Dom na skraju świata - Georgi Danaiłow - ebook

Dom na skraju świata ebook

Georgi Danaiłow

4,7

Opis

Książka ta opowiada o pewnej słynnej ucieczce. Opisana w niej przygoda wydarzyła się naprawdę, a jej wspomnienie jest wciąż żywe…

…Nagle las jakby się rozchylił, góry zmieniły się na naszych oczach. Rozpostarł się przed nami rozległy widok majestatycznych szczytów, a na jednym ze zboczy ujrzeliśmy kamienne dachy domów. Z daleka wyglądało, jakby wieś się ukrywała; szara jak skały sprawiała wrażenie, że się do nich tuli. Brała początek gdzieś wysoko od kilku odosobnionych domów, potem rozlewała się szeroko i kończyła w dolinie rzeki. Tak jakby Bóg wziął w garść domy i rozsypał je po zboczu. A nad wszystkim górowała dzwonnica, biała i zdobiona. Zamilkliśmy, a samochód powoli i lękliwie zbliżał się do miejsca, które miało zmienić nasze życie, zagarnąć tak wiele, ale i osłodzić radości i smutki. Moja żona wymówiła prorocze słowa. Zatrzymaliśmy się na początku wioski, ulica była pokryta starymi kocimi łbami. Żona spojrzała przez szybę, zobaczyła biały wykusz nad swoją głową i powiedziała:
– Nie ruszę się z tej wsi, dopóki nie kupisz tutaj domu.
Zatarłem ręce z radości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 305

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (6 ocen)
4
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ellie222

Nie oderwiesz się od lektury

Nie ma tu górolotnych wydarzeń, przebojowych bohaterów czy zaskakujących zwrotów akcji. Nie jest to książka o której trąbią bookstagram, booktok czy inne social media. Nie należy do typu "cozy" gdzie ludzie zmieniają swoje życie za pomocą innych książek, kawy czy potraw. Jest to niezwykła książka o zwykłym życiu. Chwilami zabawna, smutna, dająca do myślenia Urzekła mnie. Tak po prostu.
00

Popularność




Tytuł oryginału

Kyszta otwyd sweta

© Copyright by Georgi Danaiłow 2003

© Copyright for the Polish translation by Magdalena Lubańska 2005

© Copyright for the Polish edition

by Wydawnictwo Akademickie DIALOG 2005

Redakcja i korekta

Łada Jurasz-Dudzik

Skład, łamanie i projekt okładki

Ewa Cmielak

Redaktor prowadzący Magdalena Pluta

ISBN (ePub) 978-83-8002-340-6

ISBN (Mobi) 978-83-8002-341-3

Wydanie elektroniczne, Warszawa 2015

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

I patrzymy z górą długo na siebie,

a między nami żadnego znudzenia.

Li Bo, VIII wiek

Książka ta opowiada o pewnej słynnej ucieczce. Opisana w niej przygoda wydarzyła się naprawdę, a jej wspomnienie jest wciąż żywe. To prawda, że porażkę się przeczuwa, że można ją od początku przewidzieć, jednak wcale nie ma ona okrutnego oblicza i z tego właśnie względu należy ją przyjąć z uśmiechem. Początek wszystkiego sięga oczywiście dzieciństwa. Nie wiem, czy zrobił kiedyś na mnie wrażenie rysunek, przedstawiający zimową zorzę polarną w cieniu nadchodzącej nocy i samotne, świecące okno, czy też najzwyklejsza świąteczna kartka – śnieg, lasy, zatłoczone schronisko – naiwna, słodka kartka, która zapewne wywołałaby oburzenie dzisiejszych rozbestwionych artystów. Nie wiem, nie pamiętam, wiem tylko, że zostało we mnie to wspomnienie z tamtych lat. Widok ten przetrwał w mojej duszy i zawsze, kiedy zobaczę w górach podobny pejzaż, przebiega mnie dreszcz i słyszę jakieś łagodne wezwanie. Wezwanie to wraz z upływem lat staje się coraz bardziej smutne i ciche. Zawsze do tego tęskniłem. Światło samotnego, nocnego okna w zaśnieżonym lesie i ogień w palenisku. Coś tak zwyczajnego, osiągalnego, a zarazem coś, co wymyka się i ulatnia pod wpływem spojrzenia. Musiałem jednak w końcu podjąć wyzwanie.

– Chcę kupić dom w Rodopach.

– My też – powiedzieli nasi przyjaciele.

– Ale ja na serio chcę kupić dom w Rodopach.

– My też…

Matematyk zapytał rzeczowo:

– No to kiedy jedziemy? Wiem, gdzie można kupić domy.

– Może w sobotę!

– Świetnie. Jesteśmy umówieni – oznajmił.

I tak zaczął się sen. W sobotę wcześnie, nawet bardzo wcześnie, matematyk Włado, mój syn i ja wyruszyliśmy w drogę małym, starym samochodem marki renault. Jechaliśmy szybko – aż, nie wiedzieć kiedy, dotarliśmy do miasteczka u podnóża gór. Z pośpiechu nie zjedliśmy nawet śniadania, dlatego postanowiliśmy się gdzieś zatrzymać. Wstąpiliśmy do otwartego przydrożnego lokalu, pełnego ludzi. Siedzieli wokół stołów, szarzy i posępni, pijąc miętówkę. Była ósma rano! Matematyk był mile zaskoczony tą sceną, ale ja znałem go zbyt dobrze, żeby zgodzić się na postój.

Żadnej miętówki! Czeka nas podróż i zakup domów. Wśród jodeł, świerków i sosen czekają na nas rodopskie domy. Czekają na nas dobroduszni sprzedawcy, siedzący na progach i nawołujący: Stare domy sprzedajemy, solidne domy sprzedajemy!

Bzdury! Okazało się, że w tych stronach od dawna nie ma domów na sprzedaż, ani starych, ani nowych, a nawet jeśli znalazł się jakiś, właściciele chcieli za niego bardzo dużo pieniędzy. Nastrój się popsuł. Przenocowaliśmy w Czepelare i wieczorem próbowaliśmy poprawić sobie humory czerwonym winem.

– No i gdzie te domy? – zapytałem gniewnie.

– Wykupili je. Zanim my się zdecydujemy…

Następnego ranka, kiedy w posępnych nastrojach kierowaliśmy się do samochodu, nie wiedząc nawet, którędy mamy jechać, los wziął sprawy w swoje ręce. A to wszystko za sprawą pewnego dawnego znajomego – artysty.

– Dokąd idziecie?

– Tu i ówdzie.

– Poważnie?

– No tak.

– Właściwie – powiedział – skoro dotarliście aż tutaj w poszukiwaniu domów, znaczy odległość od Sofii nie ma dla was znaczenia.

– W ogóle!

– W takim razie muszę wam powiedzieć, że po drugiej stronie góry, na zachód stąd, jest pewna wieś – jak z bajki, z domami, i to kilkupiętrowymi, i wszystkie są do sprzedania.

– Jak to?

– Ano tak!

Po kilku minutach samochód furczał po asfalcie, opony grały, a my byliśmy tak podekscytowani, wręcz szczęśliwi, że w ogóle nie zwróciliśmy uwagi na czarne obłoki, na grzmoty, na burzę i na deszcz, który lunął nagle i sprawił, że nasz mały samochód niemal utonął w wirach i wodospadach. Z kałuż powstawały jeziora. Spod samochodu buchały gejzery. Na końcu drogi z brzegów wystąpiła rzeka, wycieraczki nie mogły nadążyć za deszczem. Prowadziliśmy, wytężając wzrok. Mieliśmy nadzieję, że jesteśmy jedynymi szaleńcami na drodze. Wreszcie deszcz nagle przestał padać, obłoki się rozproszyły, niebo stało się błękitne, a wysoko przed nami ukazały się szczyty Pirynu. Panie, o Panie, jakiego trunku skosztowałeś, kiedy tworzyłeś tę krainę! Jeżeli chodzi o napoje, matematyk miał gotową odpowiedź. Ale nie zdążył się wypowiedzieć, bo dogoniliśmy cały sznur samochodów, ciężarówek, autobusów, desperacko stojących na drodze. Przed nami był zator. Zrobią coś z tym? Zrobią, dlaczego mieliby nie zrobić?! Do wieczora się uporają. Do wieczora? Najwcześniej. Teraz zadzwonili po buldożery, ale buldożery podobno wysłano gdzie indziej, żeby tu dotarły, trzeba je z kolei załadować na przyczepę. Przyczepę mają żołnierze, ale nie wiadomo, gdzie przy niedzieli podziewa się komandor oddziału. W końcu oficer też człowiek…

Mieliśmy niedzielę, a następnego dnia poniedziałek. Jutro ja i Włado musimy iść do pracy, a mój syn do szkoły, więc wszystko przepadło na naszych oczach. Świecące w lesie okienko nagle zagasło. Nie pamiętam, jak minął tydzień. Pozostało tylko wspomnienie czekania. Mój szef lubił mawiać: „Danaiłow, życie jest czekaniem, życie jest czekaniem”. Oczywiście mawiał tak, kiedy nie przychodził na umówioną godzinę. W końcu nadszedł piątek. Okazało się, że Włado był w tych dniach zajęty, jednak całkiem poważnie polecił nam oglądać, co tam sobie chcemy, ale tak, żeby wybrać dom i dla niego.

– Nigdzie beze mnie nie pojedziecie – postanowiła moja żona. – Kto wie, jaki dom kupicie!

Właściwie oznaczało to, że zaakceptowała nasz nieco szalony pomysł. A jednomyślność to prawdziwe błogosławieństwo dla rodziny.

Droga prowadząca do tajemniczej wioski zaczynała się w dolinie Mesty, dalej wiła się, zakręcała, nieoczekiwanie wybrzuszała i zapadała, a miejscami w ogóle kończyła gdzieś wśród kamieni tylko po to, żeby znów niespodziewanie się pojawić. Za zakrętem wyłoniła się przed nami duża wieś z białym meczetem i domami wzniesionymi z kamienia. Domy wyglądały jak wyciosane sześciany, niepomalowane, solidne i z grubymi ścianami. We wsi wszędzie roiło się od dzieciaków, niektóre podbiegały do samochodu, krzyczały i celowały do nas z proc kamykami. Nagle żona westchnęła z podziwem. Na białym koniu zbliżała się do nas dziewczyna w bogatym stroju, w białej chuście zawiązanej wokół głowy, w szarawarach i białych skarpetach w niesamowite wzory. Jej ubranie i fartuch przyciągały wzrok jaskrawymi barwami i urodą! Ona sama siedziała na koniu po kobiecemu, w tak dumnej i dostojnej pozie, że wyglądała niczym zjawa – tym bardziej że całe to piękno poruszało się dostojnie po kałużach błota, krowich plackach i wśród stada podążających naprzód tłustawych potwornych kóz.

– Widziałeś ją? – zapytała z zachwytem moja żona.

– Widziałem! – odparłem. Oglądałem się właśnie za tą pięknością, kiedy samochód wpadł w taką dziurę, że wszyscy uderzyliśmy głowami o dach. Och, gdybyśmy wiedzieli, co nas czeka, gdybyśmy wiedzieli, że było to tylko niewinne ostrzeżenie, może byśmy nigdy nie dotarli do celu i nie miałbym dziś nic do opowiadania! Mówiąc wprost, za wsią droga się kończyła. Tylko szeroka, kamienista ścieżka pięła się wysoko, w góry. Z lewej strony ścieżki była przepaść, w której głębinach lśniła wąska srebrna rzeka, a z drugiej – strome zbocza.

– Przepraszam bardzo, czy jeżdżą tędy samochody?

– Ano jeżdżą. Jeżdżą samochody gospodarzy.

– A czy uda się nam przejechać?

Nie uzyskaliśmy jasnej odpowiedzi na postawione pytanie. Zmieniłem bieg i ruszyliśmy. Miejscami w drodze wyżłobione były głębokie koleiny. Samochód był za mały i za niski, żeby przez nie jechać. Kiedy wjechałem w nie lewą stroną, prawe koła zapadały się, a podwozie samochodu ocierało się o podłoże. Kiedy próbowałem odwrotnie, działo się to samo. Po bokach kolein też nie było dostatecznie dużo miejsca. W rezultacie musieliśmy się poruszać przechyleni raz na prawą, raz na lewą stronę. Czasami to było możliwe, czasami nie. Zapadaliśmy się, grzęźliśmy w błocie, a kiedy jakiś wraży kamień pojawiał się nagle przed nami, podłoga samochodu wyginała się ze zgrzytem pod naszymi nogami i żałośnie skrzypiała, popłakując. Dobre samochody mają dusze. Jeszcze trochę, jeszcze trochę, no malutki! Uważałem, żeby nie zahaczyć rury wydechowej, bo to był nasz słaby punkt. Lubiła nas zaskakiwać. W najmniej oczekiwanych momentach odpadała i zaczynała się wlec po drodze, przy akompaniamencie nieznośnego stukotu i trzasków. Tam, gdzie droga była sucha, przemieszczaliśmy się jakoś, ale w dolinkach czekały już na nas muliste kałuże, istny bełt ze śliskiego błota, zalewały nas żółtobrązowe strumienie, koła grzęzły, ślizgały się, buksowały w miejscu, rzucało tyłem samochodu. Wiedziałem, że jak, nie daj Boże, ugrzęźniemy w błocie, już nie ruszymy. Dodawałem gazu i z impetem wjeżdżałem na trzęsawiska. Ściskało mnie w żołądku, kiedy przejeżdżaliśmy przez kamienie, podnosiłem się z siedzenia, jakbym chciał ułatwić samochodowi przejechanie przeszkody. I oto zobaczyłem przed sobą to miejsce – pułapkę, przez którą nie mogliśmy przejechać. Ktoś rozkopał drogę, odskakiwały kamienie, błoto, kałuże, jamy, a jakby tego było mało, jeszcze jakieś pnie ze ściętych drzew toczyły się przed nami. Poczułem, jak koła zaczynają buksować bez impetu w jednym miejscu, samochód stopniowo zatrzymuje się i grzęźnie w błocie. I to był koniec! Wtedy niespodzianie poczułem, że ruszamy. Spojrzałem w lusterko i zobaczyłem młodych mężczyzn pchających samochód. Nie wiedziałem, czy wysłał ich Bóg czy Allah!

– Jeżeli udało wam się tędy przejechać, to jesteście na miejscu!

Śmiali się. Cali byli opryskani błotem, rzucanym przez koła. Wyglądało na to, że nie przywiązują do tego wagi.

– Czy jest jakaś nadzieja, że zrobią tu drogę?

– Zrobią, zrobią, dlaczego mieliby nie zrobić, muszą ją zrobić do jesieni. Zresztą tam na górze droga jest już dobra. Tylko tutaj taka.

To dodawało otuchy. Ludzie ci robili drogę. Przerwali właśnie pracę, żeby odpocząć, kiedy zobaczyli, jak toniemy w błocie.

– A wy skąd się tutaj wzięliście?

– Z Sofii.

– Z Sofii! I aż tutaj na przejażdżkę was przygnało?

– Przyjechaliśmy kupić dom.

Przyjrzeli się nam z uwagą.

– Dom?

– Powiedziano nam, że wysoko w wiosce są domy do sprzedania.

– Może i są. Ludzie się przenieśli, a domy zostały.

Podziękowaliśmy, pojechaliśmy dalej i poczuliśmy, że pozostawiliśmy naszych wybawców w wielkiej konsternacji. Oni będą sobie kupować dom?

Dalsza droga może i była dobra według ich kryteriów, lecz dla naszego renaulta stanowiła istny popis samochodowego alpinizmu. Błoto rzeczywiście się już skończyło, ale miejscami samochód wprost wspinał się po skałach! Przejechaliśmy przez most, ogromnie wysoki, murowany, kamienny most. U jego podstawy szumiał rwisty potok. Potem wjechaliśmy w las, kolory, sosna, buk, leszczyna. A przed nami żadnej wioski, jeden zakręt, drugi, a wioski wciąż ani śladu. Nagle las jakby się rozchylił, góry zmieniły się na naszych oczach. Rozpostarł się przed nami rozległy widok majestatycznych szczytów, a na jednym ze zboczy ujrzeliśmy kamienne dachy domów. Z daleka wyglądało, jakby wieś się ukrywała; szara jak skały sprawiała wrażenie, że się do nich tuli. Brała początek gdzieś wysoko od kilku odosobnionych domów, potem rozlewała się szeroko i kończyła w dolinie rzeki. Tak jakby Bóg wziął w garść domy i rozsypał je po zboczu. A nad wszystkim górowała dzwonnica, biała i zdobiona. Zamilkliśmy, a samochód powoli i lękliwie zbliżał się do miejsca, które miało zmienić nasze życie, zagarnąć tak wiele, ale i osłodzić radości i smutki. Moja żona wymówiła prorocze słowa. Zatrzymaliśmy się na początku wioski, ulica była pokryta starymi kocimi łbami. Żona spojrzała przez szybę, zobaczyła biały wykusz nad swoją głową i powiedziała:

– Nie ruszę się z tej wsi, dopóki nie kupisz tutaj domu.

Zatarłem ręce z radości.

***

Podstarzały nauczyciel smażył kilka frytek w patelni, którą trzymał na pomalowanej srebrzystym brązem kuchence. Trącał je widelcem i uśmiechał się do nas. Miał około siedemdziesiątki. Był krótko ostrzyżony, bardzo schludny i uprzejmy. Powiedziano nam: „Jak dotrzecie do wioski, całkowicie zdajcie się na nauczyciela. On wami pokieruje, udzieli wam pomocy”. Tak też zrobiliśmy. I oto ten właśnie nauczyciel postanowił najpierw poczęstować nas frytkami. Wioska słynęła z ziemniaków, a frytki były moim ulubionym daniem. Niepokojące było tylko to, że nauczyciel smażył tylko po pięć-sześć frytek na raz, wykładał je powoli na małą stertę i znowu kładł kolejnych pięć-sześć frytek na patelnię. Policzywszy je, z przerażeniem doszedłem do wniosku, że jak dobrze pójdzie, do konsumpcji zabierzemy się przed zmrokiem. Wspomniałem między wierszami, że są ludzie, którzy smażą ziemniaki w większych naczyniach, np. w garnku, wlewają dużo oleju, czekają, aż się nagrzeje i wtedy wrzucają naraz dwie garści ziemniaków. Nauczyciel kurtuazyjnie zainteresował się proponowaną techniką i nadziewając wymykającą się frytkę na widelec, zapowiedział, że kiedyś ją przetestuje. Jestem znerwicowany od urodzenia, sam wymyślam problemy, które czasami przyprawiają mnie o ból głowy, sam też szybko o nich zapominam, ale jak sobie przypomnę frytki nauczyciela, to do tej pory ściska mnie w żołądku. Miałem wrażenie, że człowiek ten przez całe swoje życie nigdy się nie śpieszył. Mówił powoli, ładnym, czystym bułgarskim językiem. Od czterdziestu lat był nauczycielem, miał charakter pisma mistrza kaligrafii, w jego pokoju panował nieskazitelny porządek, chociaż sam pokój był krzywy, ze spadzistą podłogą, po której wszystko się turlało, tak że nawet olej na patelni spływał na jedną stronę, przez co mogło się na niej smażyć jeszcze mniej frytek. Powtórzyliśmy kilka razy, że nam się śpieszy, bo chcemy obejrzeć wieś, żeby wybrać ładny dom i go kupić, i wolelibyśmy, żeby dom miał żywego właściciela, który by w nim pozostał do końca swoich dni.

– Mamy tutaj takiego starca – powiedział nauczyciel.

– W takim razie zaprowadź nas do niego!

– Najpierw zjedzmy obiad. Potem was zaprowadzę.

Wtedy właśnie pojąłem, że nauczyciel odmiennie rozumie czasownik „śpieszyć się”. Wkrótce stało się dla nas oczywiste, że w stronach tych słowo to jest inaczej interpretowane. Istnieje po prostu pewien porządek, który niezależnie od wszelkich okoliczności musi być zachowany, niezależnie i od tego, ile czasu to zajmie, a potem… potem możesz się śpieszyć. Nauczyciel należał do ludzi, którzy wolno nabywają nowych umiejętności, ale z chwilą, gdy je już nabędą, nie potrafią w nich nic zmienić.

– Miałem przez pewien czas maszynę do pisania Hermes baby – powiedział nauczyciel.

Kiedy już się trochę zaprzyjaźniliśmy, spróbowałem go poprawić.

– Mówi się Hermes bejbi. Tak to się wymawia po angielsku.

Stary nauczyciel spojrzał na mnie nieufnie.

– Ja się uczyłem francuskiego. Znaczy jak, Hermes bejbi?

– Tak. Dokładnie tak.

– Bejbi, bejbi – powtórzył zamyślony nauczyciel.

– Tak w ogóle, bejbi znaczy dziecko. Maszyna do pisania „dziecko”.

– Tak.

Za kilka miesięcy znowu mi oznajmił:

– Miałem przez pewien czas maszynę Hermes baby.

– Bejbi!

Skinął głową na znak zgody. A potem znowu powtarzał: „Miałem maszynę do pisania…”.

Był to raczej upór i tradycjonalizm niż skleroza. Przez pięćdziesiąt lat nauczyciel wiedział, że ma maszynę Hermes baby. I nagle pojawia się jakiś sofjczyk, który namolnie próbuje mu narzucić swoje…

W końcu frytki się usmażyły i zostały zjedzone, nauczyciel przebrał się w jeszcze czyściejszą koszulę i jeszcze dokładniej wyprasowane spodnie i poszliśmy do wsi. Oczywiście najpierw chcieliśmy zobaczyć dom ze staruszkiem, przeszliśmy obok kilku walących się budynków, sterczących kamiennych murów, minęliśmy też parę budynków w niezłym stanie, przed nami uliczka wemknęła się pod jeden z domów, tworząc prawdziwy tunel, skręciliśmy przed nim w prawo i szliśmy po kocich łbach ku krańcowi wsi. Nauczyciel zatrzymał się przed dużą drewnianą bramą, wmurowaną w kamienny mur solidnego budynku. Z zewnątrz nie wyglądała zachęcająco. W bramie była zrobiona dziura, przez którą przeciągnięto brudny sznurek. Nasz przewodnik pociągnął za sznurek, po czym jedno skrzydło bramy się otworzyło, a my znaleźliśmy się na przestronnym, zadaszonym podwórku. Przed nim pokazał się ogród.

– Ej, baj Kiro – zawołał nauczyciel – jesteś w domu?

Usłyszeliśmy jakiś głos nad głowami.

– Jesteś na górze? Prowadzę do ciebie gości.

Odpowiedź była niezrozumiała, ale brzmiała potwierdzająco. Wspięliśmy się po drewnianych schodach, a mnie zatkało. Wyszliśmy na ogromną, zadaszoną werandę. W jednym końcu werandy znajdowało się zabudowane palenisko, w pobliżu niego ogromny piec do chleba, a naprzeciwko pokoje. Do ściany przymocowana była po mistrzowsku wykonana drewniana ławka, a na niej siedział stary człowiek w naciągniętym na czoło kaszkiecie i z kilkudniowym zarostem. Podpierał się rękoma o laskę i patrzył przed siebie. Jakby go nie interesowało, kim jesteśmy i skąd przybyliśmy.

– Witaj, baj Kiro, jak się miewasz?

– Dzień dobly, nauczycielu!

Baj Kiro nie wymawiał „r”!

– Ci ludzie są z Sofii, szukają domu do kupienia, ale woleliby taki, w którym zostanie jego właściciel, który opiekowałby się domem, a oni przyjeżdżaliby od czasu do czasu.

– Ano, dobrze, dobrze – powiedział baj Kiro.

Oglądałem ogromną werandę. Stanowiła właściwie centrum domu, a wszystkie pokoje do niej przylegały. Podłogę miała pokrytą ciosanymi deskami, a belki, które podtrzymywały dach, były długie na dziesięć metrów i biegły z jednego końca do drugiego. Jakież to drzewa musiały być ścięte, żeby wyciosać coś takiego, jak je tu przywlekli z lasu?! Nie byłem oczarowany, byłem wstrząśnięty i skonsternowany. Kto wie, ile pieniędzy zażąda dziadek Kiro za to cudo! Mogliśmy dać nie więcej niż czterysta lewów i tyle… A ta twierdza z drewna i kamienia tutaj…

– Jak się do ciebie zwracać? – zapytał nagle dziadek Kiro.

– Georgi, Goszo! – powiedziałem przymilnie.

– Słuchaj, Goszo, skoro postanowiłeś kupić dom w tej wsi, czy oglądałeś inne domy?

– Nie, jeszcze nie, najpierw przyszliśmy do ciebie.

– Tak nie można! – sposępniał staruszek. – Najpierw idź zobaczyć inne domy, które są do sprzedania, dopiero potem przyjdź tutaj, to sobie porozmawiamy.

Jeżeli baj Kiro rzeczywiście chciał sprzedać swój dom, to warunek ten nie był dla mnie zrozumiały. Ale nie było wyjścia. Jego wola musiała zostać spełniona. Nauczyciel zaprowadził nas do wsi.

Kiedy człowiek dokona samodzielnego wyboru, trudno mu go wybić z głowy. Jest skłonny przypisywać nieistniejące zalety temu, co wybrał, i widzieć wady we wszystkim innym, co mu proponują. W tej wsi każdy dom różnił się od innych. Nie było tu obrzydliwej monotonii współczesnej miejskiej architektury, nie było identycznych domów, stawianych w dzisiejszych wsiach – niewykończonych, niepomalowanych, ogromnych i pustych. Różnorodność starej wsi wprawiała nas w zakłopotanie, sprawiała, że czuliśmy się bezradni, stawaliśmy oniemiali przed każdym budynkiem, ale ja do tej pory myślę, że dom baj Kira przyciągał czymś niepowtarzalnym, wyjątkowym. Jednak moja żona i syn naprawdę byli zakłopotani. Każdy dom był dla nich jak osierocone dziecko, które wyciąga ręce i mówi – weź mnie, nie zostawiaj mnie. Zatrzymywali się, wchodzili, rozglądali się, wpadali w zachwyt i szli za mną dalej. Mnie było spieszno, wiedziałem swoje. Na drewnianym progu przed dużą drewnianą bramą siedziała staruszka o siwych włosach i wciąż jeszcze roześmianej twarzy.

– Dokąd to idziecie, ludzie? – zapytała nas melodyjnym głosem.

– Macie tu bardzo ładną wieś, babciu – powiedziała szczerze moja żona.

Babcia przyjrzała się nam spod oka:

– Chyba nie przyjechaliście tu, żeby sobie z nas stroić żarty?

– Dlaczego mielibyśmy to robić?

– A co tu ładnego w tej zapadłej wsi?! Kiedyś to była ładna, kiedyś, a teraz nic się nie ostało, nic nie zostało, zniszczyli ją.

Nie próbowaliśmy jej przekonywać. Szliśmy dalej. I oto w pewnym domu z dwoma ślicznymi wykuszami, wiszącymi nad ulicą, z paleniskiem w kącie jednego pokoju, moja żona nieoczekiwanie się rozpłakała. Na darmo wyjaśniałem, że ten piękny dom nie ma podwórka, że jest niepokojąco nachylony do przodu, że będziemy potrzebowali dużo środków, żeby go wyremontować, że stara właścicielka mieszka daleko stąd, kto wie gdzie, a poza wszystkim jest podła. Nie pomagało. Wtedy stałem się nieugięty. Nie ma co się wygłupiać. Dom baj Kira jest najładniejszy w całej wsi i jeśli mamy coś kupić, to tylko ten dom, żaden inny. Na samym końcu wróciliśmy do naszego starca. Zastaliśmy go w tym samym miejscu i w tej samej pozie.

– Posłuchaj, baj Kiro, chodziliśmy, oglądaliśmy, podobało się nam wiele domów, ale twój spodobał się nam najbardziej. I tyle.

Baj Kiro spojrzał na nas chytrze, prawie pieszczotliwie i powiedział:

– Wiesz dlaczego tak jest, Goszo? Ponieważ te domy, które oglądałeś, zostały postawione z konieczności, a ten był postawiony dla przyjemności.

Decyzja zapadła. Zostało do omówienia najważniejsze. Dramatycznie najważniejsze, więc spytałem z bijącym sercem:

– Teraz powiedz: ile chcesz za niego?

Czekałem w napięciu. Baj Kiro się zastanowił:

– Posłuchaj teraz, ja się nie będę targował…

– Dobrze, baj Kiro.

– Dasz mi tysiąc dwieście lewów!

Położył nacisk na słowo: „lewów”. W naturze nic nie chciał przyjąć. Zaszumiało mi w głowie. Powiedziałem pokornie:

– Dobrze, baj Kiro.

Sięgnąłem do kieszeni, wyciągnąłem dwieście lewów, liczonych i przeliczanych kto wie, ile razy, podałem je nauczycielowi i powiedziałem:

– To jest dwieście lewów zadatku. Proszę, niech pan je przeliczy!

Nauczyciel przeliczył je dokładnie i ostrożnie podał baj Kirowi. Baj Kiro spojrzał na niego groźnie, odepchnął jego rękę i powiedział:

– Nie chcę ich od ciebie, niech mi je poda ten człowiek!

Wziąłem pieniądze i podałem. Baj Kiro potarł nimi swój zarost i powiedział:

– Od dziś ten dom jest twój, ile byś mi nie dał, dom jest twój.

– Dziękuję, baj Kiro!

Popatrzyłem na moich bliskich. Żona była wzruszona, syn próbował pogodzić się z tym, że nie kupiliśmy innego domu, ale myślę, że też był zadowolony.

– W takim razie oblejmy to, zgodnie z porządkiem rzeczy – powiedziałem.

– Aa… machnął ręką baj Kiro. – Ja nie piję, Goszo.

– Jak to! Słyszałem, że…

– Nie wiem, co słyszałeś…

– Że lubiłeś sobie popić.

– Piłem, rzeczywiście piłem, ale teraz piję tylko lemoniadę… Słuchaj, co ci powiem, Goszo, jeżeli bym zwymiotował to, co wypiłem przez całe życie, zalałbym tym całą wieś.

Był to dosyć artystyczny obrazek, a ja przywiązywałem dużą wagę do danych liczbowych.

– W takim razie dobrze. Czy możesz mi powiedzieć mniej więcej, ile do tej pory wypiłeś?!

– Dlaczego mniej więcej?! Powiem ci dokładnie. Wypiłem czternaście ton!

– Wina?

– A, nie. My tutaj wina nie pijemy. Rakii.

Czternaście ton rakii! Baj Kiro miał około siedemdziesięciu lat, dajmy na to, że pił pięćdziesiąt lat, pięćdziesiąt razy trzysta sześćdziesiąt pięć, równa się…

– Wychodzi na to, że wypijałeś z litr każdego dnia.

– Litr, a razem z zakąską nawet więcej.

Byłem skruszony. Znałem pewnego kapitana żeglugi dalekomorskiej, który twierdził, że raz, jak płynął swoim statkiem z Warny do Burgas, wypił pięćdziesięciolitrową beczkę wina. Z Warny do Burgas można płynąć pół dnia, można też tydzień, wszystko zależy od kapitana. Baj Kosta – drwal, u którego jako student pracowałem kilka miesięcy – wypił jednego wieczoru siedemnaście koniaków i wpadł do rynsztoka. Słyszałem i o innych jednorazowych wybrykach, ale czternaście ton baj Kira brzmiało jak epos.

Wciąż oszołomieni postanowiliśmy jeszcze raz obejrzeć dom. Na górze między belkami żona zauważyła starannie ułożone ciosane deski.

– Zobacz, jakie ładne deski! – zawołała.

– A, one nie są wliczone. Wszystko inne tak, ale one nie, bo ich potrzebuję.

Spojrzał na nas chytrze i dodał:

– Są na płaszcz! Rozumiecie?

Nie zrozumieliśmy od razu, ale potem sprzeciwiliśmy się:

– Czekaj no, dokąd ci tak spieszno.

– O tam – powiedział baj Kiro i wskazał laską wzgórze widoczne za drewnianymi okiennicami werandy. – Pod sosny!

Zacząłem się wpatrywać.

– Tam jest cmentarz – wyjaśnił krótko nauczyciel. – Tutaj starzy ludzie wszystko sobie sami przygotowują, deski na trumnę… ubrania…

– Mój garnitur jest w małym pokoju! – wyjaśnił baj Kiro.

– Żebyście wiedzieli, żebyście nie musieli szukać.

Wszedłem do północnego pokoju, palenisko było zniszczone, kamienie z muru turlały się po podłodze. Obiecałem sobie, że będzie to pierwsza rzecz, jaką naprawię. Szkła w oknie były rozbite i wlatywały przez nie jaskółki, które uwiły sobie gniazdo przy jednej ze ścian. Zresztą gniazdo to po dziś dzień jest na swoim miejscu. Niskie, mocne drewniane drzwi prowadziły do sąsiedniego pomieszczenia. Przez małe okienko, które wyglądało na taras, ledwie wpadało światło.

– Tu trzymano kiedyś jedzenie – powiedział nauczyciel. – Zobacz, jak otworzysz drzwi do pokoju, nie widać małych drzwiczek. Jak przyszedł Turek, otwierał drzwi, rozglądał się po pokoju i nie zauważył, że można stąd wejść do innego pomieszczenia.

W małym pokoiku na jednym z wieszaków zrobionych z przyciętych sosnowych gałęzi wisiał czarny garnitur z grubej wełny, zawinięty w derkę. Pod nim pewnie od lat stała tu beczka, pełna głowni wybranych z pieca, a przeznaczonych do nawożenia ogrodu. Był też jeden przestronny pokój od południa, malowany może na początku wieku i cały poczerniały od dymu. Dom wymaga dużego wkładu pracy, myślałem sobie, ale na razie było to tylko stwierdzenie, które z czasem zamieniło w udrękę i jęki. Na dolnym piętrze znajdował się malutki ganek, niski, przytulny pokój z drewnianym dachem i małym okienkiem, przez które widać było obszerną stajnię. Kiedy gospodarz martwił się o swój dobytek, zaglądał przez okno do stajni, żeby upewnić się, czy wszystko w porządku. Stajnia była imponująca, z ogromnymi żłobami, od ściany do ściany, zrobionymi z ciosanych sosnowych pni. W ścianie zostawiono otwór strzelniczy, który wychodził wprost na bramę. Gdy tylko zbój otworzył bramę – bum! Już po nim. Podłoga była pokryta starym, dawno już przepracowanym nawozem, od dziesiątków lat nikt go nie wyrzucał, więc zamienił się w miękką ziemię.

Dużo pracy trzeba będzie w to włożyć, odgrażałem się, ale była to tylko gadanina, zanim zamieniła się w jęki i płacz.

Wielkie przesiedlenie

Tydzień później mieliśmy już akt własności. Napisane było na nim moje nazwisko, dowód na to, że posiadam dom i działkę w najpiękniejszej wsi na świecie. Dla mnie stanowiło to ekscytujące wydarzenie. Nigdy dotąd nie doznałem uczucia, że coś posiadam, że mogę rozporządzać jakąś własnością. Stąd dotąd i stąd dotąd, to moja prywatna własność. I ta stara, solidna brama, i te grube, niemal metrowe kamienne mury, ta weranda i to drzewo. Czy to jest czereśnia? Czereśnia, tylko że dzika. A tam jabłoń i cherlawe śliwki… Oczywiście, zasadzę sosnę i świerk, i jodłę, a kiedy zacznę się starzeć, będą wyższe od domu. Szkoda, że drzewa rosną tak wolno, a człowiek tak szybko się starzeje. Wyobraźcie sobie tylko – te stuletnie bukszpany są nasze. Posieję trawę, żadnych warzyw, żadnych głupstw – tylko zieloną trawę. Kwiaty też, oczywiście, zwłaszcza róże i nagietki, może margerytki… To nieprzyjemne, że zawsze trzeba czekać, czasami miesiącami, nim ziarno się przyjmie… do momentu, kiedy w końcu pojawi się kwiat. Dzięki Bogu, na bazarze sprzedają kwitnące fiołki, z korzeniami, i stokrotki, i rozłożyste goździki… To rozwiązanie dla niecierpliwych.

Dorastałem w epoce socjalizmu i powoli się przekonywałem, że instynkt posiadania jest u człowieka wrodzony, po prostu uwarunkowany biologicznie. Każde żywe stworzenie potrzebuje legowiska. I ja także. Każde żywe stworzenie oczekuje, że jego gniazdo, dziupla, siedlisko będzie bezpieczne. I ja też. Nie mówcie mi o rybach, bo one też mają swoje wody. Czy ptaki śpiewają na wiosnę tylko z powodu miłości? Nic podobnego – ćwierkają rano, przekrzykują się, aż pękają im serca, bo chcą ogłosić, że oto ten krzak i ta kwitnąca gałąź, i te zarośla są ich, że one już się tutaj urządziły i proszę, wynocha stąd! Własność prywatna! Strzelają bez uprzedzenia! Jakiś filozof powiedział, że człowiek popełnił największy grzech, kiedy ogrodził teren i powiedział: „To jest moje!”. Ale filozofowie bezczelnie wygłaszają straszne brednie. „To jest moje” jest dokładnie takim grzechem, jak grzech pierworodny. Towarzyszy nam od początku życia i wynika z naturalnej potrzeby posiadania czegoś osobistego. Ja też mam potrzebę posiadania własnej przestrzeni, która oddzieli mnie od świata i ogarnie go. Człowiek z wielkiej płyty jest uszkodzony. Może nawet nieodwracalnie. Przyzwyczaił się żyć i umierać w betonowym blokowisku, ale po tym przyzwyczajeniu nie można się spodziewać niczego dobrego. Jego negatywne następstwa dotkną najpierw niczego niepodejrzewających potomków.

Wszystko, co zdarzyło się w ciągu kolejnych tygodni, po tym jak odkryliśmy zaczarowaną wieś, wydaje się być niezwykłe, niemniej możliwe do wyjaśnienia. Moich przyjaciół ogarnęła gorączka. Wskoczyli do samochodów i za cenę zepsutych amortyzatorów, połamanych resorów i podwozi, podziurawionych opon, spalonych uszczelek i przegrzanych silników pojawili się w wiosce i ku ogromnemu zdziwieniu niewielkiego już grona miejscowych ruszyli ku ich domom. Plątali się po kamiennych uliczkach, włazili na kamienne dachy, zapadały się pod nimi zgniłe podłogi, ich głosy dochodziły z dziur, zza płotów, a oni snuli się, chodzili wycieńczeni, z dzikim błyskiem w oku.

– Sofijczycy oszaleli! – brzmiała zbiorowa konkluzja.

– To jakiś przekręt – cicho porozumieli się podejrzliwi mieszkańcy. – Coś tu nie gra, coś tu nie tak… Ale co?

– Złoto! – powiedział ktoś tajemniczo.

– Jakie złoto?

– Dowiedzieli się, że we wsi jest złoto.

– Gdzie tu złoto?

– We wsi jest złoto, musi być. Tutaj w każdym domu musi być gdzieś zakopane złoto. Kiedy ludzie uciekali przed Turkami, a nie raz czy dwa musieli, zakopywali swoje złoto – było niebezpiecznie brać je ze sobą, więc planowali, że jak pewnego dnia wrócą do domu, odkopią je. Ale niektórzy nie wracali – ginęli po drodze albo zostawali gdzieś nad Morzem Egejskim. A jeden zapomniał, gdzie ma złoto, i cały dzień stukał i kopał w domu. Wiadomo, że dziadek Joszki szedł sobie do wsi, prowadząc dwa muły, z dwoma pakunkami złota, to pewne. Pokazał je przecież swojej żonie i dzieciom, wszyscy widzieli, to szczera prawda. Znaczy, wniósł te pakunki do stajni i krzyknął do bliskich: „Żeby was tu nie było. Macie wszyscy iść na łąkę”. A kiedy wrócili wieczorem, po złocie ani widu, ani słychu. Znaczy dziadek schował je gdzieś w domu, inaczej zobaczyliby za dnia. Ale tak je schował, żeby nikt inny nie mógł go znaleźć. Nikt – ani policja, ani obcy, ani swoi.

– A kiedy umierał, powiedział co?

– Kto? On by miał powiedzieć. Nic nie powiedział.

I od tamtej pory Joszka ciągle wierzy, że prędzej czy później w końcu znajdzie to złoto…

– A on to już znalazł, jeśli chcesz wiedzieć.

– Joszka?

– No pewnie, że Joszka!

– Jak to znalazł?

– Ano znalazł.

– Jak znalazł, to czemu nie przenosi się do nowego domu, tylko ciągle u dziadków siedzi? Jeśli znalazł, to czemu całymi dniami plącze się po lesie? To przecież dwieście kilo złota. Joszka byłby milionerem.

– A policja?

– To przecież jego, w jego domu.

– Jak go wezwą, nie będzie gadania twoje – moje. Pamiętasz tych ludzi ze Skrebatna? Jak znaleźli złoto w dziurze, pamiętasz, co było? Uczciwie zanieśli na milicję, policzyli tyle a tyle złota, oddali. I co się stało? Gdzie, mówią, reszta? Jaka reszta? Wszystko przynieśliśmy. Wszystko? I jak nie zaczną ich bić. Bili! Bili do nieprzytomności! W dodatku mało ich nie przymknęli.

– Jakbym był z milicji, też bym nie uwierzył. Nie może być, żeby sobie nie zostawili! A w końcu jest prawo – wszystko, co jest na pół metra pod ziemią, należy do państwa.

– Na metr, metr.

– Dobra, na metr. Możesz znaleźć coś na własnym polu i jest państwowe.

– A ci, co kupili zawalony dom!

– Pamiętasz ich?

– Co mam pamiętać?

– Przyjechali, niby po materiał na budowę – belki, deski, drabiny, a trzeciego dnia znikli. Więcej ich tu nie było. Zostawili i deski, i belki, i wszystko. Pewnie znaleźli garnek i w nogi!

– Pytaj Christo, czy kogo tam chcesz, jak naprawiał futrynę, wyrwał górną listwę, a tam – garnek.

– Jaki garnek?

– Jaki? Gliniany. Garnek.

– A w środku?

– W środku figa! Nic.

– To dlaczego zamurowany nad oknem?

– Bo kiedyś był pełen. Ludzie śpieszyli się gdzieś, przebili dno, zabrali złoto i znowu przybili deskę. Kto chce, niech się teraz plącze po domu i szuka całego garnka.

– Jak to tak?

– No tak, we wsi jest złoto, wiadomo. Inaczej ci ludzie nie jeździliby dwieście kilometrów, żeby kupować domy.

Nie wiem, czy podejrzenia co do naszego przybycia zostały kiedykolwiek rozwiane, wiem jedno: dokładne wyjaśnienie naszej obecności we wsi nie istnieje. A to naprawdę był najazd. Przez całe lata, dziesiątki lat nikt nie interesował się tą wsią, rzadko przechodził tędy obcy człowiek, gość czy turysta. Wieś powoli umierała, w mękach – szyby okienne w opuszczonych domach pękały to od wiatru, to od kamieni, rzuconych przez jakiegoś łobuza, i straszyły jak wyłupione oczy, mury podwórzy waliły się od deszczu, ogromne kamienne płyty przesuwały się na dachach podczas burz i od ciężaru śniegów, ślizgały się, a między nimi pojawiały się prześwity, przez które zaciekała woda, nasączając deski i belki, a te gniły, aż któregoś dnia dach nagle zawalał się i było po domu. Starcy, którzy pozostali we wsi, według niepisanego porządku umierali jeden po drugim, dzwon cerkiewny bez cienia nadziei powoli odmierzał koniec kolejnego tchnienia i początek nieprzerwanego snu. Zamknęli nawet karczmę. Alkohol na potrzeby pijaczków sprzedawano w sklepie, tam też można było dostać szklankę zielonej, lepkiej miętówki, rakiję, butelkę piwa, gwoździe, podkowy, ser, miotły, piły, pinezki, kiełbasę, śruby, farbę do kuchenki, rury, sznur dla bydła, sznur, żeby się powiesić, cukierki, wafle, igły, nici, wiadra. Kosy, o mało nie zapomniałem, kosy – akcent w tych stronach jest stawiany na pierwszej sylabie – jeden z najważniejszych towarów. Niestety, nie było już austriackich kos, „serduszek”, jak je nazywali z powodu wytłoczonych na nich trzech serc. Były tylko kosy rosyjskie, ale co mieli robić, kupowali je, bo jak mówił baj Todor: „Rosyjskie kosy nadają się w kosmos!”.

Chleb z kolei każdego dnia przywozili na koniu z sąsiedniej wsi. Dwa kosze po obu stronach siodła, pełne ciepłego, pachnącego chleba. Konia prowadził pewien stary muzułmanin, łagodny i spokojny, każdego dnia, w dni upalne i deszczowe, chłodne i śnieżne, niezmiennie, powoli zmierzał do wsi.

– Lebek1 wiozą, leb wiozą!- wołały kobiety i gromadziły się w sklepie.

Zboczyłem z tematu, chciałem opowiedzieć, jak pewnego razu, tylko w ciągu kilku tygodni zjechali się sofijczycy i na początek kupili co najmniej dwadzieścia domów. Włado-matematyk nie spóźnił się i oczywiście wybrał dom na końcu wsi, żeby nie mieć nikogo naprzeciwko, patrzeć tylko na rząd skał zza rzecznego jaru. Na podwórku miał ogromny orzech i kamienną stodołę, tak wielką, że mogła pełnić funkcję prawdziwej sali koncertowej. Obszerna, okazała – wystarczyłoby tylko znaleźć organy i słuchaczy. Na początek na niedzielne koncerty mogły uczęszczać kozy, w powszechnej opinii były one bardziej muzykalne od owiec i niektórych ludzi. Już od dwudziestu lat mój przyjaciel planuje zamienić stodołę w jakieś cudo, ale ciągle to odkłada. Rozmaite wzniosłe idee przychodzą mu do głowy, ale inne rzeczy wciąż zajmują go bardziej. Koniec końców jest na to jeszcze czas. To prawda, że na jednej ścianie budowli pełznie pęknięcie, ale mur jest tak solidny, że z pewnością wytrzyma jeszcze co najmniej sto lat. Jestem pewien, że do tego czasu mój przyjaciel podejmie konkretną decyzję. Jest jeszcze czas!

Posłuchajcie, co chcę wam powiedzieć: w tej wsi jest dużo czasu. Stary nauczyciel na przykład, który na naszych oczach przekroczył siedemdziesiątkę, a potem osiemdziesiątkę, starannie i z wielką troską rozbudowywał sobie dom. „W tym roku zrobię ten pokój, w przyszłym roku go pomaluję, potem zrobię jeszcze jeden, nie ma co się śpieszyć”. Kto nie wierzy, może sprawdzić – stary nauczyciel ma już prawie dziewięćdziesiątkę, a wciąż rozbudowuje dom. Jest czas. Wielu nowych mieszkańców jeszcze nie przyzwyczaiło się do tej myśli. Stresowali się. Chcieli urządzić sobie szybko nowe domy, raz na zawsze, a potem pławić się w dobrach duchowych i trwać w niczym nienaruszonym poczuciu zadowolenia. Wieś stwarzała warunki do tego. Cisza była tu najcichsza na świecie, piękno – najpiękniejsze na świecie, domy – najwspanialsze. Ludzie – ludzie wyglądali na dobrych, uczynnych, okazywali radość, jak tylko przyjechaliśmy naszymi sfatygowanymi samochodami, witali nas kwiatami, uśmiechami i pieśniami. Jeżeli chodzi o kwiaty, to trochę przesadziłem, ale pieśni czasami się zdarzały, zwłaszcza kiedy stara karczma za ogólną zgodą została odnowiona, otwarta i nawet wytynkowana w środku. Zaglądał do niej od czasu do czasu Angeł. Nie mieszkał we wsi, ale często przychodził, bo miał tu rodzinę i dom, i w ogóle lubił te strony. Angeł brał od sołtysa akordeon, który (jeżeli nie liczyć maszyny do pisania) był jedynym ruchomym majątkiem we wsi. Wokół stołu siadali śpiewacy, wypijali po dwie anyżówki, żeby przepłukać gardła, i zaczynało się. I jeżeli wciąż uważacie, że ci ludzie śpiewali hulaszcze, pijackie pieśni, że darli się, jak to się dzieje w innych karczmach w naszym państwie – to niech was diabli! Śpiewali ładnie. Śpiewali nawet bardzo ładnie… Ale o tym będzie mowa później, bo nikt nie może sobie wyobrazić wsi, naszego życia bez wieczorów spędzonych w karczmie, bez śpiewów:

Bolna sym male, ke umra

Za edno łudo, chem młado

Chaber mu pratich da dojde!

Może ne może da dojde!

Ako ne może da dojde,

Krypczeto da si izprati,

Krypczeto da si izprati.

Co syłzi da go opera,

Na gyrdi da go izsusza!2

Chcecie coś powiedzieć? Nic nie możecie powiedzieć, a gdybyście usłyszeli, jak śpiewają tę pieśń na dwa głosy Angeł i Joszka, zemdlelibyście z wrażenia.

Było coś absurdalnego w tym przesiedleniu marzycieli; od tamtej pory upłynęło dostatecznie dużo czasu, żebym mógł spojrzeć na to trzeźwym okiem – nikt nie pałał skrytą żądzą korzyści ani nie finansował własnego snobizmu (snoby pojawiły się, oczywiście, jak zawsze ze stosownym opóźnieniem, ale sporo przy tym narozrabiały). Innymi słowy, wszyscy byli szaleńcami z Bożej łaski. Chociaż przyjezdni różnili się pod względem obyczajów, zachowania czy możliwości finansowych, wszystkich jednoczyła wola posiadania swojego domku pośród Bożego piękna wsi, urządzenia go, jak tylko dusza zapragnie, i skosztowania tu wolności choćby przez kilka dni, które można spędzić poza miastem. Niewyobrażalnym atutem rodopskiej wsi, oprócz wszystkich jej uroków, było to, że tutaj nikt nie budował socjalizmu, że psy szczekały do woli, ptaki ćwierkały do utraty tchu, pchły gryzły bezczelnie, a jaskółki stadami siadały na przewodach elektrycznych. A tam, gdzie spotyka się jaskółki, wciąż jeszcze musi być czyste powietrze. Nawet kozy zagadkowo spoglądały swoimi żółtozielonymi oczami, osły były inteligentne, a ich umiejętność przeciskania się między kamiennymi ogrodzeniami z ładunkiem siana na plecach z dokładnością do jednego milimetra przyprawiała o zawrót głowy. Dźwigały tak dużo, że w ogóle nie było ich widać – wyglądało, jakby z naprzeciwka zbliżało się siano na czterech chudych nóżkach i ze sterczącą parą uszu. Pewnego razu, kiedy schodziłem stromą brukowaną uliczką, zobaczyłem, jak porusza się cała sterta drewna. Jeśli chcecie, wierzcie: zbliżało się do mnie, dopiero co porąbane, związane, z przyciętymi wierzchołkami. Kiedy wpatrywałem się w nie oszołomiony, zauważyłem, że człapią pod nim małe kalosze. No proszę! Dopiero chwilę później zobaczyłem, że to mała babcia Ilinka, która miała dwa łokcie od ziemi, no dobrze, trzy, ale jakoś sobie żyła – małomówna, zgarbiona, pochylona. Mieszkała samiusieńka w przestronnym, pustym domu, spała na grubej derce przy kominku, na podłodze w izbie, a latem kuliła się na górze, przy wyjściu na dawno zburzony balkon. Jeden niestosowny ruch i babcia Ilinka mogła się zwalić na ulicę, ale po pierwsze, ona wiedziała, jak się ułożyć, po drugie, mogła tam sobie drzemać i bacznie obserwować, kto przechodzi drogą. W dwóch puszkach po konserwach babcia zrobiła dziury, przeciągnęła przez nie druciane uchwyty i z takimi naczyńkami chodziła podlewać ogródek. Nabierała wody ze źródła we wsi, podnosiła puszki, człapała w kaloszach ze sto, sto pięćdziesiąt metrów do ogródka, wylewała dwa litry wody na grządki z fasolą, ruszała, kolebiąc się ze zmęczenia, pod górę, znowu napełniała swoje konewki z puszek i ponownie schodziła na dół, i tak od rana do wieczora, od rana do wieczora. Każdego dnia, przez całe Boże lato. Nie mówiłbym tego wszystkiego, gdybym tego nie zobaczył na własne oczy. Babcia Ilinka nie lubiła rozmawiać z nikim, poza jednym małym, rudym kotem. Słyszałem, jak go woła pieszczotliwie i wytrwale. Ile ludzi proponowało, że kupi dom, że da pieniądze, które przy jej wydatkach wystarczyłyby jej do końca życia… Sam dom był zaniedbany, ale z wytwornymi musandrami, czyli szafkami ściennymi, i po mistrzowsku wykonanymi sufitami z drewna. Gdyby ktoś to wszystko doprowadził do ładu, dom byłby jak z bajki. Ale babcia Ilinka nie pozwalała nawet odezwać się na ten temat, bliscy proponowali jej, żeby się do nich przeniosła, prosili, żeby zamieszkała naprzeciwko na tej samej ulicy. Ale nie i nie! Znaleźli ją jednego dnia zimą, zwiniętą i przytuloną do podłogi przy wygasłym kominku.

Czasami cicho, na paluszkach, w ciasnych uliczkach pojawiał się inny dziwny człowiek, ubrany w coś przypominającego szynel, z bochenkiem chleba pod pachą. Kiedy tylko zauważył ludzi, przyśpieszał, zaczynał biec i ukrywał się za wysokimi murami ogrodzeń. Mieszkał również zupełnie sam w solidnym, mocnym domu w górze wsi. Ogromna skała wbijała się w jego fundamenty, a na niej opierał się mur. Ten cichy, wystraszony człowiek był kiedyś silny i młody. Pracował jako kelner na dworcu w Pazardżiku. Pewnego wieczoru po pracy napadli go, pobili i zabrali mu pieniądze. Od tego czasu człowiek zdziwaczał, oszalał. Leżał w szpitalu psychiatrycznym, ale uciekł stamtąd prosto do wsi, do domu swojego ojca, zaszył się w nim i w ogóle nie wychodził. Przyjeżdżali po niego ze szpitala, ale on za każdym razem uciekał, aż w końcu zostawili go w spokoju. Szalonych w Bułgarii i bez niego w bród. Przyznali mu nawet małą miesięczną zapomogę na chleb i jakąś konserwę. Ostrożnie, pełen lęku, rozglądał się, czy nie ma nikogo na ulicy albo w sklepie, brał swój chleb i biegł brukowaną uliczką na górę do domu, ryglował bramę – i tak całymi latami.

I tak do tego dziwacznego otoczenia wślizgnęli się sofijczycy i w okamgnieniu stracili i rozum, i rozsądek, i godność. Włożyli łachmany, nasunęli czapki na oczy, wciągnęli gumowe kalosze i rozpełzli się po całej wsi. Oto dziennikarz, tłumacz Tołstoja; wziął jakiś kamienny blok, metr na metr, ugiął się aż pod nim, wykrzywił nogi i wlecze go do swojego nowo obranego domu, idzie, odpoczywa i spogląda poważnie przez okulary. Ale jest uparty, mało kto mógłby się z nim równać, uparty jak byczek, który ciągle coś namierza rogami… Nie przestanie przez cały dzień, nie przestanie nawet w nocy, wystarczy, że będzie miał kamienne dachówki do przenoszenia. Już osiemnaście lat wykańcza dom – wychuchał go, wydmuchał, aż miło wejść i podziwiać, a ten wciąż jest niezadowolony i zachmurzony, wciąż czegoś od tego domu chce, ciągle coś przerabia albo przycina. Widzę go, jak rozmawia ze świętym Piotrem i mówi: „…Ojcze, święty ojcze, puść mnie, mam deski do wyheblowania, tylko się z tym uporam, zaraz wracam, słowo honoru!”. Można mu wierzyć na słowo. Na jego upór można liczyć. Im bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że w kraju panuje chaos, zaduch i mrok, tym bardziej nastawiał się na tworzenie własnego porządku, królestwa i piękna. Był przepełniony duchem budowania, a w Sofii nie mógł tego spożytkować. W mieście pracował od rana do wieczora, żeby odłożyć trochę pieniędzy na wieś, na dom, na materiały drewniane – nie miał czasu na złapanie oddechu, na odpoczynek. Kiedy tylko mógł zrobić przerwę w pracy, półżywy ze zmęczenia przyjeżdżał na wieś i rzucał się niczym bohater bitwy pod Bulairem3 w zagorzały bój z kamieniami, belkami i gwoźdźmi. Pewnego dnia, w najmniej oczekiwanym momencie chciano go wysłać w delegację do Monachium, na co powiedział: „Jakie tam Monachium, jadę na wieś”. I odmówił! Tak mijały całe lata i kiedy my wszyscy, przytłoczeni jego niezłomnym zapałem, przyznawaliśmy, że zdołał zrobić ze swojego domu i ogrodu coś w rodzaju miejscowego małego pałacu, i z zazdrości odradzaliśmy robienie czegokolwiek więcej, bo naprawdę nie było tu już nic do zrobienia, on patrzył na nas z politowaniem i oznajmiał, że czeka go jeszcze dużo pracy. Jeśli jakiś przybysz pod koniec wigilijnego wieczoru pojawi się we wsi i nieoczekiwanie usłyszy piłę albo dźwięk heblarki, może być pewien, że to właśnie on, tłumacz Tołstoja. Ostatecznie rozpoczęcie budowy nadaje wiarygodny sens ludzkiemu życiu, i im bardziej człowiek jest przekonany, że nigdy nie ukończy dzieła, tym więcej radości sprawia mu dalsza praca.

Trzeba jednak powiedzieć, że nie wszyscy byli tacy jak dziennikarz, zdarzały się też lenie; na przykład jednemu z nich, o imieniu Goszo, tak bardzo podobał się dom, że postanowił nic z nim nie robić, specjalnie kładł się dokładnie tam, gdzie kapało z sufitu, nie wymienił zgniłych desek w podłodze i często spadał na dolne piętro. Taki właśnie był, zimą sam wybierał się w góry, znajdował głęboki śnieg, kopał dziurę, robił coś przypominającego igloo i spał sobie w nim szczęśliwy, wolny i trzęsący się z zimna. Muszę jednak wspomnieć o jednym jego osiągnięciu we wsi. Sam zrobił drewniany stół. Krzywy, chybotliwy, skrzypiący, a nawet niebezpieczny dla życia. Lubił przy nim siadać, cieszyć się rozpościerającym się z werandy, a budzącym zachwyt widokiem i zajadać orzeszki. Dom go nie interesował. Był dla niego tylko schronieniem, liczyły się góry i las. Goszo wałęsał się całymi dniami albo zajmował się najbardziej żmudnymi zajęciami, jakie widziałem w życiu. Zakładał okulary, wyjmował z poduszki pierze i skubał je zaciekle, tak żeby został sam puch. Zbierał go do jakiejś płóciennej torby z nadzieją, że uskłada tyle puchu, żeby zrobić sobie puchową kurtkę, a nawet śpiwór. Wtedy takie sprawy były u nas rzadkością. Nie wiem, ile lat skubał pierze, ale pewnego dnia pojawił się we własnoręcznie uszytej, przerażająco brzydkiej kurtce o nieokreślonym kolorze. Jednak rzeczywiście bardzo dobrze trzymała ciepło i wszyscy po kolei chcieliśmy ją włożyć chociaż na kilka minut.

Dom Gosza już dawno by się zawalił, gdyby nie jego przyjaciel fizyk. Chyba nie muszę wyjaśniać, że jeśli ktoś jest fizykiem, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że jest też i Żydem. I tak, kiedy fizyk – Żyd – dowiedział się, że znaleźliśmy taką wspaniałą wieś i że nasz wspólny przyjaciel Goszo ma zamiar kupić tam dom, oznajmił: „Wiesz co, gołąbeczku, skoro będziesz tam kupował dom, kup jeden i dla mnie!”. Wyrażenie „gołąbeczku” było dowodem ich wzajemnego zaufania i w ogóle zaufania między nami wszystkimi. Goszo wypełnił polecenie i zapobiegliwie kupił dwuczęściowy dom, przedzielony drewnianą kotarą. Tak nazywają tutaj grube, przybite do siebie deski.

„Kiedy Bóg stworzy głupiego Żyda, to jest to największy głupiec na świecie” – stwierdził za jakiś czas Żyd. Kiedy dwaj ludzie mieszkają pod jednym dachem i nie chcą, żeby zawalił się im na głowę, jeden z nich powinien o to zadbać. Z wiadomych powodów nie mógł to być Goszo, który robił dla siebie śpiwór, a więc musiał się tym zająć fizyk Witali… Na domiar złego Goszo w końcu wyjechał do Ameryki, został profesorem na jednym z uniwersytetów i kupił sobie dom u podnóża Gór Skalistych. Stamtąd wysyłał pocztówki z ładnymi widokami, które doprowadzały fizyka do łez. Z rozczulenia i złości, ponieważ część należąca do jego przyjaciela spadła na jego barki w dosłownym tego słowa znaczeniu – kamienne dachówki bowiem ważą kilka dziesiątków ton.

Na drugi rok po naszym przybyciu państwo ogłosiło całemu światu, że zamieszkane przez nas miejsce stanowi pomnik historii i architektury. Mimo że z dużym opóźnieniem i z poczuciem winy, państwo zdało sobie sprawę, że czas doprowadza ten skarb do ruiny i postanowiło przynajmniej wspomnieć o nim w swoich modlitwach.

Ta wiadomość wywołała prawdziwe emocje u wieśniaków, sołtys nawet się rozpłakał, mężczyźni upili się z czystym sumieniem, kobiety zbierały się i przekrzykiwały jak przestraszone pisklęta – aż w końcu, jakby na potwierdzenie tego wszystkiego, we wsi pojawiły się białe tablice, na których napisano:

BUDYNEK TEN STANOWI POMNIK KULTURY I JEST OBJĘTY OPIEKĄ PAŃSTWA!

Ludzie śpieszyli się, żeby wziąć po jednej tablicy, zabrali je do domów i wyeksponowali w widocznych miejscach. Goszo też zaopatrzył się w tablicę i umieścił ją nad drzwiami swojego drewnianego wychodka. Znajdował się on na podwórku, był zrobiony ze starych desek, a odwiedzanie go wiązało się ze śmiertelnym ryzykiem.

Nie będzie przesadą powiedzenie, że opieka państwa nad wsią skończyła się wraz z zaopatrzeniem mieszkańców we wspomniane tablice. Ale jakby tego było mało, nie dotarły one do wszystkich, co wywołało kłótnie i waśnie. Każdy chciał mieszkać w pomniku kultury. Prawdę mówiąc, jeżeli ktoś ocalił tę wieś od zguby, to byli to właśnie owi szaleńcy, powysyłani przez archanioły. Poświęcili oni lata, pieniądze, palce u rąk, nerwy i samochody, kierowani marzeniem stworzenia tu azylu przed schizofrenią, jaką byliśmy wszyscy dotknięci.

Czegoś pewnie nie dosłyszał i nie zrozumiał, ale tak czy inaczej we wsi pojawił się malarz amator. Przyjechał czystą, błyszczącą skodą, wysprzątaną i odkurzoną, przywiózł sztalugi, farby i pędzle – i zanim się zorientowaliśmy, i on sobie kupił dom. Zebrał siły, żeby go wyremontować, ale bał się zostawić samochód w środku wsi – postanowił więc wjechać nim na podwórko, żeby mieć go na oku. Ostrożnie, powoli samochód został wprowadzony do szopy, po czym rozpoczął się remont. Murarze stukali, uderzali, burzyli ściany, stawiali nowe, podpierali sufit belkami i tak się w to wczuli, że jak nadszedł czas, żeby artysta pojechał do Sofii, ujrzeli zamurowany samochód! Nie było mowy, żeby ruszyć ani naprzód, ani w tył. Rozkuli, zburzyli, podnieśli skodę na rękach, aż w końcu ją wyprowadzili. Od tej pory malarza zaczęto nazywać „Człowiekiem, który zamurował swój samochód”, „zamurowanym”, a w końcu występował on w lokalnym folklorze jako „Murowany Mitjo”. Tak go nazwano i tak też zostało. Tylko stary nauczyciel, który opiekował się każdym nowym przybyszem, nie mógł znieść przezwiska.

– Dlaczego tak mówicie, jak to możliwe, żeby człowiek zamurował sobie samochód!?

– Ale wszyscy tak mówią.

– To nieprawda, przecież ja też tam byłem – grzecznie, ale z wyrzutem powiedział nauczyciel. – Rzeczywiście potrzebny był mały remont, żebyśmy mogli wyprowadzić samochód, ale…

Zdał sobie sprawę, że prychnęliśmy śmiechem, i obrażony zamilkł. Nauczyciel bronił ludzi, którzy chcieli kupić dom we wsi, gdyż pokładał w nich nadzieję, przyjmował ich jak działaczy odrodzenia narodowego, wręcz ich sławił.

– Ten właśnie dom należy do najlepszego mechanika w całej Bułgarii – mówił. – A ten tutaj to profesor, największy specjalista w dziedzinie geologii. A ten dom tutaj jest innego profesora. A na dole, przy rzece znajduje się jedno miejsce, nazywane kąpieliskiem, tam wypływa ciepłe źródło z wodą mineralną. Najlepsza woda mineralna. Kiedyś cała wieś chodziła się tam kąpać.

Kiedyś nauczyciel odwiedził mnie i nieśmiało podał mi butelkę z drogocenną wodą. Żebym ją dał do zbadania, skoro jestem chemikiem, bo jeżeli się okaże, że rzeczywiście jest mineralna, co do czego nie ma wątpliwości, to będzie to niezmiernie ważne dla przyszłości wsi. Można by tu zbudować całe sanatorium.

W tym czasie grupa geologów i studentów przyjechała na praktyki i rozpoczęli różne pomiary. Okazało się, że nasz dom stoi na wysokości 1005 metrów n.p.m., z kolei karczma jest czterdzieści metrów wyżej. Nauczyciel poprosił geologów, żeby zbadali źródło pod wsią. Ci nawet się zgodzili, ale ku naszemu zdziwieniu okazało się, że woda nie jest ciepła, a wyniki analiz chemicznych, które dostałem z instytutu w Sofii, nie były zbyt optymistyczne. Nauczyciel powoli czytał rezultaty badań i w końcu powiedział:

– Mineralna to taka, która zawiera minerały, tak?

– Tak.

Nauczyciel był przygnębiony.

– Woda musiała się gdzieś zapodziać, zapodziała się gdzieś. A tam było tyle wody, i to ciepłej, cała wieś chodziła tam robić pranie i się kąpać.

Dużo rzeczy zapodziało się w tej wsi. Na przykład tunel. Wszyscy wiedzieli, że pod wsią przebiega tunel. Kiedyś, jeszcze za czasów niewoli tureckiej, wykopano tu podziemne przejście, miało ono kilka wejść, a wychodziło gdzieś wysoko w lesie, bo wtedy las sięgał do samej wsi. I kiedy Turcy pojawiali się w poszukiwaniu rewolucjonistów, rewolucjoniści schodzili do przejścia i śladu po nich nie było. A znów kiedy groziło większe niebezpieczeństwo, cała wieś mogła zniknąć pod ziemią i uciec w góry. Zdarzały się i takie sytuacje. Potem tunel znikł. Nikt nie potrafił wskazać, gdzie dokładnie znajdowały się wejścia. Najstarsi niby wiedzieli z pewnością, z których domów się wchodziło, ale nie byli co do tego zgodni. Zawsze kiedy pytałem: „A czy ty widziałeś ten tunel?”, słyszałem szczerą odpowiedź:

– Nie widziałem!

Już niedługo minie dwadzieścia lat, jak nie udało się nam znaleźć ani ukrytego tunelu, ani żadnego z jego tajnych wejść.

– One są przecież zasypane, Goszo! Tyle czasu upłynęło. Ale że był, nie może być najmniejszej wątpliwości. Nawet starsi ludzie opowiadają, jak kiedyś przez jedno z wejść do tunelu, tego nad wsią, weszli rozbójnicy. W tym czasie przez inne wejście weszli inni rozbójnicy i spotkali się w połowie drogi:

– Stój! Kim jesteś? Nasz!

O mało się nawzajem nie wybili. To hajducka wieś, żebyś wiedział. Kiedyś dachy były tak zrobione, że jak to się mówi, stykały się ze sobą – i jak ktoś wszedł na dach, mógł po dachach z jednego końca wsi przejść na drugi. I żebyś wiedział, że nie ma tu domu, w którym nie byłaby ukryta broń. Pistolety, karabiny, bomby. Ile razy przeszukiwała i policja, i milicja, znaleźli broń dla całego pułku, ale i tak wszystkiego nie znaleźli. Zeszłego lata, gdy zapalił się dom Wani, a zapalił się w środku nocy, ludzie ledwo zdołali się wydostać, na pół ubrani. Wszystko się spaliło, ale to zupełnie wszystko. I w pewnym momencie jak się nie zacznie – huki, istna strzelanina. Prawdziwa wojna. Nic innego, tylko te ukryte naboje i bomby tak strzelały i wybuchały. Całą noc trwało, aż przestało się palić. Z domu została tylko część murów i popiół, z którego wciąż dochodziła strzelanina. Nikt nie miał odwagi tam się zbliżyć. Aż do południa strzelały naboje. Nie było mnie tam, nie widziałem tego, nie wiem… – ale to musi być prawda.

Dziadek Kiro szybko zaprzyjaźnił się z moim synem i nie było poranka, żeby nie wołał ze swojego pokoju na dolnym piętrze:

– Nikołaj, Nikołaj! Chodź na pogawędkę.

Nikołaj schodził do niego ze szczerą radością, ponieważ dziadek Kiro ciągle obiecywał, że zdradzi mu miejsce, gdzie ukrył broń, że ją wyjmą i pewnego wieczora – bum! Strzelą sobie do księżyca. Jednak kiedy dochodziło do istoty sprawy, dziadek Kiro rozmyślał się.

– Jaka broń?

– Ano twoja.

– A, broń…

– Tak.

– Broń, broń, bum!

– Kiedy mi ją pokażesz?

– Pokażę ci ją, któregoś dnia ci ją pokażę.

I tak każdego poranka wszystko się zaczynało od nowa. A broń po dziś dzień leży gdzieś w ukryciu i nie daje o sobie znać.

Nadchodzi Murat

Tak czy inaczej, bez rzemieślników nie moglibyśmy niczego zrobić, jak należy. Szkoda, że nie dotarliśmy tu dwadzieścia lat wcześniej, kiedy wszyscy we wsi byli murarzami, co jeden to lepszy. Kiedyś ciesielka, murarka, dekarstwo, stolarka to były prawdziwe fachy, wszyscy mężczyźni je wybierali. Wystarczy popatrzeć na most na dole, widać, jaka to misterna murarka, jaki łuk. Tak było. Ludzie ze wsi zbudowali go na naprawdę oszałamiającej wysokości. Ale tamtych rzemieślników już nie ma. Ty w ogóle nie możesz nawet sobie wyobrazić, jakim murarzem był ojciec dziadka Kiro, dziadek Stojan, ojej! A sam dziadek Kiro czy baj Atanas, a dziadek Mirczo, żebyś wiedział, jaki z niego fachowiec – i angielski zna, bo podczas pierwszej wojny światowej był jeńcem, ale ma już dziewięćdziesiąt lat. No tak, ale co ja mam w takim razie zrobić? Będziesz musiał poszukać jakichś rzemieślników w sąsiedniej wsi. Tam są. Znasz Smalja? Smalja, który pracuje przy tartaku wodnym?

Na początku wsi znajdował się tartak wodny, gdzie cięto kloce drewna. Pracował tam baj Smaljo. Znał się i na stolarce, prawdziwa złota rączka, a z kolei jego brat Murat był murarzem jak się patrzy, i co najważniejsze – potrafił układać dachówki i łapać krople. A to oznacza, że kiedy zdarzy się, że przecieka ci dach, kapie z niego, nadchodzi łowca kropel i tak układa kamienne płyty, że przestaje kapać, kropla jest złapana. Ale to ciężka i misterna robota. Nie każdy potrafi ją wykonać. Po pierwsze, płyty są ciężkie, po drugie, trzeba je tak ułożyć, tak je podważyć małymi łupkami, żeby woda bez przeszkód spływała z góry na dół i nigdzie się nie zatrzymywała ani nie zbierała między kamiennymi łupkami. Murat podobno to potrafił, a Smalja szukaj, jak chcesz, żeby ci coś z drewna zbił czy zrobił drewnianą podłogę.

Baj Smaljo był człowiekiem o sile olbrzyma. Wielki, barczysty, o niebieskich oczach, które wciąż jeszcze się śmiały. Widzisz, jak po jednej stronie sosnowego kloca ustawili się trzej chojracy, chwytają go, podnoszą, a z drugiej strony sam Smaljo. Podnoszą capinami4 kloc, zabierają go z drogi, obracają go to w jedną, to w drugą stronę, aż zacznie turlać się po zboczu aż do samego tartaku. Tam się zatrzymuje i wystarczy go tylko wtoczyć do środka i ustawić tak, żeby piła pocięła go na plastry dwucentymetrowe na lamperię, trzycentymetrowe na sufit, a czterocentymetrowe na podłogę. W końcu poszedłem do Smalja i poprosiłem go, żeby powiedział Muratowi, że mam dla niego robotę i bardzo go proszę, żeby przyszedł, bo trzeba zrobić palenisko i obejrzeć dach.

– No dobrze, powiem mu, Goszo, powiem mu. Tyle że teraz to on poszedł z kozami i trzeba znaleźć kogoś, żeby go zastąpił na jeden dzień. Wtedy przyjdzie. Ale ja mu powiem.

– Ciebie też, baj Smaljo, chcę o coś zapytać.

– Pytaj, Goszo.

– Czy mógłbyś zrobić dla mnie dwie prycze? Deski, gwoździe, heble i piłę mam. Wystarczy, że przyjdziesz i je zbijesz.

– Nie wiem, czy dam radę, Goszo.

– Dlaczego?