ucze­pio­ne fu­tra i wy­zy­wa­jących ko­za­ków, za­sta­na­wiam się z tym swo­im słyn­nym chło­dem pa­to­lo­ga: „O czym on my­śli, tu, w tym mo­men­cie?”. Gdy­bym go o to spy­ta­ła, po­wie­dzia­łby, że o ni­czym, ale zo­ba­czy­ła­bym, jak jego twarz gwa­łtow­nie zmie­nia wy­raz, jak gdy­by ktoś wy­rwał go ze snu – a o czym jest ten sen? Za­pew­ne przed ocza­mi prze­su­wa­ją mu się ob­ra­zy: ona, naga, w nie­mo­żli­wych po­zy­cjach, a w gło­wie ma wszyst­ko, cze­go mó­głby od niej za­żądać, gdy­by po­zwo­lił so­bie prze­jąć nad nią chwi­lo­wą wła­dzę. Czy my­śli, cho­ćby przez mo­ment, żeby za­brać ją do nas?

– Sądzisz, że jest wy­de­pi­lo­wa­na? – szep­czę z nut­ką obłu­dy, któ­rą on, szel­ma, wy­chwy­tu­je na­tych­miast.

– Za­zdro­sna?

– Za­zdro­sna? Ra­czej za­hip­no­ty­zo­wa­na.

Znaj­du­je­my się aku­rat po­środ­ku te­ry­to­rium bez­pra­wia, oświe­tlo­ne­go częścio­wo sła­bym świa­tłem od Prenz­lau­er Berg; nie­co na ubo­czu kur­wy za­częły już świad­czyć usłu­gi.

– Tak dwa­dzie­ścia lat temu wy­gląda­ły nie­któ­re uli­ce Pa­ry­ża – za­uwa­ża Stépha­ne.

– Jak my­ślisz, do­kąd cho­dzą z klien­ta­mi?

– Nie mam po­jęcia. Do sa­mo­cho­dów? Może mają ja­kieś za­py­zia­łe klit­ki.

Jest tam wy­so­ka bru­net­ka, wy­ma­lo­wa­na, za gru­ba, wbi­ta w gor­set – i wi­dok tej cie­li­stej masy, wy­le­wa­jącej się znad i spod ści­śni­ętej ta­lii bu­dzi moje prze­ra­że­nie i we­so­ło­ść. Rzu­ca Stépha­ne’owi, ocie­ra­jąc się o nie­go, po­gar­dli­we, lecz za­chęca­jące spoj­rze­nie, trwa to se­kun­dę, po czym znów sku­pia wzrok na celu, czy­li – jak mogę przy­pusz­czać – na miej­scu, gdzie ko­ńczy się jed­na uli­ca, a za­czy­na dru­ga, i na jed­nym mężczy­źnie z ty­si­ąca, tym, któ­ry da się na­mó­wić na krót­ki od­po­czy­nek w cie­pe­łku. Nie wiem na­wet, czy w ogó­le wi­dzia­ła Stépha­ne’a; czy po pew­nym cza­sie lu­dzie tacy jak on, któ­rzy tyl­ko prze­cho­dzą i pa­trzą (nie­wa­żne, jak na­tar­czy­wie), nie mie­sza­ją się z nie­chęt­nym i szy­dzącym tłu­mem in­nych lu­dzi, któ­rzy mie­li­by ocho­tę, ale nie mogą, któ­rzy by chcie­li, ale się boją, któ­rzy w su­mie na­wet nie chcą, ale szu­ka­ją pod­nie­ty, wra­ca­jąc do domu – z tłu­mem, któ­ry nie za­pła­ci na­wet gro­sza, by po­żreć ją wzro­kiem, a ona do­ko­nu­je cu­dów, będąc jed­no­cze­śnie ubra­ną cie­plej ode mnie i nagą bar­dziej niż rze­źba, po­da­ną jak na tacy, wci­śni­ętą w gor­set wło­żo­ny na kurt­kę.

– Dla­cze­go ni­g­dy nie by­łeś w bur­de­lu?

– Ni­g­dy nie mia­łem po­trze­by.

– To chy­ba nie jest kwe­stia po­trze­by.

– Po­wiedz­my, że ni­g­dy nie czu­łem po­trze­by pła­ce­nia ko­bie­cie. Znasz moje le­gen­dar­ne skąp­stwo.

– Za­tem to kwe­stia pie­ni­ędzy? Nie mów mi, że to kwe­stia pie­ni­ędzy.

– Po co mia­łbym pła­cić, sko­ro mogę mieć dziew­czy­nę, któ­ra mnie chce, i to za dar­mo.

– Ach, Stépha­ne! Nie wiem, może dla po­ezji?

– Nie pod­nie­ca mnie szcze­gól­nie po­su­wa­nie dziew­czy­ny, o któ­rej wiem, że zgo­dzi­ła się tyl­ko dla­te­go, że jej pła­cę. Gdy­byś była mężczy­zną, ro­zu­mia­ła­byś, o czym mó­wię.

Wy­bu­cham śmie­chem i w swo­jej chwi­lo­wej ob­se­sji mam wra­że­nie, że mała blond ku­rew­ka, któ­ra na nas pa­trzy, też się do nas uśmie­cha.

– Gdy­bym była mężczy­zną? Skar­bie, gdy­bym była mężczy­zną, bez prze­rwy bym się do nich kle­iła.

– Tak ci się wy­da­je.

– No do­brze, może nie do tych, któ­re sto­ją na uli­cy. Ale cho­dzi­ła­bym do bur­de­lu. Nie uwa­żasz, że to cu­dow­ne? Nie mó­wię na­wet o cho­dze­niu tam, ale o ta­kiej mo­żli­wo­ści. Wy­obraź so­bie, że je­dziesz do pra­cy i na­cho­dzi cię na­gła ocho­ta na ru­cha­nie, a po dro­dze masz bur­del z pi­ęt­nast­ką ład­nych dziew­czyn, któ­re…

– Któ­re mają gdzieś, czy będę to ja, czy ktoś inny.

– Za­łó­żmy, że jest wcze­śnie. Do­pie­ro co otwo­rzy­li bur­del. To prze­cież tyl­ko lu­dzie i może wśród nich jest ko­bie­ta, któ­ra wsta­ła pod­nie­co­na, tak jak ty.

– Nie wiem, jak dłu­go mo­żesz czuć pod­nie­ce­nie przy ta­kiej ro­bo­cie.

– Ależ Stépha­ne! To nie są ma­szy­ny!

– Nie, ale nie masz po­jęcia, jak to jest przy­jąć dzie­si­ęciu klien­tów dzien­nie. My­ślę, że po pew­nym cza­sie cia­ło i umy­sł zle­wa­ją się w jed­no i że pod­nie­ce­nie sta­je się ele­men­tem nie tyle ozdob­ni­ko­wym, ile skraj­nie rzad­kim. Wy­obraź so­bie, że… Och, prze­pra­szam pa­nią…

Dziw­ka, z któ­rą Stépha­ne pra­wie się zde­rzył, to blon­dy­na o ustach tak czer­wo­nych, że resz­ta jej bia­łej twa­rzy ca­łko­wi­cie nik­nie, wi­dać na niej tyl­ko tę krwa­wą pla­mę.

– Prze­pra­szam – po­wta­rza Stépha­ne, nie­co zbi­ty z tro­pu, a uśmiech, któ­ry w od­po­wie­dzi po­sy­ła mu ona, za­mie­nia jej usta w bu­kiet czer­wie­ni, bie­li i różu. Cofa się na gi­gan­tycz­nych ob­ca­sach, że­by­śmy mo­gli prze­jść, a po­nie­waż fa­cet, któ­ry ni­g­dy nie pła­ci ko­bie­tom, na­dal się w nią wpa­tru­je, ona ob­da­rza go wy­stu­dio­wa­ną miną, prze­chy­la­jąc gło­wę w kie­run­ku sza­re­go bu­dyn­ku i uno­sząc dło­ńmi w ręka­wicz­kach od­sło­ni­ęte pier­si, obie­cu­jącym ge­stem, tak sku­tecz­nym, że żal mi tro­chę oznak za­prze­cze­nia, któ­re wy­ka­zu­je Stépha­ne.

– Ład­niut­ka była – przy­zna­je.

– Nie ro­zu­miem, jak ktoś może tak świet­nie uda­wać żądze i tak ła­two wy­wo­ły­wać je u in­nych, je­śli sam ca­łkiem za­po­mniał, czym jest ten stan.

– Żądza ist­nie­je, nie mó­wię, że nie, ale jest to żądza pie­ni­ądza.

– Tak, ale one uda­ją ją tak do­sko­na­le, i to nie wy­da­jąc z sie­bie ani sło­wa, że w ułam­ku se­kun­dy wy­wo­łu­ją chęt­kę i w tym sa­mym ułam­ku se­kun­dy fa­cet za­po­mi­na, że to zwy­kła gra…

– Ko­me­diant­ki.

– Tak, ale do­sko­na­łe ko­me­diant­ki. Sztu­ka wy­so­kich lo­tów. Albo to, albo męskie po­żąda­nie jest czy­mś ca­łkiem de­bil­nym i wy­star­czy, że dziew­czy­na wy­pnie cyc­ki, a fa­cet już wie­rzy we wza­jem­no­ść.

– Na­wet nie wiesz, jak głu­pi są fa­ce­ci.

– Do­brze, za­łó­żmy, że fa­ce­ci są głu­pi. Ale nie aż tak głu­pi, żeby…

– Aż tak.

– Nie de­ner­wuj mnie, wi­dzia­łam, jak na nią pa­trzy­łeś.

– Bo była ład­na!

– Miło mi to sły­szeć. Przy­zna­jesz mi ra­cję. Być może w grun­cie rze­czy ta pra­ca po­le­ga tyl­ko na by­ciu ład­ną i wzbu­dza­niu po­żąda­nia, jed­nak ró­żni­ca mi­ędzy tymi, na któ­re pa­trzysz, a tymi, któ­re igno­ru­jesz, tkwi w za­lot­nych sztucz­kach, ja­kie sto­su­ją, za­cze­pia­jąc cię.

– Za­tem to ak­tor­ki.

– Po­ten­cjal­nie naj­wy­bit­niej­sze. Dziw­ka, któ­ra two­rzy złu­dze­nie, że na­praw­dę jest two­ja, dziw­ka, któ­ra spra­wia, że za­po­mi­nasz, ile cię kosz­to­wa­ła, to uro­dzo­na ak­tor­ka, bez dwóch zdań.

Stépha­ne uśmie­cha się do mnie:

– Ła­two po­wie­dzieć ko­muś, kto nie wy­ko­nu­je tego za­wo­du. Je­stem pe­wien, że twoi klien­ci w Pa­ry­żu czu­li pe­łną sa­tys­fak­cję. A to dla­te­go, że ro­bi­łaś to dla żar­tu. Że nie mu­sia­łaś wkła­dać wi­ęk­sze­go wy­si­łku w uda­wa­nie – je­śli rze­czy­wi­ście uda­wa­łaś – bo nie pła­ci­łaś tymi pie­ni­ędz­mi za miesz­ka­nie czy za­ku­py, lecz za to, co w two­im mnie­ma­niu było luk­su­sem. A je­śli cho­dzi o te dziew­czy­ny…

– Mó­wię tyl­ko, że uda­wa­nie, i to w taki spo­sób, żeby nikt się nie zo­rien­to­wał, jest wpi­sa­ne w by­cie ko­bie­tą.

– Och, na­praw­dę? A jaką ko­bie­tą?

– Ka­żdą ko­bie­tą.

– Ka­żdą ko­bie­tą czy tyl­ko tobą? Twój pro­blem po­le­ga na tym, że ge­ne­ra­li­zu­jesz, by do­dać so­bie pew­no­ści.

– Nie sądzę, że je­stem w tym od­osob­nio­na. W dziw­ce wku­rza was, że sy­mu­lu­je, a mimo to do­pro­wa­dza was do or­ga­zmu.

– Sama wiesz, jak ła­two jest do­pro­wa­dzić mężczy­znę do or­ga­zmu.

– Tak, zro­bi­ła­by to na­wet ma­szy­na. Ale nie prze­szka­dza wam to da­lej to­czyć tej gry, praw­da? Być może to wszyst­ko od po­cząt­ku jest fa­łszem, na­wet w przy­pad­ku two­jej żony i ko­chan­ki – co nie zmie­nia fak­tu, że gdy ci sta­je, gdy masz ocho­tę się pie­przyć, my­ślisz tyl­ko o cie­płym cie­le bli­sko swo­je­go cia­ła, o od­gło­sach, ja­kie będzie wy­da­wać dziew­czy­na, i o tym, jak będzie się pod tobą wiła – i wy­star­czy, że wy­gląda, jak­by sama też mia­ła ocho­tę, a ty nie wy­obra­żasz so­bie na­wet przez se­kun­dę, że wła­śnie od­gry­wa ko­me­dię.

– Więc two­im zda­niem wszyst­kie sy­mu­lu­ją?

– Mó­wię tyl­ko, że kur­wa na­dal jest ko­bie­tą. To za­wód inny niż wszyst­kie, ale upra­wia­jące go ko­bie­ty wca­le nie są inne, masz ta­kie same szan­se na po­ra­żkę i na po­wo­dze­nie jak z ka­żdą inną ko­bie­tą.

– Będąc z ko­bie­tą, któ­ra nie spędza ca­łych dni na pier­do­le­niu się, masz wi­ęcej szans na do­tar­cie do niej i po­ru­sze­nie jej. Bo nie po­pa­dła w za­wo­do­we zo­bo­jęt­nie­nie.

– Zda­rza się nam cza­sem bzy­kać z fa­ce­ta­mi, któ­rzy dzia­ła­ją na nas ra­czej śred­nio. Jest mnó­stwo po­wo­dów, żeby się bzy­kać, nie my­śląc o cie­le.

– Ja­kich?

Ja­kich? Pa­trzę na Stépha­ne’a i czu­ję się na­gle da­lej od nie­go niż kie­dy­kol­wiek do­tąd. Nie mam naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, że gdy­by był dziew­czy­ną, zo­sta­ły­by­śmy naj­lep­szy­mi przy­ja­ció­łka­mi – lecz tym, co być może prze­szka­dza mu mnie zro­zu­mieć, jest na­rząd mi­ędzy no­ga­mi, dla któ­re­go seks ozna­cza roz­kosz, za­wie­ra w so­bie roz­kosz. Seks i roz­kosz są nie­ro­ze­rwal­nie zwi­ąza­ne, ku­tas i mózg nie pro­wa­dzą ży­wo­tów rów­no­le­głych pod­czas spó­łko­wa­nia, trzy­ma­ją się za rękę i sta­pia­ją się w jed­no w chwi­li or­ga­zmu. Gdy­bym spro­wa­dzi­ła Stépha­ne’a tyl­ko do ku­ta­sa, za­cząłby skrze­czeć jak so­kół, obu­rza­łby się na to wul­gar­ne uprosz­cze­nie – wkła­da­jąc w to tyle złej woli, ile uzna­łby za sto­sow­ne.

Dwie go­dzi­ny pó­źniej w Ham­bur­ger Bahn­hof Stépha­ne, któ­ry prze­sta­je się prze­ko­ma­rzać, gdy mowa o sztu­ce, po­chy­la się w moim kie­run­ku, jak­by chciał sko­men­to­wać ogląda­ne aku­rat dzie­ło (po­nu­rą in­sta­la­cję Jo­se­pha Beuy­sa):

– Sta­nął mi.

– Dla­cze­go?

– Ja­koś tak, sam nie wiem.

Prze­miesz­cza­my się bo­kiem w kie­run­ku ścia­ny na­prze­ciw­ko; wi­szą na niej szki­ce wy­ko­na­ne czy­mś, co wy­gląda jak krew albo jak sok tru­skaw­ko­wy. Nie fa­scy­nu­ją już Stépha­ne’a – po­bie­żnie czy­ta tłu­ma­cze­nia opi­sów i ro­ze­dr­ga­ny szu­ka wzro­kiem ciem­ne­go kąta. Wcho­dzi­my do po­miesz­cze­nia, w któ­rym trwa pro­jek­cja eks­pe­ry­men­tal­nych krót­ko­me­tra­żó­wek, i gdy sta­pia­my się z nie­licz­ny­mi sto­jący­mi tam wi­dza­mi, Stépha­ne szep­cze:

– Daj rękę.

– To ty za­ci­ągnąłeś mnie na tę wy­sta­wę.

– Nie wiem, co mnie na­pa­dło, pod­sko­czył mi te­sto­ste­ron…

– Przej­dzie.

– Nie chcesz wie­dzieć, co bym z tobą zro­bił, gdy­by to było mo­żli­we. Na środ­ku tego po­ko­ju.

Jak to nie chcę wie­dzieć? Nie­spo­dzie­wa­nie, wła­śnie wte­dy, gdy za­czy­na­łam in­te­re­so­wać się wy­sta­wą, wy­ci­ągam do Stépha­ne’a dłoń, on wsu­wa ją do kie­sze­ni, a ja za­ci­skam ją na jego fiu­cie. Fa­scy­nu­jąca jest świa­do­mo­ść, że przy­trzy­ma­ny w ten spo­sób mężczy­zna tra­ci reszt­ki ro­zu­mu – klu­czy­li­śmy dwa ki­lo­me­try w śnie­gu, by do­trzeć do tego mu­zeum, bo ko­niecz­nie chciał je od­wie­dzić, po­kłó­ci­li­śmy się trzy razy, bo zbyt­nio za­wie­rzy­łam swo­je­mu zmy­sło­wi orien­ta­cji, Stépha­ne wsze­dł tu z miną, jak­by nikt poza Beuy­sem nie za­słu­gi­wał na mia­no ar­ty­sty – a te­raz wy­star­czy dłoń, mała, cie­pła dłoń wo­kół jego pały, by ode­brać mu ja­kąkol­wiek zdol­no­ść my­śle­nia.

I nie przy­cho­dzi mu do gło­wy, że pod­nie­ce­nie, któ­re czu­ję, któ­re z nim dzie­lę, jest ca­łko­wi­cie od­kle­jo­ne od mo­je­go cia­ła. Nie przy­cho­dzi mu do gło­wy, że moje cia­ło ma to wszyst­ko gdzieś, ale mózg mi sta­je – i że to jego pod­nie­ce­nie, to, co so­bie wy­obra­ża, wpra­wia mnie w stan upo­je­nia. Czyż nie tak wła­śnie na­le­ży na­zwać kłam­stwo, któ­re jest mi­ędzy nim a mną? On uda­je, że to prze­ze mnie ten wzwód, ja – że ze­stro­iłam się z tym pra­gnie­niem, któ­re do mnie nie na­le­ży, a któ­re jest praw­do­po­dob­nie wy­ni­kiem ostrej ró­żni­cy tem­pe­ra­tur mi­ędzy uli­cą a wnętrzem mu­zeum: ko­bie­ty pie­przą się z tylu wspa­nia­łych po­wo­dów, nie­ma­jących nic wspól­ne­go z fi­zycz­ną roz­ko­szą. Jak mężczy­źni mają się o tym do­wie­dzieć? W jaki spo­sób Stépha­ne mó­głby się do­my­ślić, że moim praw­dzi­wym ce­lem jest do­pro­wa­dze­nie do ze­tkni­ęcia się na­szych dwóch kon­ty­nen­tów, któ­re gdy­by nie ta zła po­go­da, gdy­by nie ten hu­ra­gan, ni­g­dy by się do sie­bie nie zbli­ży­ły? Ro­bię to dla ma­gii – żeby pa­trzeć, jak się za­pa­mi­ętu­je, jak młod­nie­je, na­bie­ra gib­ko­ści po­dob­nej do mo­jej, żeby usły­szeć, jak jego ni­ski głos przy­bie­ra roz­pacz­li­we, wy­so­kie, chło­pi­ęce tony, gdy go obej­mu­ję no­ga­mi, i żeby pa­trzeć, jak sze­ro­ko otwie­ra oczy, stęża­ły w ob­li­czu mocy, któ­rej na­bie­ram, kie­dy na nim sie­dzę.

Bre­eze­blocks, Alt-J

Paździer­nik 2010, Jo­seph świ­ętu­je swo­je dwu­dzie­ste pierw­sze uro­dzi­ny; je­ste­śmy tak za­ko­cha­ni, że ja­ki­kol­wiek pre­zent wy­da­je się nie­do­rzecz­ny, na­sze szczęście ca­łko­wi­cie by się obe­szło bez głu­pot w ro­dza­ju swe­tra czy bi­le­tu na kon­cert, ale ja, gna­na ma­nią wiel­ko­ści, uknu­łam sza­ta­ński plan, któ­ry cie­szy mnie tak bar­dzo, że nie je­stem w sta­nie utrzy­mać go w ta­jem­ni­cy. Dam mu w pre­zen­cie pan­nę do to­wa­rzy­stwa, że­by­śmy so­bie strze­li­li trój­kącik. Wy­bra­łam ho­tel, usta­li­łam porę, uło­ży­łam w gło­wie cały pro­gram, bra­ku­je mi tyl­ko dziew­czy­ny.

Zna­la­złam już jed­ną, Na­tha­lie, któ­ra świet­nie by się nada­wa­ła, bo spe­cja­li­zu­je się w pa­rach. Jej cia­ło, na tyle, na ile ma to dla mnie zna­cze­nie, wy­da­je się ład­ne, a opis na stro­nie po­zwa­la mieć na­dzie­ję, że nie jest pro­fe­sjo­nal­na do prze­sa­dy. Po­zo­sta­je je­den pro­blem: jej twarz jest nie­od­wra­cal­nie za­ma­za­na. Po­mi­mo mo­jej uprzej­mej pro­śby od­ma­wia wy­sła­nia mi fot­ki, a choć cia­ło może wy­glądać do­sko­na­le, nie czu­ję się go­to­wa na ry­zy­ko za­trud­nie­nia dziew­czy­ny, któ­rej twarz mo­gła­by wszyst­ko znisz­czyć.

Po dłu­ższej chwi­li wa­ha­nia mój wy­bór pada na La­ris­sę, zna­le­zio­ną na an­giel­skim por­ta­lu dla escort girls, prze­uro­czą dwu­dzie­sto­let­nią Ro­sjan­kę, blon­dyn­kę o de­li­kat­nych ry­sach i przej­rzy­stych nie­bie­skich oczach w kszta­łcie mig­da­łów; z dumą po­ka­zu­ję jej zdjęcie Jo­se­pho­wi. Ła­two zgad­nąć, że dwa ty­go­dnie, któ­re dzie­lą nas od wiel­kie­go wie­czo­ru, spędza­my, roz­pa­la­jąc się na­wza­jem, wy­obra­ża­jąc so­bie eg­zo­tycz­ne wy­gi­ba­sy, któ­rym będę się od­da­wać ra­zem z La­ris­są, pod­czas gdy on będzie chło­nął nie­za­po­mnia­ne wi­do­ki, z ręką na wy­prężo­nym ku­ta­sie; be­ze­ce­ństwa, ja­kie – ka­żde z osob­na – ogląda­my w sie­ci, wy­da­ją się w cu­dow­ny spo­sób za­mie­niać w rze­czy­wi­sto­ść. La­ris­sa, to omdle­wa­jąco brzmi­ące imię, wra­ca przy ka­żdej oka­zji pod­czas dłu­giej gry wstęp­nej.

Spo­tka­łam się z nią w Café de la Paix.

Tego dnia było zim­no i sło­necz­nie, trzęsłam się na ta­ra­sie, wy­pa­tru­jąc jej, tym­cza­sem ona cze­ka­ła na mnie w środ­ku. Przy pierw­szym zer­k­ni­ęciu po­win­nam była od­wró­cić się na pi­ęcie, jed­nak by­łam pod zbyt du­żym wra­że­niem – jak za­re­ago­wać, gdy kie­row­nik sali pro­wa­dzi cię do sto­li­ka, przy któ­rym sie­dzi po­tężna, otu­lo­na w fu­tro Ro­sjan­ka, za­jęta obie­ra­niem szczyp­ców ho­ma­ra i pi­ciem szam­pa­na? Wszyst­ko w niej ocie­ka­ło bo­gac­twem, na­wet uśmiech, któ­ry roz­ci­ągał jej twarz, nie roz­iskrza­jąc oczu. We­lur jej upu­dro­wa­nej skó­ry po­chła­niał świa­tło za­le­wa­jące salę, a spoj­rze­nia mężczyzn po­dejrz­li­wie ba­da­ły parę, któ­rą two­rzy­ły­śmy. Pach­nia­ła czy­mś moc­nym i wy­my­śl­nym, Vio­let­te Gu­er­la­ine’a, a jej małe zęby lśni­ły jak per­ły, gdy wy­bu­cha­ła uda­wa­nym śmie­chem.

Gdy­by Jo­seph był ze mną, zo­ba­czy­łby bez wąt­pie­nia to, cze­go ja nie do­strze­głam w swo­im roz­go­rącz­ko­wa­niu: że ta ko­bie­ta była za moc­no uma­lo­wa­na, że mia­ła gdzieś, czy sy­pia z chłop­cem, czy z dziew­czy­ną, je­śli tyl­ko ktoś jej za to za­pła­ci – nie wpro­wa­dza­my się na rue de la Paix, je­śli nie mamy okre­ślo­nych wy­ma­gań. A przede wszyst­kim, że nie jest po­dob­na do oso­by na zdjęciu – ani śla­du zwiew­nej nim­fy, tyl­ko wy­so­kie ko­ści po­licz­ko­we prze­trwa­ły re­tusz fo­to­gra­fa. Po­win­nam była po­dzi­ęko­wać i po­szu­kać no­wej kur­ty­za­ny, ale czas go­nił i nie mo­głam po­zwo­lić so­bie na taki ka­prys, za dużo już ma­rzy­li­śmy o La­ris­sie.

Po­zbyw­szy się wi­ęk­szej części swo­ich oszczęd­no­ści, zmu­si­łam się, by wtło­czyć La­ris­sę taką, jaka była, do na­szych fan­ta­zji, od­su­wa­jąc na bok bez­brze­żną obo­jęt­no­ść, któ­rą we mnie bu­dzi­ła. Gdy Jo­seph za­py­tał mnie, jak było, ści­snęło mi się ser­ce i skła­ma­łam: „Och, bar­dzo ci się spodo­ba”.

O osiem­na­stej je­ste­śmy już w po­ko­ju. Wy­jęłam szam­pa­na i kokę, któ­ra za chwi­lę oka­że się wy­jąt­ko­wo podła – ale w żad­nym ra­zie nie będę źle mó­wić o wła­snym pre­zen­cie. Go­rącz­ko­wo, by do­dać so­bie ani­mu­szu, skręcam jo­in­ta, któ­ry pod­ci­na już i tak ra­chi­tycz­ne skrzy­dła ko­ka­iny. Ta mie­szan­ka, pod­la­na cie­pła­wym szam­pa­nem, nie ła­go­dzi mo­ich lęków.

Jest dwu­dzie­sta, La­ris­sy na­dal nie ma i za­czy­nam mieć nie­śmia­łą na­dzie­ję, że ulot­ni­ła się z moją for­są – myśl o pie­prze­niu się we dwo­je sta­je się na­gle bar­dziej pod­nie­ca­jąca niż ewen­tu­al­no­ść po­kpie­nia spra­wy we trój­kę. Jo­seph boi się tak samo jak ja. Gdy go przy­tu­lam, a w tam­tym cza­sie ro­bi­łam to co dwie mi­nu­ty, czu­ję, jak w jego pi­ęk­nej, sze­ro­kiej pier­si trze­po­cze wy­stra­szo­ne ser­ce.

Wbrew wszel­kim ocze­ki­wa­niom La­ris­sa wresz­cie lek­ko puka do na­szych drzwi, do­pro­wa­dza­jąc mnie nie­mal do mdło­ści. Dzi­ęki Bogu, po­kój jest za mały, bym mo­gła dys­kret­nie za­py­tać Jo­se­pha, co o niej sądzi – zresz­tą i tak je­ste­śmy zbyt spa­ni­ko­wa­ni, by się kon­sul­to­wać, za bar­dzo zlęk­nie­ni. La­ris­sa w bu­tach ma bli­sko metr osiem­dzie­si­ąt wzro­stu, jest o pó­łto­rej gło­wy wy­ższa od nas oboj­ga. Wi­dać wy­ra­źnie, że nie spo­dzie­wa­ła się tak ma­łe­go po­ko­ju, bo bez wąt­pie­nia przy­wy­kła do prze­ro­śni­ętych pro­por­cji naj­dro­ższych pa­ry­skich ho­te­li – i wła­śnie to po­win­nam była za­re­zer­wo­wać, apar­ta­ment w Rit­zu, któ­ry przy­tło­czy­łby nas bi­jącym po oczach luk­su­sem. Zro­bi­ła­bym to, gdy­by nie zruj­no­wa­ła mnie La­ris­sa; in­tym­na cia­sno­ta po­ko­ju sta­je się dła­wi­ąca, czu­ję za­że­no­wa­nie z po­wo­du je­dy­ne­go krze­sła, któ­re jej pod­su­wam, a my przy­sia­da­my na brze­gu łó­żka ni­czym dwie bia­łe gąski. La­ris­sa wy­gląda na wiel­ką i do­ros­łą, my zaś śmier­dzi­my nie­win­no­ścią na od­le­gło­ść. Od razu wi­dzi, jak bar­dzo je­ste­śmy mło­dzi i wy­stra­sze­ni. Naj­le­piej by­ło­by, gdy­by uda­ła, że ni­cze­go nie za­uwa­ży­ła, jed­nak psy­cho­lo­gia nie jest naj­wy­ra­źniej jej moc­ną stro­ną, po­nie­waż przy­gląda­jąc się dłu­go Jo­se­pho­wi, za­czy­na skrze­czeć po an­giel­sku: „Masz uko­ńczo­ne osiem­na­ście lat?”.

I gdy obo­je ki­wa­my gło­wa­mi – Jo­seph czer­wo­ny, a ja obu­rzo­na – wi­dzę, jak moje na­dzie­je ob­ra­ca­ją się w pył. My­śla­łam, że mło­da, za­ko­cha­na w so­bie par­ka wyda się jej bar­dziej fu­chą na boku niż praw­dzi­wą pra­cą, ale w jej wiel­kich oczach lśni wy­ra­źnie po­bła­ża­nie i roz­ba­wie­nie – i na­gle zdej­mu­je mnie li­to­ść wo­bec nas sa­mych: mo­głam za­mó­wić ja­kąś mło­dą. De­biu­tant­kę, któ­ra nie po­tra­fi­ła­by roz­ró­żnić pra­cy od przy­jem­no­ści, albo pra­cy od do­świad­cze­nia, i któ­rą zwa­li­ła­by z nóg uro­da Jo­se­pha – za­pie­ra­jące dech pi­ęk­no zwie­rzęcia u szczy­tu mo­żli­wo­ści.

Ale za­pła­ci­łam; i znaj­du­ję się w nie­wy­god­nej po­zy­cji klien­ta, któ­ry zro­bi wszyst­ko, żeby wy­rwać kur­wie kil­ka gra­ti­so­wych ochła­pów. Po­nie­waż at­mos­fe­ra nie sprzy­ja spon­ta­nicz­nej or­gii, po­nie­waż ani Jo­seph, ani ja nie mamy chęci się na nią rzu­cać, za­czy­nam żmud­ną roz­mo­wę w an­gielsz­czy­źnie, któ­rą wszy­scy tro­je ma­sa­kru­je­my swo­imi to­por­ny­mi ak­cen­ta­mi.

Ni­g­dy do­tąd nie spo­tka­łam tak zim­nej ko­bie­ty; cho­ciaż się uśmie­cha i pry­cha, sły­sząc moje ża­ło­sne żar­ci­ki, cho­ciaż ma na so­bie tyl­ko ob­ci­słą su­kien­kę, jesz­cze ni­g­dy nie czu­łam wo­bec ni­ko­go ta­kie­go dy­stan­su. Koka, któ­rą pro­po­nu­ję jej uprzej­mie, a któ­rą ona rów­nie uprzej­mie przyj­mu­je, nie roz­ch­mu­rza jej, a wręcz do li­sty ci­ążących na nas za­rzu­tów do­rzu­ca igno­ran­cję no­wi­cju­szy, go­to­wych ku­pić ja­ki­kol­wiek bia­ły pro­szek, byle tyl­ko był wy­star­cza­jąco mia­łki. Ani bu­tel­ka szam­pa­na, któ­rą pod­kra­dłam ojcu, ani gram gów­na, usy­pa­ny w dwie ża­ło­sne kre­ski, nie mogą dzia­łać na na­szą ko­rzy­ść: „Wy­lu­zuj, baby, wci­ągnij tro­chę sło­dzi­ku, wy­pij kie­li­szek bąbel­ków!”.Ach, ci nędza­rze…!

Czas pły­nie nie­ubła­ga­nie i nikt nie po­tra­fi zmie­nić sy­tu­acji; nie wiem, kto bar­dziej za­słu­gu­je na klap­sy: ci­ągle pa­pla­jąca ja, Jo­seph, któ­ry bawi się w di­dże­ja i pusz­cza mu­zy­kę z iPo­da, czy La­ris­sa (prze­cież to jej ro­bo­ta, do cho­le­ry), któ­ra roz­sia­da się z kie­lisz­kiem w dło­ni, opie­ra­jąc skrzy­żo­wa­ne nogi o skarb, na któ­ry z wiel­kim tru­dem odło­ży­łam po­nad po­ło­wę naj­ni­ższej kra­jo­wej. I my­śli so­bie za­pew­ne, że przy­naj­mniej zy­ska­ła już trzy kwa­dran­se – co by­ło­by zro­zu­mia­łe, gdy­by­śmy byli sta­ry­mi zbe­re­źni­ka­mi, ale czy mo­żna ma­rzyć o klien­te­li ła­twiej­szej do za­spo­ko­je­nia niż my? Już sam po­ca­łu­nek, krót­ki po­ca­łu­nek z mo­krym języcz­kiem wy­nió­słby nas obo­je na szczy­ty eks­ta­zy, ona na pew­no o tym wie, siłą rze­czy wy­czu­wa, że żad­ne z nas nie będzie od niej wy­ma­gać nie­mo­żli­wych wy­gi­ba­sów czy od­gry­wa­nia dur­nych ról. Po­nie­waż się po­ja­wi­ła, je­ste­śmy go­to­wi uda­wać, że za­do­wa­la nas nie­wie­le.

Wpraw­dzie nie ma w niej ani krzty spon­ta­nicz­no­ści, ani zdol­no­ści ak­tor­skich (bo spon­ta­nicz­no­ść mo­żna uda­wać, tak jak całą resz­tę), lecz mu­szę przy­znać, że ce­chu­je ją swo­ista wspa­nia­ło­my­śl­no­ść: mu­sia­ła wy­czuć, jak bar­dzo się tym gry­zę, bo po go­dzi­nie sama pro­si mnie, że­bym po­szła z nią do ła­zien­ki. To kło­po­tli­wy mo­ment, w któ­rym, nie­mal przy­kle­jo­na do mnie mi­ędzy ka­bi­ną a klo­ze­tem, La­ris­sa do­ma­ga się do­pła­ty resz­ty w po­sta­ci trzy­stu pi­ęćdzie­si­ęciu euro, a po­tem su­ge­ru­je, że­by­śmy się z Jo­se­phem umy­li. Co już obo­je zro­bi­li­śmy, wręcz nad­gor­li­wie, zdzie­ra­jąc so­bie skó­rę w pa­chwi­nach.

Ka­ska zgar­ni­ęta, La­ris­sa może za­czy­nać. Nie po­tra­fię my­śleć, co było da­lej, nie wy­bu­cha­jąc śmie­chem, i je­stem pew­na, że gdy­bym dziś roz­ma­wia­ła o tym z Jo­se­phem, je­śli mia­ła­bym mo­żli­wo­ść roz­ma­wia­nia z nim o czym­kol­wiek, śmia­li­by­śmy się obo­je. O, Chry­ste! Wy­bacz, Jo­seph. Gdy­bym wie­dzia­ła, ni­g­dy bym nas w to nie wci­ągnęła, ale tak bar­dzo chcia­łam spra­wić ci przy­jem­no­ść, tak bar­dzo chcia­łam dać ci w pre­zen­cie małą nie­wol­ni­cę, któ­rą mog­li­by­śmy so­bie ra­zem ob­ma­cy­wać.

Jak gdy­by na­gle wszyst­ko się zmie­ni­ło, jak gdy­by­śmy nie zmar­no­wa­li już sze­śćdzie­si­ęciu pro­cent cza­su na roz­mo­wę, La­ris­sa po­spiesz­nie ści­ąga su­kien­kę, a po­tem sia­da okra­kiem na Jo­se­phie. Ca­łu­je go w usta, no cóż, za­po­mnia­ła, że kur­wy tego nie ro­bią – i być może tkwi w tym jej oso­bi­sty wy­si­łek, że­by­śmy się od­pręży­li, być może zro­zu­mia­ła już, że nic wi­ęcej się nie zda­rzy…?

Jest to dla mnie, i za­wsze był, fa­scy­nu­jący wi­dok – usta inne niż moje na ustach Jo­se­pha. Choć nikt nie zwra­ca na mnie uwa­gi, roz­bie­ram się i wbi­jam w tę dziw­ną parę, któ­rą two­rzą. Ci­sza w pe­łni by nam wy­star­czy­ła, ale La­ris­sa wy­da­je z sie­bie zdzi­ro­wa­te po­miau­ki­wa­nia, jak w por­no­sie, a ja sta­ram się omi­jać wzro­kiem oczy Jo­se­pha – bo choć mil­cząco zga­dza­my się, że sy­tu­acja nie ma w so­bie nic sek­su­al­ne­go, gra­ni­ca dzie­ląca nas od hi­ste­rycz­ne­go śmie­chu robi się cien­ka jak per­ga­min. Na­wet na­sze po­ca­łun­ki brzmią fa­łszy­wie.

Ro­bię wszyst­ko, by pierw­sza chwy­cić go za spodnie, bo wiem, że nie będzie miał wzwo­du. Cały wy­si­łek wkła­dam w na­dzie­ję, że się mylę, jed­nak obiek­tyw­nie nie ma szans. Wiem, że będzie­my mo­gli już tyl­ko ogra­ni­czać stra­ty, i li­czę na swo­ją siłę per­swa­zji. Ale Jo­seph jest nie tyl­ko mi­ęk­ki – on, któ­ry ze mną za­wsze był do­sko­na­le twar­dy – ku­tas jak­by wsu­nął mu się w pod­brzu­sze; i wbrew mo­jej czu­ło­ści i moim sta­ra­niom tam po­zo­sta­je, wpa­tru­jąc się we mnie upar­cie jak dziec­ko, któ­re nie chce cho­dzić. Nie mogę za to wi­nić ani jej, ani jego, Jo­se­pho­wi jest co naj­mniej tak samo przy­kro jak mnie; to w ogó­le nie jest pod­nie­ca­jące. Erek­cja uczy­ni­ła­by ten cyrk mniej ża­ło­snym, ale czy wzwód z po­wo­du tej wiel­kiej ku­kły nie by­łby w złym gu­ście? Ja też się nie pod­nie­cam, w ak­cie naj­wy­ższej so­li­dar­no­ści.

Nikt bar­dziej od La­ris­sy nie od­bie­ga od tego, co po­do­ba mi się w ko­bie­tach. Ma ten iry­tu­jąco per­fek­cyj­ny wy­gląd, wspa­nia­łe, wy­so­ko unie­sio­ne pier­si, małą, lecz ide­al­nie okrągłą dup­kę, skó­rę bia­łą i de­li­kat­ną jak mle­ko, ca­łko­wi­cie bez­wło­są, nie li­cząc mi­ni­cip­ki, a w niej – nie­mal za­baw­ko­wa po­chwa, tak de­li­kat­na i czy­sta, że za­sta­na­wiam się, czy La­ris­sa nie doj­rze­wa ka­żde­go ran­ka na nowo. Na pró­żno szu­kam mi­ędzy jej po­ślad­ka­mi ja­kie­goś zwie­rzęce­go albo cho­ciaż ludz­kie­go za­pasz­ku, szcze­gó­łu, nie­do­sko­na­ło­ści, któ­ra tro­chę ją do mnie zbli­ży; ale jej od­byt mó­głby fi­gu­ro­wać na wi­tra­żu, przed któ­rym klęcza­ły­by tłu­my, to jest le­d­wo wi­docz­na dziur­ka, ró­żo­wa jak po­li­czek nie­mow­la­ka, neu­tra­li­zu­jąca swo­ją ślicz­no­ścią wszel­kie nie­czy­ste my­śli. A ja, roz­czo­chra­na, z roz­wi­chrzo­ny­mi wło­sa­mi ło­no­wy­mi, nie­na­kre­mo­wa­na, nie­wy­ma­lo­wa­na, śmier­dząca pa­pie­ro­sa­mi, za­chłan­nie wącham za­ka­mar­ki cia­ła tej zim­nej, wy­sta­wo­wej suki. Mi­kre roz­mia­ry jej łech­tacz­ki i warg sro­mo­wych, poza tym, że przy­pra­wia­ją mnie o po­twor­ną chan­drę, ko­ja­rzą mi się z czy­mś pra­wie nie­le­gal­nym. Je­dy­nie moja śli­na na­da­je smak jej szpar­ce, jak gdy­by La­ris­sa była tyl­ko na­czy­niem, przyj­mu­jącym kszta­łt i ko­lor fan­ta­zji ka­żde­go klien­ta, z du­szą ukry­tą gdzieś w cie­pe­łku, pod war­stwa­mi apa­tii. Na­wet w po­zy­cji sze­śćdzie­si­ąt dzie­wi­ęć, z nią na gó­rze, czu­ję się tyl­ko tak, jak­bym mia­ła na gło­wie mi­ni­ma­li­stycz­ny ka­pe­lusz; a Jo­seph, któ­re­go za­zwy­czaj ta po­zy­cja do­pro­wa­dza do sza­le­ństwa, pa­trzy na nas, pó­łtwar­dy, i za­sta­na­wia się, czy to sła­by film, czy ja­kiś kosz­mar. Na­ci­ąga­jąc mu szyb­ko gumę na ku­ta­sa, rzu­cam mu spoj­rze­nie mó­wi­ące: „Na mi­ło­ść do mo­ich sied­miu­set euro, zli­tuj się, ze­rżnij ją”.

Jo­seph le­d­wo ją pe­ne­tru­je i za­raz wy­cho­dzi z niej mi­ęk­ki, spro­wa­dzo­ny do im­po­ten­cji przez jej lo­do­wa­te wnętrze, ale La­ris­sa, na­gle oży­wio­na, de­spe­rac­ko pra­gnąca do­ko­ńczyć ro­bo­tę z dwój­ką prze­klętych smar­ka­czy, chwy­ta go i go­rącz­ko­wo nim po­trząsa, prężąc się nad nim, jęcząc na całe gar­dło: „Come now, come for me”, nie ba­cząc na to, co ja wi­dzę wy­ra­źnie: Jo­seph jest jak ni­g­dy da­le­ki od or­ga­zmu. Nie po­trze­ba do tego żad­nej szcze­gól­nej wie­dzy, wy­star­czy roz­sądek: nie sta­je mu, do kur­wy nędzy, co spra­wia nam wi­ęk­szy ból niż to­bie – i je­śli chcesz znać moje zda­nie, nie po­ma­ga mu uścisk two­ich ostrych pa­znok­ci, o nie, jak go znam, to się te­raz mo­dli, że­byś nie urwa­ła mu fiu­ta.

Jak, przy swo­ich wszyst­kich do­brych in­ten­cjach, mog­łam nas w to wci­ągnąć? Li­żąc gor­li­wie La­ris­sę, szu­kam jej oczu, na pró­żno, po­nie­waż Jo­seph, któ­ry ssie jej sut­ki, za­sła­nia mi pole wi­dze­nia. Je­stem w ko­ńcu zmu­szo­na za­ak­cep­to­wać myśl, że wca­le tak bar­dzo się nie ró­żni­my, i piesz­cząc jej nie­me uda, pró­bu­ję prze­ka­zać jej swo­je bła­ga­nie – La­ris­so, sio­stro moja, moja bli­źniacz­ko, zro­zum mnie, po­sta­raj się cho­ciaż przez chwi­lę, za­po­mnij o tym mężczy­źnie mi­ędzy nami, ab­sor­bu­jącym nas obie, choć z ca­łko­wi­cie in­nych po­wo­dów. By­łam tam, gdzie ty je­steś te­raz, oczy­wi­ście wku­rza­jące jest to, że mu nie sta­je, nie wia­do­mo, jak za­pe­łnić czas, któ­ry nam po­zo­stał. Iry­tu­je mnie to tak samo jak cie­bie. Ale chcę wie­rzyć, że mo­że­my jesz­cze, my dwie, na­pra­wić tę sy­tu­ację. La­ris­so, by­łaś w moim wie­ku, mia­łaś uko­cha­ne­go, może też mia­łaś w kie­sze­ni sie­dem­set euro, by zro­bić temu uko­cha­ne­mu am­bit­ny pre­zent. Chcia­łam dać mu, z two­ją po­mo­cą, or­gazm, któ­ry zwa­la z nóg, ale po­nie­waż ta mo­żli­wo­ść jest już te­raz stra­co­na, wy­star­czy­ło­by, gdy­byś prze­sta­ła wy­da­wać z sie­bie te prze­szy­wa­jące jęki, bo uwła­cza­ją in­te­li­gen­cji nas troj­ga; że­byś po­czu­ła, co z tobą ro­bię. Bo chy­ba dość miło jest tra­fić na ko­goś, kto robi ci mi­ne­tę, pod­czas gdy ty li­czy­łaś na lek­cję gim­na­sty­ki. Gdy­byś mo­gła na­gro­dzić mnie wes­tchnie­niem – cho­ciaż jed­nym, do dia­bła, gdy­byś po pro­stu po­ło­ży­ła mi dłoń na kar­ku, roz­sze­rzy­ła tę swo­ją mi­ni­cip­kę i po­ka­za­ła odro­bi­nę za­an­ga­żo­wa­nia, gdy­byś cho­ciaż uda­ła or­gazm, któ­ry mó­głby na­praw­dę zmy­lić pi­ęt­na­sto­lat­ka…! Czy je­steś w sta­nie do­strzec w jego mło­dych oczach na­dzie­ję na jed­ną chwi­lę tej spon­ta­nicz­no­ści, któ­rej nie mo­żna ku­pić? Na­wet bąk, La­ris­so, na­wet nie­kon­tro­lo­wa­ny wy­ciek ga­zów z twej ele­ganc­kiej pup­ki wy­star­czy­łby, żeby Jo­seph uznał cię za czło­wie­ka i by za­czął mu sta­wać.

Za­tem La­ris­sa uda­je or­gazm, wpa­so­wu­jąc się spryt­nie w mo­ment, w któ­rym Jo­seph do­kła­da swój język do mo­je­go po­środ­ku tej ta­bli­cy roz­dziel­czej, któ­ra u niej za­stępu­je srom. Mam wra­że­nie, że prze­ska­ku­je­my nad mi­kro­sko­pij­ny­mi za­ko­ńcze­nia­mi ner­wo­wy­mi jej łech­tacz­ki, któ­ra praw­do­po­dob­nie świet­nie re­ago­wa­ła­by na pió­ro wró­bla. No, ale do­bra, sy­mu­lu­je, i to w nie­zbyt ubli­ża­jący nam spo­sób. I kie­dy Jo­seph robi minę my­śli­we­go, któ­ry na­resz­cie czu­je, że te­raz pora na nie­go, pięć ku­rew­skich mi­nut przed ko­ńcem umó­wio­ne­go cza­su, lek­ko za­ró­żo­wio­na La­ris­sa sia­da i do­bi­ja go z zim­nym uśmie­chem. „Słu­chaj, mam wra­że­nie, że twój mały przy­ja­ciel jest zmęczo­ny…”.

„Mały przy­ja­ciel” – co uświa­da­miam so­bie w osłu­pie­niu – nie jest okre­śle­niem Jo­se­pha, lecz jego ku­ta­sa. I on, i ja uśmie­cha­my się głu­pio, stęża­li ze wsty­du, a jego ku­tas kła­dzie uszy po so­bie i wra­ca do kry­jów­ki, zmęczo­ny złym trak­to­wa­niem.

Gdy La­ris­sa wresz­cie wy­cho­dzi, trud­no opi­sać gęsto­ść ci­szy, jaka za­le­ga po trza­śni­ęciu drzwia­mi. Nie­ma­lże boję się spoj­rzeć Jo­se­pho­wi w oczy; wy­bu­cha­my śmie­chem – bo tyl­ko to nam już zo­sta­ło. Sie­dem­set euro! Ile mo­głam mu za to ku­pić par dżin­sów April 77, tych, w któ­rych za­wsze mu sta­wał? Taki wy­da­tek uszczęśli­wi­łby przy­naj­mniej jed­no z nas dwoj­ga, za­miast spra­wić, że czu­je­my się jak dwa nie­do­świad­czo­ne ob­szczy­mur­ki, a ja w do­dat­ku jak je­leń.

Jed­nak La­ris­sa do­ko­na­ła cudu, o któ­rym ni­g­dy się nie do­wie. Na­gle, bez tego lo­do­wa­te­go po­wie­wu, któ­ry za­bra­ła ze sobą, po­wsta­je z po­pio­łów cie­pło nas dwoj­ga, a myśl, że mo­gli­by­śmy upra­wiać mi­ło­ść, tyl­ko Jo­seph i ja, i ro­bić to jak zwy­kle, tak do­brze, że aż łzy na­pły­wa­ją nam do oczu, jest tak strasz­nie pod­nie­ca­jąca, jak gdy­by­śmy ni­g­dy na­wet się nie ca­ło­wa­li.

– Cho­dź tu, mój my­śliw­cu – mru­czy Jo­seph, wy­ci­ąga­jąc do mnie ra­mio­na – pi­ęk­ne ra­mio­na wy­rze­źbio­ne przez mi­ło­ść i przez rok na si­łow­ni, ra­mio­na, przez któ­re, gdy­bym była dziw­ką, zre­zy­gno­wa­ła­bym z ja­kiej­kol­wiek za­pła­ty.

Jego ku­tas jest tak twar­dy, że za­raz pęk­nie.

– Wi­dzia­łeś, jaką mia­ła gład­ką skó­rę? – py­tam, wy­pi­na­jąc ty­łek uwi­ęzio­ny w jego roz­cza­pie­rzo­nych du­żych dło­niach skrzyp­ka.

– Fakt, mia­ła gład­ką skó­rę – zga­dza się Jo­seph. – Wręcz za gład­ką, nie?

Wgry­za się w mój po­śla­dek. Wy­da­ję z sie­bie pisk pro­te­stu, któ­re­go nie na­le­ży ro­zu­mieć do­słow­nie, i nie pro­szę go, żeby prze­stał. Jo­seph wpy­cha swój pi­ęk­ny nos mi­ędzy moje nogi i za­chłan­nie węszy. Uno­szę spód­ni­cę, żeby zo­ba­czyć jego uśmiech­ni­ęte, błysz­czące oczy.

– Wi­dzia­łeś, jaką mia­ła małą cip­kę?

Jo­seph kiwa gło­wą, za­to­pio­ną w cha­osie warg sro­mo­wych i owło­sie­nia ło­no­we­go w nie­ła­dzie.

– Na­dal nie je­stem prze­ko­na­na, czy tam w ogó­le była ja­kaś łech­tacz­ka.

– Do­łu­ją mnie ta­kie cip­ki. Na­wet u ma­łych dziew­czy­nek są le­piej ukszta­łto­wa­ne.

– Skąd wiesz, zbe­re­źni­ku?

Jego kły lśnią, a ja wzdy­cham:

– Jej dupa nie mia­ła za­pa­chu…!

– Za to two­ja…

Czu­bek jego nosa wy­sta­je spo­nad mo­je­go ty­łka, a on bie­rze nie­ko­ńczący się wdech i przy­my­ka po­wie­ki, jak na szczy­cie góry.

– Do­tknij, spraw­dź, jak mi sta­je.

– Rze­czy­wi­ście! Dla­cze­go te­raz?

– To przez two­ją dziur­kę w du­pie.

Ko­niu­szek jego ku­ta­sa roz­su­wa lek­ko ujście mo­jej cip­ki, mam usta pe­łne śli­ny, pe­łne spro­śnych słów. Jed­na tyl­ko rze­czy­wi­sto­ść wy­le­wa się z pre­zen­tu uro­dzi­no­we­go dla za­ko­cha­ne­go chłop­ca:

– Czy mogę cię zmal­tre­to­wać na swo­je dwu­dzie­ste pierw­sze uro­dzi­ny?