Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Magda to nastolatka, która po sześciu latach pobytu w rodzinie zastępczej trafia do domu dziecka. Na rok przed osiemnastką jej dotychczasowy świat zostaje wywrócony do góry nogami. Od teraz będzie musiała nauczyć się w życia w grupie, w miejscu, gdzie trzeba walczyć o każdy metr kwadratowy prywatności i gdzie czas płynie zupełnie inaczej.
„Dom z czerwonej cegły” to historia zainspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Miesiąc po miesiącu Magda relacjonuje wydarzenia, których jest uczestniczką lub świadkiem, opowiada o swoim życiu, dzieli się przemyśleniami i przedstawia nam obraz samej siebie. Rozlicza się z trudną przeszłością i toksycznymi ludźmi, mając nadzieję na pozytywne zmiany. Czy mimo przeciwności losu odnajdzie wewnętrzny spokój, bezpieczeństwo i przychylność obcych ludzi?
Powieść Arka to dwunastoczęściowa diagnoza stanu społeczeństwa. Mocna, odarta z pawich piór, dająca do myślenia.
Mateusz Wieczorek - autor m.in. powieści "Pistacja" i "66 dusz"
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 358
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta historia jest prawdziwa z wyjątkiem fragmentów, które zostały zmyślone – cytat z serialu Netflix pt. „Kim jest Anna?”
Copyright © by Arkadiusz Chrzanowski, 2023Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2024 All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja: Barbara Wiśniewska
Korekta: Aneta Krajewska
Projekt okładki: Adam Buzek
Zdjęcie na okładce: Adobe Firefly
Ilustracje wewnątrz książki: © by pngtree
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]
Wydanie I – elektroniczne
Wyrażamy zgodę na udostępnianie okładki książki w internecie
ISBN 978-83-8290-589-2
Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
ROZDZIAŁ I
ROZDZIAŁ II
ROZDZIAŁ III
ROZDZIAŁ IV
ROZDZIAŁ V
ROZDZIAŁ VI
ROZDZIAŁ VII
ROZDZIAŁ VIII
ROZDZIAŁ IX
ROZDZIAŁ X
ROZDZIAŁ XI
ROZDZIAŁ XII
ROZDZIAŁ XIII
Od autora
Wszystkim tym, których zawiedli rodzice…
Dzieci bardziej niż inni potrzebują mieć zupełną pewność, że są kochane, przez tych, którzy mówią, że je kochają.
Michel Quoist
ROZDZIAŁ I
CZERWIEC – początek wakacji
Dzisiejszej nocy znów miałam sny i nie były one z rodzaju tych przyjemnych. Śniłam intensywnie, właściwie na granicy jawy, pamiętam doskonale każdy motyw. Budziłam się i zasypiałam ponownie, a potem wszystko zaczynało się od nowa. Z koszmaru, całą mokrą i spoconą, wyrwał mnie bezlitosny dźwięk budzika, byłam mu wdzięczna jak rzadko kiedy…
Zaraz po przebudzeniu w pośpiechu poszłam pod prysznic, by zmyć z siebie pot i reszki snu. Już całkiem przytomna założyłam ulubiony, różowy szlafrok z jednorożcem i zeszłam schodami na parter, gdzie jak każdego ranka czekał na mnie Dolar, nasz pięcioletni, biały kundelek w czarne łaty, którego kochałam nad życie. Przywitał mnie radośnie, merdając puszystym ogonem. Drapał pazurami o drzwi, a kiedy je uchyliłam, pobiegł jak szalony do ogrodu, nie zważając na nic.
Stojąc w kuchni, przysłuchiwałam się, jak ekspres do kawy wydaje swoje osobliwe dźwięki, w tle leciała audycja radiowej (nie)Trójki dotycząca napływu licznych uchodźców do krajów Unii Europejskiej przeplatana wypowiedziami polityków partii rządzącej, którzy uspokajali swoich wyborców słowami, można by rzec, dość rasistowskimi. Nastawiając czajnik z wodą na herbatę, zwróciłam uwagę na ciocię Basię robiącą kanapki. Była ubrana jak zwykle w jaskrawy polarowy dres i żółte japonki wciśnięte na skarpety. Z duraleksowego kubka piła coś, co mogło być herbatą lub yerba mate, którym podjarała się po przeczytaniu pewnego artykułu w prasie. To nic, że nie wiedziała, jak go prawidłowo zaparzyć i to nic, że jej nie smakowało i krzywiła się przy każdym łyku. Uśmiechnęła się do mnie sztucznie, jak nigdy dotąd, i zapytała, czy sobie ze wszystkim wczoraj poradziłam. Miałam spakować większość swoich rzeczy, głównie ubrań. Ciocia Basia i wujek Wojtek obiecali, że odnowią mi pokój, pomalują ściany i kupią nowe meble. Cieszyłam się niesamowicie, a kilka ostatnich dni spędziłam na przeglądaniu magazynów tematycznych, które pożyczyłam od jednej z koleżanek, dotyczących aranżacji wnętrz i dekoracji. Jej ojciec hobbystycznie zbierał je od kilku dobrych lat. W głowie miałam gotowy pomysł na kolory ścian, styl mebli, dodatki w postaci puchatych poduszek i oczywiście ogromne lustro w błyszczącej, złotej ramie. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to wszystko było jedną wielką ściemą! W ciągu kilkunastu godzin miałam dowiedzieć się czegoś, co wywróci moje życie do góry nogami i potwierdzi fakt, że to, o czym mówili, było gówno warte! Parę dni wcześniej w sieci, na jednej ze stron wnętrzarskich, odnalazłam piękną, białą toaletkę, o której zawsze marzyłam, ale postanowiłam o jej zakup poprosić nie wcześniej niż na święta Bożego Narodzenia. Odpowiedziałam cioci, że wszystko spakowałam zgodnie z jej prośbą, następnie wyszłam boso do ogrodu pobawić się z psem.
Zapowiadał się kolejny słoneczny dzień, pod stopami poczułam mokrą od rosy trawę, w oddali przy stawie należącym do pana Mietka, jak zwykle o tej porze roku słychać było jeszcze pojedyncze żaby. Oczywiście najpiękniejsze koncerty dawały wieczorem i nocą, o poranku odzywały się tylko najbardziej napalone samce, ale groziło to przywabieniem jakiegoś drapieżnika, dlatego zaczynały i milkły gwałtownie, jakby ze strachu. Tego dnia ciocia obiecała mi wspólną wycieczkę do Karpacza. Miał to być babski wypad i miło spędzony czas, tylko ja i ona. Wujek Wojtek w ostatni piątek pojechał na zjazd klasowy do Wałbrzycha i miał wrócić dopiero dziś wieczorem, czyli w niedzielę.
W ostatnim czasie relacje pomiędzy mną a ciocią znacznie się popsuły. Zdawałam sobie sprawę, że obecnie jestem kiepską przyjaciółką nawet dla samej siebie, a co dopiero dla innych. Oddaliłyśmy się od siebie, przestałyśmy rozmawiać jak dawniej i spędzać ze sobą czas wolny. Powoli zaczynało nas więcej dzielić, niż łączyć. Od kilku tygodni właściwie każda nasza rozmowa kończyła się kłótnią, dlatego pozytywnie zaskoczył mnie pomysł wspólnego wypadu. Ucieszyłam się i byłam przekonana, że nikt i nic nam tego wyjazdu nie popsuje.
Kiedy ciocia skończyła pakować do torby ostatnie rzeczy, poprosiła, abym odprowadziła Dolara do pani Zosi – naszej sąsiadki, starszej kobiety z fioletowymi włosami po płukance i pojedynczymi włosami na twarzy. Była podręcznikową starszą panią, która otoczona atrybutami kojarzącymi się z upływającym czasem, wzbudzała dużą sympatię. Mówiła o sobie, że ma głęboko gdzieś swój wiek, bo w duchu czuje się wciąż młodą kobietą, dlatego żywo reagowała, gdy ktoś pytał ją o samopoczucie czy stan zdrowia. Lubiła pociągnąć sobie z kieliszka, ale jak to mawiała: kulturalnie i tylko dla zdrowotności. Zawsze potem nastawiała wodę na herbatę, brała kota na kolana i czekała, aż czajnik na kuchence zacznie gwizdać. Miała fioła na punkcie zwierząt, a jej dom był też schronieniem tymczasowym dla psów, kotów, chorych ptaków, a kiedyś nawet dla jeża. Obowiązywała ją umowa z jedną z dolnośląskich fundacji na rzecz ochrony praw zwierząt. Sąsiadka miała też kilka własnych kundelków, którym swego czasu ofiarowała nowe życie i to właśnie jej podrzucaliśmy naszego pupila, kiedy gdzieś wyjeżdżaliśmy. Dolar miał się z kim bawić, a szaleństwa zwierząt na jej podwórku można było nagrywać i emitować jak serial przyrodniczo-rozrywkowy.
Pani Zosia pracowała przez kilka lat w schronisku dla zwierząt, widziała wiele krzywdy i często przy byle okazji opowiadała różne, tragiczne historie związane z okrucieństwem człowieka wobec nich. Miałam wrażenie, że należy do osób, które lepiej czują się w towarzystwie futrzaków niż ludzi. Komentując bieżące, tragiczne wydarzenia z kraju i zza granicy często powtarzała, że niektórzy ludzie to potwory. Zwracała przy tym uwagę na fakt, że psy nigdy nie odchodzą od człowieka z własnej woli. Będą z nim na dobre i złe, nawet gdy są bite i głodzone. Ich bezinteresownej przyjaźni nie można na nic wymienić. To człowiek, bestia, jest zdolny do porzucenia zwierzęcia w lesie lub przy drodze. Według niej psy są jedynymi istotami na świecie, które kochają człowieka bardziej od siebie. Z perspektywy czasu zastanawiam się, czy nie miała racji.
Była wdową, ale o swoim mężu nigdy nie wspominała. Wiedzieliśmy tylko, że zmarł na raka, a ich małżeństwo nie trwało zbyt długo. Przez większą część życia pozostawała sama, otoczona zwierzętami, a ja nigdy nie miałam śmiałości, by zapytać, dlaczego nie związała się z kimś po raz drugi. Obecnie była na emeryturze, więc miała masę wolnego czasu, który poświęcała pracom w ogrodzie. Nie był to ogród wyłącznie ozdobny, w którym dominują kwiaty. Pani Zosia uprawiała w nim także sezonowe warzywa, którymi dzieliła się z najbliższymi sąsiadami. Zastanawiałam się, po co to robi i czy nie szkoda jej sił, bo przecież wszystko teraz można kupić w każdym warzywniaku. Kiedyś ją o to zapytałam, a ona odpowiedziała, że to, co można dostać obecnie w sklepie, ma inny smak, że chemia, że nawozy, że na swojskim to się dłużej żyje. Powtarzała, że u niej to sama natura, łącznie z nawozem, którego dostarczała krowa pana Mietka. Z nim to już zupełnie inna historia, bo kiedy pojawiał się w pobliżu, panią Zosię oblewał mocny rumieniec. Mieszkali po sąsiedzku od kilku lat, ale nigdy żadne z nich nie poszło o krok dalej, by nawiązać jakieś inne niż tylko przyjacielskie relacje. Gołym okiem było widać, że mają się ku sobie. Pani Zosia to równa babka i chciałabym, żeby resztę życia spędziła z kimś, kogo kocha, kto mógłby się nią zająć. Do Mietka chodziła co drugi dzień z obtłuczoną bańką po mleko prosto od krowy, które potem nastawiała na kwaśne. Często wyobrażałam sobie ich razem, otoczonych roślinami, zwierzakami i szklankami wypełnionymi zsiadłym mlekiem.
Zabrałam karmę, miski, zabawki Dolara i odprowadziłam go, po czym wróciłam do domu. Ciocia stała już ze swoim jaskrawym plecakiem gotowa do wyjścia. Śniadanie zjadłyśmy w aucie i były to jak zwykle kanapki z gotowaną szynką i pomidorem posypanym całą masą uwielbianego przez ciocię pieprzu. Zwykle sypała go tyle do każdego posiłku, że każdy, kto miał okazję spróbować jej specjałów, prędzej czy później zanosił się kaszlem. Dobre i to, nie narzekałam, przynajmniej ktoś naszykował, pomyślałam. Tylko czy ona zawsze musi kupować ten sztuczny, słodki, tostowy chleb?
*****
Z naszej wioski, o swojsko brzmiącej nazwie Dziczki, podróż do Karpacza zajmuje około półtorej godziny. Przez pierwsze pół prawie się do siebie nie odzywałyśmy. Atmosfera wydawała się ciężka i gęsta, a znałam ciocię na tyle, że czułam, iż coś ukrywa. Wiedziałam, że chce mi o czymś powiedzieć, ale nie bardzo wie, jak się do tego zabrać. Podejrzewałam, że być może chce mi wprost wygarnąć, że ma dość moich wybryków, że jak zwykle obiecuję poprawę, a robię swoje. Czekałam, czekałam i nic. Bałam się zapytać. Patrzyłam na drogę i mijające nas auta, liczyłam drzewa, a potem, żeby rozładować napięcie, zaczęłam nawijać o Magdzie Gessler, bo wiedziałam, że ciocia ją uwielbia. Ogląda wszystkie jej programy, łącznie z powtórkami i kupuje każdą wydaną przez nią książkę. Za jej ostatnim przewodnikiem po knajpach obleciała cały Wrocław, aż w końcu ktoś ją uświadomił, że premiera będzie dopiero za miesiąc. Z utęsknieniem wyczekiwała biografii swojej idolki, powtarzając na okrągło, że o takich autorytetach powinno się pisać nieustannie. Momentami zachowywała się jak jakaś psychofanka, o których czasem można poczytać i to cud, że do tej pory nie zdecydowała się na odwiedzanie wszystkich knajp po kuchennych rewolucjach. Kiedy wspomniałam o jednym z programów kulinarnych, gdy jej Królowa Loków pojechała do Peru i mówiła o dziesiątkach różnych odmian ziemniaków, ciotka przestała się dąsać, a jej twarz momentalnie się rozpogodziła. Tak naprawdę guzik interesowała mnie postać Gesslerowej, ale czułam, że sprawię jej przyjemność i rzeczywiście tak się stało. Przez resztę drogi słuchałam o barwnym życiu Magdy Gessler i otwieranych przez nią kolejnych restauracjach, knajpach i lodziarniach. Znudziło mnie to do tego stopnia, że aż zaczęła mnie boleć głowa i marzyłam, by w końcu dojechać do celu. Ożywiłam się, kiedy wpadłam na pomysł, by na spotifaju puścić ciotce piosenkę zespołu Closterkeller pt. „Kolorowa Magdalena”. Jej tekst, a głównie refren idealnie pasował mi do Magdy Gessler. Ciotka popłakała się ze śmiechu. Była szansa, że ten dzień będzie udany.
*****
Ciotka była kobietą po czterdziestce, która miała w zwyczaju mówić bardzo szybko, głośno i urywać swoje wypowiedzi w połowie zdania. Miała nadwagę i to znacznie większą niż wspomniana „kreatorka smaków i właścicielka kilkunastu restauracji w Polsce”. Co drugi dzień towarzyszyłam jej podczas spacerów i biegów mających na celu unormowanie wagi – jak to sama ładnie określała. Wbijała się wówczas w różowy dres, który pasował jej jak rybie ręcznik i zakładała śmieszne, wzorzyste opaski odblaskowe na ręce. Oczywiście biegałyśmy wieczorami, kiedy było ciemno, bo jako osoba nad wyraz przejmująca się opinią innych, wstydziła się swojej aktywności. A nuż któraś z jej koleżanek pomyśli, że biega, bo chce schudnąć! Było to nie do pomyślenia, bo zawsze powtarzała, że akceptuje siebie taką, jaką jest. Instagramowy trend #bodypositive wszedł jej tak mocno w głowę, że każde wrzucone zdjęcie do Internetu ozdabiała tym hasztagiem, nawet jeśli na zdjęciu były kwiaty. To, co spalała podczas ćwiczeń, zaraz potem uzupełniała słodyczami i innymi niezdrowymi przekąskami. Wieczorami włączała sobie Enyę czy jakąś inną Eleni i głośno śpiewała, przegryzając od czasu do czasu jakimiś orzeszkami czy chipsami, aż do osiągnięcia pełnego zadowolenia i wywołania pierwszych oznak irytacji u domowników.
W Karpaczu zwiedziłyśmy tyle, na ile pozwolił nam czas. Byłyśmy w ciekawym Muzeum Zabawek, miasteczku Western City, gdzie przypomniałam sobie, że w domu, na półce od kilku tygodni czeka na mnie powieść „Na południe od Brazos” i oczywiście jeździłyśmy rynną saneczkową, na której pokłóciłam się z gościem poruszającym się jak ostatnia oferma. Blokując wszystkich za sobą, spowalniał ruch sanek. Na koniec zjadłyśmy kolację w jednej z karczm, gdzie ciotka wdała się w dyskusję z młodym i przystojnym kelnerem na temat stopnia wysmażenia mięsa oraz jakości surówek. Oczywiście wszystko było świeże i pyszne, ale ona nie byłaby sobą, gdyby nie mogła ponarzekać. W rozmowie kelner zgasił ją jednym zdaniem, a ta znając się na mięsie jak świnia na pieprzu i tak obstawała twardo przy swoim. Oczywiście nie miała świadomości tego, że w restauracji ani z kelnerem, ani z kucharzem nie należy zadzierać.
Pod wieczór kupiłyśmy na jednym ze straganów ciupagę z lokalnymi zdobieniami dla wujka Wojtka i postanowiłyśmy wracać. Podróż powrotna początkowo mijała nam błyskawicznie. Wspominając kończący się dzień, jadłyśmy oscypki, śmiejąc się i żartując na temat zażyłości, jaka ewidentnie powstała między panią Zosią i panem Mietkiem. Ciotka nadal komentowała jedzenie z Karpacza, zwracając uwagę na to, jak bardzo zirytował ją kelner oraz faktem, że w tamtejszych knajpkach brakuje lokalnych potraw. To był temat często przez nią poruszany. Bolało ją to, że w każdym miejscu w Polsce restauracje mają właściwie takie samo menu. Zgadzała się z Gesslerową, że turyści za lokalne frykasy są w stanie zapłacić więcej, bo co to za przyjemność jeść, z braku wyboru, za każdym razem frytki i kotlet z piersi kurczaka? To samo dotyczyło straganów, które czy to nad morzem, czy to w górach wyglądały niemal identycznie. Buntowała się przeciwko temu, że w Kołobrzegu można kupić oscypki, a w Szklarskiej Porębie muszelki. Dalej rozmawiałyśmy na różne, małoznaczące tematy, a ciocia ani razu nie poruszyła tematu moich ostatnich wybryków. Nie miałam jednak złudzeń i doskonale zdawałam sobie sprawę, prędzej czy później powrócą jak bumerang. Ciotka była pamiętliwa, zwykle nie zostawiała niedokończonych spraw, zdawałam więc sobie sprawę, że jedynie czeka na odpowiedni moment. Później uznałam, że być może dzięki temu wyjazdowi wszystko co złe zostanie zapomniane? Pod koniec trasy miałyśmy lekkie opóźnienie, bo na drodze zdarzył się wypadek i ruch odbywał się wahadłowo. Na dźwięk sygnału karetki pogotowia, policji czy straży pożarnej zawsze ogarniał mnie strach i niepokój. Tym razem było podobnie, ale na szczęście w całym zdarzeniu nikt nie odniósł poważnych obrażeń. Kiedy późnym wieczorem w końcu dojechałyśmy do domu, okazało się, że wujek wrócił już z Wałbrzycha. Stał przy garażu, pakował walizki i torby z moimi rzeczami do swojego auta. Byłam tak zmęczona, że nie zapytałam, po co to robi. Uznałam chyba, że na czas remontu będą mu przeszkadzać w garażu i może chce je gdzieś oddać do przechowalni. Odebrałam nakarmionego Dolara od pani Zosi, wykąpałam się i padnięta poszłam spać.
*****
Następnego dnia rano tradycyjnie jako ostatnia zjawiłam się na dole. Cieszyłam się, że są wakacje i nie trzeba zrywać się z samego rana, by zdążyć do szkoły. Po prostu luz blues jak mawiał pan Mietek. Moja radość jednak nie trwała zbyt długo. Przy stole z grobowymi minami siedzieli ONI – ciocia i wujek. Kiedy mnie zobaczyli, nagle przestali rozmawiać i porozumiewawczo spojrzeli po sobie. Bez słowa dołączyłam i usiadłam na krześle, zachowując pełną powagę. Patrząc na ich twarze, byłam przekonana, że stało się coś strasznego. Niepokój z reguły ogarnia człowieka nieoczekiwanie. Zaczęłam się po prostu bać. Źródłem mojego strachu było coś bliżej nieokreślonego. Ktoś umarł? Zdarzył się wypadek? Jakaś choroba, która będzie wymagała założenia publicznej zbiórki? Co złego mogło wydarzyć się od wczoraj? Siedzieliśmy w krępującej ciszy przez dłuższą chwilę, aż nagle ciocia zrobiła jedną z tych swoich skwaszonych min, a wujek odkaszlnął i na jednym wydechu wyrzucił oficjalnym tonem:
– ŻEBY NIE PRZECIĄGAĆ… MAGDA, ROZWIĄZUJEMY RODZINĘ ZASTĘPCZĄ.
To zdanie zadziałało na mnie jak mocny, niespodziewany, lewy sierpowy. Powietrze zgęstniało, poczułam się, jakby wszystkie zegary świata nagle się zatrzymały. Miałam wrażenie, że wszystko wokół mnie dzieje się w zwolnionym tempie. Zakręciło mi się w głowie, wszystkie dźwięki stały się przytłumione, jakby docierały zza szyby. Po chwili oblał mnie zimny pot. Kiedy po chwili oprzytomniałam na tyle, że zdołałam przyswoić sobie tę informację, zapytałam, co się stało i skąd taka nagła decyzja? Usłyszałam, że nie mogę z nimi dalej mieszkać, że sytuacja ich przerosła, bo nie dają rady, że w tej chwili mają inny plan na życie i wszystko zostało już wcześniej uzgodnione z koordynatorem pieczy zastępczej. Dalej słuchałam już tylko o tym, że stale sprawiałam same kłopoty wychowawcze i pomimo tego, że spędziłam w ich domu sześć lat, to ten fakt tak naprawdę nic nie znaczy, bo nigdy nie byłam częścią tej rodziny. Myślałam wtedy tylko o tym, że z powodu mojego braku pewności siebie starałam się za wszelką cenę przypodobać im obojgu, jakbym była im coś winna, na przykład wdzięczność za to, że mnie przygarnęli. Ciocia, nie patrząc w moją stronę, wydukała, że nie rozumie mojej reakcji, bo powinnam liczyć się z tym, ponieważ mieszkałam u nich tymczasowo, a sama nazwa „rodzina zastępcza” wskazuje na to, że sytuacja jest przejściowa, zaplanowana tylko na jakiś czas. Nie wierzyłam w to, co usłyszałam, miałam nadzieję, że za chwilę oboje wybuchną głośnym śmiechem i krzykną „Prima Aprilis”, ale do kwietnia było daleko. W tym samym momencie wujek dodał z ironią, że w zasadzie to dziwne, że wcześniej niczego się nie domyśliłam. Wyjazd z ciocią do Karpacza miał być wyjazdem pożegnalnym, a remont pokoju to zwykła bajeczka. Po prostu oboje chcieli uniknąć scen z pakowaniem i woleli, abym wcześniej zrobiła to sama. Teraz już wiedziałam, dlaczego wujek przenosił moje rzeczy do auta. Straciłam panowanie nad sobą, wyrzuciłam z siebie potok gorzkich słów, a oni nie pozostali mi dłużni. Poczułam, jakbyśmy grali ze sobą w ping ponga. Ja swoje, oni swoje. Po czasie zrozumiałam, że kłótnie i przepychanki słowne do niczego nie doprowadzą, decyzja została przecież już wcześniej podjęta. Nagle straciłam poczucie bezpieczeństwa, które pojawia się u człowieka, gdy ma wokół siebie cztery ściany i troskliwych ludzi. Wcześniej nigdy tego nie odczuwałam. Cała radość ostatnich szczęśliwych dni zdążyła się ulotnić.
Dziś z perspektywy czasu odnoszę wrażenie, że dla nich liczyły się tylko pieniądze, które co miesiąc dostawali na moje utrzymanie. Nie miałam pojęcia, że mieszkałam z ludźmi, którzy pozbędą się mnie tak nagle, z dnia na dzień. Przez te sześć lat byłam tylko tymczasowym dodatkiem do ich życia, który miał być grzeczny, nie sprawiać kłopotów, ładnie wyglądać i przy okazji rekompensować niemożność posiadania własnego potomstwa. Na każdym spotkaniu z koordynatorem pieczy zastępczej oboje uśmiechali się, chwalili moimi sukcesami i opowiadali, jak to super być rodzicem. Odgrywali swoje role wyśmienicie, bo hajs się zgadzał. Wybiegłam do toalety, tam zrobiło mi się ciemno przed oczami i zwymiotowałam. Czułam się zdezorientowana, upokorzona i zła. Starałam pohamować w sobie potrzebę wyładowania złości, krzyku i płaczu. Emocje rozsadzały mi głowę.
Tego samego dnia, w siedzibie Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie, rodzina zastępcza Maślaków została rozwiązana, a ja zgodnie z nowym postanowieniem sądu rejonowego miałam trafić do najbliższego powiatowego domu dziecka – tak zwanego domu z czerwonej cegły. Na nic zdały się moje łzy, prośby i obietnice poprawy. Wiem, że czasem wypadałam z torów, ale zawsze na nie wracałam. Nigdy nie zrobiłam nikomu krzywdy, nikt przeze mnie nie płakał. Moje złe zachowanie ograniczało się jedynie do późnych powrotów do domu i popalania papierosów.
Nie ma co! Dostałam piękny prezent urodzinowy! Zamiast nowego pokoju zafundowano mi całe nowe lokum. Sąsiadka z fioletowymi włosami miała rację, mówiąc, że ludzie to potwory.
W życiu bywają chwile, kiedy czujemy, że coś jest nie tak. Niepokój, czasem lęk potrafią być naprawdę wyniszczające. Zmiana zachodzi pod przymusem. Nie można nic zrobić, nie ma odwrotu…
Ostatnią noc w Dziczkach spędziłam, przeglądając strony internetowe różnych domów dziecka. Czytałam regulaminy, statuty, oglądałam galerie i próbowałam wyobrazić sobie, jak będzie wyglądało moje życie w podobnym miejscu. Oczywiście skupiłam się głównie na negatywnych doniesieniach dotyczących różnych placówek, w których dochodziło do zaniedbań i przemocy. Przypomniałam sobie też fragment książki pt. „Dzieci Nocy” Dana Simmonsa, w którym autor opisał między innymi codzienność rumuńskich sierot. Tam w pewnym okresie przetaczano im krew od prostytutek i innego elementu społecznego, zarażając różnymi chorobami i nie pozwalając opuszczać pokojów. Dzieci te nie potrafiły chodzić, były pozostawione na pastwę losu i nikt się nimi nie przejmował. Chore i umierające czekały na lepsze jutro. Dość mocno podziałało to na moją wyobraźnię!
Ostatnie spojrzenie na mój pusty pokój, dom, w którym spędziłam sześć lat, ogród i łzawe pożegnanie z Dolarem. Do tej pory pies był tapicerem mojego poharatanego życia. Już nie będziemy chodzili na długie spacery, podczas których denerwowałam się, że zatrzymuje się niemal pod każdym napotkanym drzewem, odczytując liściki pozostawiane przez psich kolegów. Poczułam się samotna i zdradzona przez najbliższe mi osoby. Całując go w mokry nos, kątem oka zobaczyłam wzrok wujka Wojtka, który patrzył na mnie z politowaniem. Do zobaczenia kiedyś piesku…
*****
Czymże jest dom? Dla budowlańca to fundamenty, konstrukcja z cegieł albo betonu i drewna. Dla notariusza czy prawnika to umowy, spadki i księgi wieczyste, dla dewelopera źródło dochodu ze sprzedaży i pozbycie się problemu. Bezdomni, którzy nie mają swojego kąta, potrafią docenić kawałek suchej podłogi i względne ciepło. A dla mnie? Czy dom dziecka może być przytulnym miejscem, czy to tylko instytucja, w której nie będę miała prywatności i nikt tak naprawdę mną się nie zainteresuje? Zakonnice w klasztorach jakoś potrafiły dostosować się do życia we wspólnotach i zadomowić się w nich, a ich egzystencja przebiegała według ściśle określonego regulaminu. Pomyślałam, że dom dziecka to przecież nie klasztor i na pewno będę miała swobodę, a że pewnie istnieje tam jakiś regulamin, no cóż, nic wielkiego, powinnam dać radę.
Kiedy jechaliśmy samochodem, wujek trzymał ręce na kierownicy, na godzinie dziewiątej i piętnastej, w radio leciała piosenka zespołu Hey, a Kasia Nosowska śpiewała: dom to nie miejsce, lecz stan. Czy to przypadek? Jakiś znak czy inny chichot losu? Nie wiem, ale bardzo spodobał mi się ten tekst, więc szybko go wygooglowałam:
Hej
Poczęstuję Cię dziś rozgoryczeniem
Będziesz spijać je wprost z mych ust
Dom
To nie miejsce lecz stan
Jestem bezdomna
Ćwiercią piersi oddycham znów
Gdzie? (Gdzie to jest? Gdzie to jest?)
No
Hej
Guru w szaliku z piór
Ten złoty piach
Ten za paskiem lotosu kwiat
Sens
Ty sensem nie czaruj mnie
Nie próbuj uwieść sztuczką tanią jak łach, jak łach, jak łach
Gdzie? (Gdzie to jest? Gdzie to jest?)
No gdzie? (Gdzie to jest? Gdzie to jest?)1
Mijając rynek wyglądający jak betonowa dżungla, wspominałam starą, ogromną wierzbę, która jeszcze parę lat temu rosła nieopodal ratusza.
Głupia moda na betonozę trafiła także do naszej małej mieściny. Bezmyślni urzędnicy, nie pytając mieszkańców o zdanie, wycięli drzewo, które dawało cień i które podziwiały pokolenia. W zastępstwie posadzili kilka rachitycznych badyli, łamiących się przy każdej większej wichurze i postawili parę doniczek z kwiatami, których nikt nie podlewał. Zainstalowali też kurtynę wodną, która miała chłodzić przechodniów, a w praktyce oznaczało to niepotrzebne marnotrawstwo wody. Na dodatek usunęli zabytkową, unikalną fontannę z aniołkiem na rzecz innej, nowoczesnej, oczywiście takiej, którą można było spotkać w tysiącach miast i miasteczek. Debilizm w czystej postaci.
Bidul mieścił się przy ulicy Krótkiej 15 w Dolinie Śląskiej, która nie była ani prawdziwym miastem, ani dużą wsią. Za małe na pierwsze, zbyt zatłoczone na drugie, jak to pisał wielki Peter Straub w swojej „Upiornej opowieści”. W starym, dwupiętrowym, powojennym budynku z czerwonej cegły, solidnej niemieckiej roboty, do połowy zarośnięty bluszczem i otoczony płotem, który na pierwszy rzut oka wymagał pilnego odmalowania, miałam spędzić ostatni rok swojego dzieciństwa. Po pewnym czasie z prowadzonej przez wychowanków kroniki dowiedziałam się, że od początku, także w czasie wojny, budynek ten pełnił funkcję szpitala. Po jego likwidacji władze powiatu postanowiły przeznaczyć obiekt na dom dziecka. Zapotrzebowanie na taką placówkę okazało się duże, bo dzieciaków z sądowymi postanowieniami o umieszczeniu w pieczy przybywało coraz więcej. Odsyłanie ich do placówek w innych powiatach dla nikogo nie było finansowo opłacalne. Po mieście chodziły słuchy, że ekspertyzy fachowców wykazały pękające stropy ówczesnego szpitala, dlatego podjęto decyzję o jego zamknięciu. Nieoficjalna wersja mówiła o tym, że lecznicę zlikwidowano, bo była po prostu nierentowna. Myślę sobie, że gdyby rzeczywiście budynek nie nadawał się do użytkowania, na pewno nie powstałaby w nim kolejna instytucja, a tym bardziej dom dziecka, ale co ja tam wiem? Na razie strop się jeszcze nie zawalił.
Pamiętam to miejsce. Najpierw zobaczyłam je na starej fotografii z książki o moim rodzinnym mieście, a potem wryło mi się ono w pamięć jako nasz powiatowy szpital, w którym umierała moja babcia i w którym ja również swego czasu miałam nieszczęście przebywać jako pacjentka. Z jednej strony z budynkiem sąsiadowało osiedle domków wielorodzinnych, po drugiej znajdował się plac przeznaczony pod kolejną budowę. Placówka miała swoją siedzibę na pierwszym piętrze, właśnie tam, gdzie jako dziecko leżałam na oddziale z powodu kłębuszkowego zapalenia nerek. Na drugim piętrze, będącym w zasadzie strychem, znajdował się depozyt i archiwum oraz niezliczona ilość pozamykanych na kłódki pomieszczeń. Parter należał do jednej z fundacji, która pomagała dorosłym osobom z niepełnosprawnościami, prowadząc dla nich warsztaty terapii zajęciowej.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, wysiadłyśmy z samochodu i mijając prowizoryczne boisko do gry w kosza, plac zabaw i coś w rodzaju ogrodu sensorycznego, skierowałyśmy się do głównych drzwi. Wujek pozostał w aucie. Uznał, że nie jest potrzebny, dodając, że kiedy załatwimy formalności, przyniesie moje rzeczy. Siedział, obrzydliwy buc, za kierownicą, nie patrzył mi w oczy, jego obleśny brzuch wylewał się ze spodni na kolana. Nałożył krem na dłonie i wcierał go nerwowo, jakby próbował nawilżyć nawet kości. Mimo wszystko chciałam, żeby wyszedł z auta, powiedział cokolwiek, pożegnał się. Nic takiego się nie wydarzyło. Czyżby czas spędzony ze mną pod jednym dachem nic dla niego nie znaczył? Nigdy nie był zbyt wylewny i nie porywał się też na jakiekolwiek deklaracje, ale przecież parę lat wspólnego życia odciska w człowieku jakiś ślad. Przynajmniej tak być powinno. Wujek każdego dnia był zajęty własnymi sprawami i nawet ciocia nie miała z niego większego pożytku. Wysłany do sklepu z listą zakupów najczęściej wracał z rzeczami, których na niej nie było. Zawsze prowadziło to do kłótni, po których wsiadał na rower i znikał na kilka godzin. Kiedy wracał, udawał, że nic się nie stało. Należał do osób, które potrafią milczeć godzinami i z których trudno cokolwiek wyciągnąć. Niepytany siedział cicho, a kiedy miał coś do powiedzenia, robił to na własnych zasadach i w wybranym przez siebie czasie. Nawijał wtedy jak szalony i do znudzenia powtarzał swoje przemyślenia, które tak naprawdę nikogo nie interesowały.
*****
Idąc podwórkiem, dostrzegłam osoby z niepełnosprawnościami, które widząc nas, na chwilę odrywały się od wykonywanych przez siebie zadań. Część z nich czujnie obserwowała nas także z tarasu i głośno komentowała. Inni wychylali się zza drzew posadzonych na terenie obiektu. Jeden z nich, chłopak na wózku, zanosząc się śmiechem, wymachiwał rękami i próbował coś mówić. Nie wiedziałam, jak się zachować, więc z grzeczności jedynie mu odmachałam.
Weszłyśmy na piętro po starych, oklejonych żółtym linoleum schodach i wtedy poczułam woń starego budynku, wilgoci i tego drażniącego, chemicznego, specyficznego zapachu, który zwykle można było poczuć jedynie w szpitalach czy innych podobnych obiektach. Budził we mnie bliżej nieznane niezbyt przyjemne wspomnienia i przez to traciłam pewność siebie. Za każdym razem, kiedy do nozdrzy docierał ten odór, odczuwałam niepokój, kojarzył mi się z chorobą i wszystkim co najgorsze. Należał do zapachów, które załatwiają człowieka na resztę dnia. Nogi zrobiły mi się jak z waty i miałam wrażenie, że tracę dech w piersiach. Ja, ta przebojowa dziewczyna, o której mówiono, że nie boi się niczego, z miejsca oblałam się zimnym potem.
Na piętrze od razu zwrócił moją uwagę przytłaczający brzoskwiniowy kolor jednego z korytarzy, drugi – chyba dla równowagi – został pomalowany na niebiesko. Jak się potem okazało, te kolory nie były przypadkowe. Brzoskwiniową część zamieszkiwały dziewczęta, a niebieską chłopcy. Taki funkcjonował tu podział, dość nieskomplikowany. Ściany w wielu miejscach były odrapane, a małe i stare okna czyniły budynek ciemnym i ponurym. Podłogi PCV w paru miejscach uzupełniały pojedyncze kafelki, które zapewne miały za zadanie ukryć dziury, a wyglądały co najmniej dziwnie. Dalej brązowe deski poprzybijane na narożnikach, zero jakiejkolwiek zieleni, kwiatów i do tego stare meble z odzysku. Naprawdę, dziwnie to wyglądało. Pani Zosia mówiąc, że wszystko tutaj jest z innej parafii, a całość to głęboki PRL, miałaby stuprocentową rację. Brakowało mi jakichkolwiek zdjęć, rysunków, plakatów czy innych prac wykonanych przez dzieciaki. Ściany były puste, tylko na jednej z nich wisiał obraz z kotami, a naprzeciwko niego reprodukcja słoneczników słynnego malarza, którego nazwisko wypadło mi z głowy. Nic nie wskazywało na to, że to miejsce zamieszkują dzieci. Świetlica była jedynym miejscem, gdzie można było zauważyć ślady ich obecności. Zawalona różnego rodzaju gadżetami, książkami, zabawkami i dosłownie wszystkim, co niejedna rodzina zgromadziłaby w czasie dłuższym niż życie ludzkie, stanowiła prawdopodobnie najczęściej oblegane miejsce.
*****
Zaraz przy drzwiach wejściowych przywitał nas szeroko uśmiechnięty mężczyzna, który nie przedstawił się z imienia i nazwiska, tylko poinformował, że jest dyrektorem placówki, po czym z wysiłkiem przełknął ślinę. Jego jabłko Adama podskoczyło i opadło teatralnie, wydało mi się to jakieś takie groteskowe. Był szczupły i wysoki, krzaczaste brwi zasłaniały mu połowę oczu, posiwiałe włosy na głowie miał nieco zmierzwione. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie poczciwego człowieka i zdecydowanie wzbudzał zaufanie. W jego głosie wyczuwałam ten rodzaj stanowczości, który charakteryzuje ludzi pewnych siebie i zarazem skromnych, ponieważ nie potrzebują już nikomu czegokolwiek udowadniać. Patrzyłam na niego z lekką obawą, obserwując uważnie. Początkowo wydawał się nieco zarozumiały, potem zauważyłam, że wcale taki nie był. Po prostu czuł się pewnie na swoim stanowisku. Należał do osób, które wiedzą, czego chcą i nie cofną się przed niczym, by osiągnąć swój cel. Nigdy nie unikał konfrontacji. Wypachniony, ubrany w elegancką marynarkę i ciemne dżinsy gestem dłoni zaprosił nas do swojego gabinetu. W delikatnym uśmiechu odsłaniał idealnie równe zęby. Od razu zauważyłam, że miał krzywo zapiętą koszulę, prawdopodobnie przesuniętą o jeden guzik. Po minie cioci poznałam, że się znają i domyśliłam się, że na pewno była tu wcześniej, by wszystko dokładnie ustalić. Po chwili dołączył do niego drugi mężczyzna, przedstawił się jako wychowawca Tomek. Ten dla równowagi był o wiele niższy i znacznie młodszy, wyglądał jakby dopiero co ukończył studia i rozpoczął swoją pierwszą pracę. Z wyglądu przypominał mi pewnego serialowego aktora, w którym swego czasu podkochiwałam się namiętnie. Miał na sobie zielone bojówki, koszulkę ze słowiańskimi symbolami, tunele w uszach, a jego ręce pokrywały liczne tatuaże. Pomyślałam, że to równy gość i być może z nim odnajdę wspólny język.
Kiedy wytarł usta grzbietem dłoni, zapytał mnie, czy wszystko OK i skąd pochodzę, speszyłam się, ale udając twardzielkę, odburknęłam żałośnie cytatem z piosenki Błażeja Króla „proszę o zestaw pytań, ale z serii INNE”2.
W tym samym momencie poczułam się jak debilka, a on zrobił dziwną minę, uśmiechnął się równie szeroko jak wcześniej dyrektor i poszedł w głąb korytarza, gdzie ze swoich pokoi zerkały na mnie zaciekawione dzieciaki.
Przyszło mi zaraz do głowy, że jestem pewnie dzisiaj ich jedyną atrakcją, więc niech sobie popatrzą. Zamiast siedzieć teraz z przyjaciółmi nad wodą, kiszą się w swoich ciasnych pokojach pomimo wakacji.
*****
Kiedy wyjeżdżaliśmy z domu, postanowiłam, że będę silna, nie dam poznać po sobie, jak bardzo boli mnie ta sytuacja, ale kiedy wspólnie usiedliśmy w gabinecie dyrektora, mimowolnie po twarzy spłynęły mi łzy. Pomieszczenie było małe i urządzone podobnie jak inne zwykłe biura. Na jego wyposażenie składały się biurko, szafa pancerna, regał z segregatorami i sprzęty biurowe. Na ścianach wisiały liczne dyplomy dzieci i reklama jakiegoś kulinarnego projektu. Na lekko przybrudzonej wykładzinie zauważyłam długi ślad w postaci rowka wyżłobionego przez zwichrowane drzwi.
Ciocia nie wykazywała żadnych emocji, ton jej głosu był nad wyraz spokojny.
Dyrektor strzepał z biurka niewidoczny pyłek i ze skrzyżowanymi dłońmi przysłuchiwał się jej uważnie, potem wziął kartę i pismem niemożliwym do odczytania zaczął coś na niej kreślić. Twarz pogodnej kobiety przybrała specyficzny wyraz, nigdy wcześniej jej takiej nie widziałam. Zastanawiałam się, czy ta dziwnie wyglądająca osoba, to jest na pewno moja ciocia, która wieczorami czytała mi do snu, przytulała i zapewniała, że zawsze będzie nade mną czuwać? W tak gęstej atmosferze można byłoby z powodzeniem zawiesić topór kata.
Rozmowa była krótka i rzeczowa. Dyrektor przez większość czasu trzymał ręce złożone w piramidkę i spoglądał raz na mnie, raz na ciotkę, która co chwilę wzdychała teatralnie. Sprawiał wrażenie człowieka, który wyznawał zasadę „rób tak, żeby ludzie myśleli, że jesteś tak głupi, jak oni mądrzy”. Zwrócił się do mnie z pytaniem, czy zdaję sobie sprawę z powagi sytuacji i czy wiem, co się wokół mnie dzieje. Potem ciotka zdmuchnęła grzywkę ze spoconego czoła i wtrąciła się do rozmowy, tłumacząc swoją decyzję problemami wychowawczymi, które niby sprawiałam. Bez większego namysłu oceniła mnie jako trudne i kłopotliwe dziecko. Opowiadała niestworzone historie na mój temat, a ja dziwiłam się, jak łatwo przychodzi jej kłamstwo. Było mi już wszystko jedno, zastanawiałam się, czy brać czynny udział w tym cyrku, czy zwyczajnie odpuścić i się na to wysrać. Powiedziałam jej tylko, że dziecko samo w sobie nie jest trudne, to dziecku jest trudno odnaleźć się w różnych sytuacjach, a jej rolą było wskazanie mi odpowiedniej drogi, bo w końcu za to przez lata brała pieniądze. Przecież to ona została kiedyś przeszkolona do pełnienia funkcji rodzica zastępczego i powinna liczyć się z tym, że może być różnie. Biorąc pod swój dach obcą osobę, musiała mieć świadomość jej rodzinnych obciążeń. Ciotce twarz stężała w gniewie, zignorowała mnie, upewniła się, że przekazała placówce wszystkie niezbędne dokumenty, poprosiła jeszcze o skserowanie kopii postanowienia sądu dotyczącego rozwiązania rodziny zastępczej, a następnie wstała i bez słowa wyszła. W oczach dyrektora zauważyłam lekkie poirytowanie. Wezwał do siebie wychowawcę i poprosił, by przydzielił mi pokój i zapoznał z obowiązującym regulaminem. Wcześniej poklepał mnie po ramieniu jak psa po łbie i nieco tubalnym głosem oznajmił: „No, młoda, nie ty pierwsza i nie ostania, głowa do góry, dom dziecka to nie koniec świata, pomyśl sobie, że jesteś w internacie”. Banał!, uznałam, że pewnie mówi tak każdemu i w żaden sposób nie odniosłam się do jego słów. Dopiero kiedy wspomniał, że „czas leczy rany”, odparłam, że to powiedzenie jest jednym z największych kłamstw ludzkości. Uśmiechnął się pod nosem i dodał: „Życie przejechało ci teraz żyletką po sercu, ale miej nadzieję, bo kiedyś będzie lepiej. Kiedy życie daje ci cytryny, rób lemoniadę”. Pomyślałam sobie, że to niezły bajerant, który przyswoił sobie kilka mądrych cytatów i próbuje błyszczeć, ale tak spodobały mi się te słowa, że postanowiłam je zapamiętać. Prawdopodobnie pochodziły z jakiejś książki. Nie chcę już słuchać, że wszystko będzie dobrze. Dla mnie „wszystko będzie dobrze”, oznacza brak zrozumienia.
*****
Choć byłam rozbita i kompletnie nie wiedziałam, co stanie się ze mną dalej, pocieszałam się, że do osiemnastki pozostał mi zaledwie rok. Wiadomo, że wolałabym pozostać w warunkach domowych, a nie w instytucji przypominającej szpital psychiatryczny, bo przecież nie ma co porównywać gówna do twarogu, ale nie było już odwrotu. Postanowiłam przetrwać, robić swoje i w międzyczasie nie pakować się w kłopoty. Nie dam Maślakom powodów do tego, by pewnego dnia stwierdzili, że jednak mieli rację. Udowodnię im, że stać mnie na wiele, a marzenia się nie spełniają, marzenia się spełnia!
*****
Po wypełnieniu tony papierów przez wychowawcę, zanim zostałam przydzielona do pokoju, zostałam skierowana przez pana Tomka do gabinetu pielęgniarki, pani Oli. Czekała na mnie w gabinecie przy starym, żelaznym biurku, które jak reszta znajdujących się tam gratów pochodziła najprawdopodobniej z zasobów dawnego szpitala. Nad jej głową wisiała wielka półka z segregatorami, pewnie dokumentami medycznymi wszystkich dzieciaków. Pomieszczenie pomimo tego, że było wyremontowane, traciło cały swój urok przez wątpliwej urody stare sprzęty. Panią Olę polubiłam od razu, bo była pewną siebie, konkretną, przebojową babką, która nie owijała niczego w bawełnę. Mówiła do mnie wprost, jak do równej sobie. Była niska, miała charakterystyczną podtapirowaną grzywkę zaczesaną na bok i duże zielone oczy. W bardzo dziwny sposób zezowała nimi, jakby próbowała wyłapać ostrość. Patrzyłam na nią i widziałam tylko te oczy, było w nich coś nadzwyczajnego, magicznego. Nigdy nie rozstawała się z ogromną, ręcznie robioną torbą, w której miała dosłownie wszystko. Nieraz ratowała sytuację, wyciągając z niej potrzebną w danej chwili rzecz.
Zostałam przez nią zmierzona, zważona, sprawdzona pod kątem posiadania wszy, znamion, blizn, kolczyków i tatuaży. Wypytała mnie o wszystkie przebyte choroby w przeszłości i doznane urazy, ostatnie miesiączki, po czym od razu telefonicznie umówiła kontrolną wizytę u pediatry. Była tak ciekawska, że miałam wrażenie, iż zaraz zapyta mnie, w którą stronę się podcieram, od przodu do tyłu czy może na odwrót. Puszczając do mnie oko, zasugerowała wizytę u lekarza od tak zwanych spraw kobiecych i jak gdyby nigdy nic rzuciła pytanie, czy jestem dziewicą. Powiedziałam, że byłam u ginekologa w zeszłym miesiącu i przyznałam, że jestem dziewicą. Skłamałam w obu przypadkach i myślę, że dobrze o tym wiedziała, bo miała przecież przed sobą całą moją dokumentację medyczną od ciotki.
*****
Tego samego dnia dzięki wychowawcy Tomkowi i praktykantce Renacie, której piskliwy głos i tłuste włosy strasznie mnie irytowały, poznałam regulamin i większość zasad obowiązujących w moim nowym „domu”. Oboje zgodnie powiedzieli, że reszta wyjdzie w praniu, wkręcę się, a rytm dnia poznam z czasem. Miałam nadzieję, że nie będę często widywała tej Renatki i moje życzenie spełniło się, bo jak się potem okazało, dzień mojego przyjęcia był akurat ostatnim dniem jej praktyk.
Dostałam przydział do średniej wielkości dwuosobowego pokoju, w którym zajęłam wolne łóżko przy oknie. Po chwilowej aklimatyzacji zaczęłam wypakowywać rzeczy do przygotowanej dla mnie szafy i ścierać resztki farbek z nieco zapuszczonego biurka. Ktoś tu przede mną nie zdążył posprzątać po swoich malowidłach. Wcześniej wychowawcy pomogli mi wtaszczyć na górę moje torby i kartony. Miałam mieszkać z Leną, dziewczyną o rok ode mnie młodszą, która właściwie oczekiwała w bidulu na wyrok sądu w toczącej się przeciwko niej sprawie o demoralizację oraz decyzję o zmianę tak zwanego środka wychowawczego na Młodzieżowy Ośrodek Wychowawczy. Pan Tomek na osobności ostrzegł mnie, bym nie brała przykładu ze współlokatorki, bo mogę źle skończyć, a jeśli tylko zwolni się jakiekolwiek miejsce, to trafię tam, by uchronić mnie przed negatywnym wpływem ze strony nowo poznanej koleżanki. Dodał, że nikogo tutaj nie interesuje, co robiłam kiedyś i jakie grzechy mam na sumieniu. Każdy nowy wychowanek trafiając do domu dziecka, otrzymuje czystą kartę. To, co było w przeszłości, zostaje za drzwiami. Od teraz każdego dnia miałam pracować na zaufanie i swoją przyszłość. Dodał też, że dom dziecka to nie więzienie i jeśli mam zamiar uciekać, to mam to zrobić jak cywilizowany człowiek drzwiami, a nie na przykład oknem. Potem z opowieści współmieszkańców dowiedziałam się, że pewna dziewczyna, której zabroniono widywania się z dużo starszym od niej chłopakiem, próbowała nawiać tym właśnie sposobem. Jej skok zakończył się pobytem w szpitalu i na pół roku ograniczył jej romansowanie, bo założony gorset z powodu uszkodzenia kręgosłupa skutecznie ograniczył jej aktywność. Wychowawca pełniący wówczas dyżur musiał się mocno przez nią tłumaczyć. Ciągali go po różnych instytucjach, gdzie odpowiadał na nieskończoną ilość pytań, łącznie z tym, ile razy w ciągu swojego dyżuru przebywał w toalecie.
Lena rzeczywiście nie należała do grzecznych i posłusznych dziewczynek. Pierwszej nocy, tuż po tym, jak ułożyłam się w zagłębieniu starego, wysłużonego materaca, wymieniłyśmy się historiami swojego życia. Powoli, próbując wtulić się w objęcia Morfeusza, uznałam, że moje wybryki w porównaniu do akcji, jakie odwalała moja współlokatorka, były tylko niewinnymi wygłupami. Lena piła, paliła, czasem ćpała i kradła. Zamiast chodzić do szkoły, spotykała się z różnymi facetami, czasem dużo starszymi od siebie, robiąc z nimi chyba wszystko, co tylko było możliwe. Była pewną siebie, piękną, szczupłą dziewczyną o długich i co ważne naturalnych blond włosach, których pozazdrościć mogłaby jej przynajmniej połowa żeńskiego Instagrama. Była materialistką, lubiła ładne rzeczy, dobre jedzenie, a swoją fizyczność wykorzystywała do tego, by zdobywać facetów, którzy płacili jej za seks. To było jej życie, innego nie znała. Wychowawcy mieli z nią urwanie głowy, a ona kompletnie się tym nie przejmowała. Nadzór kuratora również okazał się niewystarczający, bo jako narzędzie wychowawcze tradycyjnie nie zdawało egzaminu. Wizyty kuratora są tak rzadkie, że dziecko widzące go raz na ruski rok zapomina o jego istnieniu. Przez długi czas czuła się bezkarna, bo postępowanie w jej sprawie ciągnęło się w sądzie całymi miesiącami. Miała w nosie wszystko i wszystkich. Każdy, kto się napatoczył i czegoś od niej wymagał, był winny za jej spieprzone życie, tylko nie ona sama i rodzice, którzy zafundowali jej nędzny los. Lena nie miała wsparcia nawet ze strony dalszej rodziny, nikt jej nie odwiedzał, z nikim nie utrzymywała bliższych relacji.
Podziwiałam ją za pewność siebie i przebojowość, z czasem mocno mnie irytowała, bo absorbowała uwagę otoczenia, a ja byłam zazdrosna i czułam się pomijana. Pracownicy poświęcali mnóstwo energii na to, by jej pomóc, wskazać inną drogę i wyprowadzić jej życie na prostą. Organizowali dla niej specjalistyczne zajęcia, spędzali z nią mnóstwo czasu, motywowali i nagradzali, a ona nie umiała tego docenić. Czuła się tutaj jak ptak w klatce, chciała wolności ze wszystkimi dobrodziejstwami tego świata.
*****
Od dziwo, całą noc przespałam ciągiem, budząc się tylko jeden jedyny raz w momencie, kiedy wychowawca robił nocny obchód. Podobno na początku każdy wychowanek tak ma, z czasem przywyka. Wychowawcy byli różni i każdy z nich miał swój sposób. Jedni bez pardonu zapalali górne światło i jebali nim po oczach, inni wchodzili po ciemku do pokojów i zbliżali się do łóżek, by sprawdzić, czy oddychamy. Pani Patrycja, szanując nasz wypoczynek, obchody robiła z latarką, a panu Tomkowi do oceny sytuacji wystarczało światło latarni ulicznych, które przedostawało się przez okna. Kiedy kolejnej nocy wysłuchałam już większości opowieści Leny, a ona zasnęła, ja dalej kotłowałam się w łóżku. Było mi strasznie gorąco i towarzyszyły mi przeróżne, dość skrajne emocje. Raz byłam wściekła na ciotkę i wujka, potem obwiniałam siebie, aż w końcu stwierdziłam, że powinnam nastrajać się pozytywnie. Pocieszałam się tym, że na całym świecie ludzie przechodzą rozmaite życiowe tragedie, a moja obecna sytuacja jest niczym w porównaniu do cierpienia innych. Do osiemnastki pozostał mi zaledwie rok, potem będę już panią samej siebie. Do tego czasu, według wskazówek reszty dzieciaków, miałam nie wdawać się w konflikty, słuchać pracowników placówki, a czasem zwyczajnie próbować podlizać im się na tyle, by wzbudzić zaufanie i sympatię, co wyjdzie mi tylko na plus. Jeśli będę w miarę ugodowa i nie zacznę stwarzać problemów, to moje życie tutaj dobrze się ułoży. Usłyszałam, że nikt z kadry nie czepia się wychowanków, o ile wywiązują się ze swoich dwóch podstawowych obowiązków, czyli nauki i dyżurów. Powinnam więc jedynie uczyć się na miarę swoich możliwości i sumiennie wykonywać powierzone mi obowiązki. Przestrzegając regulaminu można zyskać specjalne względy, czyli więcej luzu i dodatkowe profity. Jeśli ktoś był mądry i potrafił to dobrze wykorzystać, był lubiany i miał przywileje. W końcu wychowawca też człowiek, z każdym można dojść do porozumienia, ale trzeba też dać coś od siebie.
Po dwudziestej trzeciej w budynku panowała niezwykła cisza przerywana odgłosami starego budynku i irytującym skrzypieniem drzwi otwieranych przez wychowawców podczas obchodów, które odbywały się trzykrotnie w ciągu nocy. Dom z czerwonej cegły miał swoją duszę, wiedziałam, że jego historia może być fascynująca, ale po wysłuchaniu opowieści dzieciaków o nawiedzaniu go przez tak zwaną Helenę Bez Głowy, myślałam już tylko o tym, ile osób zmarło w męczarniach w moim pokoju.
Skoro przez większość czasu w tych murach funkcjonował głównie szpital, prawdopodobnie musiało ich tu umrzeć naprawdę sporo. Miałam nadzieję, że nigdy nie poczuję echa bytności zmarłych w tym domu. Biłam się z podobnymi, upiornymi myślami przez dłuższy czas, więc zasnęłam dopiero nad ranem. W głowie kotłowały mi się zasłyszane historie. Podobno każde przybycie Heleny Bez Głowy zwiastowało wcześniej jakieś niecodzienne wydarzenie, na przykład woda w kranach stawała się gorzka. Ponure wizje odnośnie mojej przyszłości również nie dawały mi spokoju. Pamięć o koszmarze, który przeżywałam w rodzinnym domu z matką i ojcem, czaiła się w zakamarkach mojego umysłu, a wspomnienia o dobrych chwilach w domu Maślaków powracały do mnie przez kilka kolejnych nocy.
*****
Rano obudziły mnie odgłosy dobiegające z dziewczęcego korytarza. Pierwsi wychowankowie już wstali, a dziewczyny okupowały łazienkę. Do naszego pokoju wpadły Klaudia i Weronika, obie właściwie identycznie ubrane. Jak się potem okazało, wychowankowie placówki w ostatnim czasie otrzymali ubrania od jednej z polskich firm odzieżowych. Choć ciuchy były porządne, to nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że wszyscy robią za żywą reklamę produktów jednej marki. Dziewczyny zawołały nas na śniadanie i ruszyły do kolejnych pokojów, by zbudzić pozostałych.
Początkowo większość dzieciaków, szczególnie tych młodszych, popisywało się przede mną niemiłosiernie, zwłaszcza chłopcy. Miałam wrażenie, że odgrywają swoiste tańce godowe. Jedni prześcigali się w pomysłach, w jaki sposób zaimponować nowej koleżance, inni mijając mnie na korytarzu, wykonywali ruchy imitujące kopulację. Lena powiedziała, że robią tak zawsze i dodała, że mam szczęście, że jestem ładna, bo przynajmniej nie próbują robić mi chamskich kawałów. Brzydsze dziewczyny często bywały obiektem drwin ze strony starszych chłopaków. Choć w większości sami nie grzeszyli urodą, nie przeszkadzało im to, by wyśmiewać czyjąś fryzurę czy krzywe zęby. Dzieciaki z natury są szczere i potrafią być bezwzględne w swoich ocenach, nie zastanawiają się nad tym, że mogą sprawić komuś przykrość. Dopiero po jakimś czasie i po kilku zajęciach z wychowawcami część z nich zweryfikowało swoje poglądy i stawali się bardziej empatyczni w swoich ocenach.
Prawie wszyscy wychowankowie przez pierwszy tydzień nazywali mnie świeżakiem. Specjalnie mnie to nie obeszło, na swój sposób było nawet zabawne, dzięki temu myślałam o słynnych świeżakach z Biedronki, usiłując przypomnieć sobie ich dziwne imiona. Ja i Lena byłyśmy w bidulu najstarszymi dziewczynami, pozostałe miały od siedmiu do szesnastu lat. Chłopców przebywało tu mniej niż dziewcząt i właściwie byli małoletni, za to usilnie starali się zgrywać dorosłych, mając pod nosem mleczny koper i mięśnie wielkości pięty u komara. Większość dzieciaków przebywała w placówce z powodu przemocy domowej jednego lub obojga rodziców oraz ich alkoholizmu i nieporadności życiowej. Pojedyncze przypadki dotyczyły nie realizowania obowiązku szkolnego, czynów karalnych lub niedostosowania społecznego. W tych ostatnich przypadkach dom dziecka stawał się dla nich chwilową metą, poczekalnią przed innym ośrodkiem socjoterapeutycznym lub resocjalizacyjnym. Co bardzo mnie nie zdziwiło, kilkoro również pochodziło z rozwiązanych rodzin zastępczych. Później przekonałam się, że takich przypadków przez ostatnie lata przybyło. Osoby stanowiące rodziny zastępcze bardzo często przy pojawiających się pierwszych problemach z dzieckiem rezygnują z funkcji rodzica zastępczego i rozwiązują umowę z Powiatowym Centrum Pomocy Rodziny. Często trudności, które napotykają na swojej drodze, po prostu ich przerastają. Licząc na to, że ich przysposobiony potomek będzie idealny, mądry i przede wszystkim grzeczny, najczęściej doznawali rozczarowania, bo w domach dziecka rzadko kiedy przebywają grzeczne i bezproblemowe bobaski. Nie ma się co dziwić: życie nauczyło ich przede wszystkim dbania o własny interes. Objawiało się to na różne sposoby i nie bez powodu placówka nazywa się placówką socjalizacyjną. Poniekąd uczą każdego z nas życia od nowa, a to w wielu przypadkach ciężka harówka. Dzieciaki, jak to dzieciaki, zwykle mają siano w głowach, większa część z nich odebrana z domów rodzinnych, w których dominowały patologie, miała tak naprawdę w nosie, dokąd trafi. Byle było ciepło, było żarcie i nikt się zbytnio nie czepiał.
Czwartego dnia, kiedy podobno Bóg stworzył Słońce, aby świeciło za dnia i Księżyc, aby w nocy odbijał blask Słońca, perfekcyjnie znałam już wszystkie zasady obowiązujące w grupie i regulamin placówki. W połowie tygodnia odbyłam umówioną wcześniej wizytę u pediatry i ginekologa. Oboje specjaliści byli dostępni w sąsiadującej z placówką przychodni. W podłużnym parterowym budynku przypominającym przewrócony klocek leczyła się połowa mieszkańców Doliny Średzkiej. Reklamy zasłaniające ubytki w murach obiektu były widoczne już z daleka i skutecznie szpeciły okolicę. Jako państwowy obiekt podobno miał przejść w prywatne ręce, więc nikt nie spieszył się z jego remontem. Jakość obsługi bywała tam różna, ale na ogół można było się dogadać z większością pracujących tam piguł. Niestety, by móc zarejestrować się do lekarza pierwszego kontaktu, należało ustawić się pod przychodnią wczesnym rankiem i oczekiwać w długiej kolejce nawet dwie godziny. Podobnie było w oddalonym o około sto metrów laboratorium diagnostycznym. Dochodziło tam do dantejskich scen, a najgorzej działo się w poniedziałki. Moherowe berety kontra ludzie próbujący załatwić sobie zwolnienia lekarskie po upojnym, ciężkim weekendzie. Zawsze zastanawiałam się, skąd te wszystkie emerytki tworzące komitet kolejkowy już od piątej rano mają na to siły, skoro jako uprzywilejowane wiekiem mogą swoje wizyty umawiać z wyprzedzeniem.
O ile u pediatry poszło w miarę szybko i sprawnie, bo lekarzem była mocno wyluzowana i bezproblemowa kobieta, to o tyle w przypadku cipologa (jak mawiała Lena) – mężczyzny, moja wizyta zdawała się nie mieć końca. Lekarzem okazał się przystojniak podobny do aktora grającego u boku Lady Gagi w filmie „Narodziny gwiazdy”. Koleś bez pardonu wyprosił z gabinetu panią Olę, twierdząc, że w celu zapewnienia prywatności prosi o opuszczenie przez nią pomieszczenia. By zachować tajemnicę i poszanować moją intymność, zostaliśmy sami. Najpierw zaczął niezobowiązującą rozmowę, nawijał o wszystkim, tylko nie o sprawach medycznych, a potem przeszedł do opowieści na temat swoich wakacji na jednej z greckich wysp. Kiedy zaczęłam się poważnie stresować, ciągnął temat dotyczący planów na kolejny urlop w okresie ferii, psie o imieniu Colin i upierdliwej sąsiadce. Skrępowana siedziałam i słuchałam tego wszystkiego, jedynie przytakując i myśląc o tym, że za chwilę będę musiała ściągnąć przed nim majtki. Przyglądał mi się uważnie, widziałam w jego spojrzeniu, że się nakręca, a dowodem tego były jego rumiane policzki i trzęsące się dłonie. W trakcie samego badania rozgadał się jeszcze bardziej, a całe to grzebanie przy moim kroczu sprawiło, że i ja się w końcu wyluzowałam i nieco podnieciłam. Potem zaczął sypać sucharami w stylu: „Jak głuchy ginekolog porozumiewa się z pacjentką? Czyta z ruchu jej warg!” albo „Czy wiem o tym, że ginekolog to człowiek, który szuka problemów tam, gdzie inni odnajdują przyjemność?”. Poczułam się zażenowana, bo nigdy nie bawiły mnie podobne żarty, ale nie przeszkodziło mi to w tym, by wychodząc z gabinetu, zupełnie dla jaj uśmiechnąć się szeroko i puścić do niego oczko. Badanie wyszło pomyślnie.
*****
Podczas pierwszych dni pobytu w placówce ogromnie się stresowałam. Nie chciałam przed innymi dzieciakami ani przed kadrą pracowniczą wyjść na przygłupa. Nie miałam w sobie na tyle odwagi, by wychylać się przed szereg, więc na początku jedynie obserwowałam zachowania wszystkich, wyciągając wnioski i długo przysłuchiwałam się rozmowom, zanim sama zabrałam głos. Trudno byłoby mi dorównać Lenie w jej przebojowości, bo ta – z wiadomych względów – nie miała sobie równych. Ze stresu prawie nie jadłam; nie miałam apetytu i wszystko rosło mi w gębie. Wychowawcy jak na złość czuwali przy każdym posiłku, aby wychowankowie pałaszowali swoje porcje, a pielęgniarka do znudzenia katowała nas wykładami o konieczności jadania śniadań. Wszyscy na pamięć znali jej pogadankę o korzyściach płynących ze spożywania najważniejszego posiłku dnia. Do pracowników placówki, mimo tego że czasem działali mi na nerwy, odnosiłam się z szacunkiem. W głębi duszy czułam, że są mi przychylni. Zwykle znajdowali czas na rozmowę, byli chętni do pomocy, służyli radą i doświadczeniem życiowym. Ich prośby o używanie zwrotów „proszę”, „przepraszam” i „dziękuję” początkowo mnie irytowały, ale przywykłam i uznałam to za celowe, skoro niektóre dzieciaki ciągle miały z ich używaniem problem. Moi koledzy i koleżanki od (nie)doli w większości również okazali się sympatycznymi osobami. Poczułam się częścią tej społeczności. Choć zawsze stroniłam od większych grup ludzi i unikałam nowych znajomości, to tutaj polubiłam towarzystwo innych. Wszyscy jechaliśmy na jednym wózku, w końcu więcej nas łączyło niż dzieliło.
*****
Właściwie odkąd zamieszkałam w domu dziecka, moją szczególną uwagę zwróciło pewne rodzeństwo, które w zasadzie przez większą część dnia trzymało się razem. Takie widoki rzadko zdarzają się w bidulu, w ich przypadku, jedno za drugim skoczyłoby w ogień, dbali o siebie nawzajem w sposób niesłychany. Wychowawcom bardzo podobała się ich postawa i podczas luźnych pogadanek dawali innym za przykład ich relacje, jako wzór do naśladowania. W weekend Lena opowiedziała mi ich historię. Patryk i Dominika byli ośmioletnimi bliźniętami. Matka pewnego dnia zamknęła ich w mieszkaniu na klucz i jak gdyby nigdy nic wyjechała z jakimś podstarzałym frajerem do Niemiec. Rodzeństwo przebywało w zamknięciu równo tydzień, na szóstym piętrze blokowiska. Ktoś z przechodniów zauważył rozbitą szybę w oknie i krzyczącego chłopca. Wezwano pomoc, oboje trafili kompletnie wyczerpani do szpitala na obserwację, a stamtąd już podleczeni po kilku dniach do bidula. O matce i jej przydupasie słuch zaginął. Prawdopodobnie wiedzie gówniany żywot i podciera niemieckie tyłki na obrzeżach miasta, a jej Alvaro zniknął tak szybko, jak się pojawił. Przez pewien czas do placówki przychodziła babcia rodzeństwa, odwiedzała ich niezbyt często, za każdym razem dając im nadzieję, że stara się o to, by z nią zamieszkali. Wszyscy zastanawiali się, dlaczego postępowanie o ustanowienie rodziny zastępczej w tym przypadku trwa tak długo, zwłaszcza że rodzeństwo było wyjątkowo grzeczne i pomocne. Każdy przecież chciałby takie dzieciaki u siebie. Wiem, że dla Powiatowego Centrum Pomocy Rodziny i przede wszystkim dla Sądu pokrewieństwo miało duże znaczenie. Zawsze w pierwszej kolejności szukano miejsca dla dziecka w rodzinie biologicznej. Babcia na pewno byłaby naturalnym i dobrym kandydatem do opieki. Z czasem wyszło na jaw, że kobieta nie złożyła w sądzie żadnego pisma w sprawie przygarnięcia wnuków, nie rozmawiała również z nikim z Centrum, a wolny pokój w dużym, rozkładowym mieszkaniu wynajęła Ukraińcom. Od wnuków ważniejszy okazał się dla niej stały dochód z wynajmu. W pewnym momencie w ogóle przestała przychodzić w odwiedziny i nawet nie raczyła odbierać telefonów od dzieciaków. Patryk i Dominika mieli tylko siebie i byli świadomi tego, że muszą trzymać się razem. Po wielu rozmowach z wychowawcami i psychologiem oboje wyrazili zgodę na to, by zgłosić ich do ośrodka adopcyjnego. Postawili tylko jeden warunek. Do adopcji pójdą razem, nie ma możliwości rozdzielenia. Dominika w rozmowie nie kryła emocji związanych z matką. Choć kobieta była pozbawiona władzy rodzicielskiej i ślad po niej zaginął, dziewczynka nadal miała nadzieję, że mama kiedyś wróci. Myślę, że trauma, jakiej oboje doświadczyli, zmieniła ich na zawsze, odebrała dzieciństwo i skazała na niepewny los. Już na zawsze odcisnęła na nich piętno.
*****
Przez kolejne dni zdążyłam poznać wszystkich pracowników zatrudnionych w bidulu i rozmieszczenie większości pomieszczeń w budynku. Oprowadzali mnie po nich głównie wychowawcy aktualnie pełniący dyżur. Cierpliwie tłumaczyli, co, gdzie i jak. Na strychu był podobny układ pomieszczeń co w placówce. Oprócz pokoi znajdowała się tam również cała masa różnych izb, wnęk i graciarni. Dawniej, kiedy istniał tu szpital, pewnie wszystkie były zagospodarowane, dzisiaj stały puste i czekały na lepsze jutro. W związku z tym, że dom dziecka funkcjonował całą dobę, wszyscy wychowawcy poza dyrektorem, pielęgniarką i dwiema pedagożkami pracowali w systemie trzyzmianowym. Ich grafik i czas pracy wisiał w tak zwanym pokoju przyjęć, do którego właściwie każdy miał dostęp, więc zainteresowane dzieciaki zwykle co rano zerkały, kto z kadry w danym dniu przyjdzie do pracy i na którą godzinę. Lena jako stara wyjadaczka zawsze powtarzała, że grafik nic nie znaczy, bo wychowawcy zamieniają się koleżeńsko dyżurami i nie jest ważne, kto akurat jest wpisany na listę, zawsze może być niespodzianka. Ten pokój był miejscem, w którym zbierali się wszyscy, od pracowników po wychowanków. Do południa przyjmowano w nim gości, po południu kadra często spędzała tam z nami czas na rozmowach i zajęciach.
Wychowawcę Tomka polubiłam najbardziej. Nie wiem, czy stało się tak dlatego, że przypominał mi kogoś znanego, czy dlatego, że był jedną z pierwszych osób, które tu poznałam i które wprowadziły mnie w rytm dnia i przedstawiły obowiązujące zasady. Poza nim, dyrektorem i konserwatorem panem Błażejem, w placówce pracowały same kobiety. Były to pani Patrycja, Dagmara, Ewelina, które były wychowawczyniami, oraz psycholożka pani Daria i wcześniej wspomniane dwie pedagożki: pani Marzena i Julita. Z większością dogadałam się od razu, z innymi docierałam się tygodniami. Z panią Eweliną i Julitą nigdy tak do końca nie doszłam do porozumienia. Co jakiś czas kadra się zmieniała. Jedni odchodzili, a na ich miejsce przychodzili nowi. Czasem pojawiali się stażyści i praktykanci. Część pracowników nie wytrzymywała psychicznie i jak tylko przyzwyczailiśmy się do ich obecności, zrezygnowani szukali innych zajęć i odchodzili. Swoje decyzje tłumaczyli głównie niskimi zarobkami, wyczerpującym system trzyzmianowym oraz koniecznością pracy w weekendy i święta.
*****
Zasady w domu dziecka dla wszystkich były jasne i przejrzyste. Określał je między innymi wewnętrzny regulamin, ale pewne zwyczaje wynikały z niepisanej umowy pomiędzy pracownikami a podopiecznymi. To, co początkowo mi przeszkadzało, a z czym potem zdążyłam się oswoić, to rytm dnia. Większość czynności była wpisana w konkretne ramy czasowe. Posiłki o stałych porach, jasno wyznaczone godziny zajęć, odwiedzin, wyjść oraz czas wolny i kąpiel jedno po drugim jak w wojsku. Wszyscy wychowawcy grali do jednej bramki, ich metody wychowawcze były dość konsekwentne i do siebie podobne. Tak jakby wcześniej umówili się ze sobą, jak mają z nami postępować. Nie było możliwości, by któregoś z nich okłamać, zrobić w konia czy podpuścić, bo skrupulatnie przekazywali sobie dyżury, informując o wszystkich zajściach, jakie wcześniej miały miejsce. Istniało coś takiego jak zeszyt korespondencji, o którym wielokrotnie słyszałam, a pracownicy nazywali go między sobą zeszytem miłosnym. Zapisywali w nim to czego, nie zdążyli przekazać sobie na bieżąco oraz notowali informacje na przyszłość, coś na zasadzie kalendarza. Kiedyś podobno jeden z wychowanków ukradł ten zeszyt, bo był ciekaw tego, co w nim znajdzie. Podobno dowiedział się kilku ciekawych rzeczy, ale nie były one warte kary, którą za swój postępek otrzymał. Zdaje się, że przez kilka tygodni pełnił obowiązki dyżurnego na śniadaniach. Każdy z nas zawsze uchylał się od tego, bo sprzątanie tam należało do przykrych obowiązków. Podobnie było z toaletami. Niektórzy robili sobie na złość i celowo zanieczyszczali te pomieszczenia, by dyżurny miał kupę roboty. Dosłownie KUPĘ!
Wejście w układ z którymkolwiek z pracowników nie wchodziło w grę. Żaden nie lubił i nie tolerował też donosicielstwa, choć z racji charakteru pracy musieli wysłuchać każdego. To, co zrobili z uzyskaną informacją, zależało już tylko od nich. Trzeba rozróżnić dwie podstawowe grupy konfidentów. Pierwsza to grupa egoistów: bez najmniejszych skrupułów donosili wychowawcy nawet na swoich najlepszych kolegów czy koleżanki. Robili to tylko po to, by coś dla siebie ugrać. Takim Judaszom wydaje się, że dzięki cynkowi zapunktują, zaszkodzą innym i przy tym zyskają przychylność osoby dyżurującej. Zauważyłam, że nic bardziej mylnego, bo efekt był odwrotny. Drugi rodzaj to grupa konfidentów tak zwanych pożądanych, czyli takich, którzy donoszą w trosce o kogoś. Wychowawcy byli im wdzięczni, bo dzięki nim mogli zapobiec nieszczęściom. Nie oszukujmy się, nikt nie ma super mocy, by wszystko przewidzieć. Mając pod opieką czternastkę dzieciaków (bo tyle przypadało w grupie na jednego wychowawcę), nie można być jednocześnie w kilku miejscach naraz. O nieszczęście trudno nie było, bo taką grupę tworzyli wychowankowie w różnym wieku: jedni grzeczni, inni zdemoralizowani, kolejni chorzy lub wymagający pomocy tu i teraz. Każdy pracownik pełniący dyżur musiał mieć oczy wokół głowy, bo w międzyczasie dzwonił telefon, ktoś przyszedł w odwiedziny, w kuchni trzeba było przypilnować gara gotującej się zupy, która jak na złość zaczynała kipieć, a przez okno jedna dama z drugą pokazywała przechodniom cycki. Konfidenci tak zwani pożądani byli często nagradzani za czujność.
*****
Raz na jakiś czas, na szczęście bardzo rzadko, dyżur wychowawczy obejmowała któraś z pedagożek. Panował wtedy straszny chaos. Przy tej okazji rytm dnia, do którego każdy z nas już się przyzwyczaił i który wszyscy akceptowaliśmy, zostawał zaburzony. Obie panie, nie konsultując się z nikim, próbowały wprowadzać nowe, własne zasady, a my odpowiadaliśmy na to buntem i odmawialiśmy współpracy. Nie rozumieliśmy, po co zmieniać coś, co dobrze funkcjonuje? Przy okazji obie panie nie robiły tego, co potrzeba, zajmowały się głównie rozmowami telefonicznymi i nie potrafiły utrzymać dyscypliny. Niektóre dzieciaki to wykorzystywały i nie wykonywały swoich obowiązków jak należy. Nie zazdrościłam wychowawcy, który przejmował po nich dyżur, bo przez pierwszą godzinę musiał najpierw zdyscyplinować grupę, a potem „sprzątać” bałagan po swojej leniwej poprzedniczce.
Tak minął czerwiec. Zleciał niezwykle szybko, prawie nie zauważyłam, kiedy rozpoczął się lipiec.
1Piersi ćwierć – piosenka zespołu Hey, słowa Kasia Nosowska, muzyka Kasia Nosowska i Paweł Krawczyk.
2Pierś gorąca, plecy zimne – tekst i muzyka Iwona i Błażej Król.
ROZDZIAŁ II
LIPIEC