Dom z kamienia - Grosicka Justyna - ebook + audiobook + książka

Dom z kamienia ebook i audiobook

Grosicka Justyna

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

HISTORIA NIEZWYKŁYCH KOBIET, KTÓRE PEWNEGO DNIA POSTANAWIAJĄ BYĆ SZCZĘŚLIWE
W Zielonym Kamieniu, małym miasteczku, życie płynie na pozór spokojnie.
Hanka pracuje w lokalnej szkole i nieustannie próbuje związać koniec z końcem. Nikt jednak nie wie, że jej szarą rzeczywistość rozświetla ukryta pasja...
Regina to nietuzinkowa miejscowa bibliotekarka. Marcelina strzeże swoich sekretów z przeszłości, a Monika walczy z przełożonym nadużywającym swojej władzy. Lucyna z kolei to ekstrawagancka
skandalistka, która po siedemnastu latach wraca do Zielonego Kamienia i zamierza tu osiąść na stałe.
Kiedy nadejdzie czas próby, te na pozór różne kobiety staną za sobą murem i okażą sobie
ogromne wsparcie…
Czasem trzeba wziąć sprawy w swoje ręce, nawet jeśli wydaje się to zbyt trudne. Trzeba wierzyć, że nigdy nie jest za późno, by zmienić swoje życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 771

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 19 godz. 2 min

Lektor: Joanna Domańska
Oceny
4,6 (164 oceny)
114
37
11
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewkaj

Nie oderwiesz się od lektury

Opowieść o kobietach z małej wsi pod KIelcami, ich życiu, dojrzewaniu społecznym , solidarności kobiecej. Powieść świetnie napisana,życiowa,wzruszająca--gorąco polecam! Może będzie cd ?
50
BGosciminska

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna powieść o sile kobiet i ich solidarności ,o nadziei i wierze,że zawsze jest jakieś wyjście nawet z najbardziej zagmatwanej i beznadziejnej sytuacji. To książka o najprawdziwszym życiu bez osłody ,z sytuacjami jakie doświadcza wiele kobiet .i napisana pięknym , prostym językiem .
40
magdala36

Dobrze spędzony czas

Zielony Kamień, miasteczko na Kielecczyźnie. Taka Polska w pigułce. To co nas uwiera, alkoholizm, przemoc w rodzinie, mobbing i molestowanie w pracy. No i masa stereotypów, jak choćby te bibliotekarkach. Główna bohaterka, Hanka, koło 40., woźna w szkole. Mąż alkoholik przemocowiec, troje dzieci. Jest ofiarą konwenansu, tuż po maturze zaszła w ciążę. Zrezygnowała ze studiów, bo rodzice za najlepsze wyjście uznali małżeństwo. Z czasem mąż zaczął pić i stał się katem swojej rodziny. Hanka nie miała siły, by odejść. Dopiero pobicie dzieci, interwencja policji, a właściwie policjant który przerysowuje konsekwencje pozostania pod jednym dachem z przemocowcem, popycha ją do wyprowadzki i rozwodu. Okazuje się, że może liczyć na wsparcie. Jakby wszyscy czekali, by zdecywała się na ten krok. Nawet mając swoje kłopoty wspiera młodą nauczycielkę molestowaną przez dyrektora. No i ma pasję, czyta, ale też pisze powieść, to taka ucieczka od codzienności. Wszystkie bohaterki, mężczyźni stanowią jedyni...
30
KBryl

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna książka, nie mogłam się oderwać. Przeczytana w jeden dzień, dopiero po przeczytaniu do końca mogę iść spać. Polecam z czystym sumieniem.
20
nikodemek08

Nie oderwiesz się od lektury

świetna!!
20

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ukochanym Rodzicom

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Szkołę Podstawową w Zielonym Kamieniu spowijała cisza… Był to jednak spokój pozorny, gdyż w większości klas wciąż trwały lekcje, gdzie młoda energia uwięziona na czterdzieści pięć minut buzowała tuż pod powierzchnią wyuczonej ­dyscypliny.

Trzy sale były już jednak zupełnie puste. W jednej z nich co prawda krzątała się pewna osoba, lecz wykonywała swoje powinności tak cicho, że nikt nie domyśliłby się jej obecności. Była to woźna Hanka Maruszak. Kobieta pogrążona w swoich myślach zbierała pozostawione przez dzieciaki w przeróżnych miejscach ogryzki.

– Ostatnie dwa – powiedziała do siebie i pochyliła się nisko, by wyciągnąć spod kaloryfera to, co zostało z jabłek.

Chyba jeszcze nigdy nie zbierała ogryzków z takim entuzjazmem. Od rana kobietę rozpierała energia, dopisywał jej dobry nastrój i nawet śmieci pod ławkami nie złościły tak jak zwykle. W głowie kiełkował jej pewien pomysł, który od jakiegoś czasu pochłaniał ją bez reszty. W ostatnich dniach większość czynności w szkole wykonywała automatycznie, bo myślami była zupełnie gdzie indziej.

Z kieszeni fartucha wyjęła opaskę, którą starannie założyła na czoło, tak by włosy nie wpadały jej do oczu. Zabrała się za zamiatanie klasy. To było ostatnie z pomieszczeń, które musiała ogarnąć przed wyjściem do domu.

Piętnaście minut później opuściła salę z wiaderkiem w ręku. Po drodze zadzwoniła jeszcze na przerwę i udała się do kanciapy woźnych. Punktualnie o czternastej dwadzieścia opadła ciężko na swoje krzesło i zaczęła się przebierać. Zdjęła niebieski „urzędowy” fartuch i zsunęła ze stóp sfatygowane trampki. Sięgnęła po stare trzewiki i gruby wełniany sweter, który wkładała zamiast kurtki. Październik w tym roku był wyjątkowo ciepły, więc korzystała z tego, póki mogła. Nie znosiła jesiennych i zimowych kurtek. Tusza powodowała, że było jej wystarczająco ciężko. Odetchnęła z ulgą i zwróciła się do koleżanki po fachu, która bez słowa się jej przyglądała.

– Kreda w niebieskim pudełku jest, kwiatki wszędzie rano podlałam, dzbanki po herbacie umyte, podłogi w czwórce, piątce i szóstce wypastuję jutro. Jedynkę, dwójkę i trójkę zostawiam tobie – wyrzuciła z siebie jednym tchem.

– Wypastowanie podłóg w trzech klasach naraz to trochę za dużo na mój stary kręgosłup i wcale nie młodsze ręce – odparła Danuta, a Hanka przelotnie zerknęła na jej opuchnięte, powykrzywiane reumatyzmem palce. Danusia trzydzieści lat spędziła, pracując w zawodzie woźnej, i najwyraźniej jej pięćdziesięciopięcioletnie ciało zaczęło się buntować przeciwko nadmiarowi obowiązków.

– No dobrze, jedynkę mogę wziąć na własne barki – powiedziała Hanna i cicho westchnęła.

– Wykluczone – fuknęła koleżanka. – To nie do pomyślenia, żebyś ty pastowała podłogi w czterech salach, a ja tylko w dwóch. Takiego rozwiązania nie usprawiedliwiają nawet moja starość i reumatyzm razem wzięte.

– A ja myślę, że usprawiedliwiają. Zresztą nie mam teraz czasu się z tobą kłócić.

– A właśnie! Co ci się tak spieszy? Nie myśl, że nie zauważyłam. Od samego rana uśmiechasz się do siebie i biegasz jak opętana.

Hanka zerknęła na Danutę. Ta rzeczywiście przyglądała jej się uważnie jak kobra. Przez chwilę rozważała, czy nie powiedzieć jej prawdy, ale jeszcze szybciej doszła do wniosku, że to zły pomysł. Oczyma wyobraźni widziała już reakcję Danki na to, co ta usłyszałaby z jej ust. A Hanka Maruszakowa nie chciałaby wyjść na idiotkę, oj nie. Bo jak miałaby wytłumaczyć Danusi, że zamierza napisać powieść? „Chryste” – skrzywiła się, jakby przegryzła mrówkę. „To nawet w moich myślach brzmi niedorzecznie – pomyślała. – Danka dopiero by się nagadała, oczywiście zaraz po tym, kiedy przestałaby się trząść ze śmiechu. Powiedziałaby, że powieści piszą wielcy intelektualiści tego świata, a nie zahukane woźne z małych miasteczek, a właściwie wsi. Co innego czytać książki, a co innego je pisać”. I oczywiście miałaby rację.

Hankę zaczęły dopadać wątpliwości, czy nie porywa się z motyką na słońce, ale natychmiast je przepędziła. Może i pomysł był absurdalny, ale Danuśka nie wiedziała jednej rzeczy – Hanka pisała i to nie tak jak piszą wszyscy. Od dziec­ka spisywała historie, które kłębiły jej się w głowie. W efekcie w wieku trzydziestu ośmiu lat zapełniła swoją pisaniną dziesiątki zeszytów i szuflad. Tym razem jednak miało być inaczej, poważniej. Wreszcie coś miało z tego wyjść. W tym momencie postanowiła, że się nie podda, choćby Danka swoim świdrującym wzrokiem wywierciła jej dziurę w głowie.

– A dokąd mam się spieszyć? – rzuciła niedbale. – Do domu się spieszę. To chyba jasne. Adama nie ma. Przyjedzie dopiero w piątek wieczorem. Dzieciaki w szkole, więc przez dwie godziny będę mogła spokojnie ogarnąć dom i ugotować coś na jutro.

Chyba zabrzmiało wiarygodnie, bo Danusia w końcu nieznacznie pokiwała głową na znak zrozumienia.

– A o jedynce mówiłam poważnie. Naprawdę możesz mi ją zostawić. Dobrze wiesz, jak bardzo lubię sprzątać klasę polonistyczną. Chemiczną dwójkę i biologiczną trójkę zostawię tobie. Niezbyt lubię odkurzać szkielet, za bardzo działa mi na wyobraźnię. Zdecydowanie wolę antologię poezji polskiej i pierwsze wydania Żeromskiego.

– Skończysz tak samo jak ja – mruknęła Danuta.

– Wszystko na to wskazuje – rzuciła w pośpiechu Hanka. – A teraz lecę. Do jutra.

– Do jutra.

Ruszyła do bocznego wyjścia, dziś za nic miała swoje dwadzieścia kilogramów nadwagi, czuła się lekko jak piórko. Gdy była w połowie korytarza, rozległ się dzwonek i wszystkie dzieci wykonały odwrót do swoich klas, a ona przez chwilę miała wrażenie, że płynie pod prąd. Przystanęła więc na kilka sekund pod ścianą, wiedziała, że zamieszanie lada moment ustąpi, kiedy dzieciaki zasiądą w ławkach. Nagle poczuła, że ktoś ciągnie ją za rękaw. Był to Jaś Szczepański z czwartej „b”.

– Pani Haniu, pani Haniu – powtarzał z przejęciem i patrzył na nią wielkimi niebieskimi oczyma.

– Co się dzieje, Jasiu?

– Rozbiór zdania, nic z tego nie rozumiem. Chciałem zapytać, czy mogłaby mnie pani pouczyć. Darek powiedział, że jemu pani wczoraj pomogła. – Popatrzył na nią wyczekująco. – Sam sobie nie poradzę – dodał cicho.

– A mama nie mogłaby pomóc? – spytała Hanka z nadzieją, lecz oczyma wyobraźni widziała już, jak milutka wizja zaszycia się w domu, w swoim pokoju, na dwie spokojne godziny rozmywa się bezpowrotnie.

– Mamy nie ma. Miesiąc temu pojechała do Włoch opiekować się jakąś starszą panią. Wróci dopiero na Gwiazdkę. A tata… – Jaś zaczął chlipać – a tata wróci dziś z pracy i znów nie będzie miał siły, żeby ze mną porozmawiać, a co dopiero odrobić pracę domową. – Ogromna łza spłynęła po policzku dziecka.

Hanka poczuła, jak miękną jej kolana.

– Jasiu, nie płacz. Oczywiście, że przerobimy razem rozbiór zdania. Zobaczysz, wcale nie jest taki trudny. Tylko powiedz mi, czy ty skończyłeś już zajęcia?

– Skończyłem.

– Poczekaj chwilę, muszę się zastanowić. – Zmarszczyła czoło i przeprowadziła szybką analizę swoich możliwości.

Czasem pomagała dzieciakom w odrabianiu lekcji. Takich Jasiów Szczepańskich było w szkole na pęczki, a ona miała zbyt miękkie serce, by odmawiać im pomocy. Nigdy jednak nie zapraszała cudzych dzieci do domu. Dom miał być oazą spokoju i miejscem odpoczynku dla niej i jej dzieci, oczywiście podczas nieobecności Adama. Wszystkim nieszczęśnikom natomiast udzielała „korepetycji” w „salonie” dla woźnych. Danusi to nie przeszkadzało, wręcz lubiła, kiedy uczniowie zaglądali do ich pokoiku. Lecz dziś Hanka nie miała ochoty przesiadywać dłużej w tym małym dusznym pomieszczeniu. Właściwie jedną nogą była już w domu, w swojej kuchni, bo o kolorowym pokoju mogła raczej zapomnieć.

– Jasiu, czy ktoś czeka na ciebie w domu?

– Nie, pani Haniu. Tata wróci dopiero o osiemnastej lub dziewiętnastej, do tej pory mam sobie radzić sam. – Na dowód pokazał Hance klucz uwieszony na niebieskim sznurku na swojej chudej szyi. Jaś był w wieku najmłodszej córki Hanki, Natalii, ona również chodziła do czwartej klasy, tyle że do „a”. Hanka poczuła ucisk w żołądku na samą myśl, że jej Natalka mogłaby codziennie przesiadywać sama w domu do godziny dziewiętnastej.

– W takim razie zapraszam cię do siebie.

– Do domu? – zdziwił się chłopczyk.

– Tak, czemu nie?

– Tata mówił, żebym nigdy nie chodził do domów obcych ludzi, ale… chyba nie miał na myśli pani domu.

– Na pewno nie, ale na wszelki wypadek nie chodź do nikogo obcego oprócz mnie. Więc jak? Idziemy?

– Idziemy.

Kiedy tylko dotarli do domu Maruszaków, Hanna poczęstowała Jasia zupą pomidorową i przystąpiła do nauki rozbioru zdania. Przez bite dwie godziny, które miała poświęcić na pisanie, tłumaczyła chłopcu, dlaczego tak ważne są podmiot i orzeczenie i czym się różni zdanie proste od złożonego. Jaś początkowo niczego nie rozumiał, ale Hanna, jako matka trójki dzieci, wiedziała, że zawsze istnieje sposób, by trafić do dziecka z każdą wiedzą. Problem polegał na tym, żeby ten sposób znaleźć. Naukę zakończyli w momencie, kiedy Jaś własnoręcznie, bez pomocy Hanki, bezbłędnie rozebrał na czynniki pierwsze pięć zdań i samodzielnie odrobił pracę domową. Wtedy właśnie do domu wpadła trójka wygłodniałych dzieci Maruszaków: dziesięcioletnia Natalia, trzynastoletnia Milena i najstarszy z nich, Daniel. Rzucili się na pomidorową i po chwili nie było już po niej śladu. 

– A co mama powie na naleśniki? – Daniel, nieopierzony siedemnastolatek, popatrzył prosząco na Hankę, a ta z rezygnacją poczłapała do kuchni i wyciągnęła trzylitrowy garnek. Widziała, że zrobienie mniejszej ilości ciasta nie ma sensu, bo jej dzieciom ostatnio chyba urosły dodatkowe żołądki. Nie znała co prawda możliwości swojego gościa, Jasia Szczepańskiego, ale z góry założyła, że są całkiem duże.

– Jasiu, lubisz naleśniki?

– Uwielbiam. – Chłopczyk pogładził się po zapadniętym brzuszku.

– Bardzo dobrze, więc siadaj za stołem i czekaj – powiedziała i przeszła do rozdzielania zadań. – Milena – bierzesz się za ser, Daniel – za jabłka, a ty, Natalia… może pokazałbyś Jasiowi swoją najnowszą strategiczną grę, zanim zrobię ciasto?

– Wykluczone. – Mała energicznie pokręciła głową. – Dobrze wiem, że ciasto robisz ekspresowo, a jak tylko wyjdę z kuchni, na pewno ominie mnie pierwsza kolejka naleśników. Lepiej wyjmę jogurt, dżem truskawkowy i zaczekam.

– Mały chodzący przewód pokarmowy. – Daniel puścił oko do Mileny.

– Mówisz o sobie. – Natalia zmarszczyła czoło.

– Ja nie jestem mały…

– Możecie się uspokoić? – Hanka wiedziała, że jeśli nie przerwie tej wymiany zdań, dzieciaki rozkręcą się na dobre. – Gdybyście nie zauważyli, to przypominam, że mamy gościa i to jemu przypada pierwszy naleśnik, a wy możecie losować swoją kolejność.

Na te słowa cała trójka rzuciła się po sześciokątne kostki do gier planszowych. Hanka uśmiechnęła się pobłażliwie na ten widok. Zupełnie jakby ktoś cofnął czas i zobaczyła siebie i swoją młodszą siostrę, Joannę, dwadzieścia lat wcześniej. Wtedy ona i Joasia również losowały pierwszeństwo w kolejce do gorących naleśników za pomocą kostki do chińczyka. Wszystko wskazywało na to, że miłość do naleśników jest w ich rodzinie dziedziczna.

Hm… Joasia… Hanna wzdrygnęła się na myśl o ich ostatniej rozmowie. Od wielu lat nie utrzymywały ze sobą kontaktu. „Jak mogłyśmy do tego dopuścić?” – przebiegło jej przez głowę. „Przecież byłyśmy sobie takie bliskie…”

– Mamo, mamo! Mamy remis z Danielem. – Z niebezpiecznych zakamarków myśli wyrwał Hankę głos Natalki.

– Więc losujcie jeszcze raz. I nie krzyczcie tak głośno, bo wystraszycie Jasia.

Jaś rzeczywiście siedział sztywno przy stole i z konsternacją przyglądał się całemu przedstawieniu.

– Ja się nie boję, pani Haniu, tylko to takie dziwne, by losować kolejkę do naleśników.

– To się nazywa walka o sprawiedliwość – powiedział Daniel.

– I równouprawnienie – dodała Milena.

– Na to samo wychodzi. – Uśmiechnął się Daniel. – Mamo, chyba przyszedł ci SMS.

Podał matce telefon. Hance w kakofonii dźwięków umknął sygnał wiadomości. Spojrzała na wyświetlacz i poczuła znajomy skurcz żołądka. SMS był od Adama: „Wracam w czwartek. Będę po południu. Mam dosyć tego debilnego towarzystwa”.

– Kto to? – zapytała Milena.

– Tata – odparła.

Przy stole zapadła cisza. Hanna zrzuciła gotowy naleśnik na talerz Daniela, ale chłopak ani drgnął, podobnie córki, tylko Jaś poruszył się niespokojnie, nie rozumiejąc nagłej zmiany nastroju.

– W czwartek wraca do domu. – Ze wszystkich sił starała się, by jej głos brzmiał beztrosko. „Boże – myślała gorączkowo – ja nie mogę się bać, nie mogę okazywać strachu przy dzieciach”.

– Jak to w czwartek? Przecież miał przyjechać w piątek wieczorem. – Natalia nerwowo zamrugała powiekami.

– Może wcześniej skończyli pracę.

– Mieli skończyć na początku grudnia, a teraz mamy początek października. To raczej niemożliwe, aby wyrobili się dwa miesiące przed czasem – powiedziała bezbarwnie Milena.

– Zgadza się. – Daniel nie odrywał wzroku od jakiegoś punktu na stole. – Jeszcze nikt nie słyszał, żeby jakakolwiek ekipa wyrobiła się z budową drogi dwa miesiące przed czasem.

– Oj, nie wiem. Może po prostu tata jest zmęczony i chce odpocząć dzień dłużej. No, wiecie, prawdopodobnie zrobi sobie taki długi weekend, a potem…

Daniel raptownie zerwał się z krzesła i wybiegł z kuchni. Po drodze rzucił z wściekłością do Hanki:

– Nie chrzań, mama! – I zatrzasnął drzwi w swoim pokoju. Po chwili usłyszeli ciężkie dźwięki muzyki metalowej.

– Nasz brat chyba stracił apetyt. – Milena próbowała się uśmiechnąć do Natalii. – Masz okazję przejąć jego kolejkę w jedzeniu naleśników.

– To jakieś pocieszenie. – Dziewczynka sięgnęła po naleśnik, który zostawił na talerzu jej brat. – Mamusiu?

– Tak?

– A czy będę mogła trochę dłużej posiedzieć w twoim kolorowym pokoju, kiedy wróci tatuś?

– Oczywiście, że tak. – Hanka zamknęła oczy i zrobiła trzy głębokie wdechy.

– Dlaczego pokój pani Hani nazywa się „kolorowy”? I gdzie on się znajduje? – zapytał Jaś Natalkę. Chyba doszedł do wniosku, że i tak niczego nie zrozumie z dziwacznego zachowania całej rodziny, więc przeszedł od razu do tego, co intrygowało go najbardziej. Hanna była mu wdzięczna za to naiwne pytanie.

– Kolorowy pokój mamy mieści się na pierwszym piętrze. A nazywamy go w ten sposób, bo… wszystko jest tam kolorowe, a najbardziej ze wszystkich rzeczy kolorowa jest kanapa – odparła Natalia.

– A czy mógłbym zobaczyć ten kolorowy pokój? Oczywiście jak już zjemy naleśniki?

– Pewnie, że tak. – Hanka uśmiechnęła się do malucha. – A teraz jedz, bo najlepsze są na ciepło.

– Racja.

Po zjedzeniu przez dzieci niezliczonej ilości naleśników i obejrzeniu kolorowego pokoju Hanka odprowadziła chłopca do domu. Mieszkał na drugim końcu Zielonego Kamienia, który był niewielkim, ale rozległym miasteczkiem. Droga w jedną stronę trwała niemal godzinę, bo szli dosyć wolno, ale dziś było jej to na rękę. Musiała się uporać z własnymi myślami, a rozwiązywanie problemów najlepiej wychodziło jej podczas spacerów lub… samotnych posiedzeń w pokoju na piętrze. Na tę drugą ewentualność nie mogła teraz liczyć. Wiedziała, że gdyby tylko się tam udała, dzieci zapewne zaraz by ją znalazły i chciałyby przedyskutować z nią tysiąc swoich spraw. Zazwyczaj nie miała nic przeciwko temu, lecz dziś potrzebowała chwili samotności.

Od momentu, kiedy dostała SMS od Adama, musiała bardzo się starać, by jeszcze przez dwie kolejne godziny utrzymać nerwy na wodzy. Lecz teraz, kiedy zobaczyła, jak Jaś zamyka za sobą drzwi do domu i zapala światło w kuchni, a potem w kolejnym pomieszczeniu, zapewne w swoim pokoju, mogła dać upust całemu napięciu, jakie nagromadziło się w niej przez ostatnie godziny. Przeszła więc kilka metrów i przysiadła na wysokim murku czyjegoś eleganckiego ogrodzenia, oparła głowę o betonowy płot i zamknęła oczy.

Siedziała nieruchomo przez dłuższą chwilę. Nagle usłyszała obok siebie znajome skomlenie. To była Golda, suczka, którą przygarnęła w zeszłym roku po tym, jak ktoś wyrzucił ją z samochodu tuż przed ich domem. Golda była jedynym rasowym zwierzakiem w całej ferajnie podrzutków, które Hanka wzięła pod swoje skrzydła. Była golden retrieverem, stąd jej imię Golda, choć tak naprawdę nie była złota, tylko ruda. Maruszakowa nie potrafiła patrzeć na nią bez zachwytu. Czasem czuła wyrzuty sumienia względem innych zwierząt przez to, że trochę faworyzowała Goldę, ale tak naprawdę to ona wybrała Hankę na swoją panią. Wobec dzieci zachowywała się jak najbardziej przyjaźnie, ale gdy tylko Hanka pojawiała się w pobliżu, suczka nie odstępowała jej na krok.

– Znowu mnie śledziłaś – powiedziała i uniosła na dłoni delikatny pyszczek psa. Popatrzyła głęboko w ciemne oczy zwierzęcia. – Ładnie to tak?

Golda znowu zaskomlała.

– Masz rację, bardzo mi smutno. Przed tobą nic się nie ukryje. Posiedzimy tu chwilę, dobrze?

Ponownie oparła się o betonowe ogrodzenie i tylko prawą dłoń zatopiła w miękkiej sierści swojej psiej przyjaciółki. Golda natomiast całym ciałem przylgnęła do nogi pani i trwały tak w bezruchu jakiś czas.

– Zima – szepnęła Hanna. – Czyżby już zbliżała się zima? Tym razem w październiku?

Słowo „zima” miało dla niej szczególne znaczenie. Jej zima nie miała koloru migających lampek na choince, nie była miękka i puszysta jak śniegowe czapy na drzewach, nie była ciepła i bezpieczna jak wełniany pled, który zarzuca się na nogi, kiedy czyta się przyjemną lekturę, popijając przy tym gorącą herbatę… Zima dla Hanki miała kolor brudu, jak brudne były spodnie jej męża po kilku upadkach z rzędu, zima miała zapach przetrawionego alkoholu, który wydobywał się z ust Adama, zima oznaczała strach i niepewność w oczach jej dzieci…

Zima rozpoczynała się dla Hanki w momencie, kiedy ekipy remontujące drogi kończyły swoje prace, a właściwie wtedy, kiedy ta konkretna ekipa, w której akurat pracował jej mąż, odsyłała swoich pracowników do domu. W tym właśnie dniu dla Hanki zaczynała się zima. Często jednak ta mroźna pora roku zaczynała się dla ich rodziny dużo wcześniej, jak to bywało w kilku poprzednich latach. Maruszak bowiem wielokrotnie dochodził do wniosku, że żadna ekipa nie jest godna, by zbyt długo z nim pracować, toteż często opuszczał jej szeregi przed ustalonym terminem. Zmiany pracy zdarzały się Adamowi coraz częściej, tak jak coraz częściej dopadały go ciągi alkoholowe. Wtedy kolejny szef, kolejni koledzy po fachu okazywali się w jego mniemaniu debilami, zapewne jak ci ostatni. I o ile Adam porzucał pracę na wiosnę lub nawet w miesiącach wakacyjnych, o tyle wówczas istniała jeszcze nadzieja, że w danym roku znajdzie kolejną, jeśli jednak działo się to późną jesienią, takiej szansy po prostu nie było. A to oznaczało, że Hanka przez kolejne pół roku stawała się jedynym żywicielem rodziny, ale nie to było najgorsze…

Adam z braku zajęcia stawał się dla bliskich prawdziwym utrapieniem. Gdy był trzeźwy, czepiał się dzieci i Hanki, gdy był pijany, wyciągał od niej pieniądze. Pod jej nieobecność wynosił z domu różne rzeczy, po nocach urządzał awantury, stawał się agresywny. Po kilku tygodniach życia w ciągłym napięciu i niepewności dzieci zaczynały mieć problemy w nauce, a Hankę raz po raz dopadały upiorne bóle głowy… Poprzednia zima była koszmarem. To było najgorsze pół roku w jej dotychczasowym życiu. Teraz zastanawiała się, jakim cudem przeżyje to jeszcze raz.

Golda nagle się poruszyła. Stanęła sztywno na czterech łapach i czujnie patrzyła na postać, która w dziwnym rytmie się do nich zbliżała. Zachowanie psa wyrwało Maruszakową z ponurych myśli. Podążyła za wzrokiem Goldy i zobaczyła biegnącą poboczem wuefistkę z jej szkoły. Gdy dziewczyna podbiegła bliżej, zatrzymała się na chwilę i zaintrygowana przyjrzała się kobiecie z psem.

– Ach, to pani, pani Haniu – powiedziała. – Co za miłe zaskoczenie, nie spodziewałam się pani w tym miejscu.

– Witam, pani Moniko. Wyszłyśmy na spacer i przysiadłyśmy tu na chwilę. Uroczy wieczór, prawda?

– Tak. – Dziewczyna uśmiechnęła się grzecznie, lecz nadal nie spuszczała wzroku ze zmęczonej twarzy Hanny. – Czy wszystko w porządku? Jakoś blado pani wygląda.

– Jak najbardziej w porządku. – Hanka wysiliła się na uśmiech i szybko zmieniła temat. – Widzę, że po zajęciach również prowadzi pani zdrowy tryb życia. W Zielonym Kamieniu mało kto uprawia jogging.

– Co racja, to racja. Ale ja mam kompana do biegania, tylko dzisiaj chyba o mnie zapomniał.

– Niemożliwe. Kto mógłby zapomnieć o tak sympatycznej dziewczynie?

– Mój sąsiad, Jaś Szczepański. Czasem ze mną biega i trzeba przyznać, że całkiem nieźle mu to wychodzi. Jeśli się nie zniechęci, chciałabym, aby w przyszłym roku wziął udział w zawodach międzyszkolnych. W każdym razie dzisiaj nie zastałam go w domu.

– Bo Jaś, pani Moniko, dzisiaj po szkole stacjonował u mnie. Właśnie go odprowadziłam.

– Dzięki Bogu. – Młoda kobieta odetchnęła z wyraźną ulgą. – Szczerze mówiąc, trochę się o niego martwiłam. Wiem, że zazwyczaj sam siedzi do wieczora, dopóki nie wróci jego ojciec. Ja z kolei nie mogę znaleźć sobie miejsca, jeśli przynajmniej raz nie zajrzę do niego i nie upewnię się, że wszystko z nim w porządku.

– Miło z pani strony. To znaczy, że mieszka pani gdzieś w okolicy?

– Tak, a dokładnie tutaj. – Dziewczyna wskazała dom za betonowym ogrodzeniem.

– Wygląda na to, że okupuję pani murek.

– Proszę się nie przejmować, nie pani pierwsza i nie ostatnia. Czasem zastanawiamy się z mamą, czy nie powinnyśmy wystawić w tym miejscu ławeczki.

– Rzeczywiście, miejsce jest urocze.

W tej części Zielonego Kamienia domy stały tylko po jednej stronie ulicy, po drugiej natomiast rozpościerał się wspaniały widok na łąki, zagajnik i krętą Lubiczankę, rzekę, która płynęła tutaj z oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów ­Lubińca.

– Moja mama ma własną ławeczkę pod tamtym drzewem. – Wskazała wierzbę płaczącą za ogrodzeniem. – Uwielbia na niej przysiadywać i patrzeć na łąki. Twierdzi, że gdyby miała stąd odejść, to ze wszystkich widoków, jakie oglądała w życiu, najbardziej chciałaby zapamiętać właśnie ten.

Tym razem Hanna zaczęła uważnie się przyglądać dziewczynie. Na jej delikatnej, jasnej twarzy pojawił się cień bólu. Maruszakowa niewiele wiedziała o nowej pani od wychowania fizycznego, chociaż pracowały w jednej szkole. Może tyle, że wróciła ze stolicy ponad rok temu, kiedy jej mama, Marianna Kwiatkowska, zachorowała na nowotwór piersi. Najwyraźniej chciała się zająć chorą matką. Hanna zaczęła się zastanawiać, ile Monika może mieć lat. Obstawiała jakieś dwadzieścia siedem, może dwadzieścia osiem, choć wyglądała dużo młodziej. Pamiętała ją ze szkoły, kiedy zaczynała pracę jako woźna, wtedy Monika była kilku- czy kilkunastoletnią dziewczynką. Po maturze wyjechała studiować na Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie i na wiele długich lat słuch po niej zaginął, aż do zeszłego roku. Po powrocie podjęła pracę na część etatu w miejscowej szkole podstawowej jako pani od WF-u. Początkowo miało to być zastępstwo, lecz później ku zdziwieniu całego personelu, od woźnych po panią wicedyrektor, dyrektor obiecał stworzyć specjalnie dla niej dodatkowy etat. Hanka pamiętała, że aż huczało od plotek. Ona osobiście nie wierzyła w żadną z nich, bo jakoś nie mogła sobie wyobrazić, by cokolwiek, poza sprawami służbowymi, łączyło tę młodą atrakcyjną dziewczynę z otyłym, łysiejącym dyrektorem z rozbuchanym ego. Ale sama musiała przyznać, że sytuacja była trochę dziwna. Teraz jednak starała się, jak mogła, by powstrzymać wodze wyobraźni i móc wrócić do gładkiej pogawędki.

– Pięknie powiedziane – odparła wreszcie. – A jak się czuje pani mama?

– Dziękuję, w miarę dobrze… jak na tę sytuację. Najważniejsze, że choroba nie postępuje. Ale… tak stoimy przy tym ogrodzeniu, może wejdzie pani na herbatę?

– To miło z pani strony, ale muszę się zbierać. Dzieci zostały same w domu.

– Nie są już takie małe, z pewnością sobie poradzą.

– Pewnie tak, ale będą się martwić. I tak nie ma mnie dość długo.

– W takim razie nie zatrzymuję pani. Dodam jeszcze tylko, że pięknego ma pani towarzysza – uśmiechnęła się do psa.

– To jest ona – powiedziała Hanka. – Golda, przywitaj się ładnie, podaj łapę. – Suczka posłusznie uniosła łapkę, lecz nieufnie popatrzyła na Monikę.

– Nie bój się mnie. – Kwiatkowska delikatnie potrząsnęła psią łapkę. Widząc jednak napięcie w oczach zwierzaka, zrezygnowała z dalszych czułości. – Nie będę jej stresować. – Wyprostowała się i uśmiechnęła do Hanki. – Do jutra, pani Haniu. – Uniosła rękę na pożegnanie i truchtem udała się do domu.

– Do jutra – odparła kobieta i z ociąganiem wstała z murka.

W połowie drogi zorientowała się, że niemal biegnie. Szła coraz szybciej, na tyle szybko, że Golda, zamiast truchtać przy jej nodze, dawała teraz duże susy, by móc dotrzymać jej kroku. W Hance narastała złość. Raz po raz zaciskała pięści, wbijając krótkie paznokcie w swoje dłonie. Bladość na twarzy zastąpiły purpurowe rumieńce, tak jak żal i bezradność, które odczuwała jeszcze przed chwilą, przemieniły się we wściekłość. Czuła, że serce wali jej jak oszalałe. Głowę wypełniały galopujące myśli, wszystkie dotyczyły alkoholizmu Adama. Tym razem nie zamierzała się poddawać. Postanowiła walczyć, a stawką były normalność i bezpieczny sen dzieci. Prychnęła na tę myśl, bo walka z góry skazana była na porażkę, jej porażkę, i ona doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Lecz nie o to teraz szło. Czuła, że musi sprzeciwić się złu, które niosła ze sobą choroba Adama. Skoro nie chciał się leczyć i tak bardzo obstawał przy swoim nałogu, niech więc pochłonie on tylko jego, a nie całą rodzinę. Nim dotarła do domu, postanowiła zacząć swój bunt od obietnicy danej samej sobie, że do czwartku ani razu nie pomyśli o powrocie męża, nie będzie zaprzątał jej głowy. Chciała przecież pisać. Planowała to jeszcze dziś rano. Wtedy nie wydawało jej się to sprawą życia lub śmierci, ale teraz tego pisania chwyciła się jak tonący brzytwy. Postanowiła, że wypełni swój czas po brzegi, by nawet na chwilę Adam nie zakłócił jej prowizorycznego spokoju.

 

***

 

Kolorowy pokój Hanki mieścił się na pierwszym piętrze domu Maruszaków. Był on jedynym pomieszczeniem użytkowanym na tej kondygnacji. Domownicy nadali mu piękną nazwę, ale tak naprawdę wyglądał żałośnie. Ściany pokrywała kremowo-czerwona tapeta, która odklejała się tu i ówdzie. Na wprost wejścia stał niewielki stolik, a na nim piętrzyła się sterta papierzysk: zeszytów, kartek, karteczek, książek oraz przyborów do pisania. Tuż obok stało zdezelowane krzesło, ale oprócz Natalii, najmłodszego i zarazem najlżejszego członka rodziny, nikt nie miał odwagi na nim usiąść. No i była kanapa… Piękna, elegancka, z krwistoczerwoną, pluszową tapicerką. Wśród nędznych sprzętów w tym pomieszczeniu wyglądała jak przedmiot z innego świata.

Punktualnie o ósmej rano Hanna weszła do kolorowego pokoju. Na parapecie postawiła półlitrowy kubek z kawą, włączyła mały elektryczny grzejnik, bo na piętrze wciąż nie było centralnego ogrzewania, i już miała zasiąść na kanapie, kiedy jej uwagę przykuła rozgrywająca się za oknem scena. Na pobliskim poletku jeździła traktorem sąsiadka, Martyna. Hanka uśmiechnęła się na widok nieświadomego pokazu zręczności jej koleżanki. Na małej powierzchni zgrabnie mieściła się w zakrętach i nawet z takiej odległości widać było, jak sprawnie zmienia biegi. Jej gęste, farbowane na blond włosy rozwiewał wiatr, a policzki zdrowo rumieniły się od wysiłku. Nagle sprzęt ciężki się zatrzymał, a kobieta zeskoczyła z siedzenia i udała się na tyły pojazdu. Pochyliła się nad przyczepioną maszyną, przez chwilę coś w niej majstrowała, po czym wróciła na miejsce i ruszyła z impetem. Wyglądała jak żywa reklama peerelowskiego hasła „Kobiety na traktory”. Miała krzepę jak facet w sile wieku.

– Skąd ona czerpie takie pokłady energii? – mruknęła do siebie Hanka. – Hm… głupie pytanie, pewnie z tego samego źródła co ja. Po prostu nie ma wyjścia. – Upiła łyk kawy i zamyśliła się na chwilę.

Właśnie w tym momencie uświadomiła sobie, że obie z Martyną znajdują się w podobnej życiowej sytuacji. Tak naprawdę same były odpowiedzialne za swoje rodziny, za opiekę nad dziećmi, za utrzymanie się na powierzchni. Hanna, choć miała męża, wiedziała, że może liczyć głównie na siebie. Martyna z kolei była rozwódką i jej eksmąż dawno temu wrócił, skąd przybył, z podkulonym ogonem. Została sama z dziećmi i kilkuhektarowym gospodarstwem odziedziczonym po rodzicach. Ekologicznymi sposobami uprawiała na zagonach swoje ukochane owoce. Miała bzika na punkcie poszukiwania starych odmian, ale i na krzyżowaniu nowych. O tych swoich jabłkach, gruszkach i całej reszcie mogła rozprawiać godzinami. Lecz Hanna była przekonana, że nie jest to czcza gadanina, bo jeśli Martynie coś przychodziło do głowy, było pewne, że lada miesiąc zamieni słowa w czyn. Hanka podziwiała sąsiadkę, choć nigdy jej o tym nie powiedziała, zresztą rzadko ze sobą rozmawiały. Przy takim nawale obowiązków obie nie miały czasu na zwykłe sąsiedzkie ploteczki, ale podświadomie wspierały się nawzajem. Kiedy trzeba było przygotować grunt na wiosnę w ogródku lub „uśpić” go na zimę, Hanka automatycznie kierowała swoje kroki do sąsiadki, a kiedy Martyna musiała odstawić duży transport owoców do przetwórni pod Sandomierzem, to właśnie Hannę prosiła, by doglądała jej dzieci.

– Jakoś musimy sobie radzić z naszą babską pomocą. Dla takich jak my nie ma taryfy ulgowej. – Pokiwała głową, zerkając jeszcze raz na Martynę. – No dobrze, czas wrócić do swoich wydumanych pasji. – Upiła łyk kawy. – Cholera, już wystygła. – Zmarszczyła brwi i ustawiła kubek na podłodze tuż przed grzejnikiem. Pobieżnie oceniła jego odległość od kanapy. Powinna dosięgnąć, kiedy już się usadowi na swojej leżance.

Podeszła do stolika i spod stosu książek wyciągnęła duży zeszyt formatu A4. Zebrała też luźno rozrzucone ołówki i z takim ekwipunkiem usiadła na kanapie. Pogładziła ją szorstką, spracowaną dłonią i zrobiła rozmarzoną minę. Czasem wciąż nie dowierzała, że ten mebel tu stoi. Pamiętała dzień, w którym zobaczyła go po raz pierwszy na wystawie dużego sklepu meblowego w centrum Kielc. Nie mogła oderwać od kanapy wzroku i zapragnęła jej całym sercem, jak jeszcze nigdy nie pragnęła żadnej rzeczy w swoim niemal czterdziestoletnim życiu. To było irracjonalne uczucie, ale w dwie sekundy powzięła postanowienie, że musi ją mieć. Oszczędzała na nią cały rok, dołożyła trzynastkę, a i tak mogła ją kupić tylko dlatego, że salon ją przecenił. Do dziś zmagała się z wyrzutami sumienia, bo przy trójce dzieci i mężu alkoholiku były inne, pilniejsze potrzeby, ale kanapy nie oddałaby za żadne skarby. Była symbolem pragnień, które Hanka skrywała głęboko, na dnie serca…

„Zabawne, tę kanapę również wtaszczyłam tutaj z pomocą Martyny” – przypomniała sobie. Wreszcie wzięła do ręki zeszyt i pierwszy z brzegu ołówek. Już miała się wygodnie ułożyć na kanapie, kiedy usłyszała ciche drapanie do drzwi. Wywróciła oczami i poszła otworzyć. Przed nią stała Golda i wesoło merdała ogonem. Gdyby mogła mówić, pewnie teraz powiedziałaby Hance: „Mam cię! Myślałaś, że się przede mną schowasz?”.

– Wchodź. – Kobieta machnęła zapraszająco ręką. – Ale nie licz na głaskanie. I tak straciłam pół godziny na bezsensowne gapienie się na Martynę. Uważaj na kawę. – Wskazała kubek stojący przed grzejnikiem.

Suczka popatrzyła na wielki pomarańczowy garniec w żółte wzorki i położyła się w bezpiecznej odległości od niego.

– No dobrze, a teraz mam nadzieję, że przez najbliższą godzinę świat o mnie zapomni. Może w tym czasie zdążę coś z siebie wykrzesać.

Usiadła po turecku na kanapie, przed sobą ułożyła zeszyt i nisko się nad nim pochyliła. To była jej ulubiona pozycja przy pisaniu. Milena pewnie skwitowałaby, że matka przyjęła pozycję południowego lotosu, ale Hanka nic sobie z tego nie robiła.

– Od czego by tu zacząć?

Wyjęła ze środka zeszytu luźną kartkę zapisaną swoim starannym drobnym pismem. To był pobieżny plan książki, którą zamierzała napisać. Sama do końca nie wierzyła, że to może się udać, ale na tę chwilę miała przynajmniej czym ukoić swoje skołatane nerwy.

Kiedy po raz pierwszy w głowie zaświtała jej myśl o napisaniu powieści, postanowiła, że zabierze się do tego fachowo. W jakimś mądrym amerykańskim poradniku dla przyszłych pisarzy przeczytała, że pisanie każdej powieści, zresztą każdej książki, trzeba zacząć od zrobienia skrupulatnego planu. Hanna z całą gorliwością starała się zastosować do tej rady, tyle że teraz nie wiedziała, jak wyjść poza sztywne ramy nakreślone przez samą siebie. Poza tym według poradnika część wstępna powieści powinna zawierać obiecującą charakterystykę głównych postaci. Musiała zaintrygować czytelnika na tyle, by nakłonić go do dalszego czytania. Tuż po tym powinien się pojawić kryzys w życiu głównego bądź głównych bohaterów, potęgowany licznymi przeszkodami, na przykład czyimiś intrygami…

– Boże kochany, jakie intrygi i jaki kryzys?! – wykrzyknęła tak, że Golda zerwała się na cztery łapy. – Leż spokojnie, to nie do ciebie. Albo jak chcesz, to porozmawiajmy. Ty będziesz udawać, że rozumiesz, co do ciebie mówię, a ja będę miała ten komfort, że ktoś jednak mnie słucha.

Suczka chyba już znała tę zabawę, bo usiadła dostojnie przed kanapą i z całą uwagą, na jaką potrafiła się zdobyć, wlepiła czarne ślepia w dużą postać właścicielki.

– W mojej książce nie będzie kryzysów, bo kryzysy to ja mam na co dzień – powiedziała z pełnym przekonaniem Hanka. – Ta powieść ma zaistnieć ku pokrzepieniu serc kobiet takich jak ja, czyli udręczonych życiem tudzież mężem. – Golda przekrzywiła głowę i słuchała dalej. – Moja główna bohaterka… Julia, takie wybrałam dla niej imię, będzie kobietą sukcesu. Wiesz, co to jest sukces? – Popatrzyła na psisko i machnęła ręką. – Skąd masz wiedzieć? Stoisz w hierarchii tego domu niżej ode mnie, na równi z innymi psimi podrzutkami. Za tobą są już tylko podrzucone koty. Przynajmniej tak uważa twój pan, a właściwie nasz pan. Jego zdaniem koty są gorszym gatunkiem niż psy, bo są od nich mniejsze i wydają cichsze dźwięki. Ja jednak myślę, że są po prostu inne, ale nie bierz tego do siebie. – Golda zrobiła zrezygnowaną minę i wykonała ruch, jakby chciała się położyć. – Siedź! – powiedziała twardo Hanka. – Wiem, że trochę zboczyłyśmy z właściwego tematu, ale już wracamy do sedna sprawy. A więc moje wielkie dzieło będzie historią młodej, dwudziestoparoletniej dziewczyny, absolwentki filologii polskiej, która swego czasu przeszła mi koło nosa – filologia, nie dziewczyna. Nieważne, to było wieki temu i nikt już o tym nie pamięta… oprócz mnie. Znów się oddalam od Julii. Julia ukończy studia na kieleckim uniwersytecie albo na Akademii Humanistycznej w Lubińcu, jeszcze się zastanowię, którą uczelnię wybrać. Następnie podejmie pracę w miejscowej gazecie, nieważne w jakiej dokładnie, bo przecież zaraz na początku książki ona tę pracę porzuci i pojedzie do stolicy robić oszałamiającą karierę w branży dziennikarskiej. Ciekawe, jacy będą ludzie, których tam spotka, i jakie będzie dokładnie to miejsce, w którym zdecydują się ją zatrudnić… – W połowie zdania przerwała monolog i przeniosła wzrok z Goldy na kartkę z planem. – No tak, ja już teraz powinnam wiedzieć, kogo spotka, jak będzie wyglądało biuro czy boks w pracy, w jakie ciekawe miejsca wyśle ją redakcja, z kim Julia przeprowadzi wywiady i jakie nagrody zgarnie za swoje zaangażowanie na dwieście procent. No i jeszcze pytanie, jak będzie wyglądało jej cukierkowe prywatne życie singielki, w kim się zakocha i takie tam… Jestem żałosna – jęknęła i uderzyła głową w kartkę z planem.

Siedziała tak dłuższą chwilę, aż poczuła, jak w jej gęste włosy zatapia się czyjś delikatny pyszczek. Wyprostowała się powoli, by nie wystraszyć nagłą reakcją psiej przyjaciółki. Golda stała oparta o kanapę na dwóch przednich łapach. Dobrze wiedziała, że na czerwoną kanapę nie może wchodzić, ale o te łapy pani chyba nie powinna się złościć, zwłaszcza teraz, kiedy patrzyła na nią z taką czułością. Ku zaskoczeniu Hanki suczka zaczęła tarzać głową po leżącym przed nią zeszycie i po luźnej kartce z planem. Nagle kobietę jakby olśniło.

– Dość tego! – Wstała i podeszła do okna, po czym znowu zwróciła się do psa. – Nie będzie żadnego planu, rozpisywania rozdziałów, scen czy czego tam jeszcze. Co to za przyjemność wiedzieć wszystko od razu! Będzie tak jak zwykle, spontanicznie, czyli, jak mówi Milena, „na żywioł”. Powieść napiszę takim samym sposobem jak wszystko, co napisałam do tej pory, to znaczy z dużą dawką niepewności tego, co przydarzy się głównym i drugoplanowym bohaterom. Niech robią, co chcą, niech żyją własnym życiem. No, może tylko jedna rzecz będzie pewna – Julii uda się wszystko, absolutnie wszystko. Mam nadzieję, że przez to nie stanie się nudziarą. Nie, na pewno nie, już moja w tym głowa. – Hanka zaczęła się przechadzać wzdłuż ściany z oknem, grzejnik nieco utrudniał swobodę tej przechadzki, ale starała się nie zwracać na to uwagi. – A ty, moja droga – znów zwróciła się do Goldy – możesz śmiało ugryźć mnie w kostkę, jeśli kiedykolwiek przyjdzie mi do głowy zaplanować choćby jedno zdanie mojej przyszłej powieści. A zresztą – spojrzała w łagodne oczy psa wlepione w nią z niezwykłą czułością – chyba i na to nie mogłabym liczyć z twojej strony. Ty na pewno wolałabyś odgryźć sobie ogon, niż przywołać mnie do porządku…

Dźwięk budzika przerwał Hannie przemowę.

– Już dziewiąta dwadzieścia?! – Kobieta rzuciła się, by wyciszyć urządzenie, bo jego sygnał zazwyczaj nastrajał Goldę do wycia. A jeśli już się rozkręciła, wyjący amok trwał co najmniej pół godziny, a po kilku sekundach dołączały również inne psy. – No już, cicho sza.

Wchodząc do kolorowego pokoju, Hanna zazwyczaj nastawiała budzik na godzinę, o której powinna go opuścić. Zanim wpadła na ten pomysł, niejednokrotnie zdarzyło się jej zasiedzieć zbyt długo na piętrze i potem musiała w nerwówce nadrabiać stracony czas. Chociaż ten czas nie był do końca spisany na straty. Może dzięki temu, że potrafiła się zaczytać bez pamięci w niektórych książkach albo kiedy sama pisała, tak bardzo wczuwała się w rolę opisywanych postaci, że udało jej się do tej pory nie zwariować. Przynajmniej na jakiś czas zapominała o swojej smutnej egzystencji i mogła być, kim chciała. Przeżywała przeróżne, fantastyczne sytuacje i ciągle stawała się kimś innym. Raz była kobietą sukcesu, innym razem żoną bogatego biznesmena, która pławiła się w luksusach, to znowu żyła w świecie francuskiej, artystycznej bohemy w przededniu wybuchu pierwszej wojny światowej. Poza dziećmi uważała swoją wyobraźnię na największy dar od losu. Przynajmniej tego jej nie poskąpił, skoro zawiódł na innych frontach. Z tego samego powodu uwielbiała też pisać, bo kiedy codzienność narzucała jej twarde, nieustępliwe reguły postępowania, pisząc, mogła popłynąć, znaleźć się w zupełnie innym miejscu, na co w realnym świecie nigdy nie mogłaby sobie pozwolić.

Teraz z dezaprobatą popatrzyła na czyste, niezapisane strony zeszytu. Nie tak to miało wyglądać. Planowała napisać przynajmniej dwie strony A4, a tymczasem kajet świecił pustkami. Nie miała jednak czasu, by się nad tym użalać. Wyłączyła grzejnik, przesunęła go pod ścianę na bezpieczną odległość od nielicznych mebli, podniosła z podłogi kubek i w towarzystwie Goldy poszła na dół.

Pospiesznie przebrała się w wyjściowe ubrania: spodnie dżinsowe i bluzkę kupione w zeszłym roku w sklepie z używaną odzieżą oraz wielki sweter zrobiony na drutach przez jej mamę kilka lat temu… Ta ostatnia część garderoby, równie mocno sfatygowana jak pozostałe, była dla Hanki droższa niż niejedno futro widziane na sąsiadkach podczas niedzielnego wyjścia do kościoła. Stary sweter był bowiem ostatnim bożonarodzeniowym prezentem, jaki dostała od swojej mamy.

Do dziś pamiętała moment, kiedy rozpakowała swoją paczkę wyciągniętą spod gigantycznej choinki w domu rodziców. Po części domyślała się, co może się w niej kryć. Mama bowiem rozdawała zazwyczaj upominki wykonane własnoręcznie. Na kilka miesięcy przed świętami rozpoczynała dzierganie na drutach, na szydełku, haftowanie, wyszywanie. W efekcie w wigilię Bożego Narodzenia obdarowywała najbliższych swetrami, szalikami, czapkami zrobionymi na drutach, haftowaną pościelą, serwetami wydzierganymi szydełkiem. Hanna, przymierzając ten gigantyczny sweter, uśmiechała się wówczas pobłażliwie, bo była święcie przekonana, że takich swetrów otrzyma jeszcze kilka tuzinów przy okazji kolejnych Gwiazdek. Ach, gdyby wiedziała, że ten będzie ostatni, zachowałaby się zupełnie inaczej. Tamto Boże Narodzenie było też ostatnim zgodnym Bożym Narodzeniem między nią a jej siostrą, Joanną. Potem wszystko ułożyło się nie tak, jak powinno.

– Było minęło i już nie wróci – szepnęła do siebie, gładząc sfilcowaną powierzchnię.

Włożyła ciężkie trzewiki i wyszła do ganku. Tam chwyciła pokaźne worki z suchą karmą dla psów i kotów i udała się z nimi przed dom. Napełniła stojące na ziemi psie miski oraz kocie ustawione wyżej, na stole pod oknem dziecięcego pokoju. Obmyśliła takie rozwiązanie zaraz po tym, kiedy zauważyła, że niektóre psy podjadają kocie jedzenie. Golda oczywiście w całej swojej wytworności nigdy nie zniżyła się do takiego poziomu, ale pozostałe psy najwyraźniej nosiły w sobie wspomnienie głodu i nieraz próbowały się najeść na zapas.

Pospiesznie odstawiła worki do ganku, zamknęła drzwi i wydeptaną ścieżką ruszyła do furtki.

– Pilnujcie domu – rzuciła jeszcze przez ramię do bandy podrzutków, po czym starannie zaryglowała wejście na posesję.

 

***

 

Zapowiadał się słoneczny dzień. W Zielonym Kamieniu złota polska jesień zagościła na dobre, toteż Hanka ucieszyła się z krótkiej przechadzki.

Kiedy dotarła na rynek, ledwie minęła dziesiąta. Pracę zaczynała dokładnie o dziesiątej trzydzieści, miała więc trochę wolnego czasu w zapasie. „Może by tak wstąpić na chwilę do biblioteki” – pomyślała. Dawno temu pogodziła się z tym, że to miejsce przyciąga ją jak magnes, i nie było sensu z tym walczyć. Biblioteka, podobnie jak wszystkie poważne instytucje w Zielonym Kamieniu, z wyjątkiem kościoła i szkoły, mieściła się przy rynku. Był to całkiem spory budynek pomalowany na żółty, słoneczny kolor, przed którym ustawiono wielkie donice pełne kwitnących pelargonii. Nieodmiennie od dwudziestu lat biblioteką rządziła Regina Radziejowicz, naczelna miejscowa stara panna.

Hanka weszła do budynku. Nieraz zdarzało jej się przychodzić do biblioteki i nawet pół godziny buszować wśród regałów, lecz dziś nie miała na to czasu, chciała szybko i konkretnie załatwić swoje sprawy i udać się do szkoły. Bibliotekarki nie było przy biurku, za to kilku stałych bywalców zajmowało stoiska komputerowe, a pozostali, siedząc na fotelach, czytali codzienną prasę.

– Dzień dobry – prawie zakrzyknęła.

– Dzień dobry – odpowiedzieli chórem.

– Czy ktoś widział panią Reginę?

– Dżina jest na antresoli. – Jeden z czytelników wskazał kciukiem do góry.

Wzrok Hanki powędrował pod sam sufit. Na otwartym półpiętrze, czymś w rodzaju gigantycznego balkonu obiegającego wokół całe pomieszczenie, kręciła się Regina. Tylko ona miała bezpośredni dostęp do książek na górze, bo i były to książki szczególne, niektóre wydane na długo przed wybuchem drugiej wojny światowej. Poza tym na wielkim balkonie Regina ulokowała również drogie naukowe dzieła oraz pozycje bardzo sfatygowane, których nie miała serca się pozbywać. I chociaż zdawała sobie sprawę, że kiedyś będzie musiała usunąć z zasobów bibliotecznych zaczytane staruszki, bo wolne miejsce na nowo zakupione książki kurczyło się w zastraszającym tempie, to wciąż odwlekała ten moment. Były też pozytywne strony takiej sytuacji. Przez takie, a nie inne podejście bibliotekarki biblioteka w Zielonym Kamieniu sprawiała nadzwyczajne wrażenie. Wszystkie bowiem ściany od podłogi po wysoki sufit zabudowane były grubymi dębowymi regałami, które dawały schronienie tysiącom książek. Pomieszczenie wypełniał charakterystyczny zapach starego papieru, ale i świeżej farby drukarskiej. To miejsce było cudownym połączeniem przeszłości z tym, co dopiero miało nadejść. Przynajmniej tak je widziała Hanka. Wielki balkon zawsze pobudzał jej wyobraźnię i przywodził na myśl minione czasy. Teraz jednak, rozglądając się za Reginą, musiała powściągnąć wodze fantazji, bo nie przyszła tu dziś po nowe wizje, ale po coś zupełnie innego. Czas naglił, a Regina zdawała się jej nie zauważać. Przechadzała się z naręczem książek tam i z powrotem, wtykając je co chwilę w różne miejsca na gigantycznych regałach. Hanna postanowiła dłużej nie zwlekać i weszła pospiesznie na drewniane półpiętro. Kiedy podeszła do bibliotekarki i delikatnie dotknęła jej ramienia, tamta raptownie odwróciła się do niej, wytrzeszczając przy tym oczy ze zdziwienia.

– Cześć, Reniu – powiedziała lekko Hanka. – Chciałam cię zapytać…

– Zmykaj stąd – syknęła nagle Regina.

– Proszę?! – Tym razem Maruszakowa zrobiła wielkie oczy.

– Zmykaj na dół, mówię. Jeśli ludzie zobaczą, że cię tutaj wpuściłam, nie dadzą mi spokoju. Wszyscy będą chcieli tu włazić i miętosić w swoich łapach te cenne zbiory.

– Ja tylko chciałam…

– Wiem, co chciałaś. A teraz z łaski swojej załóż czapkę niewidkę i postaraj się wrócić na dół tak, aby nikt nie zauważył, że tu byłaś. Ja zejdę zaraz za tobą.

Hannie nie pozostało nic innego, jak wykonać rozkaz. Odwróciła się na pięcie, starając się jak najciszej przejść po drewnianym podeście, co nie było wcale łatwe. Miała na sobie ciężkie buty, zresztą sama też piórkiem nie była, toteż stare deski skrzypiały przy każdym jej ruchu.

– Czapka niewidka – mruczała do siebie – też coś. Niezauważalnie to mogą się przemieszczać takie niewyrośnięte zasuszone liliputy jak Regina. – Hanna zerknęła przez ramię. Bibliotekarka stała nieruchomo i nadal patrzyła na nią, groźnie mrużąc oczy.

Kiedy zeszła na pierwszy poziom, odetchnęła z ulgą. Wszyscy obecni w bibliotece byli pochłonięci swoimi zajęciami i nikt nie zwracał na nią uwagi. Po chwili na parterze pojawiła się także Regina.

– Och, Haniu – powiedziała nieco za głośno – jak miło cię widzieć. Dobrze, że do mnie zajrzałaś, mam dla ciebie coś ­ciekawego.

Hanka nie miała czasu ani ochoty komentować odgrywanej przed chwilą sceny. Jakby nigdy nic stanęła przed biurkiem Reginy i czekała na to, co tamta jej obiecała. Kilka dni wcześniej spotkały się w sklepie i Maruszakowa dowiedziała się, że bibliotekarka zakupiła książki, które mogłyby ją zainteresować. Co by nie powiedzieć, Regina bardzo angażowała się w swoją pracę. Znała na pamięć gusta i preferencje osób, które odwiedzały bibliotekę. Hanka wiedziała również, że bibliotekarka przy całej swojej oschłej powierzchowności małymi kroczkami próbowała rozbudzać miłość do książek i czytania wśród miejscowych. Radziejowicz była święcie przekonana, że każdy, ale to każdy człowiek może odnaleźć w książkach coś, co rozpromieni jego szarą egzystencję. Chodziło jedynie o to, by trafił na odpowiedni tytuł, autora lub gatunek.

– Już moja w tym głowa – zwykła mówić – by te dwie zagubione istoty postawić na swojej drodze.

Mówiąc o istotach, miała na myśli i ludzi, i książki, bo w jej mniemaniu te drugie w jakimś stopniu były żywe. Hanka dostrzegała w takim podejściu cień fanatyzmu, a może tylko dziwactwa, ale musiała przyznać, że ta pięćdziesięcioczteroletnia kobieta z głębokim poczuciem misji była wzorowym łącznikiem między światem książek a ludźmi. To ona swego czasu podsunęła Hance opracowanie napisane dość przystępnym językiem o życiu codziennym polskich artystów żyjących w czasach międzywojnia. Ta niepozorna książeczka rozbudziła w Hance ciekawość tamtego okresu i od tamtej pory czytała na ten temat wszystko, co wpadło jej w ręce.

Z czasem też relacja Hanki z miejscową bibliotekarką stała się na tyle serdeczna, że Maruszakowa ośmieliła się ją poprosić, by przy kolejnych zakupach wzięła pod uwagę również jej zainteresowania. W efekcie w każdej dostarczonej do biblioteki paczce czekało na Hankę coś miłego.

Teraz z niecierpliwością patrzyła, jak bibliotekarka wyciąga ze swojego gigantycznego biurka całkiem pokaźny stosik nowiutkich książek.

– Dla ciebie. – Przesunęła książki w kierunki Maruszakowej. – Świeżuteńkie. Dostałam je kilka dni temu i wczoraj na wariata wprowadzałam do komputera, a wszystko po to, byś je mogła wypożyczyć bez najmniejszej zwłoki.

Hanka przysiadła na krześle przy biurku i zaczęła po kolei przeglądać nowości. Wszystkie pisane jakby specjalnie dla niej: o życiu codziennym mieszczan w drugiej Rzeczypospolitej, o kawiarniach i restauracjach tamtego okresu, o kulturze materialnej ocalałych dworków i na koniec o przedwojennych świątecznych obyczajach.

– Regina, jesteś wielką kobietą – szepnęła Maruszakowa.

– Doprawdy? A przed chwilą byłam liliputem. – Uśmiechnęła się tajemniczo.

– Liliputy też potrafią być wielkie, w przenośni oczywiście.

– I do tego mają słuch absolutny – powiedziała z odrobiną złośliwości. – W tym nierozpakowanym pudle – wskazała kartonowe pudełko stojące za jej biurkiem – mam jeszcze dwie książki, które mogłyby cię zainteresować. To biografie dwóch kontrowersyjnych artystek międzywojnia. Jedna była malarką, druga pisarką i… nic więcej ci nie powiem. Idź i żyj w niepewności.

– Nawet gdybym chciała, nie mam czasu cię podpytywać. Muszę lecieć.

– W porządku. Masz w co spakować książki?

– Niestety, nie wiedziałam, że jest ich aż tak dużo.

Regina po raz kolejny zaczęła grzebać w czeluściach swojego biurka i po chwili wyjęła sporą płócienną torbę. Szybko schowała lektury do środka i wręczyła je Hance.

– Proszę bardzo. Siatkę możesz oddać jutro.

– Pewnie, zajrzę o tej samej porze co dziś. Do zobaczenia – powiedziała Maruszakowa i wybiegła z biblioteki.

Do szkoły dotarła punktualnie o dziesiątej trzydzieści. Z zadyszką wpadła do kanciapy woźnych.

– Dobry Boże! – Danusia powitała ją okrzykiem. – Już się bałam, że coś się stało!

– Bo pierwszy raz nie przyszłam do pracy za wcześnie?

– Zawsze przychodziłaś.

Była naprawdę zdenerwowana. Hance zrobiło się jej żal. Zdała sobie sprawę, że w ostatnim czasie musiała jej doskwierać samotność. Danusia miała co prawda córkę, ale ta od lat mieszkała w Warszawie, tam ułożyła sobie życie, pracowała na wysokim stanowisku w jakimś banku, a wolny czas, o ile taki w ogóle miała, poświęcała mężowi i dzieciom. Z matką widywała się trzy razy w roku – na święta i raz w wakacje. Hanna zastąpiła jej poniekąd pustkę po własnym dziecku, z czego sprawę zdała sobie dopiero dzisiaj. Ich szesnastoletnia „służbowa” znajomość niewątpliwie przerodziła się w przyjaźń.

– Dobrze, już dobrze – powiedziała Maruszakowa. – Zasiedziałam się trochę w bibliotece. Tak naprawdę to w ogóle nie powinnam tam była wchodzić. Miałam za mało czasu.

– Ach, niech zgadnę, czym wypchana jest ta płócienna torba. – Starsza woźna zrobiła udawaną zamyśloną minę. – Czyżby książkami?

– Przestań. – Hanka mimowolnie uśmiechnęła się pod nosem.

– Wiesz, że to jest uzależnienie. I widzę, jak wywracasz oczyma. Jesteś smarkulą, nie wypada się tak zachowywać.

– Przypominam, że mam trzydzieści osiem lat.

– A ja pięćdziesiąt pięć i co z tego wynika?

Hanna tylko wzruszyła ramionami, bo sama nie wiedziała, do czego ta rozmowa prowadzi. Jej koleżanka machnęła ręką.

– Nieważne. Powiedz lepiej, kiedy zamierzasz to wszystko przeczytać.

– Nie wiem. Coś wymyślę. Wieczory są coraz dłuższe.

– Ale tobie nie ubywa przez to obowiązków.

– Zawsze możesz poczytać za mnie.

– Bardzo zabawne. Od kiedy zrobiłaś się taka złośliwa?

– Przepraszam. – Hanka przysiadła na krześle obok Danuty. – Adam jutro wraca. Trochę się tego boję.

– Ale wróci i wyjedzie, prawda?

– Nie sądzę. Wraca sam, nie z całą ekipą. Chyba znów rzucił pracę.

– Hm. To rzeczywiście niewesoło. Ale może znajdzie następną. – Danusia dokładała wszelkich starań, by jej głos zabrzmiał optymistycznie, ale trochę nie wyszło.

– Przed zimą pewnie nie znajdzie. Jeśli już, to dopiero na wiosnę.

– Czy to znaczy, że… – Nie znalazła odpowiednich słów, by wyrazić swoje obawy i nie zasmucić przy tym Hanki.

– Dokładnie znaczy to, o czym myślisz – odparła tamta. – I dlatego od wczoraj staram się wypełnić po brzegi każde dziesięć minut, by tylko nie rozmyślać o tym wszystkim.

– Słuszna metoda.

– Jedyna z możliwych na tę chwilę, więc trzeba się brać ostro do pracy.

Wstała z krzesła, chwyciła zmiotkę z szufelką i wyszła na korytarz.

 

***

 

Szkoła powoli pustoszała, kiedy Hanka postanowiła przystąpić do poważniejszych zadań. Musiała wyszorować i wypastować podłogi w dwóch klasach, kolejne dwie zostawiła sobie na jutro. Poza tym dzisiaj miała posprzątać mały gabinet wuefistów przy sali gimnastycznej oraz toalety, ale z tym trzeba było zaczekać, aż skończą się wszystkie zajęcia. Zupełnie jej to nie martwiło, bo i tak miała co robić. Właśnie kończyła zmywać podłogę w pierwszej sali, kiedy w drzwiach pojawiła się Danusia.

– Przyniosłam ci klucz do gabinetu przy sali gimnastycznej. Siedzi tam jeszcze pani Monika i wypełnia jakieś formularze, ale powiedziała, że powinna skończyć w ciągu najbliższej ­godziny.

– W porządku. Zajrzę tam przed siedemnastą.

– No dobrze. To ja już idę. Muszę zbierać siły przed piątkiem, wtedy to ja będę szorować i pastować swój przydział. Będzie po czym wypoczywać w weekend.

– To rzeczywiście ogromny plus – roześmiała się Hanka.

– W rzeczy samej. Pamiętaj o dzwonkach – powiedziała na odchodne. – Do jutra.

– Do jutra – odparła Hanna i zabrała się za szorowanie. – A czy ja kiedykolwiek zapomniałam o dzwonkach? Też coś – mruknęła do siebie i mocniej przycisnęła szczotkę do drewnianej podłogowej klepki.

Tak jak obiecała Danusi, przed siedemnastą udała się do skrzydła z salą gimnastyczną. Po drodze zastanawiała się, jaki przyjemny zapach wypełnia dziś gabinet wuefistów. Od momentu kiedy pani Monika podjęła pracę w szkole i zaczęła urzędować w „kanciapie” przy sali gimnastycznej, to małe pomieszczenie wypełniała subtelna woń dobrych perfum. Hanka była przekonana, że były oryginalne, a nie żadne tam podróbki. Co nieco o tym wiedziała, choć nikt nie podejrzewałby akurat jej o taką wiedzę. Ale Hanka miała swoją słodką tajemnicę. Czasem podczas wyjazdów do miasta, Lubińca lub Kielc, lubiła „zaszaleć” i pozwolić sobie na luksusowe czasopismo dla pań pod tytułem „Kobieta Sukcesu”. Cena tego pisma jak na możliwości finansowe Hanki była dosyć wysoka, ale raz na kilka miesięcy mogła sobie pozwolić na przyjemność za osiem złotych. Uwielbiała w ten sposób podpatrywać życie kobiet, które własną pracą bądź z czyjąś pomocą osiągnęły w życiu sukces. Za ich pośrednictwem Hanka poznawała niedostępny dla niej fascynujący świat. Wszystko w nim było piękne, eleganckie, wysmakowane. Tam nie było miejsca na tandetę czy bylejakość w jakiejkolwiek dziedzinie. Nawet reklamy zajmujące całkiem sporą powierzchnię pisma wprawiały ją w zachwyt. I to właśnie dzięki nim potrafiła odróżnić dobre perfumy od tych byle jakich. Bardzo często do stron z reklamami perfum dołączane były maleńkie koperty z grubego błyszczącego papieru, w których ukryto perfumowane bibułki. Od ich zapachu Hance nieraz kręciło się w głowie. Nigdy nie wyrzucała pachnących elementów. Wszystkie tego typu próbki, razem z zakupionymi po kryjomu numerami „Kobiety Sukcesu”, przechowywała w szarym pudle schowanym głęboko w czeluściach czerwonej kanapy.

Ostatnio Hanka rozpoznała jeden z tych zapachów w pokoju dla nauczycieli wychowania fizycznego. Tamtego dnia sprzątała gabinet trochę dłużej, by móc się nacieszyć tą wonią. „Ciekawe, jakich perfum użyła dziś pani Monika” – przebiegło jej przez głowę. Włożyła klucz do zamka i starała się go przekręcić, ale nie mogła, drzwi najwyraźniej były otwarte. Delikatnie zapukała, lecz nikt nie odpowiedział. Wszystko wskazywało na to, że nauczycielka zapomniała je zamknąć. Hanka nacisnęła więc klamkę i energicznie weszła do środka. To, co zobaczyła, zaskoczyło ją tak bardzo, że z trudem utrzymała w ręku wiadro z wodą. Pani Monika siedziała przy biurku dziwnie przygarbiona, co jeszcze bardziej spotęgowało zdziwienie Hanki, bo ta młoda wuefistka nigdy się nie garbiła. Nad nią nadzwyczaj nisko pochylał się… pan dyrektor. Jego policzek prawie dotykał policzka dziewczyny, prawą rękę trzymał na jej ramieniu, a właściwie na jej szyi. Chyba jeszcze przed chwilą mówił coś ściszonym głosem, ale kiedy się zorientował, że w gabinecie pojawił się intruz, zamilkł i raptownie się wyprostował. Przymrużył niebezpiecznie oczy i zacisnął usta. Mrużenia oczu i zaciskania ust pana dyrektora bała się cała szkoła, więc i Hance zrobiło się teraz gorąco.

– Pani Hanno, czy nikt nigdy pani nie powiedział, że przed wtargnięciem do cudzego gabinetu należy zapukać?!

– Najmocniej przepraszam. Ja… ja… – Woźna nie mogła oderwać wzroku od zgarbionej dziewczyny. Monika siedziała nieruchomo, na jej kamiennej twarzy nie drgał nawet jeden mięsień, w dziwnym skupieniu patrzyła w jakiś punkt przed sobą. – Ja… pukałam, panie dyrektorze.

– Tylko jakoś nikt tego pukania nie słyszał – wysyczał.

– Może rzeczywiście zapukałam za cicho. Jeszcze raz przepraszam, przyjdę później. – Hanna zaczęła się powoli wycofywać, ale trochę niezdarnie jej to szło, bo kij od mopa zaczepił się o klamkę.

– Niech już pani zostanie. Sam zaraz wyjdę. Te zawody to i tak złożona sprawa, potrzeba więcej czasu, by to przemyśleć i przedyskutować. Ale następnym razem zajmiemy się tym w moim gabinecie, żeby nikt nam nie przeszkadzał. – Wymownie spojrzał na Hankę. – Prawda, pani Moniko?

Nauczycielka nic nie odparła, tylko bezwiednie pokiwała głową.

– Zatem do widzenia. – Nie czekając na odpowiedź, wyszedł z pokoju.

– Do widzenia – mimowolnie powiedziała Hanka.

Ostrożnie podeszła do skulonej dziewczyny.

– Pani Moniko, czy wszystko z panią w porządku? – zapytała i delikatnie dotknęła jej ramienia, na co tamta raptownie podskoczyła. Hanka instynktownie się cofnęła i nerwowo zamrugała oczyma. Wuefistka, jakby wybudzona z odrętwienia, z prędkością światła zaczęła pakować do sportowej torby formularze i inne dokumenty. Kiedy już niedbale upchnęła wszystko do środka, chwyciła spory notatnik leżący na biurku i wybiegła bez słowa. Hanka, będąc nadal w niemałym szoku, tkwiła jeszcze jakiś czas pod ścianą, po czym podeszła do biurka i ciężko opadła na krzesło. Próbowała poukładać sobie w głowie to, co widziała przed chwilą, ale kiepsko jej szło. Jednak mimo wielu niejasności jednej rzeczy była pewna – dziś w gabinecie wuefistów nie wyczuwała subtelnych kobiecych perfum, w powietrzu natomiast unosił się ciężki zapach dezodorantu dyrektora.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

Copyright © by Justyna Grosicka, 2021

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2022

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2022

 

Projekt okładki: PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Zdjęcia na okładce: © Willyvend/Dreamstime.com

 

Redakcja i korekta: Sylwia Chojecka/Od słowa do słowa

Skład i łamanie: Tomasz Chojecki/Od słowa do słowa

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8195-997-1

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe