Dom drzwi - Tan Twan Eng - ebook + książka

Dom drzwi ebook

Tan Twan Eng

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Zmysłowa powieść oparta na prawdziwych wydarzeniach, nominowana do Nagrody Bookera 2023.

Rok 1921. Wyspa Penang w Malezji. Lesley Hamlyn i jej męża Roberta odwiedza słynny pisarz William Somerset Maugham, podróżujący po Azji ze swoim sekretarzem i kochankiem Geraldem.
Maugham jest w trudnej sytuacji: skrywa uczucie, które łączy go z Geraldem, czuje się uwięziony w małżeństwie, a w dodatku niespodziewanie traci wszystkie oszczędności. Desperacko potrzebuje inspiracji do nowej powieści.
Lesley również wydaje się nieszczęśliwa. Maugham podejrzewa ją o romans, a gdy dowiaduje się o jej relacji z chińskim rewolucjonistą Sun Yat Senem, wyczuwa w jej historii materiał na książkę. Kiedy przyjaźń między Lesley a Maughamem się zacieśnia, pisarz odkrywa zaskakującą historię, w której skrywana namiętność przeplata się z kryminalną intrygą, skandalem i rewolucją.
Tan Twan Eng – autor Ogrodu wieczornych mgieł – stworzył porywającą opowieść o miłości i zdradzie, o zbrodni i buncie, o tajemnicy i odkupieńczej sile opowieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 416

Oceny
4,6 (5 ocen)
3
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: The Ho­use of Do­ors
Co­py­ri­ght © Tan Twan Eng, 2023 Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2024 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Agata Ostrow­ska, 2023
Re­dak­torka ini­cju­jąca • Pau­lina Sur­niak
Re­dak­tor pro­wa­dzący • An­drzej Szew­czyk
Mar­ke­ting i pro­mo­cja • Ka­ta­rzyna Koń­czal
Re­dak­cja • Ga­briela Nie­miec
Ko­rekta • Anna Zien­tek, Agata Ton­dera
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny wnę­trza • Ma­te­usz Cze­kała
Ła­ma­nie • Grze­gorz Ka­li­siak
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych • Ja­siek Krzysz­to­fiak
Ilu­stra­cje na okładce: • Ko­bieta z pa­ra­solką: © Chro­nicle / Alamy Stock Photo; dzio­bo­ro­żec i wy­brzeże Pe­nangu: ilu­stra­cje z do­meny pu­blicz­nej
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-68158-48-9
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

A.J. Buy­sowiorazpa­mięci mo­jego ojcaTan Ghin Haia (1937–2013)

Fakty i fik­cja są w mo­jej twór­czo­ści tak wy­mie­szane, że kiedy pa­trzę wstecz, z tru­dem mogę od­róż­nić jedno od dru­giego.

So­mer­set Mau­gham, The Sum­ming Up

KSIĘGAPIERW­SZA

Pro­log

Le­sleyFarma Do­orn­fon­tein, Re­pu­blika Po­łu­dnio­wej Afryki, 1947

Opo­wieść, ni­czym gór­ski ptak, może po­nieść imię poza chmury, poza sam czas. Wiele lat temu po­wie­dział mi to Wil­lie Mau­gham.

Od dawna nie po­ja­wiał się w mo­ich my­ślach, ale kiedy w ten je­sienny po­ra­nek pa­trzę na góry z mo­jego sto­epu[1], sły­szę jego cienki, su­chy głos, z pre­cy­zyjną dyk­cją, po­prawną jak cały on. We wspo­mnie­niach wi­dzę go znowu: jego ostat­nia noc w na­szym sta­rym domu na dru­gim końcu świata, my dwoje na we­ran­dzie za do­mem, ci­cha roz­mowa, księ­życ w pełni ni­czym świe­tli­sty ko­rakl dry­fu­jący nad mor­skimi fa­lami. Wszy­scy do­mow­nicy poza nami po­szli już spać. O po­ranku wy­pły­nął z Pe­nangu i już ni­gdy go nie wi­dzia­łam.

Od tam­tego wie­czoru dzie­sięć ty­sięcy dni i nocy spły­nęło nie­koń­czącą się rzeką. Te­raz miesz­kam na wy­brzeżu in­nego mo­rza, mo­rza mil­czą­cych skał i pia­sku.

Pół go­dziny wcze­śniej koń­czy­łam śnia­da­nie na sto­epie, kiedy za­uwa­ży­łam, na grzbie­cie gór­skim po­ni­żej, zna­jomą po­stać pe­da­łu­jącą w górę stro­mej, py­li­stej drogi. Śle­dzi­łam wzro­kiem, jak po­ko­nuje szczyt i zjeż­dża krót­kim, wy­sa­dza­nym to­po­lami pod­jaz­dem. Kiedy męż­czy­zna do­tarł do sto­epu, ze­sko­czył z ro­weru i oparł go na nóżce.

– Go­eie môre[2], pani Ham­lyn – za­wo­łał.

– Do­bry, Jo­han.

Z sa­kwy na ba­gaż­niku wy­jął ja­kąś paczkę, wszedł na stoep i mi ją po­dał. Pa­ku­nek był owi­nięty w gruby brą­zowy pa­pier i prze­wią­zany sznur­kiem, ale od razu się do­my­śli­łam, że to książka. Ro­bert nie żył już od bli­sko sze­ściu lat, ale jego poczta – ka­ta­logi, dary książ­kowe od lon­dyń­skich an­ty­kwa­riu­szy, biu­le­tyny klu­bów – wciąż spły­wała stru­mie­niem, choć co­raz cień­szym, na­wet długo po tym, jak po­in­for­mo­wa­łam nadaw­ców o jego śmierci.

– To nie do pana Ham­lyna – wy­pro­wa­dził mnie z błędu Jo­han. – To do pani.

– Och. – Po­kle­pa­łam się po kie­sze­niach w po­szu­ki­wa­niu oku­la­rów do czy­ta­nia, wło­ży­łam je na nos i spoj­rza­łam na dane ad­re­sata wy­pi­sane na paczce: Pani Le­sley C. Ham­lyn.

Przez dłuż­szą chwilę ga­pi­łam się na wła­sne imię i na­zwi­sko. Nie li­cząc co­mie­sięcz­nego li­stu z Lon­dynu od syna, nie pa­mię­ta­łam, kiedy ostat­nio do­sta­łam ja­kąś ko­re­spon­den­cję.

Jo­han wska­zał na znaczki.

– Śmieszny ptak.

– To dzio­bo­ro­żec – wy­ja­śni­łam.

Duży za­krzy­wiony dziób z kostną na­ro­ślą, przy­po­mi­na­jącą sztywną grzywkę, przy­da­wał pta­kowi ko­micz­nego wy­glądu. Dzio­bo­ro­żec sie­dział przy­cup­nięty na ga­łęzi nad sło­wami: B.M.A. MA­LAYA[3].

– Odłoży mi je pani?

Spoj­rza­łam na niego nie­wi­dzą­cym wzro­kiem.

– Słu­cham? A, tak. Oczy­wi­ście. – Odło­ży­łam pa­ku­nek na stół. – Na­pi­jesz się her­baty, Jo­ha­nie?

Po­krę­cił głową.

– Mam dziś całą torbę poczty.

Od­wró­cił się już, ale go za­trzy­ma­łam.

– Za­cze­kaj. – Po­bie­głam do domu i po chwili wró­ci­łam z pa­pie­rową to­rebką. – Masz tu ko­ek­su­sters[4].

– Baie dan­kie![5] Pani robi naj­lep­sze, lep­sze na­wet niż tan­nie[6] El­sie.

– Le­piej nie mów tego przy niej.

– Ja, cią­gle się gniewa, że to pani do­stała na­grodę za naj­lep­szy melk­tert[7] na kerk ba­saar[8]. Po­wie­działa ma­mie, że w ogóle nie po­winni pani do­pusz­czać do udziału w kon­kur­sie.

Cho­ciaż miesz­ka­łam tu już dwa­dzie­ścia pięć lat, nie­któ­rzy wciąż wi­dzieli we mnie out­si­derkę.

Jo­han przy­glą­dał mi się z nieco zmar­twio­nym wy­ra­zem twa­rzy. Ge­stem głowy wska­zał przy­nie­siony przez sie­bie pa­ku­nek.

– Mam na­dzieję, że to nie są żadne złe wie­ści?

Nie od­po­wie­dzia­łam. Pa­trzy­łam, jak od­jeż­dża i w końcu znika w dole. Wró­ci­łam do stołu, usia­dłam, przy­su­nę­łam so­bie paczkę i uważ­nie ją obej­rza­łam. Nie wid­niał na niej ad­res zwrotny, ale ze stem­pli pocz­to­wych, roz­my­tych jak stare ta­tu­aże, do­wie­dzia­łam się, że nadano ją w Pe­nangu we wrze­śniu 1946 roku. W plą­ta­ni­nie na­kła­da­ją­cych się na sie­bie ad­re­sów, wy­pi­sa­nych przez różne ręce, udało się ja­koś uchwy­cić zwie­trzały trop: po­cząt­kowo paczkę wy­słano do daw­nej kan­ce­la­rii Ro­berta w Lon­dy­nie, stam­tąd prze­ka­zano ją na­szemu praw­ni­kowi w Kapsz­ta­dzie i oto nie­mal pół roku po tym, jak opu­ściła Pe­nang, zna­la­zła mnie na tej owczej far­mie dwa­dzie­ścia parę ki­lo­me­trów od Be­au­fort West.

Prze­cię­łam sznu­rek no­żem do owo­ców, wsu­nę­łam czu­bek ostrza w zgię­cie pa­pieru i dwoma lub trzema sta­now­czymi ru­chami roz­cię­łam paczkę. Uka­zał się róg ja­kiejś książki. Za­czę­łam od­wi­jać pa­pier i zo­ba­czy­łam ty­tuł: Kro­pla ma­laj­skiej krwi W. So­mer­seta Mau­ghama.

W prze­syłce nie było ni­czego wię­cej – żad­nego li­stu, na­wet krót­kiej notki. Ob­ró­ci­łam książkę w dło­niach. Ro­bert ko­lek­cjo­no­wał pierw­sze wy­da­nia, miał wszyst­kie książki Wil­liego Mau­ghama – po­wie­ści i zbiory opo­wia­dań, dra­maty i eseje. Prze­bie­gło mi przez myśl, że ten to­mik w mo­ich rę­kach rów­nież musi być pierw­szym wy­da­niem: wy­bla­kły już barwy tro­pi­kal­nych drzew i błę­kit­nego nieba na ob­wo­lu­cie.

W spi­sie tre­ści wid­niało sześć opo­wia­dań. Prze­wer­to­wa­łam strony książki i za­trzy­ma­łam się na ostat­nim. Od­czy­tu­jąc szep­tem pierw­szy aka­pit tek­stu, na­tych­miast prze­nio­słam się w prze­szłość, na Ma­laje. Po­czu­łam, że dusi mnie cięż­kie, tro­pi­kalne po­wie­trze, wil­gotne, go­rące i gę­ste, a w moje noz­drza wdarła się ostra, słona woń rów­nin błot­nych w cza­sie od­pływu.

Spraw­dzi­łam stronę ty­tu­łową, ale nie było na niej żad­nej de­dy­ka­cji ani na­wet pod­pisu. Pod ty­tu­łem wy­dru­ko­wano ta­jem­ni­czy sym­bol, który Mau­gham umiesz­czał we wszyst­kich swo­ich książ­kach. Ten eg­zem­plarz był jed­nak nieco inny: czy­jaś ręka na­ry­so­wała wo­kół sym­bolu cienki pio­nowy pro­sto­kąt, za­my­ka­jący go w środku. Z góry na dół bie­gła jesz­cze jedna czarna li­nia, dzie­ląca ramkę do­kład­nie na dwie czę­ści.

Zmarsz­czy­łam czoło w za­sta­no­wie­niu.

Już po chwili do­strze­głam, co chciały mi prze­ka­zać te li­nie. Ostroż­nie, jak­bym się bała, że gwał­towny ruch może po­ru­szyć pro­sto­kąt ota­cza­jący sym­bol, odło­ży­łam książkę na stół. Otwarta kartka wy­gięła się w de­li­katny łuk od po­dmu­chu po­wie­trza, a po­tem znów opa­dła pła­sko. Opar­łam się na krze­śle i nie od­ry­wa­łam wzroku od sym­bolu, tej ko­twicy utrwa­lo­nej na pa­pie­rze.

Na do­bre wy­pro­wa­dzi­li­śmy się z Ro­ber­tem z Pe­nangu pod ko­niec 1922 roku, wy­pły­nę­li­śmy li­niow­cem P&O do Kapsz­tadu. Spę­dzi­li­śmy przy­jemne dwa ty­go­dnie w ho­telu nad mo­rzem, po czym ru­szy­li­śmy po­cią­giem do Be­au­fort West, nie­wiel­kiego mia­steczka od­da­lo­nego o mniej wię­cej czte­ry­sta pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów na pół­nocny wschód. Ber­nard, ku­zyn Ro­berta, ho­do­wał owce i zbu­do­wał nam skromny bun­ga­low na swo­jej far­mie. Par­te­rowy bu­dy­nek o bie­lo­nych ścia­nach i z ciem­no­zie­lo­nym da­chem z bla­chy fa­li­stej stał na wy­so­kim, sze­ro­kim grzbie­cie gór­skim. Z głę­bo­kiej, za­cie­nio­nej we­randy – ni­gdy się nie przy­zwy­czaję do uży­wa­nej przez miej­sco­wych na­zwy „stoep”, my­śla­łam – roz­ta­czał się nie­za­kłó­cony wi­dok na góry na pół­nocy. Góry te po­wstały całą wiecz­ność temu w wy­niku do­ga­sa­ją­cych fal wy­pię­trza­nia się ziemi, wstrzą­sów, które na­ro­dziły się da­leko na po­łu­dnie, na sa­mym ko­niuszku kon­ty­nentu.

Przy­je­cha­li­śmy w sa­mym środku lata, kiedy słońce chło­stało zie­mię. Wszystko było ta­kie po­nure – per­ga­mi­nowy kra­jo­braz, twa­rze lu­dzi, na­wet samo świa­tło. Jakże tę­sk­ni­łam do mon­su­no­wego nieba nad rów­ni­kiem, do nie­ustan­nie zmie­nia­ją­cych się od­cieni ka­me­le­ono­wego mo­rza.

Ty­dzień po tym, jak wpro­wa­dzi­li­śmy się do no­wego domu, za­pro­szono nas na ko­la­cję do domu go­spo­da­rzy. Słońce kryło się wła­śnie za gó­rami, kiedy po­ko­ny­wa­li­śmy nie­mal ki­lo­me­trową drogę z na­szego bun­ga­lowu. Mu­sie­li­śmy kilka razy się za­trzy­mać, żeby Ro­bert od­sap­nął. Ber­nard Pres­grave miał trzy­dzie­ści osiem lat, dwa­na­ście mniej niż Ro­bert. Krzepki i ru­miany, przy­po­mi­nał mi Ro­berta z cza­sów na­szego ślubu. Jego farma na­zy­wała się Do­orn­fon­tein, Fon­tanna Cierni, bar­dzo nie­po­myślna na­zwa; moja dawna ama[9] Ah Peng sko­men­to­wa­łaby to po­nuro: „Sami się pro­szą o kło­poty”. Ale wszystko wska­zy­wało, że Ber­nar­dowi i jego żo­nie He­le­nie, ła­god­nej i nud­nej dziew­czy­nie z Przy­lądka, wie­dzie się bar­dzo do­brze.

Kiedy do­tar­li­śmy na miej­sce, po­zo­stali go­ście – oko­liczni far­me­rzy i ich żony – zgro­ma­dzili się już w nie­okieł­zna­nym ogro­dzie za do­mem. Do­łą­czy­li­śmy do kręgu pod aka­cją pa­ra­so­lo­watą, któ­rej na­gie ga­łę­zie były na­je­żone cien­kimi bia­łymi cier­niami dłu­go­ści mo­jego ma­łego palca. W wie­czor­nym po­wie­trzu dźwię­czały śmie­chy i krzyki dzieci ba­wią­cych się w głębi ogrodu. Dwie po­łowy prze­cię­tej beczki na ropę spo­czy­wały na ko­złach, a ję­zyki drzew­nego ognia li­zały ich wnętrz­no­ści. Na rusz­cie dy­miły ko­tlety ja­gnięce i pęta kieł­ba­sek. Far­me­rzy byli Bu­rami o cham­skich twa­rzach i cham­skiej mo­wie, ale przy bliż­szym po­zna­niu oka­zali się cał­kiem uprzejmi. Naj­waż­niej­sza plotka wie­czoru – mie­lona tam­tego lata w ca­łym dys­tryk­cie ni­czym mięso, do ostat­niej chrząstki, jak mia­łam się póź­niej do­wie­dzieć – do­ty­czyła bo­ga­tego An­glika w śred­nim wieku i jego pięk­nej mło­dej żony, któ­rzy rok wcze­śniej prze­nie­śli się do Be­au­fort West z Lon­dynu.

– Le­karz po­ra­dził mu, że do­brze jej zrobi tu­tej­szy kli­mat – po­wie­dział Ber­nard, jed­nym okiem pil­nu­jąc gril­lu­ją­cych się ko­tle­tów. – Gra­ham, ten mąż, ku­pił ka­wa­łek ziemi na far­mie Jan­niego van der Walta i zbu­do­wał dom, wiel­kie do­misz­cze. Za­bie­rzemy was tam kie­dyś, że­by­ście mo­gli sami zo­ba­czyć. – Ber­nard pod­szedł do be­czek i prze­wró­cił mięso na drugą stronę; tłuszcz spły­nął do ognia, wzbi­ja­jąc w po­wie­trze sy­czące chmury roz­wście­czo­nego dymu. – Zdro­wie rze­czy­wi­ście jej się po­pra­wiło – pod­jął wą­tek, sia­da­jąc z po­wro­tem na swoim miej­scu – ale któ­re­goś dnia, ja­kieś trzy ty­go­dnie temu, ode­szła od niego. Zo­sta­wiła go rano, jak fa­cet jesz­cze chra­pał w łóżku.

– Za­brała całą bi­żu­te­rię – pod­chwy­ciła He­lena – ale nie zo­sta­wiła Gra­ha­mowi żad­nego li­stu, na­wet kilku słów. Bie­da­czy­sko.

Ber­nard za­chi­cho­tał.

– Jak znam Gra­hama, to ten ka­ry­godny brak ma­nier ro­ze­źlił go pew­nie bar­dziej niż cała reszta.

– Ejże, Ber­nar­dzie, to nie jest śmieszne – skar­ciła go żona.

– Tak się cie­ka­wie składa, że tego sa­mego dnia znik­nął nasz le­karz z do­rpu[10] – cią­gnął Ber­nard. – Zo­sta­wił żonę. Od tego czasu ani widu, ani sły­chu, prze­padł jak ka­mień w wodę.

Zer­k­nę­łam na sie­dzą­cego na­prze­ciwko mnie Ro­berta; na­sze oczy się spo­tkały.

– Wil­lie byłby za­chwy­cony tą hi­sto­rią – stwier­dził.

– Wil­lie? – po­wtó­rzył Ber­nard.

– So­mer­set Mau­gham – od­parł Ro­bert.

– A kto to? – spy­tał je­den z go­ści.

– Pi­sarz – wy­ja­śnił Ro­bert. – Bar­dzo sławny. To nasz stary zna­jomy. Miesz­kał u nas w Pe­nangu. Obie­cał nas tu­taj od­wie­dzić. Po­znamy was, kiedy przy­je­dzie.

– Po­do­bały mi się nie­które jego opo­wia­da­nia – oznaj­miła He­lena. – Ale Deszcz... – Skrzy­wiła się. – Tego ni­gdy nie za­po­mnę.

– Is dit ’n lek­ker spook sto­rie?[11] – spy­tał je­den z męż­czyzn, en­tu­zja­stycz­nie za­cie­ra­jąc dło­nie.

– Nie – od­parła He­lena. – To o... pew­nej ko­bie­cie. – Za­ru­mie­niła się i wy­gła­dziła fałdy spód­nicy na ko­la­nach. – Po­ży­czę ci tę książkę, Gert, to sam się prze­ko­nasz.

– Ag[12], a kto ma czas na czy­ta­nie?

Ber­nard uśmiech­nął się do mnie szel­mow­sko.

– Umie­ścił was w swo­ich opo­wia­da­niach?

Zmierzch roz­pusz­czał góry. Cia­śniej owi­nę­łam ra­miona sza­lem.

– Praw­do­po­dob­nie uwa­żał nas – od­par­łam, po­sy­ła­jąc Ro­ber­towi naj­krót­sze z prze­lot­nych spoj­rzeń – za naj­nud­niej­szą parę, jaką kie­dy­kol­wiek spo­tkał.

Na­sze ży­cie tu­taj nie­wiele róż­niło się od tego sta­rego, w Pe­nangu. Spa­li­śmy z Ro­ber­tem w od­dziel­nych po­ko­jach i każ­dego ranka je­dli­śmy ra­zem śnia­da­nie na we­ran­dzie. Po­tem on cho­wał się w ga­bi­ne­cie, gdzie pra­co­wał nad swo­imi wspo­mnie­niami – za­czął je spi­sy­wać nie­długo po prze­pro­wadzce. Ja nie mia­łam zbyt wiele do ro­boty w domu. Lies­bet, żona jed­nego z ko­lo­ro­wych pa­rob­ków, sprzą­tała nam i go­to­wała. Była star­sza ode mnie o kilka lat, gruba ko­bieta o sze­ro­kich bio­drach i okrą­głej, uśmiech­nię­tej twa­rzy, która przy­po­mi­nała mi Ma­la­jów z Pe­nangu. Żeby czymś się za­jąć, po­sta­no­wi­łam za­ło­żyć ogró­dek przed do­mem. Zie­mia była su­cha jak pro­szek w mo­jej pu­der­niczce, ale się nie pod­da­łam, także dzięki po­mocy Piet­mana, syna Lies­bet.

Wie­czo­rami sia­dy­wa­li­śmy z Ro­ber­tem na we­ran­dzie, po­pi­ja­li­śmy sten­gah i gin pa­hit[13] i pa­trzy­li­śmy, jak ko­lejny dzień ucieka za góry. Póź­niej, za­nim roz­cho­dzi­li­śmy się do swo­ich sy­pialni, gra­łam jesz­cze tro­chę na for­te­pia­nie. Ro­bert sie­dział w swoim fo­telu, są­cząc ulu­bioną her­batę pu-erh, po­wieki mu opa­dały i po­woli od­pły­wał przy dźwię­kach mu­zyki.

Na du­żej ma­pie przy­pię­tej do ściany w jego ga­bi­ne­cie dolne brzegi Karru Wiel­kiego leżą około dwu­stu pięć­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów na pół­noc od Do­orn­fon­tein. W nie­które dni mia­łam jed­nak wra­że­nie, że ta kra­ina znaj­duje się znacz­nie bli­żej, wy­raź­nie czu­łam, jak bez­cza­sowa ci­sza wy­ciąga do mnie rękę z naj­głęb­szego serca pu­styni – ten bez­ruch, nie­skoń­czona pustka. Przy­wo­ły­wała na myśl za­sły­szaną kie­dyś hi­sto­rię: para po­dróż­ni­ków, mąż i żona, zgu­biła się pod­czas eks­pe­dy­cji na Gobi. Aby ukryć na­ra­sta­jącą roz­pacz i po­czu­cie bez­rad­no­ści, w miarę jak wę­dro­wali co­raz głę­biej w pu­sty­nię, prze­stali się do sie­bie od­zy­wać. Za­sta­na­wia­łam się czę­sto, co z dwojga było bar­dziej uciąż­liwe: ci­sza pu­styni czy ci­sza mię­dzy mę­żem i żoną.

Od­głos drzwi z mo­ski­tierą, otwar­tych tak gwał­tow­nie, że stu­kają w ścianę, przy­wraca mnie do te­raź­niej­szo­ści. Pod­no­szę wzrok znad strony ty­tu­ło­wej i za­my­kam książkę. Lies­bet wy­cho­dzi na stoep, wy­kroch­ma­lony biały far­tuch cia­sno opina jej brzuch, ster­czący ni­czym dziób okrętu. Te­raz bywa u mnie już tylko raz w ty­go­dniu i za­wsze przy sprzą­ta­niu na­rzeka na ból ko­lan.

– Znowu książka? – pyta, zbie­ra­jąc mój ta­lerz i fi­li­żankę na tacę. – W tym domu wszę­dzie tylko książki, książki, książki.

– Tak... znowu książka...

Lies­bet od­sta­wia tacę i przy­gląda mi się bli­żej. Po­sy­łam jej wod­ni­sty uśmiech i za­bie­ram książkę do środka.

W sa­lo­nie mi­jam akwa­rele przed­sta­wia­jące stare sho­pho­use’y[14] Pe­nangu i pod­cho­dzę do ściany ze zdję­ciami nad for­te­pia­nem Blüth­nera. Od­su­wam się i uważ­nie stu­diuję fo­to­gra­fie, wy­pa­tru­jąc jed­nej kon­kret­nej, którą mam na my­śli. Nie pa­trzy­łam na nie – nie tak na­prawdę – od lat.

Wiele z tych zdjęć przed­sta­wia mnie i Ro­berta z na­szymi dwoma sy­nami. Na kilku wi­dać osoby, które od­wie­dzały nas w Pe­nangu: ak­to­rów te­atral­nych, par­la­men­ta­rzy­stów, ary­sto­kratki, pi­sa­rzy, śpie­waczki ope­rowe. Te­raz już nie pa­mię­tam na­wet ich imion; zresztą pew­nie wszy­scy już dawno nie żyją. Ho­no­rowe miej­sce na tej ścia­nie uwię­zio­nego czasu zaj­muje nasz por­tret ślubny. Sto­imy z Ro­ber­tem na scho­dach przed ko­ścio­łem Świę­tego Je­rzego w Pe­nangu. Pro­stuję lekko prze­krzy­wioną srebrną ramkę, pal­cem wska­zu­ją­cym ście­ram cienką war­stewkę ku­rzu.

Miej­scowi spo­dzie­wali się, że po po­grze­bie Ro­berta spa­kuję ma­natki i wrócę do Pe­nangu. Nie­raz sama się za­sta­na­wiam, dla­czego wtedy tego nie zro­bi­łam. Ale po­pły­nąć do domu... do czego? I do kogo? Wszy­scy, któ­rych zna­łam na Ma­la­jach, albo nie żyją, albo roz­pro­szyli się po da­le­kich kra­jach, mają nowe ży­cie. A po­tem cały świat ogar­nęła wojna i Ja­poń­czycy na­je­chali Ma­laje. Zo­sta­łam więc tu­taj, smuga farby wma­lo­wana pędz­lem czasu w ten roz­le­gły, od­wieczny pej­zaż.

Pod por­tre­tem ze ślubu wisi fo­to­gra­fia dwóch ko­biet w uro­czo sta­ro­świec­kich, po­cho­dzą­cych z in­nej epoki bluz­kach, suk­niach i ka­pe­lu­szach: Ethel i ja, każda z ka­ra­bi­nem w ręku, na tle fa­sady – w stylu pseudo-Tu­do­rów – wy­nu­rza­ją­cego się za nami Ła­cia­tego Psa[15] w Ku­ala Lum­pur. Zdję­cie zro­biono po za­wo­dach strze­lec­kich na pa­dangu[16]. Biedna, biedna Ethel. Prze­no­szę wzrok na są­sied­nią fo­to­gra­fię. Zdej­muję ją z ha­czyka i przy­glą­dam się uważ­nie w świe­tle wpa­da­ją­cym przez okna. Kiedy tak pa­trzę na na­szą czwórkę – Wil­lie Mau­gham i Ge­rald, Ro­bert i ja – jak wy­le­gu­jemy się na rat­ta­no­wych le­ża­kach pod ka­zu­aryną[17] ro­snącą w ogro­dzie, my­ślami wra­cam do tych dwóch ty­go­dni w 1921 roku, kiedy pi­sarz i jego se­kre­tarz za­trzy­mali się u nas Pod Ka­zu­arem.

Od­kła­dam fo­to­gra­fię. Po­ra­nek za­lewa świa­tłem zbo­cza da­le­kich gór. Dzi­siaj rów­no­noc je­sienna; tu­taj, bli­sko po­łu­dnio­wego krańca globu, dzień i noc są ide­al­nie równe. Świat znaj­duje się w sta­nie rów­no­wagi, ale ja czuję się nie­sta­bil­nie, nie­pew­nie.

Nie czuć na­wet naj­lżej­szego po­wiewu wia­tru, nie roz­lega się ża­den dźwięk, na­wet zwy­kłe be­cze­nie zrzę­dli­wych owiec w do­li­nie. Świat jest tak nie­ru­chomy, tak ci­chy, że za­sta­na­wiam się, czy nie prze­stał się krę­cić. Ale po­tem, wy­soko nad zie­mią, do­strze­gam w po­wie­trzu ja­kiś ruch. Para dra­pież­nych pta­ków, da­leko od ich gór­skiego sie­dli­ska. Przez chwilę pró­buję uwie­rzyć, że to ka­nie bra­miń­skie, ale to prze­cież nie­moż­liwe.

Po­dą­żam wzro­kiem za pta­kami, które dry­fują na roz­po­star­tych sze­roko skrzy­dłach, kre­śląc kółka na pu­stej kartce nieba.

Roz­dział pierw­szy

Wil­liePe­nang, 1921

So­mer­set Mau­gham obu­dził się, krztu­sząc się i dła­wiąc. Gwał­towny ka­szel wstrzą­sał jego cia­łem, aż w końcu, szczę­śli­wie, ustą­pił i pi­sarz mógł znowu za­czerp­nąć po­wie­trza.

Le­żał w łóżku spo­wi­tym ko­ko­nem mo­ski­tiery i cze­kał, aż od­dech wróci do normy. Na ję­zyku miał le­d­wie wy­czu­walny po­smak mułu. Prze­łknął ślinę, ob­li­zał wargi i wra­że­nie znik­nęło.

Pod­cią­gnął ciało do po­zy­cji sie­dzą­cej i oparł się o za­głó­wek; czuł się jak prze­siąk­nięta wodą kłoda. Coś mu się śniło: po­tężna fala zmyła go z po­kładu do wzbu­rzo­nej rzeki; mu­li­sta woda spły­nęła mu strugą do prze­łyku, za­lała płuca i ob­cią­żyła, cią­gnąc w dół, w głę­binę, do któ­rej nie do­ciera słońce. To wła­śnie wtedy obu­dził się gwał­tow­nie, mę­czony bez­de­chem, par­ska­jąc jak osza­lały.

Roz­su­nął fałdy mo­ski­tiery, usiadł na brzegu łóżka i po­sta­wił stopy na de­skach pod­łogi. Czuł się bar­dziej zmę­czony niż wie­czo­rem, kiedy kładł się spać. Długi wa­łek do spa­nia[18] sko­pał na zie­mię, był też pewny, że w chwili prze­bu­dze­nia gło­śno krzyk­nął; miał na­dzieję, że nikt nie sły­szał. Prze­chy­lił głowę na bok, na­słu­chu­jąc; do­biegł go je­dy­nie beł­kot fal roz­bi­ja­ją­cych się na plaży.

Jego po­kój był skrom­nie ume­blo­wany: rat­ta­nowy fo­tel pod oknami, ni­ski re­gał ki­piący od sta­rych, po­żół­kłych po­wie­ści, dę­bowa ko­moda pod ścianą, w ką­cie to­a­letka z por­ce­la­nową mi­ską. Po­łowę jed­nej ze ścian zaj­mo­wała al­mi­rah[19] z drewna te­ko­wego, a na niej le­żały jego torby i ku­fry.

Do­tknął sto­ją­cej na noc­nej szafce ramki z fo­to­gra­fią matki i mi­ni­mal­nie zmie­nił jej usta­wie­nie, tak aby ta zwra­cała się twa­rzą bar­dziej w stronę okien. Jej brą­zowe oczy za­wsze wy­glą­dały smutno, na­wet w jego wspo­mnie­niach; tego ranka zda­wały się jesz­cze bar­dziej me­lan­cho­lijne niż zwy­kle. Pod­niósł z pod­łogi wa­łek i odło­żył go z po­wro­tem na łóżko, po czym na bo­saka prze­mie­rzył po­kój. Otwo­rzył okien­nice i wy­chy­lił się przez okno.

Nad świa­tem jakby roz­lał się roz­cień­czony atra­ment, ale na kra­wę­dziach sza­rego nieba za­czy­nało się są­czyć blade świa­tło. Z na­roż­nego po­koju na pierw­szym pię­trze domu roz­ta­czał się roz­le­gły wi­dok na ogród. Po le­wej, w od­le­gło­ści około dzie­się­ciu me­trów, ni­ski drew­niany pło­tek od­gra­dzał działkę od plaży. Przy pło­cie ro­sła wy­soka ka­zu­aryna, w jej cie­niu stała ławka ogro­dowa z ku­tego że­laza. Wil­lie wy­tę­żył wzrok i do­strzegł na plaży syl­wetkę Le­sley Ham­lyn. Stała na li­nii wody i pa­trzyła w dal. Po chwili ob­ró­ciła się i ru­szyła w stronę domu. Prze­mknęła przez drew­nianą furtkę, wspięła się po traw­niku, po czym znik­nęła pod da­chem we­randy, nie pod­nió­sł­szy na niego wzroku.

Chło­piec po­ko­jowy nie przy­niósł mu jesz­cze dzbana z go­rącą wodą do go­le­nia. Wil­lie opłu­kał twarz w mi­sce i wy­brał z szafy kom­plet czy­stych ubrań: białą ba­weł­nianą ko­szulę z dłu­gim rę­ka­wem, spodnie khaki i kre­mową lnianą ma­ry­narkę, wy­pra­so­waną przez dhobi[20] po­przed­niego wie­czoru, kiedy oni je­dli ko­la­cję. Zna­lazł buty usta­wione równo pod drzwiami sy­pialni, wy­pa­sto­wane na luk­su­sowy błysk. Sy­pial­nie Ham­ly­nów znaj­do­wały się po dru­giej stro­nie kwa­dra­to­wego przed­po­koju, ich drzwi były za­mknięte. Mniej wię­cej w po­ło­wie ko­ry­tarz roz­sze­rzał się w sa­lon, wy­sta­jący z bu­dynku tak, że two­rzył dach ganku, z oknami na trzy strony oraz wi­do­kiem na traw­nik przed do­mem i łu­ko­waty pod­jazd. Poza tą kwa­dra­tową prze­strze­nią były tu jesz­cze cztery po­miesz­cze­nia. Po jego stro­nie przed­po­koju znaj­do­wała się ła­zienka dla go­ści, a obok niej po­kój Ge­ralda. Szkoty Ge­ralda rów­nież wy­pa­sto­wano i usta­wiono pod jego drzwiami. Wil­lie ru­szył ku scho­dom, po dro­dze za­trzy­my­wał się jed­nak raz po raz, żeby obej­rzeć akwa­rele wi­szące na ścia­nie. Ob­razki przed­sta­wiały miej­scowe sho­pho­use’y, a cien­kie czarne li­nie – ar­chi­tek­to­nicz­nie pre­cy­zyjne – wy­do­by­wały de­tale mi­ster­nie zdo­bio­nych tyn­ków na fa­sa­dach. Pe­dan­tyzm ry­sunku oży­wiały na­nie­sione pędz­lem żywe ko­lory, mi­strzow­sko od­da­jące at­mos­ferę tęt­nią­cych ży­ciem, zgieł­kli­wych azja­tyc­kich dziel­nic w mia­stach Ko­lo­nii w Cie­śni­nie[21]. W pra­wym dol­nym rogu każ­dego z ob­ra­zów wid­niał ty­tuł, wska­zu­jący za­ra­zem lo­ka­li­za­cję – Mo­ul­mein Road, Bang­kok Lane, Ah Quee Street, Rope Walk – i wszyst­kie, jak od­krył Wil­lie, przy­glą­da­jąc się pod­pi­som, na­ma­lo­wała Le­sley Ham­lyn.

Na par­te­rze ru­szył przez ja­sny, prze­stronny dom ku we­ran­dzie na ty­łach, ki­wa­jąc głową chłop­com, któ­rzy na jego wi­dok sta­wali na bacz­ność w ko­ry­ta­rzach. Ro­bert i Le­sley sie­dzieli już przy śnia­da­niu, od­gro­dzeni od sie­bie mu­rami ga­zet. Wil­lie przy­glą­dał im się z progu. Za­pa­mię­tał Ro­berta jako przy­stoj­nego męż­czy­znę, wy­so­kiego i bar­czy­stego jak byk, roz­cza­ro­wał go więc wi­dok przy­gar­bio­nej po­staci, która po­wi­tała go wczo­raj po po­łu­dniu na ganku, wsparta na rat­ta­no­wej la­sce ze złotą główką i ła­piąca po­wie­trze płyt­kimi hau­stami; po gę­stej nie­gdyś czu­pry­nie Ro­berta nie zo­stał na­wet ślad, jego głowa była te­raz łysą ko­pułą ba­zy­liki z wą­skim pa­skiem rzad­kich sza­rych wło­sów nad uszami. Nie roz­po­znał także głosu sta­rego przy­ja­ciela – dźwięczny ba­ry­ton, któ­rego tak mu za­zdro­ścił, zmar­niał do płacz­li­wego, łam­li­wego gło­siku.

Le­żący u stóp Ro­berta do­ber­man pod­niósł łeb i za­szcze­kał, kiedy Wil­lie zbli­żył się do stołu. Mał­żon­ko­wie opu­ścili ga­zety.

– Nie bądź nie­grzeczny, Clau­dius – skar­cił psa Ro­bert, schy­la­jąc się, żeby po­dra­pać go za uszami. – Dzień do­bry, Wil­lie. Ranny z cie­bie pta­szek. Do­brze spa­łeś?

– Jak... dziecko – wy­ją­kał Wil­lie.

– Czę­stuj się. – Ro­bert wska­zał pod­bród­kiem na ni­ski kre­dens.

Wil­lie pod­niósł po­krywki pod­grze­wa­nych na­czyń. Wę­dzone śle­dzie, be­kon, kieł­ba­ski, jajka i to­sty, tak jak się spo­dzie­wał. Były też de­ski se­rów i mi­ski z lo­kal­nymi owo­cami: ba­na­nami, mango i ka­ram­bo­lami. Na­ło­żył so­bie pół ta­le­rza i usiadł przy stole.

– Nie krę­puj się, Wil­lie – po­wie­dział Ro­bert.

– Wciąż nie mogę się przy... – Wil­lie wy­su­nął żu­chwę, mę­cząc się z na­stęp­nym sło­wem – ...przy­zwy­czaić do tych wa­szych fal­staf­fow­skich ape­ty­tów – oznaj­mił, po­ko­naw­szy wresz­cie blo­kadę, która bu­dziła u lu­dzi nie­cier­pli­wość i po­li­to­wa­nie. – Całe góry je­dze­nia na... każdy po­si­łek... w ta­kim... upale... – Zwró­cił się do Le­sley: – Wi­dzia­łem cię... na... plaży.

– Po­ranny spa­cer – wy­ja­śniła. – Twój se­kre­tarz... Ge­rald... już wstał?

Za­wa­ha­nie w jej gło­sie było bar­dzo de­li­katne, ale Wil­lie je wy­ła­pał. Pa­trząc jej w oczy, od­parł:

– Nie jest... ran­nym ptasz­kiem. Mam na­dzieję, że to nie bę­dzie pro­blem?

– Nie wy­głu­piaj się, Wil­lie – od­rzekł Ro­bert i do­dał, zwra­ca­jąc się do Le­sley: – Po­proś kuch­cika, żeby za­wsze od­kła­dał mu coś na póź­niej, do­brze, moja droga?

Ro­bert od­kroił trój­ką­cik ca­mem­berta i na­kar­mił do­ber­mana. Pies po­żarł przy­smak i ob­li­zał so­bie pysk.

– Clau­dius uwiel­bia ser. – Dał psu jesz­cze je­den ka­wa­łek, uśmie­cha­jąc się od ucha do ucha. Wil­lie za­uwa­żył, że usta Le­sley za­ci­snęły się w cienką, twardą kre­skę.

– Ma­cie go­ścia – za­uwa­żył, wska­zu­jąc wa­rana, który wy­nu­rzył się wła­śnie spod hi­bi­sku­so­wego ży­wo­płotu. Jasz­czur miał pra­wie metr dłu­go­ści i gruby ogon nie­mal tak długi jak tu­łów. Pełzł przez traw­nik w ca­łej przy­sa­dzi­stej, mu­sku­lar­nej kra­sie, wsu­wa­jąc i wy­su­wa­jąc ję­zyk. Sie­dzące na tra­wie wró­ble ze­rwały się do lotu.

– Aaa, to Monty – rzu­cił Ro­bert. – Po­ja­wił się tu kilka lat temu. Co­dzien­nie ką­pie się po są­siedzku w ba­se­nie u War­bur­to­nów. No to ja­kie masz plany na dziś, stary druhu? Le­sley z przy­jem­no­ścią wszystko ci po­każe.

Le­sley wtrą­ciła się, za­nim Wil­lie zdą­żył od­po­wie­dzieć.

– Dzi­siaj spo­ty­kam się z pa­niami z kier­ma­szu ko­ściel­nego, a po­tem mu­szę po­za­ła­twiać różne sprawy w mie­ście.

– W ta­kim ra­zie in­nego dnia – skwi­to­wał Ro­bert. – Moja mał­żonka jest praw­dziwą spe­cja­listką od hi­sto­rii tej wy­spy, Wil­lie. Wie o niej wszystko. Daw­niej urzą­dzała na­szym zna­jo­mym z za­gra­nicy wy­cieczki po mie­ście. Opro­wa­dza­li­śmy tego nie­miec­kiego pi­sa­rza, kiedy był w Pe­nangu... jak on się na­zy­wał, moja droga? Hesse, zdaje się? Tak. Her­mann Hesse.

– Ma­rzę tylko o spo­koj­nych... le­ni­wych dniach na plaży – od­po­wie­dział Wil­lie. – Mam całe sterty... ksią­żek do prze­czy­ta­nia, a Ge­rald cią­gle nie od­zy­skał pełni sił. Musi wy­po­czy­wać, i to... dużo.

– Bie­da­czek rze­czy­wi­ście wy­glą­dał wczo­raj ra­czej mi­zer­nie. – Ro­bert zer­k­nął na Wil­liego znad oku­la­rów. – Ty też, wy­bacz, że to mó­wię.

– Ostat­nie ty­go­dnie były dość... trudne. Her­mann Hesse był w Pe­nangu?

– Je­de­na­ście, może dwa­na­ście lat temu. Nie znam żad­nych jego ksią­żek. A ty?

– Jedną czy dwie. Je­śli już skoń­czy­łeś czy­tać ga­zetę, Ro­ber­cie...

Go­spo­darz po­dał mu „Stra­its Ti­mesa” i do­koń­czyli śnia­da­nie w przy­jem­nym, nie­krę­pu­ją­cym mil­cze­niu. Kiedy Ro­bert po­je­chał do swo­jej kan­ce­la­rii w mie­ście, Le­sley po­dzię­ko­wała i we­szła do domu. Wil­lie zo­stał przy stole, po­pi­ja­jąc her­batę.

Ja­kiś skrzy­piący od­głos skło­nił go do wyj­rze­nia za ba­lu­stradę. Zza rogu bu­dynku wy­ło­nił się bia­ło­włosy Ta­mil w pod­ko­szulku i krót­kich spoden­kach khaki, pcha­jący przed sobą taczkę. Za­trzy­mał się na skraju traw­nika i z ca­łego pęku na­rzę­dzi wy­brał kosę na krót­kiej rączce. Opadł do siadu na pię­tach i za­czął ma­chać nią w le­ni­wym ryt­mie, a za­gięte ostrze su­nące po traw­niku wy­plu­wało ko­lejne kępki ździe­beł.

W dro­dze do swo­jego po­koju Wil­lie za­trzy­mał się pod drzwiami Ge­ralda i przy­ci­snął do nich ucho. Nic nie sły­szał.

– Ge­rald – za­wo­łał ci­cho. Nie otrzy­mał od­po­wie­dzi, nie do­biegł go na­wet naj­mniej­szy dźwięk. Trudno się dzi­wić, po­my­ślał Wil­lie, je­śli wziąć pod uwagę, ile kok­tajli wy­żło­pał wczo­raj wie­czo­rem.

Wziął swój dzien­nik i wró­cił na dół. Chłopcy po­ko­jowi zdą­żyli już po­sprzą­tać po śnia­da­niu. Po­sta­no­wił po­dą­żyć żwi­rową dróżką prze­ci­na­jącą traw­nik i po­zwie­dzać ogród. Wi­jąca się za­ko­sami ścieżka spra­wiała, że cały te­ren wy­da­wał się bar­dziej roz­le­gły niż w rze­czy­wi­sto­ści, a ilu­zję tę wzmac­niały do­dat­kowo wy­so­kie, im­po­nu­jące drzewa: fi­go­wiec, pod­party trój­kąt­nymi kli­nami wła­snych ko­rzeni; owo­cu­jące musz­ka­to­łowce, po­zo­sta­łość po plan­ta­cjach przy­praw, które – jak mó­wił mu Ro­bert – po­kry­wały nie­gdyś tę stronę wy­spy; dwie palmy be­te­lowe, zwane też pi­nan­gami, któ­rym wy­spa – Wil­lie chyba gdzieś o tym czy­tał – za­wdzię­czała na­zwę. No i było też drzewo desz­czowe, to, któ­rym Ro­bert tak się prze­chwa­lał po­przed­niego wie­czoru. „Trzy­sta lat, Wil­lie. Jedno z naj­star­szych na wy­spie. Pień ma tak gruby, że aby go opleść, po­trzeba trzech męż­czyzn z mak­sy­mal­nie wy­cią­gnię­tymi rę­kami. Wal­ter, kie­row­nik ogrodu bo­ta­nicz­nego, re­gu­lar­nie przy­pro­wa­dza tu wy­cieczki”.

Wil­lie przy­ci­snął dłoń do twar­dej, kro­ko­dy­lej kory. Wy­obra­ził so­bie po­tężne ko­rze­nie drzewa za­ryte głę­boko w ziemi, utrzy­mu­jące tego ko­losa w pio­nie. Sam pień piął się do nieba na wy­so­kość bli­sko dwu­dzie­stu me­trów, a na­stęp­nie roz­cią­gał w mi­sterny fi­li­gran ga­łęzi i li­ści, który przy­wo­dził Wil­liemu na myśl sieć oskrze­li­ków i pę­che­rzy­ków w płu­cach.

Spa­ce­ro­wał da­lej, ski­nie­niem głowy po­zdro­wił syce’a[22], który mył wła­śnie hum­bera przed ga­ra­żem. Z tyłu roz­cią­gał się kort te­ni­sowy, roz­ma­zane białe li­nie były po­prze­ry­wane tu i ów­dzie ster­tami mar­twych li­ści i ka­łu­żami desz­czówki. Na rdze­wie­ją­cym słupku siatki przy­cup­nęła wrona i krę­ciła łeb­kiem w lewo i w prawo, jakby sę­dzio­wała pod­czas me­czu.

Wil­lie wró­cił na ławkę pod ka­zu­aryną. Zie­mia wo­kół drzewa była upstrzona ga­łąz­kami i ma­łymi kłu­ją­cymi na­sio­nami. Po­cią­gnął w dół jedną z ni­sko wi­szą­cych ga­łęzi i obej­rzał ją ba­daw­czo, prze­je­chał kciu­kiem po dłu­gich, sza­ro­zie­lo­nych wit­kach i skó­rza­stych li­ściach.

Ke­bun[23] od­rzu­cił sierp i po­truch­tał ku Wil­liemu, zła­pał szmatę prze­wie­szoną przez gru­zło­wate ra­mię i z po­ka­zowo ży­wio­ło­wym za­pa­łem za­czął wy­cie­rać rosę z ławki. Kiedy skoń­czył, Wil­lie po­czę­sto­wał go pa­pie­ro­sem. Męż­czy­zna po­słał mu wam­pi­rzy uśmiech. Wil­lie skrzy­wił się w du­szy: po tylu mie­sią­cach po­dró­żo­wa­nia po Sfe­de­ro­wa­nych Pań­stwach Ma­laj­skich wciąż ro­biło mu się nie­do­brze na wi­dok zę­bów po­pla­mio­nych na czer­wono od soku z be­telu.

Roz­siadł się wy­god­nie na ławce i otwo­rzył dzien­nik na no­wej stro­nie, od­krę­cił za­tyczkę wiecz­nego pióra i wpi­sał datę w pra­wym gór­nym rogu: 2 marca 1921 roku. Po­stu­kał pió­rem w zęby, po czym do­dał schlud­nym cha­rak­te­rem pi­sma: „Wczo­raj po po­łu­dniu do­tar­łem do Domu pod Ka­zu­arem. Wciąż słaby, ale dziś znacz­nie lep­sze sa­mo­po­czu­cie”. Ob­rzu­cił dom pi­sar­skim okiem. Okna u Ge­ralda były otwarte, lekka bryza szar­pała za­słony. Za­my­ślił się na chwilę. „Dom jest bar­dzo przy­jem­nych roz­mia­rów, kwa­dra­towy i z pię­trem, po­dobny do wielu do­mów w stylu an­glo-in­dyj­skim, ja­kie wi­dzia­łem na Ma­la­jach. W po­rów­na­niu z do­mami wzdłuż Nor­tham Road, które wi­dzia­łem wczo­raj w dro­dze z portu – dwo­rów z ko­lum­nami ko­rync­kimi i wiel­kimi fron­to­nami wień­czą­cymi prze­pastne por­tyki – Dom pod Ka­zu­arem spra­wia bez­pre­ten­sjo­nalne wra­że­nie, jakby czuł się swo­bod­nie ze swym skrom­nym wy­glą­dem”. Za­trzy­mał się i po chwili do­dał jesz­cze: „Da­chówki z te­ra­koty wy­glą­dają jak skóra pan­go­lina”.

Prze­wer­to­wał dzien­nik, wra­ca­jąc do wpisu z wie­czoru przed mie­sią­cem, kiedy wró­cili z Ge­ral­dem z in­te­rioru do Ku­chingu. Prze­biegł wzro­kiem kilka aka­pi­tów, ale prze­stał czy­tać. Tamte wy­da­rze­nia wciąż zbyt mocno go po­ru­szały. Przej­rzał no­tatki o Pe­nangu, które spo­rzą­dził na pod­sta­wie lek­tury prze­wod­nika po ko­lo­niach z po­pu­lar­nej se­rii Brad­shawa. Wy­spa na­le­żała nie­gdyś do te­ry­to­rium rzą­dzo­nego przez znaj­du­jący się na pół­wy­spie suł­ta­nat Ke­dahu. Pod ko­niec osiem­na­stego wieku ka­pi­tan Fran­cis Li­ght wy­dzier­ża­wił ją od suł­tana w imie­niu Kom­pa­nii Wschod­nio­in­dyj­skiej i na­zwał Wy­spą Księ­cia Wa­lii. Li­ght prze­kształ­cił ją w wolny port, żeby prze­kie­ro­wać han­del z ko­lo­nii ho­len­der­skich, znaj­du­ją­cych się po dru­giej stro­nie cie­śniny Ma­lakka. Wy­spa była pierw­szą pla­cówką bry­tyj­ską w Azji Po­łu­dniowo-Wschod­niej oraz sto­licą Ko­lo­nii w Cie­śni­nie („naj­waż­niej­szą ko­lo­nią Ko­rony Bry­tyj­skiej na Da­le­kim Wscho­dzie”, jak twier­dził Brad­shaw). Z Pe­nangu Bry­tyj­czycy po­sze­rzyli swoje wpływy na po­łu­dnie do Ma­lakki i Sin­ga­puru, a z cza­sem utwo­rzyli Sfe­de­ro­wane Pań­stwa Ma­laj­skie i Nie­sfe­de­ro­wane Pań­stwa Ma­laj­skie. W osiem­na­stym wieku prze­mysł zwią­zany z wy­do­by­ciem cyny przy­cią­gnął na wy­spę ku­li­sów z po­łu­dnio­wych Chin, in­dyj­skich nie­wol­ni­ków kon­trak­to­wych zaś zwo­żono stat­kami do pracy na plan­ta­cjach kau­czuku.

Prze­stu­dio­wał mapę Pe­nangu, którą prze­ry­so­wał do dzien­nika. Wy­spa miała po­wierzch­nię mniej wię­cej trzy razy mniej­szą od Sin­ga­puru, a jej kształt przy­po­mi­nał mu skórę gnu, którą Sy­rie roz­ło­żyła na pod­ło­dze w jego sa­lo­nie. Uznał to za obrzy­dli­wość i za­żą­dał, żeby żona się jej po­zbyła. To nie­uchron­nie do­pro­wa­dziło do wy­bu­chu ko­lej­nej kłótni.

Wil­lie wy­rzu­cił żonę z my­śli. Od kiedy wy­je­chał z An­glii, już wiele mie­sięcy temu, w ogóle o niej nie my­ślał i nie miał naj­mniej­szej ochoty – ani, Bogu dzięki, po­trzeby – żeby te­raz to zmie­nić.

Ke­bun cho­dził na bo­saka po ogro­dzie, po­de­szwy stóp miał za­ska­ku­jąco ró­żowe, krok lekki jak... Wil­lie prze­trzą­sał umysł w po­szu­ki­wa­niu opisu i już po chwili go zna­lazł: „jak gdyby był on tylko prze­lot­nym go­ściem w ob­cym kraju”. Kil­ku­krot­nie po­wtó­rzył so­bie to zda­nie pod no­sem, spraw­dza­jąc rytm. Spodo­bało mu się, więc za­no­to­wał je w dzien­niku. Spoj­rzał na otwartą stronę no­tesu, który miał na ko­la­nach. Od kiedy tu usiadł, za­pi­sał tylko dwa zda­nia. Za­mknął dzien­nik i scho­wał pióro do kie­szeni. Nie będę się czuł winny. Przy­je­cha­łem tu od­zy­skać siły. Na­wet nie kiwnę pal­cem. Będę od­po­czy­wał i pły­wał. Będę czy­tał te książki, które chcę czy­tać, grał w bry­dża i zwie­dzał wy­spę.

Wiatr za­trze­po­tał ga­łę­ziami na czubku drzewa. Po ogro­dzie smyr­gały złote wilgi. Wil­lie wsłu­chi­wał się w fale bul­go­czące na pia­sku i czuł, jak po­woli roz­luź­niają się spięte mię­śnie w jego ciele. Cie­szył się na le­niwy, re­ge­ne­ru­jący po­byt tu­taj z Ge­ral­dem, wolny od wszel­kich trosk.

Na we­ran­dzie po­ja­wiła się Le­sley. Po­ma­chała do niego czymś, co trzy­mała w ręku. Po­dą­żał za nią wzro­kiem, kiedy szła po scho­dach i prze­ci­nała traw­nik, kie­ru­jąc się pro­sto do niego. Była śred­niego wzro­stu, ale szczu­pła syl­wetka i sztywna po­stawa do­da­wały jej cen­ty­me­trów oraz pew­no­ści sie­bie. Pew­nie za­raz jej stuk­nie czter­dziestka, osza­co­wał Wil­lie. Miała na so­bie kre­mową je­dwabną bluzkę i spód­nicę do kom­pletu. Kiedy wczo­raj przy­je­chali, po­wi­tała ich bar­dzo życz­li­wie, za­ser­wo­wała her­batę i pla­cuszki ry­żowe w sa­lo­nie, ale dało się w niej wy­czuć ja­kąś nie­uf­ność, ostroż­ność, coś szczel­nie za­mknię­tego.

– Pro­szę nie wsta­wać – po­wie­działa, kiedy za­czął się pod­no­sić z ławki. – Pań­ska poczta z Sin­ga­puru. – Po­dała mu plik li­stów i nie­wielką paczkę owi­niętą w brą­zowy pa­pier. Jej dłu­gie, smu­kłe palce po­ru­szały się z wie­lo­sta­wową gra­cją pa­ję­czych nó­żek. – Jadę do mia­sta. Kuch­cik szy­kuje tif­fin[24] na pierw­szą. Ro­bert już wtedy wróci.

– A on czuje się... na tyle do­brze, żeby pra­co­wać?

– Umarłby z nu­dów, gdyby ca­łymi dniami sie­dział w domu. Zresztą pra­cuje tylko do prze­rwy obia­do­wej. Aha, gdy­by­ście chcieli wyjść na mia­sto, po­pro­ście chłopca, żeby sko­czył na ulicę i zła­pał wam rik­szę. Kurs do mia­sta kosz­tuje pięt­na­ście cen­tów. Nie płać­cie wię­cej.

– Dzi­siaj ni­g­dzie nie wy­cho­dzimy...

– Prze­pra­szam na chwilę. – Ge­stem przy­wo­łała ke­buna, który ple­wił wła­śnie pa­cio­recz­niki. – Bala!

Męż­czy­zna przy­biegł po­śpiesz­nie; za uchem miał za­tknięty pa­pie­ros od Wil­liego, wciąż nie­wy­pa­lony. Le­sley za­częła cho­dzić po ogro­dzie, wska­zu­jąc na krzewy i ra­batki, a ke­bun ener­gicz­nie ki­wał głową na jej in­struk­cje. Wil­lie słu­chał, jak go­spo­dyni prze­ka­zuje ogrod­ni­kowi li­stę za­dań; mó­wiła nie mie­szanką an­gielsz­czy­zny i ma­laj­skiego, którą po­słu­gi­wała się więk­szość sa­hi­bów, kiedy wy­da­wali roz­kazy tu­byl­com, ale ję­zy­kiem, który dla jego nie­fa­cho­wego ucha brzmiał jak płynny ma­laj­ski.

Wil­lie wło­żył oku­lary do czy­ta­nia i prze­rzu­cił ko­re­spon­den­cję. Ko­perty po­kry­wało jakby graf­fiti, plą­ta­nina po­prze­kre­śla­nych ad­re­sów i róż­no­ko­lo­ro­wych strza­łek, znak, że ści­gały go po ca­łym świe­cie. Roz­po­znał list od swo­ich praw­ni­ków z No­wego Jorku i drugi od żony. Żach­nął się – Sy­rie naj­praw­do­po­dob­niej znów prosi o pie­nią­dze; przed jego wy­jaz­dem z Lon­dynu wciąż traj­ko­tała o re­mon­cie czy też zmia­nie wy­stroju domu. Bez otwie­ra­nia odło­żył list od niej na bok i sku­pił całą uwagę na paczce.

Po­cho­dziła od wy­dawcy, więc od razu wie­dział, co znaj­dzie w środku. Od­pa­ko­wał ją po­woli, opie­ra­jąc się chęci, by ro­ze­drzeć pa­pier, i wy­jął eg­zem­plarz swo­jej naj­now­szej książki: Na chiń­skim pa­ra­wa­nie[25]. Po raz pierw­szy trzy­mał ją w ręku – wy­je­chał z An­glii wkrótce po do­star­cze­niu agen­towi rę­ko­pisu.

Przyj­rzał się okładce i ku swemu za­do­wo­le­niu nie do­strzegł żad­nych błę­dów ani nie­do­sko­na­ło­ści. Prze­cią­gnął pal­cami wzdłuż grzbietu, ob­ró­cił tom ty­łem do przodu, a po­tem znów wró­cił do frontu. Zbli­żył go do nosa i prze­wer­to­wał strony, upa­ja­jąc się asce­tyczną wo­nią no­wej książki. Mu­snął ty­tuł i swoje na­zwi­sko na ob­wo­lu­cie. Choć miał już na kon­cie tak wiele po­wie­ści i nie­zli­czone opo­wia­da­nia, wciąż czuł roz­grze­wa­jącą falę dumy za każ­dym ra­zem, gdy trzy­mał w ręku swoje naj­now­sze dzieło.

Oparł książkę na udzie i się­gnął po list od praw­nika. To pew­nie oferta od ja­kie­goś wy­dawcy albo pro­du­centa te­atral­nego. Prze­czy­tał pi­smo raz, po­tem drugi. Za­in­we­sto­wał czter­dzie­ści ty­sięcy fun­tów – wszyst­kie po­sia­dane pie­nią­dze – za po­śred­nic­twem Trippe & Com­pany, firmy bro­ker­skiej z No­wego Jorku. Miał na­dzieję na wy­soki zwrot z in­we­sty­cji, tak by już ni­gdy nie mu­sieć pi­sać dla pie­nię­dzy.

Trippe & Com­pany zban­kru­to­wała, in­for­mo­wali go z ża­lem praw­nicy. Stra­cił wszyst­kie pie­nią­dze, do ostat­niego centa.

Go­rąca, kwa­sko­wata fala mdło­ści za­lała mu żo­łą­dek i po­de­szła pło­mie­niem aż do gar­dła. Po­wstrzy­mał od­ruch wy­miotny. Sie­dział tak, trzy­ma­jąc list mię­dzy kciu­kiem a pal­cem wska­zu­ją­cym, rogi kartki drżały na wie­trze.

– Wszystko w po­rządku? Pa­nie Wil­lie?

Gwał­tow­nie po­de­rwał głowę i zmru­żył oczy w ja­snym słońcu. Le­sley znów stała obok. Jej po­chy­la­jąca się nad nim twarz była nie­ostra.

– Mój Boże, jest pan biały jak ściana. – Wzrok go­spo­dyni po­wę­dro­wał do li­stu w jego ręce. – Mam na­dzieję, że nie do­stał pan złych wie­ści?

Prze­łknął ślinę, po­tem jesz­cze raz, pró­bu­jąc opa­no­wać mdło­ści.

– To... tylko... to za­pa­le­nie je­lita. – Za­ci­nał się jesz­cze bar­dziej niż zwy­kle, naj­chęt­niej za­padłby się pod zie­mię. Wie­dział, że je­śli bę­dzie pró­bo­wał z tym wal­czyć, tylko po­gor­szy sprawę, ale nie mógł się po­wstrzy­mać. – Przy­cho­dzi i... od­cho­dzi. Jesz­cze nie... cał­kiem... do­sze­dłem do sie­bie. Zła­pało... mnie... to... na Ja­wie.

– Nie wy­gląda pan naj­le­piej. Po­ślę po dok­tora Joyce’a.

Uniósł otwartą dłoń. Ra­mię i całe ciało miał jak z oło­wiu.

– Nic... mi nie jest. – Zło­żył list i we­tknął go do kie­szeni ko­szuli. Przy oka­zji zrzu­cił le­żącą na ko­la­nach książkę pro­sto na trawę. Schy­lił się, żeby ją pod­nieść, a jed­no­cze­śnie zro­bić kilka dłu­gich, głę­bo­kich wde­chów dla uspo­ko­je­nia.

– Na pewno? – spy­tała Le­sley.

Niech ona już prze­sta­nie mó­wić.

– Nic mi nie jest, pani Le­sley – po­wtó­rzył z iry­ta­cją. Żeby zmie­nić te­mat, po­ka­zał jej książkę. – Moja naj­now­sza.

– Och, jak cu­dow­nie – po­wie­działa. – Na pewno jest pan bar­dzo dumny. – Od­czy­tała z okładki ty­tuł: – Na chiń­skim pa­ra­wa­nie. Bar­dzo su­ge­stywne. To po­wieść?

– Zbiór... szki­ców... z mo­jej po­dróży do Chin. O miej­scach, które od­wie­dzi­łem, lu­dziach, któ­rych spo­tka­łem.

Jej twarz znie­ru­cho­miała w wy­ra­zie czuj­no­ści.

– Kiedy pan tam był?

– Dwa lata temu. – Po­kle­pał miej­sce obok sie­bie na ławce.

Le­sley nie sko­rzy­stała z za­pro­sze­nia.

– Do­kąd pan po­je­chał?

– Za­czę­li­śmy... w Szan­ghaju. Prze­pły­nę­li­śmy po­nad trzy ty­siące ki­lo­me­trów w górę Jangcy na barce ry­żo­wej, do sa­mego serca Chin. Jangcy to naj­dłuż­sza...

– Naj­dłuż­sza rzeka w Chi­nach, tak, tak, ja to wszystko wiem. Jak długo pan tam był?

– Cztery mie­siące czy pięć. Za­pu­ści­li­śmy się da­leko w głąb lądu, scho­dzi­li­śmy so­bie nogi.

– Sły­szał pan... – Urwała i za­częła od nowa. – Sły­szał pan tam o dok­to­rze Sun Jat-se­nie?

– W za­sa­dzie wszę­dzie, gdzie do­cie­ra­li­śmy. In­try­gu­jący osob­nik, wnio­sku­jąc z wszyst­kiego, co o nim sły­sza­łem. Po­dobno mówi też bie­gle po an­giel­sku. Szkoda, że go nie... po­zna­łem, chęt­nie bym z nim po­roz­ma­wiał.

– Prze­jeż­dżał tędy ja­kieś dzie­sięć lat temu.

– Na­prawdę? A co go spro­wa­dzało do Pe­nangu?

– Zbie­rał fun­du­sze na Tong­men­ghui, swoją par­tię. To pod­czas po­bytu tu­taj pla­no­wał re­wo­lu­cję.

– Po­znała go pani?

– Tak, Ro­bert też. Spo­tka­li­śmy go kilka razy.

Wil­lie ga­pił się na nią z za­in­te­re­so­wa­niem. Ta roz­mowa ro­biła się co­raz cie­kaw­sza.

– Chęt­nie do­wie­dział­bym się o nim cze­goś wię­cej. Już od ja­kie­goś czasu my­śla­łem, żeby na­pi­sać po­wieść o Chi­nach. Sun... Jat-sen byłby do­prawdy nie­zwy­kłą... po­sta­cią.

Le­sley zro­biła krok do przodu, w cień ka­zu­aryny.

– Jak tam było?

On skie­ro­wał wzrok do we­wnątrz, w głąb dłu­giego tu­nelu wspo­mnień.

– Pra­co­wa­łem w naj­gor­szych slum­sach Lon­dynu, ale nie wi­dzia­łem tak po­twor­nej nę­dzy, do­póki nie po­je­cha­łem do Chin – po­wie­dział i z ulgą skon­sta­to­wał, że prze­stał się za­ci­nać. – Wa­taż­ko­wie wal­czący mię­dzy sobą, na po­lach wy­so­kie stosy ciał po­mor­do­wa­nych żoł­nie­rzy i cy­wi­lów; miesz­kańcy ucie­ka­jący z miast, żeby schro­nić się na wsi. Wi­dzie­li­śmy do­szczęt­nie zruj­no­wane wio­ski i ty­siące chło­pów mar­twych lub umie­ra­ją­cych z głodu i od za­razy.

– Dzie­sięć lat od re­wo­lu­cji, dzie­sięć lat, od kiedy po­zbyli się ce­sa­rza – za­uwa­żyła Le­sley – i nic się nie zmie­niło, prawda? Nic.

Go­rycz w jej gło­sie spra­wiła, że przyj­rzał jej się bli­żej. W swo­ich po­dró­żach po Sfe­de­ro­wa­nych Pań­stwach Ma­laj­skich i Ko­lo­niach w Cie­śni­nie nie spo­tkał żad­nego Eu­ro­pej­czyka ani żad­nej Eu­ro­pejki choćby w naj­mniej­szym stop­niu za­in­te­re­so­wa­nych Chi­nami czy też ja­kim­kol­wiek kra­jem Wschodu. Za­miast tego chcieli słu­chać wy­łącz­nie o wy­da­rze­niach w An­glii, ostat­nich spek­ta­klach na West En­dzie, naj­now­szych ka­wiar­niach i skle­pach na Pic­ca­dilly. Wil­lie miał wra­że­nie, że wy­je­chał z Lon­dynu na drugi ko­niec świata tylko po to, żeby od­po­wia­dać na nie­zli­czone py­ta­nia o świat, który zo­sta­wił za sobą.

– A pani kiedy tam była? – spy­tał.

– W Chi­nach? Ni­gdy.

Wy­cią­gnęła rękę i wzięła od niego książkę. Nie­śpiesz­nie prze­wra­cała strony, prze­bie­ga­jąc po nich wzro­kiem od góry do dołu. Wy­glą­dała tak, po­my­ślał Wil­lie, jakby prze­ko­py­wała się przez tekst w po­szu­ki­wa­niu cze­goś głę­boko ukry­tego.

Przy­glą­dał jej się uważ­nie, sam po­zo­sta­jąc w cał­ko­wi­tym bez­ru­chu. Le­sley miała ja­sno­blond włosy, się­ga­jące kilka cen­ty­me­trów po­ni­żej ra­mion. Opa­le­ni­zna pod­kre­śliła jej ostre ko­ści po­licz­kowe. Ży­cie w tu­tej­szym kli­ma­cie nie po­zba­wiło jej skóry ela­stycz­no­ści ani nie roz­myło li­nii szczęki, ale drob­niut­kie zmarszczki wy­kwi­tały już w ze­wnętrz­nych ką­ci­kach głę­boko osa­dzo­nych oczu, oczu barwy sta­rej her­baty. Ką­ciki ust miała z ko­lei lekko za­krę­cone i ścią­gnięte w dół przez ko­lejną siatkę zmarsz­czek, co nada­wało im nieco ka­czy wy­gląd.

Żadna z niej pięk­ność, uznał Wil­lie, kiedy po­znał ją po­przed­niego po­po­łu­dnia, i te­raz po­twier­dził swoją ob­ser­wa­cję; mimo to było jed­nak w tej twa­rzy coś fa­scy­nu­ją­cego, a za­ra­zem bo­le­snego.

Za­mknęła książkę, za­nim do­tarła do końca. Raz jesz­cze przyj­rzała się okładce, po czym od­dała tom Wil­liemu.

– Chcia­łaby pani może... ją po­ży­czyć? – spy­tał i sam się zdzi­wił: ni­gdy ni­komu nie po­ży­czał pierw­szych wy­dań wła­snych ksią­żek.

– Och, Ro­bert na pewno już za­mó­wił eg­zem­plarz. Wie pan, ma wszyst­kie pań­skie książki. Mamy tu w mie­ście świetną księ­gar­nię, Ac­kroyd’s na Bi­shop Street. Nie gor­sza od tych w Sin­ga­pu­rze.

– Tu­taj nie uświad­czy­cie jej na pół­kach jesz­cze przez kilka do­brych mie­sięcy.

– Za­cze­kam.

Ski­nęła mu głową, od­wró­ciła się i ru­szyła przez traw­nik. Pa­trzył, jak po­ko­nuje trzy ni­skie stop­nie w górę na we­randę i znika w domu.

Wo­łał go ja­kiś głos. Pod­niósł wzrok i zo­ba­czył, że Ge­rald wy­chyla się ze swo­jego okna.

– Cho­ler­nie piękny po­ra­nek, co?

Wy­gląda wspa­niale na­wet z wło­sami po­tar­ga­nymi od snu i z za­pad­nię­tymi, nie­ogo­lo­nymi po­licz­kami, po­my­ślał Wil­lie. Cię­żar na piersi mo­men­tal­nie ustą­pił.

– Za­raz zejdę! – za­wo­łał Ge­rald i cof­nął głowę do po­koju.

Wil­lie wy­jął list z kie­szeni i prze­czy­tał go jesz­cze raz. Czter­dzie­ści ty­sięcy fun­tów. Cały jego ma­ją­tek na tym świe­cie roz­pły­nął się w po­wie­trzu.

Roz­dział drugi

Le­sleyPe­nang, 1921

Kiedy je­cha­łam do mia­sta, wciąż był duży ruch na dro­dze w tamtą stronę. Au­to­mo­bile trą­biły na moją rik­szę za każ­dym ra­zem, gdy nieco zjeż­dża­li­śmy z po­bo­cza.

– Prze­pra­szam, mem[26] – za­wo­łał rik­szarz przez ra­mię.

– Igno­ruj ich, Ah Leck – od­par­łam.

Jesz­cze przed kilku laty je­dy­nymi po­jaz­dami, ja­kie się tu wi­dy­wało, były ro­wery oraz po­wozy konne i do­rożki, tu na­zy­wane gharri, ale z po­wodu gwał­tow­nego roz­kwitu prze­my­słu gu­mo­wego na uli­cach za­ro­iło się od nie­zli­czo­nych sa­mo­cho­dów. Chiń­scy biz­nes­meni, tow­kay­owie, mu­sieli oczy­wi­ście mieć naj­więk­sze i naj­droż­sze au­to­mo­bile, nie mieli za to opo­rów przed pę­dze­niem z pręd­ko­ścią dwu­dzie­stu, a na­wet trzy­dzie­stu ki­lo­me­trów na go­dzinę. Trzy­dzie­ści na go­dzinę! Czy­sty obłęd.

Mia­rowe, ryt­miczne bu­ja­nie rik­szy zwy­kle ko­ły­sało mnie do snu, ale tego dnia w dro­dze do mia­sta nie mo­głam prze­stać my­śleć o Wil­liem Mau­gha­mie. Za­sko­czyła mnie jego wie­dza na te­mat Sun Jat-sena. Wy­raź­nie wstrzą­snął nim też otrzy­many list – bie­dak wy­glą­dał, jakby miał ze­mdleć. Ży­wi­łam tylko na­dzieję, że pod­czas po­bytu u nas nie bę­dzie miał na­wrotu cho­roby.

Od chwili gdy pi­sarz przy­był do Sin­ga­puru, ga­zety ze szcze­gó­łami re­la­cjo­no­wały jego po­dróże. Któ­re­goś dnia Ro­bert oznaj­mił, że wy­słał Mau­gha­mowi do Sin­ga­puru te­le­gram z za­pro­sze­niem.

– Czy to roz­sądne? – spy­ta­łam. Nie mie­li­śmy żad­nych go­ści od czasu po­wrotu Ro­berta z wojny.

– Nie wi­dzia­łem Wil­liego od dwu­dzie­stu lat – po­wie­dział Ro­bert. – By­łoby wspa­niale, gdyby tu przy­je­chał, na­prawdę wspa­niale.

Rze­czy­wi­ście, od wy­jazdu chłop­ców, któ­rzy wró­cili do An­glii wraz z po­cząt­kiem no­wego se­me­stru, dom wy­da­wał się pu­sty. Obec­ność pi­sa­rza na pewno nieco oży­wi­łaby at­mos­ferę.

– A on wie, że tu je­steś? – spy­ta­łam.

– Wąt­pię, stra­ci­li­śmy kon­takt po mo­jej prze­pro­wadzce do Hong­kongu. Ale bę­dzie za­chwy­cony, je­stem tego pewny.

Za­pro­sze­nie nie spo­tkało się z od­po­wie­dzią pi­sa­rza, więc uzna­łam sprawę za nie­byłą, ale kilka dni temu pod­czas obiadu Ro­bert po­ma­chał mi te­le­gra­mem.

– Od­pi­sał. Wil­lie od­pi­sał. Wie­dzia­łem, że się ode­zwie. Mówi, że za­sko­czyła go moja wia­do­mość. Nie mógł uwie­rzyć. Tak czy ina­czej: przy­jeż­dża.

– Nie śpie­szyło mu się z od­po­wie­dzią.

– Był w Sa­ra­waku, dla­tego nie do­stał li­stu ode mnie. Poza tym ciężko cho­ro­wał.

– Jak długo tu zo­sta­nie? – spy­ta­łam.

Kuch­cik przy­rzą­dził ulu­bione da­nie Ro­berta: sma­żony na głę­bo­kim tłusz­czu ko­tlet z kur­czaka w gę­stym brą­zo­wym so­sie pie­cze­nio­wym z so­sem Wor­ce­ster­shire, ser­wo­wany z grosz­kiem i pa­nie­ro­wa­nym ba­na­nem.

– Dwa ty­go­dnie.

– To ra­czej dłu­gawo, nie uwa­żasz?

– Nie martw się, moja droga. Nie bę­dzie uciąż­li­wym go­ściem. Kie­dyś przez cały rok miesz­ka­li­śmy ra­zem, wspo­mi­na­łem ci?

Oczy mu błysz­czały, a w gło­sie roz­brzmie­wała nutka pod­nie­ce­nia. Od wie­ków nie wi­dzia­łam go w tak do­brym na­stroju.

– Przy­go­tuję mu po­kój.

– Po­dró­żuje z se­kre­ta­rzem. Nie­ja­kim... – zaj­rzał do te­le­gramu – Ha­xto­nem. Ge­ral­dem Ha­xto­nem.

– Och. Czyli dwa po­koje.

Ro­bert pod­niósł na mnie wzrok i za­mru­gał po­woli.

– Słu­cham? Ach, tak. Dwa po­koje. Oczy­wi­ście. – Znów za­to­pił się w my­ślach, prze­żu­wa­jąc je­dze­nie. Po chwili jed­nak opu­ścił nóż i wi­de­lec. – Jesz­cze jedna sprawa, moja droga.

– O co cho­dzi?

– Uwa­żaj, co mó­wisz Wil­liemu. To mój przy­ja­ciel, ale jest też pi­sa­rzem, a naj­bar­dziej na świe­cie lu­buje się w wy­wą­chi­wa­niu cu­dzych se­kre­tów i skan­dali.

– Ojej.

– W cza­sie wojny cho­dziły słu­chy, że pra­co­wał dla Se­cret Se­rvice.

– To zna­czy... był szpie­giem?

– Mó­wiło się, że miał swoją siatkę agen­tów w Ge­ne­wie.

Wi­zja gosz­cze­nia pod na­szym da­chem szpiega – grze­bią­cego nam w szu­fla­dach i szaf­kach, wę­szą­cego w na­szym ży­ciu – wcale nie przy­pa­dła mi do gu­stu.

– Te jego cią­głe po­dróże... to pew­nie tylko przy­krywka dla zbie­ra­nia in­for­ma­cji, szpie­go­wa­nia dla rządu – cią­gnął Ro­bert. – Cie­kawe, czy na­dal się za­cina. Bo wiesz, za­ci­nał się. I to bar­dzo, trudno się tego słu­chało.

– Jak Clive Fe­ather­stone.

– Clive się nie za­cina. On się jąka.

– A to ja­kaś róż­nica?

– Clive m-m-m-ówi t-t-tak. Jak ktoś się za­cina, to jest ina­czej. Taka osoba... mę­czy się... żeby wy­ci­snąć... z sie­bie... każde ko­lejne słowo. Można by to na­zwać wer­bal­nym za­twar­dze­niem.

– Trzeba było od­ma­lo­wać po­koje. – Od­cię­łam mały ka­wa­łek kur­czaka i za­mo­czy­łam go w gę­stym so­sie. – Są za­nie­dbane, wy­glą­dają ob­skur­nie. I mu­simy ku­pić nowe me­ble do domu, ko­cha­nie. Nowe po­duszki, za­słony i dy­wany. Te­raz już na to za późno, ale mu­simy to zro­bić po wy­jeź­dzie Mau­ghama.

– Tak so­bie my­śla­łem – rzu­cił Ro­bert – o pro­po­zy­cji Ber­narda.

Prze­łknę­łam i ostroż­nie opar­łam sztućce na brzegu ta­le­rza.

– Nie wy­jadę z Pe­nangu, Ro­ber­cie.

– Dok­tor Joyce uważa, że pu­stynne po­wie­trze może zdzia­łać cuda dla mo­jego zdro­wia.

Niech szlag trafi tego sta­rego ko­no­wała.

– Masz tu­taj le­ka­rzy. Klien­tów. Tu są wszy­scy nasi zna­jomi. A chłopcy? To ich dom. – Wzię­łam głę­boki wdech i mocno wy­pu­ści­łam po­wie­trze. – To kom­pletne sza­leń­stwo, żeby po­rzu­cić wszystko, co mamy tu­taj, i prze­pro­wa­dzić się na drugi ko­niec świata, na... na farmę owczą, na mi­łość bo­ską, na ja­kimś od­lu­dziu. W twoim wieku?

– Dom bę­dziemy oczy­wi­ście mu­sieli sprze­dać – oznaj­mił.

– Sprze­dać dom? Nie po­my­śla­łeś, że może naj­pierw po­wi­nie­neś to ze mną omó­wić? – Spio­ru­no­wa­łam go wzro­kiem; on pa­trzył na mnie ze sto­ic­kim spo­ko­jem.

Przez resztę ty­go­dnia pra­wie się do niego nie od­zy­wa­łam. Wcale by mnie nie zdzi­wiło, gdyby bar­dzo spryt­nie i nie­przy­pad­kowo wy­brał aku­rat ten mo­ment, żeby mi o tym po­wie­dzieć. Miał pew­nie na­dzieję – i tak to so­bie ob­li­czył – że wście­kłość mi­nie mi pod­czas po­bytu Mau­ghama. Po pięt­na­stu la­tach mał­żeń­stwa czy­ta­łam z niego jak z otwar­tej księgi.

Po po­łu­dniu w dzień przy­by­cia So­mer­seta Mau­ghama wy­sła­li­śmy po niego szo­fera do portu. Po­pra­wia­łam jesz­cze na ostat­nią chwilę li­lie sto­jące w sa­lo­nie, kiedy usły­sza­łam na pod­jeź­dzie war­kot sil­nika na­szego sta­rego hum­bera.

– Przy­je­chali! – za­wo­łał Ro­bert, kuś­ty­ka­jąc z ga­bi­netu z Clau­diu­sem przy no­dze.

Przej­rza­łam się w lu­strze w we­sty­bulu i do­łą­czy­łam do niego na ganku.

– Po­śpiesz się, skar­bie – po­wie­dział, stu­ka­jąc la­ską o zie­mię. – Chodź.

Znad mo­rza duł mocno gę­sty, go­rący wiatr, ciężki od woni przy­brzeż­nych mo­kra­deł. Hum­ber za­trzy­mał się przed gan­kiem. Has­san wy­siadł z sa­mo­chodu – jako już pra­wie sześć­dzie­się­cio­la­tek po­ru­szał się nieco sztywno, ale z god­no­ścią, a dzięki czar­nemu song­ko­kowi[27] na gło­wie wy­glą­dał jesz­cze bar­dziej dys­tyn­go­wa­nie – i otwo­rzył tylne drzwiczki. Wy­gra­mo­lił się przez nie męż­czy­zna śred­niej bu­dowy, mru­żący oczy w po­po­łu­dnio­wym słońcu. Kre­mowa kurtka w stylu tro­pi­kal­nym wi­siała na nim luźno, a ciemne włosy, za­cze­sane do tyłu na lśnią­cej po­ma­dzie, za­czy­nały si­wieć. Po­liczki też już nieco ob­wi­sały, uwy­dat­nia­jąc wy­su­niętą za­czep­nie szczękę i przy­da­jąc jego twa­rzy żół­wich ry­sów.

Ro­bert uśmiech­nął się od ucha do ucha, jesz­cze sze­rzej roz­ło­żył ra­miona.

– Mój drogi, drogi Wil­lie... wi­taj w Domu pod Ka­zu­arem.

Do­strze­głam w oczach pi­sa­rza cień roz­cza­ro­wa­nia, ale szybko to za­tu­szo­wał.

– Ro­bert, jak... do­brze cię wi­dzieć. – No­sowy głos utrud­niał zro­zu­mie­nie wy­po­wia­da­nych przez niego słów. – Nic się... nie zmie­ni­łeś.

– Moja żona Le­sley – przed­sta­wił mnie Ro­bert.

Mau­gham uści­snął mi dłoń i od­wró­cił się do męż­czy­zny, który pod­szedł do nas z dru­giej strony auta.

– Ge­rald Ha­xton, mój se­kre­tarz.

Męż­czy­zna był o ja­kieś dwa­dzie­ścia lat młod­szy od Mau­ghama i sta­no­wił szczu­plej­szą, przy­stoj­niej­szą wer­sję pi­sa­rza, z tą samą przy­li­zaną fry­zurą i ma­łym, schlud­nym wą­si­kiem. Po­do­bień­stwo pod­kre­ślała jesz­cze ich nie­zdrowa bla­dość.

Słu­żący od­tro­czyli ba­gaże z da­chu hum­bera i za­nie­śli je do we­sty­bulu: dwa me­ta­lowe ku­fry, długą, wy­pchaną par­cianą torbę i drugą, skó­rzaną. Na więk­szym ku­frze wid­niał z boku duży na­pis: SO­MER­SET MAU­GHAM.

Jakże wul­garne, po­my­śla­łam.

– Reszta ba­gaży zo­sta­nie tu­taj do­słana, pa­nie Wil­lie – po­wie­dzia­łam.

Wy­pi­li­śmy her­batę, a po­tem po­ka­za­łam im po­koje. Wil­liego umie­ści­łam w więk­szym i le­piej wy­po­sa­żo­nym; po­kój Ge­ralda znaj­do­wał się ka­wa­łek da­lej. Wie­czo­rem ze­szli na dół i do­łą­czyli do nas na kok­tajle na we­ran­dzie; wy­glą­dali świeżo i szy­kow­nie w ele­ganc­kich bia­łych ma­ry­nar­kach.

– No, Wil­lie – za­gaił Ro­bert. – Pew­nie bar­dzo się cie­szysz, że nie skoń­czy­łeś jed­nak jako le­karz okrę­towy.

– Mało... – Wil­lie kilka razy otwo­rzył i za­mknął usta, jak ryba; mię­śnie szyi wy­raź­nie mu się na­pięły – ...bra­ko­wało – wy­du­sił w końcu.

– A dla­czego aku­rat le­karz okrę­towy? – zdzi­wi­łam się.

– Wiele lat temu – wy­ja­śnił Ro­bert, na­chy­la­jąc się do mnie – tuż przed wy­da­niem pierw­szej książki, Wil­lie przy­siągł, że je­śli nie zrobi ka­riery pi­sar­skiej, weź­mie po­sadę le­ka­rza okrę­to­wego.

– To był je­dyny spo­sób... – pi­sarz wciąż się za­ci­nał; pa­trze­nie, jak mę­czy się z każ­dym sło­wem, spra­wiało mi ból – ...żeby nie ma­jąc pie­nię­dzy, móc... zo­ba­czyć świat. By­łem go­towy na wszystko, żeby zwie­dzić Wschód: Chiny, Sy­jam, Ar­chi­pe­lag... Ma­laj­ski. Chcia­łem po­sta­wić stopę na każ­dej wy­spie Mórz Po­łu­dnio­wych.

Po­czę­sto­wał nas pa­pie­ro­sami ze srebr­nego etui, ale po­krę­ci­łam głową.

– Oba­wiam się, że przy Ro­ber­cie nie można pa­lić – po­wie­dzia­łam. – Cho­dzi o jego płuca.

Za­trza­snął pa­pie­ro­śnicę.

– Naj­moc­niej prze­pra­szam. Oczy­wi­ście. Bar­dzo to bez­myślne... z mo­jej strony.

– Na­wdy­cha­łem się w Bel­gii cze­goś, czego nie po­wi­nie­nem – stwier­dził Ro­bert. – Mu­sia­łem na­wet zre­zy­gno­wać z fajki. Zdaje się, że ty też by­łeś na woj­nie, prawda?

– Pro­wa­dzi­łem ka­retkę Czer­wo­nego Krzyża we Fran­cji. Ge­rald też.

– Tam się po­zna­li­śmy, w pro­wi­zo­rycz­nym szpi­talu urzą­dzo­nym w za­meczku – do­dał młod­szy męż­czy­zna, po­sy­ła­jąc Mau­gha­mowi szel­mow­ski uśmiech.

Wtedy mnie to ude­rzyło. Ja­kim cu­dem nie za­uwa­ży­łam wcze­śniej? Oni są ko­chan­kami. Ho­mo­sek­su­ali­stami. Przy­ję­li­śmy pod dach dwóch prze­klę­tych ho­mo­sek­su­ali­stów. Zer­k­nę­łam ukrad­kiem na Ro­berta – wie­dział; oczy­wi­ście, że wie­dział.

– A jak po­zna­li­ście się z Ro­ber­tem? – spy­ta­łam.

– To był nie­dzielny... obiad u Ed­munda Gosse’a, prawda, Ro­ber­cie?

– Tak mi się wy­daje. Ja­kiś mie­siąc po wy­da­niu two­jej pierw­szej książki.

– To mu­siało być koło paź­dzier­nika dzie­więć­dzie­sią­tego siód­mego. Liza od­nio­sła... umiar­ko­wany suk­ces – zwró­cił się do mnie – ale sporo osób uznało tę książkę za nie­oby­czajną, więc cie­szy­łem się du­żym... za­in­te­re­so­wa­niem ze strony naj­mod­niej­szych go­spo­dyń... w Lon­dy­nie.

– Henry Ja­mes też tam był, pa­mię­tasz? – wtrą­cił Ro­bert. – Nie ro­zu­miem, dla­czego jest tak po­wa­żany. Ten czło­wiek pi­sze jak ma­rudna stara panna.

– Przez cały obiad po­wie­dział może z dzie­sięć słów. – Wil­lie znów zwró­cił się do mnie. – By­li­śmy wtedy obaj z Ro­ber­tem... mło­dymi ka­wa­le­rami.

– Trudno uwie­rzyć, co? Ćwierć wieku temu. A ja wciąż pa­mię­tam ten dzień, kiedy... – Ro­bert do­stał sil­nego na­padu kaszlu. Sko­czy­łam do sto­lika przy kre­den­sie i szybko przy­nio­słam mu szklankę wody. Przy­tknę­łam mu ją do ust, jed­no­cze­śnie po­cie­ra­jąc go po ple­cach dłu­gimi, moc­nymi po­cią­gnię­ciami. Wy­pił pół szklanki i po­kle­pał mnie po dłoni, dzię­ku­jąc mi spoj­rze­niem.

– Po tam­tym obie­dzie za­czę­li­śmy się re­gu­lar­nie wi­dy­wać – opo­wia­dał Wil­lie, pod­czas gdy ja wra­ca­łam na swoje krze­sło. – Zwy­kle w White’s.

– Na­dal je­stem człon­kiem klubu – wtrą­cił Ro­bert.

– Przez osiem mie­sięcy dzie­li­li­śmy miesz­ka­nie – cią­gnął Wil­lie. – Ten układ był dla mnie... bar­dzo ko­rzystny: w ciągu dnia Ro­bert pra­co­wał... w kan­ce­la­rii, więc mia­łem całe miesz­ka­nie dla sie­bie, żeby... spo­koj­nie pi­sać. Wie­czo­rami wy­cho­dzi­li­śmy na mia­sto, oglą­da­li­śmy naj­now­sze spek­ta­kle, ja­da­li­śmy ko­la­cje ze zna­jo­mymi.

– Piękne czasy – przy­znał Ro­bert z mgiełką no­stal­gii w oczach. – Prze­piękne.

– A po­tem obaj się oże­ni­li­ście – uzu­peł­nił Ge­rald. – Ty, Ro­ber­cie, z uro­czą, ser­deczną ko­bietą... – uśmiech­nął się krzywo i pu­ścił mi oko jak pi­rat – a ty, Wil­lie, cóż, ty oże­ni­łeś się z Sy­rie.

Zer­k­nę­łam ukrad­kiem na Wil­liego; miał na wpół przy­mknięte po­wieki i spo­kojny wy­raz twa­rzy.

– Do­lewkę, pa­nie Ge­ral­dzie? – za­pro­po­no­wa­łam, się­ga­jąc po dzwo­nek.

– Nie ma po­trzeby wzy­wać nie­wol­ni­ków, Le­sley. – Ge­rald wstał i swo­bod­nym kro­kiem pod­szedł do kre­densu.

– Wielka szkoda, że nie ma na­szych chłop­ców – stwier­dził Ro­bert. – Bar­dzo by się ucie­szyli, gdyby mo­gli cię po­znać.

– A gdzie są? – spy­tał Wil­lie. – W KL? Czy w Sin­ga­pu­rze?

– Nie, nie, w Re­ading – wy­ja­śnił Ro­bert. – W szkole z in­ter­na­tem. Edward ma trzy­na­ście lat, Ja­mes czter­na­ście. Za parę lat będą na Oks­for­dzie, taką mamy na­dzieję. Pójdą w ślady swo­jego sta­ruszka. A jak u cie­bie, Wil­lie? Ja­kieś la­to­ro­śle?

– Córka Eli­za­beth. Ma sześć lat i jest prze­uro­cza.

– A pań­ska żona... Sy­rie? Po­dró­żuje z pa­nem cza­sem? – Cie­kawe, czy bie­daczka zdaje so­bie sprawę, że jej mąż sy­pia z męż­czy­znami.

– Mamy z Sy­rie... od­mienne za­in­te­re­so­wa­nia; lu­bimy jeź­dzić w inne miej­sca, oglą­dać inne rze­czy. Ja po­dró­żuję... kom­for­towo, kiedy to moż­liwe, nie ma sensu bie­do­wać tylko dla za­sady, ale jed­no­cze­śnie je­stem skłonny w ra­zie po­trzeby znieść na­wet naj­bar­dziej pry­mi­tywne wa­runki. Tym­cza­sem Sy­rie... po pro­stu nie po­trafi się obyć bez wy­gód. Moja żona ma wiele god­nych po­dziwu... cech, ale... – pi­sarz uśmiech­nął się z mie­szanką smutku i po­błaż­li­wo­ści – nie­ustra­szo­ność do nich nie na­leży. Nie prze­pada na­wet za wy­jaz­dami na kon­ty­nent.

Są­dząc po tej roz­bu­do­wa­nej od­po­wie­dzi, wie­lo­krot­nie za­da­wano mu już to py­ta­nie.

– Och, naj­droż­sza Sy­rie nie wy­trzy­ma­łaby na­wet kwa­dransa. – Ge­rald z no­wym kok­taj­lem w ręku opadł z po­wro­tem na krze­sło. – Pły­wa­li­śmy na rdze­wie­ją­cych tram­pach, li­niow­cach i szku­ne­rach; prze­miesz­cza­li­śmy się po­cią­gami, sa­mo­cho­dami, lek­ty­kami. Wspi­na­li­śmy się po wą­skich gór­skich ścież­kach, sy­pia­li­śmy na sien­ni­kach w obo­rze. Cho­dzi­li­śmy pie­szo, jeź­dzi­li­śmy na mu­łach przez wiele dni, aż wszystko nas bo­lało. – Po­cią­gnął duży łyk z krysz­ta­ło­wej szkla­neczki i wska­zał pod­bród­kiem na tra­dy­cyjną tar­czę Da­ja­ków wi­szącą na ścia­nie. – Wi­dzie­li­śmy ta­kich dużo w Sa­ra­waku, w tych ich dłu­gich do­mach. Mało bra­ko­wało, a stra­ci­li­by­śmy tam ży­cie.

Wil­lie po­słał se­kre­ta­rzowi ostrze­gaw­cze spoj­rze­nie spod zmarsz­czo­nych brwi.

– Ge­rald...

– Co się stało? – za­cie­ka­wił się Ro­bert.

– Pły­nę­li­śmy w dół rzeki z dżun­gli, w dro­dze po­wrot­nej do Ku­chingu – opo­wia­dał Ge­rald. – To był ja­sny, go­rący dzień, bez­chmurne niebo, rzeka spo­kojna jak wczo­raj­szy szam­pan. I wtedy na­gle, bez żad­nego ostrze­że­nia, w na­szą stronę ru­szyła z ry­kiem po­tężna fala. – Opróż­nił pół szklanki jed­nym hau­stem i otarł usta grzbie­tem dłoni. – Ni­gdy nie wi­dzia­łem cze­goś po­dob­nego. Prze­ra­ża­jąca sprawa. Zmio­tło nas wszyst­kich z po­kładu, wy­wró­ciło łódkę do góry dnem, jakby to był li­stek. I cią­gle na­pły­wały ko­lejne fale, a każda tak samo wielka. Ta rzeka zro­biła się na­gle jak Atlan­tyk zimą, słowo daję.

– Tra­fi­li­ście na spię­trzoną falę przy­pływu przy uj­ściu rzeki – orzekł Ro­bert. – Alek­san­der też pra­wie stra­cił ży­cie w ta­kiej sy­tu­acji.

– Ja­kiś twój zna­jomy? – spy­tał Ge­rald.