Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Zmysłowa powieść oparta na prawdziwych wydarzeniach, nominowana do Nagrody Bookera 2023.
Rok 1921. Wyspa Penang w Malezji. Lesley Hamlyn i jej męża Roberta odwiedza słynny pisarz William Somerset Maugham, podróżujący po Azji ze swoim sekretarzem i kochankiem Geraldem.
Maugham jest w trudnej sytuacji: skrywa uczucie, które łączy go z Geraldem, czuje się uwięziony w małżeństwie, a w dodatku niespodziewanie traci wszystkie oszczędności. Desperacko potrzebuje inspiracji do nowej powieści.
Lesley również wydaje się nieszczęśliwa. Maugham podejrzewa ją o romans, a gdy dowiaduje się o jej relacji z chińskim rewolucjonistą Sun Yat Senem, wyczuwa w jej historii materiał na książkę. Kiedy przyjaźń między Lesley a Maughamem się zacieśnia, pisarz odkrywa zaskakującą historię, w której skrywana namiętność przeplata się z kryminalną intrygą, skandalem i rewolucją.
Tan Twan Eng – autor Ogrodu wieczornych mgieł – stworzył porywającą opowieść o miłości i zdradzie, o zbrodni i buncie, o tajemnicy i odkupieńczej sile opowieści.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 416
A.J. Buysowiorazpamięci mojego ojcaTan Ghin Haia (1937–2013)
Fakty i fikcja są w mojej twórczości tak wymieszane, że kiedy patrzę wstecz, z trudem mogę odróżnić jedno od drugiego.
Somerset Maugham, The Summing Up
KSIĘGAPIERWSZA
Prolog
LesleyFarma Doornfontein, Republika Południowej Afryki, 1947
Opowieść, niczym górski ptak, może ponieść imię poza chmury, poza sam czas. Wiele lat temu powiedział mi to Willie Maugham.
Od dawna nie pojawiał się w moich myślach, ale kiedy w ten jesienny poranek patrzę na góry z mojego stoepu[1], słyszę jego cienki, suchy głos, z precyzyjną dykcją, poprawną jak cały on. We wspomnieniach widzę go znowu: jego ostatnia noc w naszym starym domu na drugim końcu świata, my dwoje na werandzie za domem, cicha rozmowa, księżyc w pełni niczym świetlisty korakl dryfujący nad morskimi falami. Wszyscy domownicy poza nami poszli już spać. O poranku wypłynął z Penangu i już nigdy go nie widziałam.
Od tamtego wieczoru dziesięć tysięcy dni i nocy spłynęło niekończącą się rzeką. Teraz mieszkam na wybrzeżu innego morza, morza milczących skał i piasku.
Pół godziny wcześniej kończyłam śniadanie na stoepie, kiedy zauważyłam, na grzbiecie górskim poniżej, znajomą postać pedałującą w górę stromej, pylistej drogi. Śledziłam wzrokiem, jak pokonuje szczyt i zjeżdża krótkim, wysadzanym topolami podjazdem. Kiedy mężczyzna dotarł do stoepu, zeskoczył z roweru i oparł go na nóżce.
– Goeie môre[2], pani Hamlyn – zawołał.
– Dobry, Johan.
Z sakwy na bagażniku wyjął jakąś paczkę, wszedł na stoep i mi ją podał. Pakunek był owinięty w gruby brązowy papier i przewiązany sznurkiem, ale od razu się domyśliłam, że to książka. Robert nie żył już od blisko sześciu lat, ale jego poczta – katalogi, dary książkowe od londyńskich antykwariuszy, biuletyny klubów – wciąż spływała strumieniem, choć coraz cieńszym, nawet długo po tym, jak poinformowałam nadawców o jego śmierci.
– To nie do pana Hamlyna – wyprowadził mnie z błędu Johan. – To do pani.
– Och. – Poklepałam się po kieszeniach w poszukiwaniu okularów do czytania, włożyłam je na nos i spojrzałam na dane adresata wypisane na paczce: Pani Lesley C. Hamlyn.
Przez dłuższą chwilę gapiłam się na własne imię i nazwisko. Nie licząc comiesięcznego listu z Londynu od syna, nie pamiętałam, kiedy ostatnio dostałam jakąś korespondencję.
Johan wskazał na znaczki.
– Śmieszny ptak.
– To dzioborożec – wyjaśniłam.
Duży zakrzywiony dziób z kostną naroślą, przypominającą sztywną grzywkę, przydawał ptakowi komicznego wyglądu. Dzioborożec siedział przycupnięty na gałęzi nad słowami: B.M.A. MALAYA[3].
– Odłoży mi je pani?
Spojrzałam na niego niewidzącym wzrokiem.
– Słucham? A, tak. Oczywiście. – Odłożyłam pakunek na stół. – Napijesz się herbaty, Johanie?
Pokręcił głową.
– Mam dziś całą torbę poczty.
Odwrócił się już, ale go zatrzymałam.
– Zaczekaj. – Pobiegłam do domu i po chwili wróciłam z papierową torebką. – Masz tu koeksusters[4].
– Baie dankie![5] Pani robi najlepsze, lepsze nawet niż tannie[6] Elsie.
– Lepiej nie mów tego przy niej.
– Ja, ciągle się gniewa, że to pani dostała nagrodę za najlepszy melktert[7] na kerk basaar[8]. Powiedziała mamie, że w ogóle nie powinni pani dopuszczać do udziału w konkursie.
Chociaż mieszkałam tu już dwadzieścia pięć lat, niektórzy wciąż widzieli we mnie outsiderkę.
Johan przyglądał mi się z nieco zmartwionym wyrazem twarzy. Gestem głowy wskazał przyniesiony przez siebie pakunek.
– Mam nadzieję, że to nie są żadne złe wieści?
Nie odpowiedziałam. Patrzyłam, jak odjeżdża i w końcu znika w dole. Wróciłam do stołu, usiadłam, przysunęłam sobie paczkę i uważnie ją obejrzałam. Nie widniał na niej adres zwrotny, ale ze stempli pocztowych, rozmytych jak stare tatuaże, dowiedziałam się, że nadano ją w Penangu we wrześniu 1946 roku. W plątaninie nakładających się na siebie adresów, wypisanych przez różne ręce, udało się jakoś uchwycić zwietrzały trop: początkowo paczkę wysłano do dawnej kancelarii Roberta w Londynie, stamtąd przekazano ją naszemu prawnikowi w Kapsztadzie i oto niemal pół roku po tym, jak opuściła Penang, znalazła mnie na tej owczej farmie dwadzieścia parę kilometrów od Beaufort West.
Przecięłam sznurek nożem do owoców, wsunęłam czubek ostrza w zgięcie papieru i dwoma lub trzema stanowczymi ruchami rozcięłam paczkę. Ukazał się róg jakiejś książki. Zaczęłam odwijać papier i zobaczyłam tytuł: Kropla malajskiej krwi W. Somerseta Maughama.
W przesyłce nie było niczego więcej – żadnego listu, nawet krótkiej notki. Obróciłam książkę w dłoniach. Robert kolekcjonował pierwsze wydania, miał wszystkie książki Williego Maughama – powieści i zbiory opowiadań, dramaty i eseje. Przebiegło mi przez myśl, że ten tomik w moich rękach również musi być pierwszym wydaniem: wyblakły już barwy tropikalnych drzew i błękitnego nieba na obwolucie.
W spisie treści widniało sześć opowiadań. Przewertowałam strony książki i zatrzymałam się na ostatnim. Odczytując szeptem pierwszy akapit tekstu, natychmiast przeniosłam się w przeszłość, na Malaje. Poczułam, że dusi mnie ciężkie, tropikalne powietrze, wilgotne, gorące i gęste, a w moje nozdrza wdarła się ostra, słona woń równin błotnych w czasie odpływu.
Sprawdziłam stronę tytułową, ale nie było na niej żadnej dedykacji ani nawet podpisu. Pod tytułem wydrukowano tajemniczy symbol, który Maugham umieszczał we wszystkich swoich książkach. Ten egzemplarz był jednak nieco inny: czyjaś ręka narysowała wokół symbolu cienki pionowy prostokąt, zamykający go w środku. Z góry na dół biegła jeszcze jedna czarna linia, dzieląca ramkę dokładnie na dwie części.
Zmarszczyłam czoło w zastanowieniu.
Już po chwili dostrzegłam, co chciały mi przekazać te linie. Ostrożnie, jakbym się bała, że gwałtowny ruch może poruszyć prostokąt otaczający symbol, odłożyłam książkę na stół. Otwarta kartka wygięła się w delikatny łuk od podmuchu powietrza, a potem znów opadła płasko. Oparłam się na krześle i nie odrywałam wzroku od symbolu, tej kotwicy utrwalonej na papierze.
Na dobre wyprowadziliśmy się z Robertem z Penangu pod koniec 1922 roku, wypłynęliśmy liniowcem P&O do Kapsztadu. Spędziliśmy przyjemne dwa tygodnie w hotelu nad morzem, po czym ruszyliśmy pociągiem do Beaufort West, niewielkiego miasteczka oddalonego o mniej więcej czterysta pięćdziesiąt kilometrów na północny wschód. Bernard, kuzyn Roberta, hodował owce i zbudował nam skromny bungalow na swojej farmie. Parterowy budynek o bielonych ścianach i z ciemnozielonym dachem z blachy falistej stał na wysokim, szerokim grzbiecie górskim. Z głębokiej, zacienionej werandy – nigdy się nie przyzwyczaję do używanej przez miejscowych nazwy „stoep”, myślałam – roztaczał się niezakłócony widok na góry na północy. Góry te powstały całą wieczność temu w wyniku dogasających fal wypiętrzania się ziemi, wstrząsów, które narodziły się daleko na południe, na samym koniuszku kontynentu.
Przyjechaliśmy w samym środku lata, kiedy słońce chłostało ziemię. Wszystko było takie ponure – pergaminowy krajobraz, twarze ludzi, nawet samo światło. Jakże tęskniłam do monsunowego nieba nad równikiem, do nieustannie zmieniających się odcieni kameleonowego morza.
Tydzień po tym, jak wprowadziliśmy się do nowego domu, zaproszono nas na kolację do domu gospodarzy. Słońce kryło się właśnie za górami, kiedy pokonywaliśmy niemal kilometrową drogę z naszego bungalowu. Musieliśmy kilka razy się zatrzymać, żeby Robert odsapnął. Bernard Presgrave miał trzydzieści osiem lat, dwanaście mniej niż Robert. Krzepki i rumiany, przypominał mi Roberta z czasów naszego ślubu. Jego farma nazywała się Doornfontein, Fontanna Cierni, bardzo niepomyślna nazwa; moja dawna ama[9] Ah Peng skomentowałaby to ponuro: „Sami się proszą o kłopoty”. Ale wszystko wskazywało, że Bernardowi i jego żonie Helenie, łagodnej i nudnej dziewczynie z Przylądka, wiedzie się bardzo dobrze.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, pozostali goście – okoliczni farmerzy i ich żony – zgromadzili się już w nieokiełznanym ogrodzie za domem. Dołączyliśmy do kręgu pod akacją parasolowatą, której nagie gałęzie były najeżone cienkimi białymi cierniami długości mojego małego palca. W wieczornym powietrzu dźwięczały śmiechy i krzyki dzieci bawiących się w głębi ogrodu. Dwie połowy przeciętej beczki na ropę spoczywały na kozłach, a języki drzewnego ognia lizały ich wnętrzności. Na ruszcie dymiły kotlety jagnięce i pęta kiełbasek. Farmerzy byli Burami o chamskich twarzach i chamskiej mowie, ale przy bliższym poznaniu okazali się całkiem uprzejmi. Najważniejsza plotka wieczoru – mielona tamtego lata w całym dystrykcie niczym mięso, do ostatniej chrząstki, jak miałam się później dowiedzieć – dotyczyła bogatego Anglika w średnim wieku i jego pięknej młodej żony, którzy rok wcześniej przenieśli się do Beaufort West z Londynu.
– Lekarz poradził mu, że dobrze jej zrobi tutejszy klimat – powiedział Bernard, jednym okiem pilnując grillujących się kotletów. – Graham, ten mąż, kupił kawałek ziemi na farmie Janniego van der Walta i zbudował dom, wielkie domiszcze. Zabierzemy was tam kiedyś, żebyście mogli sami zobaczyć. – Bernard podszedł do beczek i przewrócił mięso na drugą stronę; tłuszcz spłynął do ognia, wzbijając w powietrze syczące chmury rozwścieczonego dymu. – Zdrowie rzeczywiście jej się poprawiło – podjął wątek, siadając z powrotem na swoim miejscu – ale któregoś dnia, jakieś trzy tygodnie temu, odeszła od niego. Zostawiła go rano, jak facet jeszcze chrapał w łóżku.
– Zabrała całą biżuterię – podchwyciła Helena – ale nie zostawiła Grahamowi żadnego listu, nawet kilku słów. Biedaczysko.
Bernard zachichotał.
– Jak znam Grahama, to ten karygodny brak manier rozeźlił go pewnie bardziej niż cała reszta.
– Ejże, Bernardzie, to nie jest śmieszne – skarciła go żona.
– Tak się ciekawie składa, że tego samego dnia zniknął nasz lekarz z dorpu[10] – ciągnął Bernard. – Zostawił żonę. Od tego czasu ani widu, ani słychu, przepadł jak kamień w wodę.
Zerknęłam na siedzącego naprzeciwko mnie Roberta; nasze oczy się spotkały.
– Willie byłby zachwycony tą historią – stwierdził.
– Willie? – powtórzył Bernard.
– Somerset Maugham – odparł Robert.
– A kto to? – spytał jeden z gości.
– Pisarz – wyjaśnił Robert. – Bardzo sławny. To nasz stary znajomy. Mieszkał u nas w Penangu. Obiecał nas tutaj odwiedzić. Poznamy was, kiedy przyjedzie.
– Podobały mi się niektóre jego opowiadania – oznajmiła Helena. – Ale Deszcz... – Skrzywiła się. – Tego nigdy nie zapomnę.
– Is dit ’n lekker spook storie?[11] – spytał jeden z mężczyzn, entuzjastycznie zacierając dłonie.
– Nie – odparła Helena. – To o... pewnej kobiecie. – Zarumieniła się i wygładziła fałdy spódnicy na kolanach. – Pożyczę ci tę książkę, Gert, to sam się przekonasz.
– Ag[12], a kto ma czas na czytanie?
Bernard uśmiechnął się do mnie szelmowsko.
– Umieścił was w swoich opowiadaniach?
Zmierzch rozpuszczał góry. Ciaśniej owinęłam ramiona szalem.
– Prawdopodobnie uważał nas – odparłam, posyłając Robertowi najkrótsze z przelotnych spojrzeń – za najnudniejszą parę, jaką kiedykolwiek spotkał.
Nasze życie tutaj niewiele różniło się od tego starego, w Penangu. Spaliśmy z Robertem w oddzielnych pokojach i każdego ranka jedliśmy razem śniadanie na werandzie. Potem on chował się w gabinecie, gdzie pracował nad swoimi wspomnieniami – zaczął je spisywać niedługo po przeprowadzce. Ja nie miałam zbyt wiele do roboty w domu. Liesbet, żona jednego z kolorowych parobków, sprzątała nam i gotowała. Była starsza ode mnie o kilka lat, gruba kobieta o szerokich biodrach i okrągłej, uśmiechniętej twarzy, która przypominała mi Malajów z Penangu. Żeby czymś się zająć, postanowiłam założyć ogródek przed domem. Ziemia była sucha jak proszek w mojej puderniczce, ale się nie poddałam, także dzięki pomocy Pietmana, syna Liesbet.
Wieczorami siadywaliśmy z Robertem na werandzie, popijaliśmy stengah i gin pahit[13] i patrzyliśmy, jak kolejny dzień ucieka za góry. Później, zanim rozchodziliśmy się do swoich sypialni, grałam jeszcze trochę na fortepianie. Robert siedział w swoim fotelu, sącząc ulubioną herbatę pu-erh, powieki mu opadały i powoli odpływał przy dźwiękach muzyki.
Na dużej mapie przypiętej do ściany w jego gabinecie dolne brzegi Karru Wielkiego leżą około dwustu pięćdziesięciu kilometrów na północ od Doornfontein. W niektóre dni miałam jednak wrażenie, że ta kraina znajduje się znacznie bliżej, wyraźnie czułam, jak bezczasowa cisza wyciąga do mnie rękę z najgłębszego serca pustyni – ten bezruch, nieskończona pustka. Przywoływała na myśl zasłyszaną kiedyś historię: para podróżników, mąż i żona, zgubiła się podczas ekspedycji na Gobi. Aby ukryć narastającą rozpacz i poczucie bezradności, w miarę jak wędrowali coraz głębiej w pustynię, przestali się do siebie odzywać. Zastanawiałam się często, co z dwojga było bardziej uciążliwe: cisza pustyni czy cisza między mężem i żoną.
Odgłos drzwi z moskitierą, otwartych tak gwałtownie, że stukają w ścianę, przywraca mnie do teraźniejszości. Podnoszę wzrok znad strony tytułowej i zamykam książkę. Liesbet wychodzi na stoep, wykrochmalony biały fartuch ciasno opina jej brzuch, sterczący niczym dziób okrętu. Teraz bywa u mnie już tylko raz w tygodniu i zawsze przy sprzątaniu narzeka na ból kolan.
– Znowu książka? – pyta, zbierając mój talerz i filiżankę na tacę. – W tym domu wszędzie tylko książki, książki, książki.
– Tak... znowu książka...
Liesbet odstawia tacę i przygląda mi się bliżej. Posyłam jej wodnisty uśmiech i zabieram książkę do środka.
W salonie mijam akwarele przedstawiające stare shophouse’y[14] Penangu i podchodzę do ściany ze zdjęciami nad fortepianem Blüthnera. Odsuwam się i uważnie studiuję fotografie, wypatrując jednej konkretnej, którą mam na myśli. Nie patrzyłam na nie – nie tak naprawdę – od lat.
Wiele z tych zdjęć przedstawia mnie i Roberta z naszymi dwoma synami. Na kilku widać osoby, które odwiedzały nas w Penangu: aktorów teatralnych, parlamentarzystów, arystokratki, pisarzy, śpiewaczki operowe. Teraz już nie pamiętam nawet ich imion; zresztą pewnie wszyscy już dawno nie żyją. Honorowe miejsce na tej ścianie uwięzionego czasu zajmuje nasz portret ślubny. Stoimy z Robertem na schodach przed kościołem Świętego Jerzego w Penangu. Prostuję lekko przekrzywioną srebrną ramkę, palcem wskazującym ścieram cienką warstewkę kurzu.
Miejscowi spodziewali się, że po pogrzebie Roberta spakuję manatki i wrócę do Penangu. Nieraz sama się zastanawiam, dlaczego wtedy tego nie zrobiłam. Ale popłynąć do domu... do czego? I do kogo? Wszyscy, których znałam na Malajach, albo nie żyją, albo rozproszyli się po dalekich krajach, mają nowe życie. A potem cały świat ogarnęła wojna i Japończycy najechali Malaje. Zostałam więc tutaj, smuga farby wmalowana pędzlem czasu w ten rozległy, odwieczny pejzaż.
Pod portretem ze ślubu wisi fotografia dwóch kobiet w uroczo staroświeckich, pochodzących z innej epoki bluzkach, sukniach i kapeluszach: Ethel i ja, każda z karabinem w ręku, na tle fasady – w stylu pseudo-Tudorów – wynurzającego się za nami Łaciatego Psa[15] w Kuala Lumpur. Zdjęcie zrobiono po zawodach strzeleckich na padangu[16]. Biedna, biedna Ethel. Przenoszę wzrok na sąsiednią fotografię. Zdejmuję ją z haczyka i przyglądam się uważnie w świetle wpadającym przez okna. Kiedy tak patrzę na naszą czwórkę – Willie Maugham i Gerald, Robert i ja – jak wylegujemy się na rattanowych leżakach pod kazuaryną[17] rosnącą w ogrodzie, myślami wracam do tych dwóch tygodni w 1921 roku, kiedy pisarz i jego sekretarz zatrzymali się u nas Pod Kazuarem.
Odkładam fotografię. Poranek zalewa światłem zbocza dalekich gór. Dzisiaj równonoc jesienna; tutaj, blisko południowego krańca globu, dzień i noc są idealnie równe. Świat znajduje się w stanie równowagi, ale ja czuję się niestabilnie, niepewnie.
Nie czuć nawet najlżejszego powiewu wiatru, nie rozlega się żaden dźwięk, nawet zwykłe beczenie zrzędliwych owiec w dolinie. Świat jest tak nieruchomy, tak cichy, że zastanawiam się, czy nie przestał się kręcić. Ale potem, wysoko nad ziemią, dostrzegam w powietrzu jakiś ruch. Para drapieżnych ptaków, daleko od ich górskiego siedliska. Przez chwilę próbuję uwierzyć, że to kanie bramińskie, ale to przecież niemożliwe.
Podążam wzrokiem za ptakami, które dryfują na rozpostartych szeroko skrzydłach, kreśląc kółka na pustej kartce nieba.
Rozdział pierwszy
WilliePenang, 1921
Somerset Maugham obudził się, krztusząc się i dławiąc. Gwałtowny kaszel wstrząsał jego ciałem, aż w końcu, szczęśliwie, ustąpił i pisarz mógł znowu zaczerpnąć powietrza.
Leżał w łóżku spowitym kokonem moskitiery i czekał, aż oddech wróci do normy. Na języku miał ledwie wyczuwalny posmak mułu. Przełknął ślinę, oblizał wargi i wrażenie zniknęło.
Podciągnął ciało do pozycji siedzącej i oparł się o zagłówek; czuł się jak przesiąknięta wodą kłoda. Coś mu się śniło: potężna fala zmyła go z pokładu do wzburzonej rzeki; mulista woda spłynęła mu strugą do przełyku, zalała płuca i obciążyła, ciągnąc w dół, w głębinę, do której nie dociera słońce. To właśnie wtedy obudził się gwałtownie, męczony bezdechem, parskając jak oszalały.
Rozsunął fałdy moskitiery, usiadł na brzegu łóżka i postawił stopy na deskach podłogi. Czuł się bardziej zmęczony niż wieczorem, kiedy kładł się spać. Długi wałek do spania[18] skopał na ziemię, był też pewny, że w chwili przebudzenia głośno krzyknął; miał nadzieję, że nikt nie słyszał. Przechylił głowę na bok, nasłuchując; dobiegł go jedynie bełkot fal rozbijających się na plaży.
Jego pokój był skromnie umeblowany: rattanowy fotel pod oknami, niski regał kipiący od starych, pożółkłych powieści, dębowa komoda pod ścianą, w kącie toaletka z porcelanową miską. Połowę jednej ze ścian zajmowała almirah[19] z drewna tekowego, a na niej leżały jego torby i kufry.
Dotknął stojącej na nocnej szafce ramki z fotografią matki i minimalnie zmienił jej ustawienie, tak aby ta zwracała się twarzą bardziej w stronę okien. Jej brązowe oczy zawsze wyglądały smutno, nawet w jego wspomnieniach; tego ranka zdawały się jeszcze bardziej melancholijne niż zwykle. Podniósł z podłogi wałek i odłożył go z powrotem na łóżko, po czym na bosaka przemierzył pokój. Otworzył okiennice i wychylił się przez okno.
Nad światem jakby rozlał się rozcieńczony atrament, ale na krawędziach szarego nieba zaczynało się sączyć blade światło. Z narożnego pokoju na pierwszym piętrze domu roztaczał się rozległy widok na ogród. Po lewej, w odległości około dziesięciu metrów, niski drewniany płotek odgradzał działkę od plaży. Przy płocie rosła wysoka kazuaryna, w jej cieniu stała ławka ogrodowa z kutego żelaza. Willie wytężył wzrok i dostrzegł na plaży sylwetkę Lesley Hamlyn. Stała na linii wody i patrzyła w dal. Po chwili obróciła się i ruszyła w stronę domu. Przemknęła przez drewnianą furtkę, wspięła się po trawniku, po czym zniknęła pod dachem werandy, nie podniósłszy na niego wzroku.
Chłopiec pokojowy nie przyniósł mu jeszcze dzbana z gorącą wodą do golenia. Willie opłukał twarz w misce i wybrał z szafy komplet czystych ubrań: białą bawełnianą koszulę z długim rękawem, spodnie khaki i kremową lnianą marynarkę, wyprasowaną przez dhobi[20] poprzedniego wieczoru, kiedy oni jedli kolację. Znalazł buty ustawione równo pod drzwiami sypialni, wypastowane na luksusowy błysk. Sypialnie Hamlynów znajdowały się po drugiej stronie kwadratowego przedpokoju, ich drzwi były zamknięte. Mniej więcej w połowie korytarz rozszerzał się w salon, wystający z budynku tak, że tworzył dach ganku, z oknami na trzy strony oraz widokiem na trawnik przed domem i łukowaty podjazd. Poza tą kwadratową przestrzenią były tu jeszcze cztery pomieszczenia. Po jego stronie przedpokoju znajdowała się łazienka dla gości, a obok niej pokój Geralda. Szkoty Geralda również wypastowano i ustawiono pod jego drzwiami. Willie ruszył ku schodom, po drodze zatrzymywał się jednak raz po raz, żeby obejrzeć akwarele wiszące na ścianie. Obrazki przedstawiały miejscowe shophouse’y, a cienkie czarne linie – architektonicznie precyzyjne – wydobywały detale misternie zdobionych tynków na fasadach. Pedantyzm rysunku ożywiały naniesione pędzlem żywe kolory, mistrzowsko oddające atmosferę tętniących życiem, zgiełkliwych azjatyckich dzielnic w miastach Kolonii w Cieśninie[21]. W prawym dolnym rogu każdego z obrazów widniał tytuł, wskazujący zarazem lokalizację – Moulmein Road, Bangkok Lane, Ah Quee Street, Rope Walk – i wszystkie, jak odkrył Willie, przyglądając się podpisom, namalowała Lesley Hamlyn.
Na parterze ruszył przez jasny, przestronny dom ku werandzie na tyłach, kiwając głową chłopcom, którzy na jego widok stawali na baczność w korytarzach. Robert i Lesley siedzieli już przy śniadaniu, odgrodzeni od siebie murami gazet. Willie przyglądał im się z progu. Zapamiętał Roberta jako przystojnego mężczyznę, wysokiego i barczystego jak byk, rozczarował go więc widok przygarbionej postaci, która powitała go wczoraj po południu na ganku, wsparta na rattanowej lasce ze złotą główką i łapiąca powietrze płytkimi haustami; po gęstej niegdyś czuprynie Roberta nie został nawet ślad, jego głowa była teraz łysą kopułą bazyliki z wąskim paskiem rzadkich szarych włosów nad uszami. Nie rozpoznał także głosu starego przyjaciela – dźwięczny baryton, którego tak mu zazdrościł, zmarniał do płaczliwego, łamliwego głosiku.
Leżący u stóp Roberta doberman podniósł łeb i zaszczekał, kiedy Willie zbliżył się do stołu. Małżonkowie opuścili gazety.
– Nie bądź niegrzeczny, Claudius – skarcił psa Robert, schylając się, żeby podrapać go za uszami. – Dzień dobry, Willie. Ranny z ciebie ptaszek. Dobrze spałeś?
– Jak... dziecko – wyjąkał Willie.
– Częstuj się. – Robert wskazał podbródkiem na niski kredens.
Willie podniósł pokrywki podgrzewanych naczyń. Wędzone śledzie, bekon, kiełbaski, jajka i tosty, tak jak się spodziewał. Były też deski serów i miski z lokalnymi owocami: bananami, mango i karambolami. Nałożył sobie pół talerza i usiadł przy stole.
– Nie krępuj się, Willie – powiedział Robert.
– Wciąż nie mogę się przy... – Willie wysunął żuchwę, męcząc się z następnym słowem – ...przyzwyczaić do tych waszych falstaffowskich apetytów – oznajmił, pokonawszy wreszcie blokadę, która budziła u ludzi niecierpliwość i politowanie. – Całe góry jedzenia na... każdy posiłek... w takim... upale... – Zwrócił się do Lesley: – Widziałem cię... na... plaży.
– Poranny spacer – wyjaśniła. – Twój sekretarz... Gerald... już wstał?
Zawahanie w jej głosie było bardzo delikatne, ale Willie je wyłapał. Patrząc jej w oczy, odparł:
– Nie jest... rannym ptaszkiem. Mam nadzieję, że to nie będzie problem?
– Nie wygłupiaj się, Willie – odrzekł Robert i dodał, zwracając się do Lesley: – Poproś kuchcika, żeby zawsze odkładał mu coś na później, dobrze, moja droga?
Robert odkroił trójkącik camemberta i nakarmił dobermana. Pies pożarł przysmak i oblizał sobie pysk.
– Claudius uwielbia ser. – Dał psu jeszcze jeden kawałek, uśmiechając się od ucha do ucha. Willie zauważył, że usta Lesley zacisnęły się w cienką, twardą kreskę.
– Macie gościa – zauważył, wskazując warana, który wynurzył się właśnie spod hibiskusowego żywopłotu. Jaszczur miał prawie metr długości i gruby ogon niemal tak długi jak tułów. Pełzł przez trawnik w całej przysadzistej, muskularnej krasie, wsuwając i wysuwając język. Siedzące na trawie wróble zerwały się do lotu.
– Aaa, to Monty – rzucił Robert. – Pojawił się tu kilka lat temu. Codziennie kąpie się po sąsiedzku w basenie u Warburtonów. No to jakie masz plany na dziś, stary druhu? Lesley z przyjemnością wszystko ci pokaże.
Lesley wtrąciła się, zanim Willie zdążył odpowiedzieć.
– Dzisiaj spotykam się z paniami z kiermaszu kościelnego, a potem muszę pozałatwiać różne sprawy w mieście.
– W takim razie innego dnia – skwitował Robert. – Moja małżonka jest prawdziwą specjalistką od historii tej wyspy, Willie. Wie o niej wszystko. Dawniej urządzała naszym znajomym z zagranicy wycieczki po mieście. Oprowadzaliśmy tego niemieckiego pisarza, kiedy był w Penangu... jak on się nazywał, moja droga? Hesse, zdaje się? Tak. Hermann Hesse.
– Marzę tylko o spokojnych... leniwych dniach na plaży – odpowiedział Willie. – Mam całe sterty... książek do przeczytania, a Gerald ciągle nie odzyskał pełni sił. Musi wypoczywać, i to... dużo.
– Biedaczek rzeczywiście wyglądał wczoraj raczej mizernie. – Robert zerknął na Williego znad okularów. – Ty też, wybacz, że to mówię.
– Ostatnie tygodnie były dość... trudne. Hermann Hesse był w Penangu?
– Jedenaście, może dwanaście lat temu. Nie znam żadnych jego książek. A ty?
– Jedną czy dwie. Jeśli już skończyłeś czytać gazetę, Robercie...
Gospodarz podał mu „Straits Timesa” i dokończyli śniadanie w przyjemnym, niekrępującym milczeniu. Kiedy Robert pojechał do swojej kancelarii w mieście, Lesley podziękowała i weszła do domu. Willie został przy stole, popijając herbatę.
Jakiś skrzypiący odgłos skłonił go do wyjrzenia za balustradę. Zza rogu budynku wyłonił się białowłosy Tamil w podkoszulku i krótkich spodenkach khaki, pchający przed sobą taczkę. Zatrzymał się na skraju trawnika i z całego pęku narzędzi wybrał kosę na krótkiej rączce. Opadł do siadu na piętach i zaczął machać nią w leniwym rytmie, a zagięte ostrze sunące po trawniku wypluwało kolejne kępki ździebeł.
W drodze do swojego pokoju Willie zatrzymał się pod drzwiami Geralda i przycisnął do nich ucho. Nic nie słyszał.
– Gerald – zawołał cicho. Nie otrzymał odpowiedzi, nie dobiegł go nawet najmniejszy dźwięk. Trudno się dziwić, pomyślał Willie, jeśli wziąć pod uwagę, ile koktajli wyżłopał wczoraj wieczorem.
Wziął swój dziennik i wrócił na dół. Chłopcy pokojowi zdążyli już posprzątać po śniadaniu. Postanowił podążyć żwirową dróżką przecinającą trawnik i pozwiedzać ogród. Wijąca się zakosami ścieżka sprawiała, że cały teren wydawał się bardziej rozległy niż w rzeczywistości, a iluzję tę wzmacniały dodatkowo wysokie, imponujące drzewa: figowiec, podparty trójkątnymi klinami własnych korzeni; owocujące muszkatołowce, pozostałość po plantacjach przypraw, które – jak mówił mu Robert – pokrywały niegdyś tę stronę wyspy; dwie palmy betelowe, zwane też pinangami, którym wyspa – Willie chyba gdzieś o tym czytał – zawdzięczała nazwę. No i było też drzewo deszczowe, to, którym Robert tak się przechwalał poprzedniego wieczoru. „Trzysta lat, Willie. Jedno z najstarszych na wyspie. Pień ma tak gruby, że aby go opleść, potrzeba trzech mężczyzn z maksymalnie wyciągniętymi rękami. Walter, kierownik ogrodu botanicznego, regularnie przyprowadza tu wycieczki”.
Willie przycisnął dłoń do twardej, krokodylej kory. Wyobraził sobie potężne korzenie drzewa zaryte głęboko w ziemi, utrzymujące tego kolosa w pionie. Sam pień piął się do nieba na wysokość blisko dwudziestu metrów, a następnie rozciągał w misterny filigran gałęzi i liści, który przywodził Williemu na myśl sieć oskrzelików i pęcherzyków w płucach.
Spacerował dalej, skinieniem głowy pozdrowił syce’a[22], który mył właśnie humbera przed garażem. Z tyłu rozciągał się kort tenisowy, rozmazane białe linie były poprzerywane tu i ówdzie stertami martwych liści i kałużami deszczówki. Na rdzewiejącym słupku siatki przycupnęła wrona i kręciła łebkiem w lewo i w prawo, jakby sędziowała podczas meczu.
Willie wrócił na ławkę pod kazuaryną. Ziemia wokół drzewa była upstrzona gałązkami i małymi kłującymi nasionami. Pociągnął w dół jedną z nisko wiszących gałęzi i obejrzał ją badawczo, przejechał kciukiem po długich, szarozielonych witkach i skórzastych liściach.
Kebun[23] odrzucił sierp i potruchtał ku Williemu, złapał szmatę przewieszoną przez gruzłowate ramię i z pokazowo żywiołowym zapałem zaczął wycierać rosę z ławki. Kiedy skończył, Willie poczęstował go papierosem. Mężczyzna posłał mu wampirzy uśmiech. Willie skrzywił się w duszy: po tylu miesiącach podróżowania po Sfederowanych Państwach Malajskich wciąż robiło mu się niedobrze na widok zębów poplamionych na czerwono od soku z betelu.
Rozsiadł się wygodnie na ławce i otworzył dziennik na nowej stronie, odkręcił zatyczkę wiecznego pióra i wpisał datę w prawym górnym rogu: 2 marca 1921 roku. Postukał piórem w zęby, po czym dodał schludnym charakterem pisma: „Wczoraj po południu dotarłem do Domu pod Kazuarem. Wciąż słaby, ale dziś znacznie lepsze samopoczucie”. Obrzucił dom pisarskim okiem. Okna u Geralda były otwarte, lekka bryza szarpała zasłony. Zamyślił się na chwilę. „Dom jest bardzo przyjemnych rozmiarów, kwadratowy i z piętrem, podobny do wielu domów w stylu anglo-indyjskim, jakie widziałem na Malajach. W porównaniu z domami wzdłuż Northam Road, które widziałem wczoraj w drodze z portu – dworów z kolumnami korynckimi i wielkimi frontonami wieńczącymi przepastne portyki – Dom pod Kazuarem sprawia bezpretensjonalne wrażenie, jakby czuł się swobodnie ze swym skromnym wyglądem”. Zatrzymał się i po chwili dodał jeszcze: „Dachówki z terakoty wyglądają jak skóra pangolina”.
Przewertował dziennik, wracając do wpisu z wieczoru przed miesiącem, kiedy wrócili z Geraldem z interioru do Kuchingu. Przebiegł wzrokiem kilka akapitów, ale przestał czytać. Tamte wydarzenia wciąż zbyt mocno go poruszały. Przejrzał notatki o Penangu, które sporządził na podstawie lektury przewodnika po koloniach z popularnej serii Bradshawa. Wyspa należała niegdyś do terytorium rządzonego przez znajdujący się na półwyspie sułtanat Kedahu. Pod koniec osiemnastego wieku kapitan Francis Light wydzierżawił ją od sułtana w imieniu Kompanii Wschodnioindyjskiej i nazwał Wyspą Księcia Walii. Light przekształcił ją w wolny port, żeby przekierować handel z kolonii holenderskich, znajdujących się po drugiej stronie cieśniny Malakka. Wyspa była pierwszą placówką brytyjską w Azji Południowo-Wschodniej oraz stolicą Kolonii w Cieśninie („najważniejszą kolonią Korony Brytyjskiej na Dalekim Wschodzie”, jak twierdził Bradshaw). Z Penangu Brytyjczycy poszerzyli swoje wpływy na południe do Malakki i Singapuru, a z czasem utworzyli Sfederowane Państwa Malajskie i Niesfederowane Państwa Malajskie. W osiemnastym wieku przemysł związany z wydobyciem cyny przyciągnął na wyspę kulisów z południowych Chin, indyjskich niewolników kontraktowych zaś zwożono statkami do pracy na plantacjach kauczuku.
Przestudiował mapę Penangu, którą przerysował do dziennika. Wyspa miała powierzchnię mniej więcej trzy razy mniejszą od Singapuru, a jej kształt przypominał mu skórę gnu, którą Syrie rozłożyła na podłodze w jego salonie. Uznał to za obrzydliwość i zażądał, żeby żona się jej pozbyła. To nieuchronnie doprowadziło do wybuchu kolejnej kłótni.
Willie wyrzucił żonę z myśli. Od kiedy wyjechał z Anglii, już wiele miesięcy temu, w ogóle o niej nie myślał i nie miał najmniejszej ochoty – ani, Bogu dzięki, potrzeby – żeby teraz to zmienić.
Kebun chodził na bosaka po ogrodzie, podeszwy stóp miał zaskakująco różowe, krok lekki jak... Willie przetrząsał umysł w poszukiwaniu opisu i już po chwili go znalazł: „jak gdyby był on tylko przelotnym gościem w obcym kraju”. Kilkukrotnie powtórzył sobie to zdanie pod nosem, sprawdzając rytm. Spodobało mu się, więc zanotował je w dzienniku. Spojrzał na otwartą stronę notesu, który miał na kolanach. Od kiedy tu usiadł, zapisał tylko dwa zdania. Zamknął dziennik i schował pióro do kieszeni. Nie będę się czuł winny. Przyjechałem tu odzyskać siły. Nawet nie kiwnę palcem. Będę odpoczywał i pływał. Będę czytał te książki, które chcę czytać, grał w brydża i zwiedzał wyspę.
Wiatr zatrzepotał gałęziami na czubku drzewa. Po ogrodzie smyrgały złote wilgi. Willie wsłuchiwał się w fale bulgoczące na piasku i czuł, jak powoli rozluźniają się spięte mięśnie w jego ciele. Cieszył się na leniwy, regenerujący pobyt tutaj z Geraldem, wolny od wszelkich trosk.
Na werandzie pojawiła się Lesley. Pomachała do niego czymś, co trzymała w ręku. Podążał za nią wzrokiem, kiedy szła po schodach i przecinała trawnik, kierując się prosto do niego. Była średniego wzrostu, ale szczupła sylwetka i sztywna postawa dodawały jej centymetrów oraz pewności siebie. Pewnie zaraz jej stuknie czterdziestka, oszacował Willie. Miała na sobie kremową jedwabną bluzkę i spódnicę do kompletu. Kiedy wczoraj przyjechali, powitała ich bardzo życzliwie, zaserwowała herbatę i placuszki ryżowe w salonie, ale dało się w niej wyczuć jakąś nieufność, ostrożność, coś szczelnie zamkniętego.
– Proszę nie wstawać – powiedziała, kiedy zaczął się podnosić z ławki. – Pańska poczta z Singapuru. – Podała mu plik listów i niewielką paczkę owiniętą w brązowy papier. Jej długie, smukłe palce poruszały się z wielostawową gracją pajęczych nóżek. – Jadę do miasta. Kuchcik szykuje tiffin[24] na pierwszą. Robert już wtedy wróci.
– A on czuje się... na tyle dobrze, żeby pracować?
– Umarłby z nudów, gdyby całymi dniami siedział w domu. Zresztą pracuje tylko do przerwy obiadowej. Aha, gdybyście chcieli wyjść na miasto, poproście chłopca, żeby skoczył na ulicę i złapał wam rikszę. Kurs do miasta kosztuje piętnaście centów. Nie płaćcie więcej.
– Dzisiaj nigdzie nie wychodzimy...
– Przepraszam na chwilę. – Gestem przywołała kebuna, który plewił właśnie pacioreczniki. – Bala!
Mężczyzna przybiegł pośpiesznie; za uchem miał zatknięty papieros od Williego, wciąż niewypalony. Lesley zaczęła chodzić po ogrodzie, wskazując na krzewy i rabatki, a kebun energicznie kiwał głową na jej instrukcje. Willie słuchał, jak gospodyni przekazuje ogrodnikowi listę zadań; mówiła nie mieszanką angielszczyzny i malajskiego, którą posługiwała się większość sahibów, kiedy wydawali rozkazy tubylcom, ale językiem, który dla jego niefachowego ucha brzmiał jak płynny malajski.
Willie włożył okulary do czytania i przerzucił korespondencję. Koperty pokrywało jakby graffiti, plątanina poprzekreślanych adresów i różnokolorowych strzałek, znak, że ścigały go po całym świecie. Rozpoznał list od swoich prawników z Nowego Jorku i drugi od żony. Żachnął się – Syrie najprawdopodobniej znów prosi o pieniądze; przed jego wyjazdem z Londynu wciąż trajkotała o remoncie czy też zmianie wystroju domu. Bez otwierania odłożył list od niej na bok i skupił całą uwagę na paczce.
Pochodziła od wydawcy, więc od razu wiedział, co znajdzie w środku. Odpakował ją powoli, opierając się chęci, by rozedrzeć papier, i wyjął egzemplarz swojej najnowszej książki: Na chińskim parawanie[25]. Po raz pierwszy trzymał ją w ręku – wyjechał z Anglii wkrótce po dostarczeniu agentowi rękopisu.
Przyjrzał się okładce i ku swemu zadowoleniu nie dostrzegł żadnych błędów ani niedoskonałości. Przeciągnął palcami wzdłuż grzbietu, obrócił tom tyłem do przodu, a potem znów wrócił do frontu. Zbliżył go do nosa i przewertował strony, upajając się ascetyczną wonią nowej książki. Musnął tytuł i swoje nazwisko na obwolucie. Choć miał już na koncie tak wiele powieści i niezliczone opowiadania, wciąż czuł rozgrzewającą falę dumy za każdym razem, gdy trzymał w ręku swoje najnowsze dzieło.
Oparł książkę na udzie i sięgnął po list od prawnika. To pewnie oferta od jakiegoś wydawcy albo producenta teatralnego. Przeczytał pismo raz, potem drugi. Zainwestował czterdzieści tysięcy funtów – wszystkie posiadane pieniądze – za pośrednictwem Trippe & Company, firmy brokerskiej z Nowego Jorku. Miał nadzieję na wysoki zwrot z inwestycji, tak by już nigdy nie musieć pisać dla pieniędzy.
Trippe & Company zbankrutowała, informowali go z żalem prawnicy. Stracił wszystkie pieniądze, do ostatniego centa.
Gorąca, kwaskowata fala mdłości zalała mu żołądek i podeszła płomieniem aż do gardła. Powstrzymał odruch wymiotny. Siedział tak, trzymając list między kciukiem a palcem wskazującym, rogi kartki drżały na wietrze.
– Wszystko w porządku? Panie Willie?
Gwałtownie poderwał głowę i zmrużył oczy w jasnym słońcu. Lesley znów stała obok. Jej pochylająca się nad nim twarz była nieostra.
– Mój Boże, jest pan biały jak ściana. – Wzrok gospodyni powędrował do listu w jego ręce. – Mam nadzieję, że nie dostał pan złych wieści?
Przełknął ślinę, potem jeszcze raz, próbując opanować mdłości.
– To... tylko... to zapalenie jelita. – Zacinał się jeszcze bardziej niż zwykle, najchętniej zapadłby się pod ziemię. Wiedział, że jeśli będzie próbował z tym walczyć, tylko pogorszy sprawę, ale nie mógł się powstrzymać. – Przychodzi i... odchodzi. Jeszcze nie... całkiem... doszedłem do siebie. Złapało... mnie... to... na Jawie.
– Nie wygląda pan najlepiej. Poślę po doktora Joyce’a.
Uniósł otwartą dłoń. Ramię i całe ciało miał jak z ołowiu.
– Nic... mi nie jest. – Złożył list i wetknął go do kieszeni koszuli. Przy okazji zrzucił leżącą na kolanach książkę prosto na trawę. Schylił się, żeby ją podnieść, a jednocześnie zrobić kilka długich, głębokich wdechów dla uspokojenia.
– Na pewno? – spytała Lesley.
Niech ona już przestanie mówić.
– Nic mi nie jest, pani Lesley – powtórzył z irytacją. Żeby zmienić temat, pokazał jej książkę. – Moja najnowsza.
– Och, jak cudownie – powiedziała. – Na pewno jest pan bardzo dumny. – Odczytała z okładki tytuł: – Na chińskim parawanie. Bardzo sugestywne. To powieść?
– Zbiór... szkiców... z mojej podróży do Chin. O miejscach, które odwiedziłem, ludziach, których spotkałem.
Jej twarz znieruchomiała w wyrazie czujności.
– Kiedy pan tam był?
– Dwa lata temu. – Poklepał miejsce obok siebie na ławce.
Lesley nie skorzystała z zaproszenia.
– Dokąd pan pojechał?
– Zaczęliśmy... w Szanghaju. Przepłynęliśmy ponad trzy tysiące kilometrów w górę Jangcy na barce ryżowej, do samego serca Chin. Jangcy to najdłuższa...
– Najdłuższa rzeka w Chinach, tak, tak, ja to wszystko wiem. Jak długo pan tam był?
– Cztery miesiące czy pięć. Zapuściliśmy się daleko w głąb lądu, schodziliśmy sobie nogi.
– Słyszał pan... – Urwała i zaczęła od nowa. – Słyszał pan tam o doktorze Sun Jat-senie?
– W zasadzie wszędzie, gdzie docieraliśmy. Intrygujący osobnik, wnioskując z wszystkiego, co o nim słyszałem. Podobno mówi też biegle po angielsku. Szkoda, że go nie... poznałem, chętnie bym z nim porozmawiał.
– Przejeżdżał tędy jakieś dziesięć lat temu.
– Naprawdę? A co go sprowadzało do Penangu?
– Zbierał fundusze na Tongmenghui, swoją partię. To podczas pobytu tutaj planował rewolucję.
– Poznała go pani?
– Tak, Robert też. Spotkaliśmy go kilka razy.
Willie gapił się na nią z zainteresowaniem. Ta rozmowa robiła się coraz ciekawsza.
– Chętnie dowiedziałbym się o nim czegoś więcej. Już od jakiegoś czasu myślałem, żeby napisać powieść o Chinach. Sun... Jat-sen byłby doprawdy niezwykłą... postacią.
Lesley zrobiła krok do przodu, w cień kazuaryny.
– Jak tam było?
On skierował wzrok do wewnątrz, w głąb długiego tunelu wspomnień.
– Pracowałem w najgorszych slumsach Londynu, ale nie widziałem tak potwornej nędzy, dopóki nie pojechałem do Chin – powiedział i z ulgą skonstatował, że przestał się zacinać. – Watażkowie walczący między sobą, na polach wysokie stosy ciał pomordowanych żołnierzy i cywilów; mieszkańcy uciekający z miast, żeby schronić się na wsi. Widzieliśmy doszczętnie zrujnowane wioski i tysiące chłopów martwych lub umierających z głodu i od zarazy.
– Dziesięć lat od rewolucji, dziesięć lat, od kiedy pozbyli się cesarza – zauważyła Lesley – i nic się nie zmieniło, prawda? Nic.
Gorycz w jej głosie sprawiła, że przyjrzał jej się bliżej. W swoich podróżach po Sfederowanych Państwach Malajskich i Koloniach w Cieśninie nie spotkał żadnego Europejczyka ani żadnej Europejki choćby w najmniejszym stopniu zainteresowanych Chinami czy też jakimkolwiek krajem Wschodu. Zamiast tego chcieli słuchać wyłącznie o wydarzeniach w Anglii, ostatnich spektaklach na West Endzie, najnowszych kawiarniach i sklepach na Piccadilly. Willie miał wrażenie, że wyjechał z Londynu na drugi koniec świata tylko po to, żeby odpowiadać na niezliczone pytania o świat, który zostawił za sobą.
– A pani kiedy tam była? – spytał.
– W Chinach? Nigdy.
Wyciągnęła rękę i wzięła od niego książkę. Nieśpiesznie przewracała strony, przebiegając po nich wzrokiem od góry do dołu. Wyglądała tak, pomyślał Willie, jakby przekopywała się przez tekst w poszukiwaniu czegoś głęboko ukrytego.
Przyglądał jej się uważnie, sam pozostając w całkowitym bezruchu. Lesley miała jasnoblond włosy, sięgające kilka centymetrów poniżej ramion. Opalenizna podkreśliła jej ostre kości policzkowe. Życie w tutejszym klimacie nie pozbawiło jej skóry elastyczności ani nie rozmyło linii szczęki, ale drobniutkie zmarszczki wykwitały już w zewnętrznych kącikach głęboko osadzonych oczu, oczu barwy starej herbaty. Kąciki ust miała z kolei lekko zakręcone i ściągnięte w dół przez kolejną siatkę zmarszczek, co nadawało im nieco kaczy wygląd.
Żadna z niej piękność, uznał Willie, kiedy poznał ją poprzedniego popołudnia, i teraz potwierdził swoją obserwację; mimo to było jednak w tej twarzy coś fascynującego, a zarazem bolesnego.
Zamknęła książkę, zanim dotarła do końca. Raz jeszcze przyjrzała się okładce, po czym oddała tom Williemu.
– Chciałaby pani może... ją pożyczyć? – spytał i sam się zdziwił: nigdy nikomu nie pożyczał pierwszych wydań własnych książek.
– Och, Robert na pewno już zamówił egzemplarz. Wie pan, ma wszystkie pańskie książki. Mamy tu w mieście świetną księgarnię, Ackroyd’s na Bishop Street. Nie gorsza od tych w Singapurze.
– Tutaj nie uświadczycie jej na półkach jeszcze przez kilka dobrych miesięcy.
– Zaczekam.
Skinęła mu głową, odwróciła się i ruszyła przez trawnik. Patrzył, jak pokonuje trzy niskie stopnie w górę na werandę i znika w domu.
Wołał go jakiś głos. Podniósł wzrok i zobaczył, że Gerald wychyla się ze swojego okna.
– Cholernie piękny poranek, co?
Wygląda wspaniale nawet z włosami potarganymi od snu i z zapadniętymi, nieogolonymi policzkami, pomyślał Willie. Ciężar na piersi momentalnie ustąpił.
– Zaraz zejdę! – zawołał Gerald i cofnął głowę do pokoju.
Willie wyjął list z kieszeni i przeczytał go jeszcze raz. Czterdzieści tysięcy funtów. Cały jego majątek na tym świecie rozpłynął się w powietrzu.
Rozdział drugi
LesleyPenang, 1921
Kiedy jechałam do miasta, wciąż był duży ruch na drodze w tamtą stronę. Automobile trąbiły na moją rikszę za każdym razem, gdy nieco zjeżdżaliśmy z pobocza.
– Przepraszam, mem[26] – zawołał rikszarz przez ramię.
– Ignoruj ich, Ah Leck – odparłam.
Jeszcze przed kilku laty jedynymi pojazdami, jakie się tu widywało, były rowery oraz powozy konne i dorożki, tu nazywane gharri, ale z powodu gwałtownego rozkwitu przemysłu gumowego na ulicach zaroiło się od niezliczonych samochodów. Chińscy biznesmeni, towkayowie, musieli oczywiście mieć największe i najdroższe automobile, nie mieli za to oporów przed pędzeniem z prędkością dwudziestu, a nawet trzydziestu kilometrów na godzinę. Trzydzieści na godzinę! Czysty obłęd.
Miarowe, rytmiczne bujanie rikszy zwykle kołysało mnie do snu, ale tego dnia w drodze do miasta nie mogłam przestać myśleć o Williem Maughamie. Zaskoczyła mnie jego wiedza na temat Sun Jat-sena. Wyraźnie wstrząsnął nim też otrzymany list – biedak wyglądał, jakby miał zemdleć. Żywiłam tylko nadzieję, że podczas pobytu u nas nie będzie miał nawrotu choroby.
Od chwili gdy pisarz przybył do Singapuru, gazety ze szczegółami relacjonowały jego podróże. Któregoś dnia Robert oznajmił, że wysłał Maughamowi do Singapuru telegram z zaproszeniem.
– Czy to rozsądne? – spytałam. Nie mieliśmy żadnych gości od czasu powrotu Roberta z wojny.
– Nie widziałem Williego od dwudziestu lat – powiedział Robert. – Byłoby wspaniale, gdyby tu przyjechał, naprawdę wspaniale.
Rzeczywiście, od wyjazdu chłopców, którzy wrócili do Anglii wraz z początkiem nowego semestru, dom wydawał się pusty. Obecność pisarza na pewno nieco ożywiłaby atmosferę.
– A on wie, że tu jesteś? – spytałam.
– Wątpię, straciliśmy kontakt po mojej przeprowadzce do Hongkongu. Ale będzie zachwycony, jestem tego pewny.
Zaproszenie nie spotkało się z odpowiedzią pisarza, więc uznałam sprawę za niebyłą, ale kilka dni temu podczas obiadu Robert pomachał mi telegramem.
– Odpisał. Willie odpisał. Wiedziałem, że się odezwie. Mówi, że zaskoczyła go moja wiadomość. Nie mógł uwierzyć. Tak czy inaczej: przyjeżdża.
– Nie śpieszyło mu się z odpowiedzią.
– Był w Sarawaku, dlatego nie dostał listu ode mnie. Poza tym ciężko chorował.
– Jak długo tu zostanie? – spytałam.
Kuchcik przyrządził ulubione danie Roberta: smażony na głębokim tłuszczu kotlet z kurczaka w gęstym brązowym sosie pieczeniowym z sosem Worcestershire, serwowany z groszkiem i panierowanym bananem.
– Dwa tygodnie.
– To raczej długawo, nie uważasz?
– Nie martw się, moja droga. Nie będzie uciążliwym gościem. Kiedyś przez cały rok mieszkaliśmy razem, wspominałem ci?
Oczy mu błyszczały, a w głosie rozbrzmiewała nutka podniecenia. Od wieków nie widziałam go w tak dobrym nastroju.
– Przygotuję mu pokój.
– Podróżuje z sekretarzem. Niejakim... – zajrzał do telegramu – Haxtonem. Geraldem Haxtonem.
– Och. Czyli dwa pokoje.
Robert podniósł na mnie wzrok i zamrugał powoli.
– Słucham? Ach, tak. Dwa pokoje. Oczywiście. – Znów zatopił się w myślach, przeżuwając jedzenie. Po chwili jednak opuścił nóż i widelec. – Jeszcze jedna sprawa, moja droga.
– O co chodzi?
– Uważaj, co mówisz Williemu. To mój przyjaciel, ale jest też pisarzem, a najbardziej na świecie lubuje się w wywąchiwaniu cudzych sekretów i skandali.
– Ojej.
– W czasie wojny chodziły słuchy, że pracował dla Secret Service.
– To znaczy... był szpiegiem?
– Mówiło się, że miał swoją siatkę agentów w Genewie.
Wizja goszczenia pod naszym dachem szpiega – grzebiącego nam w szufladach i szafkach, węszącego w naszym życiu – wcale nie przypadła mi do gustu.
– Te jego ciągłe podróże... to pewnie tylko przykrywka dla zbierania informacji, szpiegowania dla rządu – ciągnął Robert. – Ciekawe, czy nadal się zacina. Bo wiesz, zacinał się. I to bardzo, trudno się tego słuchało.
– Jak Clive Featherstone.
– Clive się nie zacina. On się jąka.
– A to jakaś różnica?
– Clive m-m-m-ówi t-t-tak. Jak ktoś się zacina, to jest inaczej. Taka osoba... męczy się... żeby wycisnąć... z siebie... każde kolejne słowo. Można by to nazwać werbalnym zatwardzeniem.
– Trzeba było odmalować pokoje. – Odcięłam mały kawałek kurczaka i zamoczyłam go w gęstym sosie. – Są zaniedbane, wyglądają obskurnie. I musimy kupić nowe meble do domu, kochanie. Nowe poduszki, zasłony i dywany. Teraz już na to za późno, ale musimy to zrobić po wyjeździe Maughama.
– Tak sobie myślałem – rzucił Robert – o propozycji Bernarda.
Przełknęłam i ostrożnie oparłam sztućce na brzegu talerza.
– Nie wyjadę z Penangu, Robercie.
– Doktor Joyce uważa, że pustynne powietrze może zdziałać cuda dla mojego zdrowia.
Niech szlag trafi tego starego konowała.
– Masz tutaj lekarzy. Klientów. Tu są wszyscy nasi znajomi. A chłopcy? To ich dom. – Wzięłam głęboki wdech i mocno wypuściłam powietrze. – To kompletne szaleństwo, żeby porzucić wszystko, co mamy tutaj, i przeprowadzić się na drugi koniec świata, na... na farmę owczą, na miłość boską, na jakimś odludziu. W twoim wieku?
– Dom będziemy oczywiście musieli sprzedać – oznajmił.
– Sprzedać dom? Nie pomyślałeś, że może najpierw powinieneś to ze mną omówić? – Spiorunowałam go wzrokiem; on patrzył na mnie ze stoickim spokojem.
Przez resztę tygodnia prawie się do niego nie odzywałam. Wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby bardzo sprytnie i nieprzypadkowo wybrał akurat ten moment, żeby mi o tym powiedzieć. Miał pewnie nadzieję – i tak to sobie obliczył – że wściekłość minie mi podczas pobytu Maughama. Po piętnastu latach małżeństwa czytałam z niego jak z otwartej księgi.
Po południu w dzień przybycia Somerseta Maughama wysłaliśmy po niego szofera do portu. Poprawiałam jeszcze na ostatnią chwilę lilie stojące w salonie, kiedy usłyszałam na podjeździe warkot silnika naszego starego humbera.
– Przyjechali! – zawołał Robert, kuśtykając z gabinetu z Claudiusem przy nodze.
Przejrzałam się w lustrze w westybulu i dołączyłam do niego na ganku.
– Pośpiesz się, skarbie – powiedział, stukając laską o ziemię. – Chodź.
Znad morza duł mocno gęsty, gorący wiatr, ciężki od woni przybrzeżnych mokradeł. Humber zatrzymał się przed gankiem. Hassan wysiadł z samochodu – jako już prawie sześćdziesięciolatek poruszał się nieco sztywno, ale z godnością, a dzięki czarnemu songkokowi[27] na głowie wyglądał jeszcze bardziej dystyngowanie – i otworzył tylne drzwiczki. Wygramolił się przez nie mężczyzna średniej budowy, mrużący oczy w popołudniowym słońcu. Kremowa kurtka w stylu tropikalnym wisiała na nim luźno, a ciemne włosy, zaczesane do tyłu na lśniącej pomadzie, zaczynały siwieć. Policzki też już nieco obwisały, uwydatniając wysuniętą zaczepnie szczękę i przydając jego twarzy żółwich rysów.
Robert uśmiechnął się od ucha do ucha, jeszcze szerzej rozłożył ramiona.
– Mój drogi, drogi Willie... witaj w Domu pod Kazuarem.
Dostrzegłam w oczach pisarza cień rozczarowania, ale szybko to zatuszował.
– Robert, jak... dobrze cię widzieć. – Nosowy głos utrudniał zrozumienie wypowiadanych przez niego słów. – Nic się... nie zmieniłeś.
– Moja żona Lesley – przedstawił mnie Robert.
Maugham uścisnął mi dłoń i odwrócił się do mężczyzny, który podszedł do nas z drugiej strony auta.
– Gerald Haxton, mój sekretarz.
Mężczyzna był o jakieś dwadzieścia lat młodszy od Maughama i stanowił szczuplejszą, przystojniejszą wersję pisarza, z tą samą przylizaną fryzurą i małym, schludnym wąsikiem. Podobieństwo podkreślała jeszcze ich niezdrowa bladość.
Służący odtroczyli bagaże z dachu humbera i zanieśli je do westybulu: dwa metalowe kufry, długą, wypchaną parcianą torbę i drugą, skórzaną. Na większym kufrze widniał z boku duży napis: SOMERSET MAUGHAM.
Jakże wulgarne, pomyślałam.
– Reszta bagaży zostanie tutaj dosłana, panie Willie – powiedziałam.
Wypiliśmy herbatę, a potem pokazałam im pokoje. Williego umieściłam w większym i lepiej wyposażonym; pokój Geralda znajdował się kawałek dalej. Wieczorem zeszli na dół i dołączyli do nas na koktajle na werandzie; wyglądali świeżo i szykownie w eleganckich białych marynarkach.
– No, Willie – zagaił Robert. – Pewnie bardzo się cieszysz, że nie skończyłeś jednak jako lekarz okrętowy.
– Mało... – Willie kilka razy otworzył i zamknął usta, jak ryba; mięśnie szyi wyraźnie mu się napięły – ...brakowało – wydusił w końcu.
– A dlaczego akurat lekarz okrętowy? – zdziwiłam się.
– Wiele lat temu – wyjaśnił Robert, nachylając się do mnie – tuż przed wydaniem pierwszej książki, Willie przysiągł, że jeśli nie zrobi kariery pisarskiej, weźmie posadę lekarza okrętowego.
– To był jedyny sposób... – pisarz wciąż się zacinał; patrzenie, jak męczy się z każdym słowem, sprawiało mi ból – ...żeby nie mając pieniędzy, móc... zobaczyć świat. Byłem gotowy na wszystko, żeby zwiedzić Wschód: Chiny, Syjam, Archipelag... Malajski. Chciałem postawić stopę na każdej wyspie Mórz Południowych.
Poczęstował nas papierosami ze srebrnego etui, ale pokręciłam głową.
– Obawiam się, że przy Robercie nie można palić – powiedziałam. – Chodzi o jego płuca.
Zatrzasnął papierośnicę.
– Najmocniej przepraszam. Oczywiście. Bardzo to bezmyślne... z mojej strony.
– Nawdychałem się w Belgii czegoś, czego nie powinienem – stwierdził Robert. – Musiałem nawet zrezygnować z fajki. Zdaje się, że ty też byłeś na wojnie, prawda?
– Prowadziłem karetkę Czerwonego Krzyża we Francji. Gerald też.
– Tam się poznaliśmy, w prowizorycznym szpitalu urządzonym w zameczku – dodał młodszy mężczyzna, posyłając Maughamowi szelmowski uśmiech.
Wtedy mnie to uderzyło. Jakim cudem nie zauważyłam wcześniej? Oni są kochankami. Homoseksualistami. Przyjęliśmy pod dach dwóch przeklętych homoseksualistów. Zerknęłam ukradkiem na Roberta – wiedział; oczywiście, że wiedział.
– A jak poznaliście się z Robertem? – spytałam.
– To był niedzielny... obiad u Edmunda Gosse’a, prawda, Robercie?
– Tak mi się wydaje. Jakiś miesiąc po wydaniu twojej pierwszej książki.
– To musiało być koło października dziewięćdziesiątego siódmego. Liza odniosła... umiarkowany sukces – zwrócił się do mnie – ale sporo osób uznało tę książkę za nieobyczajną, więc cieszyłem się dużym... zainteresowaniem ze strony najmodniejszych gospodyń... w Londynie.
– Henry James też tam był, pamiętasz? – wtrącił Robert. – Nie rozumiem, dlaczego jest tak poważany. Ten człowiek pisze jak marudna stara panna.
– Przez cały obiad powiedział może z dziesięć słów. – Willie znów zwrócił się do mnie. – Byliśmy wtedy obaj z Robertem... młodymi kawalerami.
– Trudno uwierzyć, co? Ćwierć wieku temu. A ja wciąż pamiętam ten dzień, kiedy... – Robert dostał silnego napadu kaszlu. Skoczyłam do stolika przy kredensie i szybko przyniosłam mu szklankę wody. Przytknęłam mu ją do ust, jednocześnie pocierając go po plecach długimi, mocnymi pociągnięciami. Wypił pół szklanki i poklepał mnie po dłoni, dziękując mi spojrzeniem.
– Po tamtym obiedzie zaczęliśmy się regularnie widywać – opowiadał Willie, podczas gdy ja wracałam na swoje krzesło. – Zwykle w White’s.
– Nadal jestem członkiem klubu – wtrącił Robert.
– Przez osiem miesięcy dzieliliśmy mieszkanie – ciągnął Willie. – Ten układ był dla mnie... bardzo korzystny: w ciągu dnia Robert pracował... w kancelarii, więc miałem całe mieszkanie dla siebie, żeby... spokojnie pisać. Wieczorami wychodziliśmy na miasto, oglądaliśmy najnowsze spektakle, jadaliśmy kolacje ze znajomymi.
– Piękne czasy – przyznał Robert z mgiełką nostalgii w oczach. – Przepiękne.
– A potem obaj się ożeniliście – uzupełnił Gerald. – Ty, Robercie, z uroczą, serdeczną kobietą... – uśmiechnął się krzywo i puścił mi oko jak pirat – a ty, Willie, cóż, ty ożeniłeś się z Syrie.
Zerknęłam ukradkiem na Williego; miał na wpół przymknięte powieki i spokojny wyraz twarzy.
– Dolewkę, panie Geraldzie? – zaproponowałam, sięgając po dzwonek.
– Nie ma potrzeby wzywać niewolników, Lesley. – Gerald wstał i swobodnym krokiem podszedł do kredensu.
– Wielka szkoda, że nie ma naszych chłopców – stwierdził Robert. – Bardzo by się ucieszyli, gdyby mogli cię poznać.
– A gdzie są? – spytał Willie. – W KL? Czy w Singapurze?
– Nie, nie, w Reading – wyjaśnił Robert. – W szkole z internatem. Edward ma trzynaście lat, James czternaście. Za parę lat będą na Oksfordzie, taką mamy nadzieję. Pójdą w ślady swojego staruszka. A jak u ciebie, Willie? Jakieś latorośle?
– Córka Elizabeth. Ma sześć lat i jest przeurocza.
– A pańska żona... Syrie? Podróżuje z panem czasem? – Ciekawe, czy biedaczka zdaje sobie sprawę, że jej mąż sypia z mężczyznami.
– Mamy z Syrie... odmienne zainteresowania; lubimy jeździć w inne miejsca, oglądać inne rzeczy. Ja podróżuję... komfortowo, kiedy to możliwe, nie ma sensu biedować tylko dla zasady, ale jednocześnie jestem skłonny w razie potrzeby znieść nawet najbardziej prymitywne warunki. Tymczasem Syrie... po prostu nie potrafi się obyć bez wygód. Moja żona ma wiele godnych podziwu... cech, ale... – pisarz uśmiechnął się z mieszanką smutku i pobłażliwości – nieustraszoność do nich nie należy. Nie przepada nawet za wyjazdami na kontynent.
Sądząc po tej rozbudowanej odpowiedzi, wielokrotnie zadawano mu już to pytanie.
– Och, najdroższa Syrie nie wytrzymałaby nawet kwadransa. – Gerald z nowym koktajlem w ręku opadł z powrotem na krzesło. – Pływaliśmy na rdzewiejących trampach, liniowcach i szkunerach; przemieszczaliśmy się pociągami, samochodami, lektykami. Wspinaliśmy się po wąskich górskich ścieżkach, sypialiśmy na siennikach w oborze. Chodziliśmy pieszo, jeździliśmy na mułach przez wiele dni, aż wszystko nas bolało. – Pociągnął duży łyk z kryształowej szklaneczki i wskazał podbródkiem na tradycyjną tarczę Dajaków wiszącą na ścianie. – Widzieliśmy takich dużo w Sarawaku, w tych ich długich domach. Mało brakowało, a stracilibyśmy tam życie.
Willie posłał sekretarzowi ostrzegawcze spojrzenie spod zmarszczonych brwi.
– Gerald...
– Co się stało? – zaciekawił się Robert.
– Płynęliśmy w dół rzeki z dżungli, w drodze powrotnej do Kuchingu – opowiadał Gerald. – To był jasny, gorący dzień, bezchmurne niebo, rzeka spokojna jak wczorajszy szampan. I wtedy nagle, bez żadnego ostrzeżenia, w naszą stronę ruszyła z rykiem potężna fala. – Opróżnił pół szklanki jednym haustem i otarł usta grzbietem dłoni. – Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Przerażająca sprawa. Zmiotło nas wszystkich z pokładu, wywróciło łódkę do góry dnem, jakby to był listek. I ciągle napływały kolejne fale, a każda tak samo wielka. Ta rzeka zrobiła się nagle jak Atlantyk zimą, słowo daję.
– Trafiliście na spiętrzoną falę przypływu przy ujściu rzeki – orzekł Robert. – Aleksander też prawie stracił życie w takiej sytuacji.
– Jakiś twój znajomy? – spytał Gerald.