Plac Literacki 7 - Justyna Grosicka - ebook + audiobook + książka

Plac Literacki 7 ebook i audiobook

Grosicka Justyna

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Gdzieś w Górach Świętokrzyskich leży Lubiniec, w którym historia i pamięć o latach minionych przeplatają się ze współczesnością. Tutaj czas płynie nieco wolniej niż choćby w pobliskich Kielcach. Dawno temu Joanna Zatorska ukochała to miasto całym sercem, dziś wraca do niego po latach, by podnieść się z rozpaczy po stracie męża. Jeszcze nie wie, jakie niespodzianki szykuje dla niej w tym miejscu przewrotny los. Za jej sprawą przy placu Literackim 7 powstanie wielka księgarnio-kawiarnia „Boston”, w której spotka się plejada oryginalnych postaci. Ludmiła, Matylda, Teresa, Elżbieta – każda z nich wniesie do życia Joanny własną historię. Czy Zatorska odnajdzie bezpieczną przystań w ukochanym mieście? Czy przyjaciel z dawnych lat pomoże jej oswoić się z osobistą tragedią? I jaką rolę odegrają tu zabytkowa fontanna oraz starsi państwo Zofia i Klemens?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 486

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 50 min

Lektor: Joanna Domańska
Oceny
4,4 (74 oceny)
48
16
6
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka ❤️ Mam nadzieję że będzie ciąg dalszy
30
ewkaj

Nie oderwiesz się od lektury

Historia dwóch sióstr --Joanny / ,,Plac Literacki7,,/ i Hanki /,, Dom z kamienia,,/ Świetnie napisane poruszają ważne sprawy małych miejscowości jak rola kobiet i ich życie.Polecam!
20
agunia1981

Nie oderwiesz się od lektury

cudownie pachnąca miłością i sernikiem...
20
AnnaC1998

Nie oderwiesz się od lektury

piękna historia tak jak i w pierwszej części
10
AlicjaSkladnik

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo ciekawa
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

 

 

Taksówka sunęła powoli ulicami Lubińca. Joanna Zatorska oparła głowę o chłodną szybę auta i w zamyśleniu obserwowała mijane po drodze ulice. Kiedyś kochała to miasto, a dziś z trudem je rozpoznawała. Gdy opuszczała Lubiniec zaraz po studiach, w tym miejscu rozciągały się pola porośnięte chaszczami, a teraz wyrosły na nich mieszkalne osiedla. Gdzieś pośród nich był jej nowy dom.

Kierowca ostrożnie skręcił w lewo. Zatorska pomyślała, że tutaj wszystko toczy się innym tempem niż w Warszawie, nawet taksówki jeździły przepisowo, pięćdziesiąt na godzinę.

– Jesteśmy na miejscu – powiedział po chwili mężczyzna.

– Już?

Nie chciała wysiadać z tego auta. Zupełnie nie była gotowa na tak zwaną nową drogę życiową, która gdzieś tutaj się na nią czaiła. Miała nadzieję, że podróż z dworca na miejsce zajmie trochę więcej czasu, ale to przecież Lubiniec, wszędzie blisko.

– Tak, proszę pani – odparł. – Dziesięć złotych się należy.

Zastygła na chwilę w bezruchu. Już miała zapytać, czy to żart, bo w stolicy za tę trasę zapłaciłaby przynajmniej trzy razy tyle, ale w ostatniej chwili się powstrzymała.

Wyjęła kartę z torebki i zbliżyła do terminala. Kiedy transakcja została zaakceptowana, Joanna z lekkim ociąganiem wysiadła z taksówki. Kierowca również wyszedł na zewnątrz, wyjął walizkę pasażerki z bagażnika i postawił ją na chodniku.

– Dziękuję. – Zatorska uśmiechnęła się uprzejmie.

– Bardzo proszę. Życzę pani miłego dnia.

– Wzajemnie – odparła.

Ukłonił się lekko i wrócił do samochodu. Po chwili ruszył w drogę powrotną. Kobieta obserwowała pojazd do momentu, aż zniknął za zakrętem. Została sama. Przez kilka sekund stała nieruchomo. Pod powiekami poczuła lekkie pieczenie. Zamrugała i wzięła głęboki oddech. „Sama” – to słowo od sześciu miesięcy towarzyszyło jej każdego dnia, w każdej godzinie. Jeszcze raz zerknęła na ulicę, jakby w nadziei, że taksówkarz wróci i cudownym sposobem zabierze ją do poprzedniego życia, lecz jezdnia była pusta.

Rozejrzała się dookoła. Przed nią rozpościerało się niewielkie ogrodzone osiedle. Miało nieco niższą zabudowę niż mijane po drodze bloki, ale za to było bardziej eleganckie. Z torebki wyciągnęła pęk kluczy. Dostała je jeszcze w Warszawie od prawnika, który zaprosił ją na indywidualną rozmowę już po odczytaniu testamentu. To wtedy poznała szczegóły otrzymania tego niedorzecznego podarunku od zmarłego męża. Chciał jej zrobić ostatnią, miłą niespodziankę. Było nią mieszkanie w mieście, które kiedyś tak bardzo lubiła. Tyle razy opowiadała Bartkowi o Lubińcu, ale jakoś nie składało się, żeby wspólnie tu przyjechać. Teraz przybyła tu sama i tylko dlatego, że prawnik tak bardzo nalegał. Od śmierci Bartosza minęło pół roku. Przez ten czas mecenas sprawował formalną pieczę nad lokum, lecz teraz Joanna musiała przejąć pałeczkę nad bądź co bądź swoją własnością. Tyle że to była ostatnia rzecz, na jaką miała ochotę.

– Dlaczego mi to zrobiłeś? – szepnęła do siebie, gapiąc się bezradnie na pęk kluczy. – Przecież wiesz, jak bardzo nie lubię niespodzianek.

Myślami wróciła do ich warszawskiego apartamentu. Wiele by dała, aby zagrzebać się z powrotem w pościeli w ich wspólnej sypialni i spać… Po prostu spać.

– Przepraszam. Wchodzi pani? – usłyszała za plecami zniecierpliwiony głos.

Obejrzała się ostrożnie. Tuż za nią stała kobieta około trzydziestki. Przed sobą dzierżyła szeroki wózek, w którym smacznie spało dwoje dzieci, zapewne bliźnięta. Rumieńce na twarzy ich matki świadczyły o sporym wysiłku.

– Proszę wybaczyć, że ponaglam, ale lada chwila się obudzą, a ja w tym czasie wolałabym być już w domu.

– Jasne, tylko nie wiem, który klucz.

– Ten niebieski chip.

– Ach chip… – Zbliżyła niebieski element do czujnika, a furtka momentalnie ustąpiła. – Bardzo proszę.

Weszła pierwsza i przytrzymała drzwi tak, by kobieta mogła swobodnie wjechać wózkiem.

– Dziękuję. To naprawdę pilna sprawa.

– Nie ma problemu.

– Pani do kogoś konkretnego?

– Do siebie. – Joanna odparła bez namysłu, na co tamta tylko zmarszczyła czoło. Chyba chciała o coś dopytać, lecz w tej samej chwili usłyszała ciche kwilenie noworodka, które z każdą kolejną sekundą wchodziło na wyższe tony, by wreszcie zmienić się w podwójny ryk.

– Muszę już iść – powiedziała i pognała w kierunku klatki.

– Do zobaczenia – odparła Zatorska bardziej do siebie niż do sąsiadki.

Korzystając z okazji, że została sama, postanowiła rozejrzeć się dookoła. Blok miał kształt litery U. Pośrodku dużego podwórka mieścił się plac zabaw, a wokół niego ustawione były ławki. Zapewne w lecie oblegały je matki, obserwując swoje pociechy, ale teraz stały puste. „To jeszcze jedna rzecz, której nie zdążyliśmy zrobić, nawet nie spróbowaliśmy” – pomyślała. Temat dziecka pojawił się w ich związku jakieś dwa lata po ślubie, ale zawsze było „coś”. Jeszcze remont mieszkania, jeszcze ostatni kontrakt, jeszcze jedne dalekie wakacje, a potem przyszła choroba Bartka i liczyło się tylko przetrwanie.

– A teraz nie liczy się już nic – wyszeptała i szybko odwróciła się plecami do piaskownicy.

Energicznym krokiem ruszyła w kierunku klatki schodowej. Po raz kolejny z irytacją zerknęła na komplet kluczy.

– Więcej ich nie było? – Żałowała, że nie opisała ich w gabinecie prawnika, ale wtedy nie miała do tego głowy. Kątem oka zauważyła zamontowany czujnik. – Czyżby to było takie proste? – Zbliżyła do niego chip i drzwi ustąpiły. – Brawo. Po prostu sukces.

W obszernym holu mieściła się portiernia. Teraz siedziała w niej brunetka w średnim wieku i z uwagą przyglądała się Joannie, kiedy ta zdezorientowana patrzyła na drzwi trzech wind. Nie miała pojęcia, w którym skrzydle znajduje się jej mieszkanie.

– Dzień dobry. Którą windą dojadę do lokalu trzydzieści trzy?

– Tą na wprost.

– Dziękuję. – Udała się do niej pospiesznie, by uniknąć jakichkolwiek pytań.

Blok był w miarę nowy, zaledwie kilkuletni, toteż wszystko wyglądało tutaj świeżo, a duże przestrzenie były zupełnie odmienne od klaustrofobicznych klatek i korytarzy tak charakterystycznych dla starego budownictwa.

Na trzecim piętrze Zatorska bez problemu znalazła właściwe drzwi, lecz kiedy stanęła przed nimi, zawahała się przez chwilę. Przyłożyła dłoń do ich powierzchni i zastygła na kilka sekund. Po przekroczeniu progu tego mieszkania już nie będzie odwrotu. Do tej pory pielęgnowała w sobie myśl, że wciąż może zrzec się spadku i pozostać w Warszawie, ale to oznaczałoby, że nie uszanowała ostatniej woli Bartka, a na to nie potrafiła się zdobyć. Stała więc teraz w tym obcym miejscu i starała się nie rozmyślać nad absurdem tej sytuacji. Zaraz miała wkroczyć do własnego, ale jakże obcego życia.

– Dość tego – powiedziała z irytacją i zdecydowanym ruchem włożyła klucz do zamka. Tym razem przynajmniej nie miała problemu z jego wybraniem, bo do solidnych, antywłamaniowych drzwi pasował tylko jeden, największy.

W przedpokoju powitał ją przyjemny chłód i zapach nowych, drewnianych mebli. Rozejrzała się z ciekawością. W głąb mieszkania prowadził krótki, ale szeroki korytarz. Ruszyła nim dalej, zostawiwszy walizkę zaraz przy drzwiach. Pokój, w którym się znalazła, powinien chyba pełnić funkcję salonu, lecz teraz stał zupełnie pusty. Nie było w nim nawet jednego krzesła.

Joanna powiodła wzrokiem po nieumeblowanej przestrzeni, po czym przeszła przez oszklone drzwi prowadzące do kuchni.

Kiedy stanęła w progu, zamarła na dłuższą chwilę. Po kilku sekundach zorientowała się, że drży i jeśli natychmiast nie usiądzie, będzie źle. Osunęła się więc na najbliższe krzesło w zasięgu wzroku i z osłupieniem rozglądała się dookoła. To była kuchnia jej marzeń, duża, w prowansalskim stylu. Dokładnie taka, jaką widziała w pięknym domu na południu Francji. Pojechali tam z Bartkiem na konferencję organizowaną przez korporację, w której pracował. Firma, zamiast pokoi w luksusowym hotelu, wynajęła dom dla swoich pracowników, którzy mogli zabrać ze sobą współmałżonków.

Joanna przypomniała sobie, że walczyła wtedy o urlop w pracy jak lwica, ale było warto. Przeżyli cudowny tydzień, a jedną z wielu rzeczy, jaką zapamiętała z tamtego wyjazdu, był zachwyt nad lekkim, typowo francuskim wyposażeniem domu, który zajmowali. Ale ze wszystkich pomieszczeń jej zdaniem najwspanialsza była kuchnia. Oczywiście podzieliła się wtedy swoim zachwytem z Barkiem, tak jak dzieliła się z nim prawie każdym przemyśleniem, a on jak zawsze wysłuchał jej z uwagą. Nie wiedziała tylko, że był aż tak uważny. Teraz obserwowała niemal wierną kopię tamtej przestrzeni. Te same jasne fronty szafek kuchennych, te same wiklinowe kosze i szklane słoje na przyprawy, ten sam odcień posadzki imitującej jasne drewno i wreszcie te same sosnowe blaty i spory stół. Do tego roleta rzymska w kolorze spokojnego, pudrowego różu. Uśmiechnęła się na jej widok. W tamtej kuchni roleta miała kolor lawendowy, lecz ona nigdy nie przepadała za fioletem, o czym Bartosz doskonale wiedział. „Jak on był w stanie to wszystko zapamiętać i przekazać komuś, kto projektował to wnętrze?” – pomyślała z niedowierzaniem.

Popatrzyła na fikuśny kran i poczuła ogromne pragnienie, lecz od razu uświadomiła sobie, że w swojej niefrasobliwości nie zabrała nawet jednego kubka. Wstała i z ociąganiem wróciła do przedpokoju, gdzie wciąż czekała na nią nierozpakowana walizka. W środku powinna być butelka z wodą mineralną. Otworzyła bagaż i zaczęła przekładać podręczne rzeczy. Kiedy wreszcie odnalazła butelkę, opróżniła jej zawartość do dna. Poczuła znajome ssanie w żołądku. Jak zwykle je zlekceważyła. Przez ostatnie pół roku o jedzeniu przypominała sobie sporadycznie. Właściwie, gdyby nie zawroty głowy, które coraz częściej pojawiały się ni stąd, ni zowąd, ignorowałaby wszelkie posiłki, co czasem dziwiło ją samą. Przecież zawsze lubiła dobre jedzenie, wprost przepadała za domowym ciastem, a teraz to się zmieniło. Jakby żałoba i ogólna niechęć do życia bez ukochanego męża zupełnie pozbawiły ją smaku. Jedzenie traktowała jak przykry, codzienny obowiązek. Straciła przy tym wiele kilogramów, które kiedyś z takim trudem próbowała zgubić. Prawdopodobnie w innych okolicznościach bardzo by się z tego cieszyła, lecz teraz nie cieszyło ją nic, no może poza śliczną prowansalską kuchnią w jej nowym mieszkaniu.

Znów zachciało jej się pić. Stwierdziła, że musi udać się na małe zakupy, choćby po wodę, jednorazowe kubki i suchą bułkę, by cokolwiek zjeść, zanim zemdleje. Szansa, że ktokolwiek ją znajdzie w tym obcym mieszkaniu, była raczej nikła…

Sięgnęła po torebkę oraz klucze i wyszła z mieszkania. Kiedy znalazła się w miejscu, gdzie zaledwie godzinę temu pożegnała kierowcę taksówki, rozejrzała się uważnie. Naprzeciwko znajdował się rząd bloków z małym handlowym pasażem na parterze. Ruszyła w tamtym kierunku. Zrobiła szybką analizę potrzeb: kawa, herbata, mleko, bułki, masło i jakieś owoce. Plus woda. Skoro już i tak była w sklepie i wszystko było praktycznie pod ręką, postanowiła to wykorzystać. W małych delikatesach kupiła jeszcze kubek, jednorazowe sztućce i talerze. Jutro wieczorem powinny dotrzeć rzeczy z Warszawy. Nie pamiętała, czy spakowała te właściwe, ale nie zamierzała się tym przejmować. Do przeżycia potrzebowała naprawdę niewiele. Ludzie gromadzą ogromne ilości rzeczy, które w rzeczywistości do niczego im się nie przydają. Joanna nie dziwiła się temu, sama kiedyś też taka była. Kochała piękne przedmioty: elegancką porcelanę, szykowne ubrania i buty, dobrze wydane książki, gustowną biżuterię. Z natury była sroką, aż do momentu, gdy musiała to wszystko spakować.

Kiedy zrobiła podstawowe zakupy, szybko wróciła do mieszkania. Teraz przynajmniej nikt jej nie zaczepiał. Kurtuazyjne rozmowy to była ostatnia rzecz, na jaką miała ochotę. Ale po drodze nabrała chęci na świeże powietrze. Szeroko otworzyła drzwi balkonowe i przystanęła w nich na chwilę. Zalew. No tak! Wcześniej tak bardzo skupiła się na wnętrzu, że nawet nie wyjrzała przez okno. Teraz patrzyła jak urzeczona. Wszystkie okna w mieszkaniu wychodziły na stronę zachodnią, a tym samym na zalew. Kiedyś w studenckich czasach uwielbiała tu przychodzić. Oczywiście wtedy to miejsce wyglądało zupełnie inaczej. Przede wszystkim nie było tu żadnych bloków, a jedynie skwery, a raczej dziko porośnięte łąki. Nad samą wodą znajdował się wąski pas zadbanej zieleni i ławki. To tutaj spędziła wiele randek ze swoim pierwszym mężem Piotrem. Po tamtym małżeństwie nie pozostał już żaden ślad, ale wspomnienia owszem.

Wyszła na taras i zbliżyła się do balkonowej balustrady. Popatrzyła w dół. Łagodny wiatr marszczył delikatnie powierzchnię wody. Słońce kończyło swoją wędrówkę po niebie, rzucając na fale ostatnie promienie. Po raz kolejny tego dnia poczuła wzruszenie, lecz tym razem nie było w nim smutku, ale ledwie wyczuwalne wrażenie, że wita ją coś znajomego, za czym od dawna podświadomie tęskniła. „Może Bartek rzeczywiście miał rację” – na samą myśl o zmarłym mężu chwilowe poczucie ciepła w sercu rozmyło się natychmiast, a ją przeszedł dreszcz. Wiosna nie zawitała jeszcze na dobre, jedynie sprawiała takie pozory. Tak jak widok z balkonu sprawiał pozory, że odnalazła swój dom. „To przecież niemożliwe” – pomyślała i szybko wróciła do mieszkania. Jej dom był tam, gdzie był Bartek, a jego tutaj nie ma.

Zdjęła płaszcz i buty. Zaczęła rozpakowywać zakupy. Kiedy otworzyła lodówkę, po raz kolejny ogarnęło ją zdumienie. Na środkowej półce stał pojemnik z… szarlotką. Do przezroczystej pokrywy przyczepiona była karteczka o treści: „Smacznego. Elżbieta Mularczyk”.

– Co to ma znaczyć? Kim, u licha, jest Elżbieta Mularczyk i jak dostała się do mojego mieszkania? – Włożyła zakupy do środka i czym prędzej zamknęła lodówkę. Oparła ręce o kolana i wypuściła powietrze z płuc. – Ja chyba zwariuję od tych niespodzianek. Czy oni wszyscy się na mnie uwzięli?

Straciła do reszty apetyt, ale postanowiła przygotować herbatę. Na szczęście czajnik był na wyposażeniu. Kiedy usiadła na krześle w kuchni z kubkiem parującego napoju, poczuła znużenie. I tak była zdziwiona, że dopadło ją dopiero teraz. Powinna obejrzeć zawartość szafek kuchennych i zwiedzić pozostałe pomieszczenia, ale zupełnie opadła z sił. Bezsenność konsekwentnie obdzierała ją z energii. Od dnia, w którym dowiedziała się o chorobie Bartosza, czyli półtora roku temu, nie przespała w całości jednej nocy. Najpierw nie przywiązywała do tego wagi. Była przekonana, że to zwyczajny objaw stresu. W walce o życie męża pomagała jej adrenalina. Sen wymuszała preparatami ziołowymi. Przez jakiś czas działały. Później zaczęły się problemy: z koncentracją, z pamięcią, z obezwładniającym zmęczeniem, depresyjnymi nastrojami. Wszystkie symptomy spadły na nią tak nagle, że nie wiedziała, co dalej począć, była przecież potrzebna Bartkowi. Takiego zmęczenia nie doświadczała nigdy, nawet w najbardziej pracowitych okresach życia. O dziwo, problem dostrzegła lekarka Bartosza i skierowała ją do… psychiatry. Od tamtej pory stale przyjmowała leki nasenne zapisywane na receptę. Bez nich nie zasypiała, jakby straciła w pewnym momencie tę naturalną, ludzką zdolność.

A teraz, po śmierci Bartka, zmęczenie powróciło. Sen stymulowany tabletkami był głęboki i ciemny jak studnia, lecz nie dawał wytchnienia. W jego miejsce pojawiło się otępienie i stany nagle powracającego znużenia, tak jak teraz.

Odstawiła kubek z herbatą na stół i wyszła z kuchni, lekko przytrzymując się ściany. W korytarzu natrafiła na walizkę, wciąż nierozpakowaną. Z trudem dogrzebała się do kosmetyczki. Wyjęła z niej biało-różowe opakowanie, z którego wyciągnęła pojedynczy listek z tabletkami. Wycisnęła jedną i przesunęła palcem w poszukiwaniu kolejnej, lecz trafiła na puste miejsce.

– Niemożliwe – szepnęła i gorączkowo zaczęła naciskać kolejne wgłębienia, gdzie powinny być kolejne porcje leku. – Niech to szlag.

Żeby zapaść w głuchy sen, w którym nie czuje się strachu i rozpaczy, potrzebowała przynajmniej dwóch dawek. Doskonale o tym wiedziała. Pojedyncza dawka zapewniała jedynie niespokojny półsen i to zaledwie na kilka godzin.

Pospiesznie włożyła tabletkę do ust i zaczęła nerwowo przetrząsać kosmetyczkę, a potem cały bagaż. Po dziesięciu minutach doskonale wiedziała, że nie znajdzie tego, czego szukała. Uderzyła dłonią w zawartość walizki i zastygła w bezruchu.

Płacz pojawił się nagle i zaskoczył nawet ją samą. Był luksusem, który witała z wielką ulgą, ale pojawiał się rzadko. Często miała wrażenie, że smutek pełza po jej wnętrznościach, jakby szukał ujścia, ale nie mógł go znaleźć, więc trawił ją od środka. A teraz płacz wreszcie nadszedł. Oddała się mu całą sobą.

Kiedy wreszcie spazmy przestały szarpać jej ciałem, wstała i przeszła do sypialni. Wcześniej tylko tu zajrzała, ale zdążyła się zorientować, że na podłodze leży wysoki materac, a na nim poduszka i złożona w kostkę kołdra. Nie zaprzątała sobie głowy poszukiwaniem piżamy. Tak jak stała, ubrana, położyła się w tym prowizorycznym posłaniu.

Ciężko westchnęła. Przypomniała sobie, że będąc jeszcze w Warszawie i zażywając przedostatnią tabletkę z opakowania, pomyślała, aby zapakować do podręcznego bagażu nienapoczęte pudełko, ale oczywiście o tym zapomniała. Jak zapominała o wielu sprawach w ciągu dnia.

Kiedy powieki powoli zaczęły jej opadać, w głowie pojawiła się luźna myśl – jak to się stało, że z osoby, która nie lubiła przyjmować nawet suplementów diety, stała się istotą sterowaną przez małe, białe ampułki? Odpowiedź nie zdążyła się skrystalizować, bo Joanna zapadła w płytki, nerwowy sen, tak jak się tego spodziewała.

Obudził ją chłód i gwałtowne bicie serca. To pierwsze ją zaskoczyło, a do drugiego już prawie przywykła, o ile można przywyknąć do nadchodzących ataków paniki i uczucia przerażenia, które wyrywa człowieka ze snu. Kiedy ludzie słyszą o wdowieństwie jakiejś kobiety, współczują jej utraty najbliższego człowieka. Rzadko ktoś domyśla się, że wraz z tą gigantyczną, oczywistą stratą wdowa traci definitywnie poczucie bezpieczeństwa. Joanna bała się cały czas. Bała się góry formalności, którą trzeba było załatwić po śmierci męża, bała się wszelkiej maści awarii, bała się urzędników i awizów zostawionych w skrzynce pocztowej, bała się, że nie będzie umiała odpowiednio zarządzić tym wszystkim, co pozostało po ich warszawskim życiu. Apartament został wystawiony na sprzedaż za, bagatela, milion złotych. Ilekroć słyszała tę sumę u prawnika czy w biurze nieruchomości, czuła zawrót głowy… Ale przede wszystkim bała się tego, jak sobie poradzi w tym zupełnie nowym miejscu. Tu każdy krok był krokiem w nieznane. Owszem, uwielbiała dawno temu Lubiniec, ale wówczas wyglądał zupełnie inaczej. Czy wciąż to było to samo miejsce?

Usłyszała jakiś stukot. Mógł dochodzić od strony balkonu lub, co gorsza, z przedpokoju. W jednej sekundzie skrystalizował się jej kolejny lęk – lęk przed ciemnością.

– Czemu, na Boga, tu jest tak ciemno? – wysapała, kiedy zdołała nieco zapanować nad oddechem i drżeniem ciała. W akompaniamencie serca dudniącego w klatce piersiowej wygrzebała się spod kołdry, ale za chwilę sięgnęła po nią z powrotem. W mieszkaniu panował ziąb. – Rany, jakbym nie mogła spać spokojnie w naszym dawnym domu. Naprawdę wykazałeś się poczuciem humoru, żeby mnie tu przywlec, bo przecież właśnie teraz najbardziej na świecie potrzebuję kolejnych wyzwań. – Po omacku ruszyła do przedpokoju. – I mam nadzieję, że słyszysz, jak narzekam, gdziekolwiek jesteś… – Wiedziała, jak mu dopiec, bo tolerowali w swoim związku wszystko oprócz biadolenia.

Nagle już w holu potknęła się o coś twardego, co leżało na podłodze, i wpadła prosto na drzwi wejściowe. Chwilę później poczuła, jak tępy ból rozlewa się po jej przedramieniu.

– Chryste Panie, skręcę sobie kark i nikt mnie tutaj nie znajdzie. – Zastygła na minutę lub dwie. – Jestem na ciebie wkurzona! – krzyknęła. – Czy to do ciebie do… dociera? – Głos jej się załamał.

Czuła bezsilność. Chciało się jej płakać, ale wiedziała, że nic z tego. Skoro płakała wieczorem, na następny przywilej tego typu będzie musiała poczekać kilka kolejnych tygodni.

Po chwili stwierdziła, że może nie jest tak źle, bo skoro już wylądowała na drzwiach, to gdzieś w pobliżu powinien być włącznik światła. Po omacku przesunęła dłonią po ścianie, po prawej stronie. Nic. Nie zamierzała się jednak poddawać. Należało wykorzystać fakt, że znalazła się w strategicznym miejscu. Być może w czeluściach tego obcego mieszkania czaiły się kolejne przeszkody i bynajmniej nie zamierzała stawiać im czoła w ciemnościach. Ponownie wykonała kolisty ruch dłonią.

– Jest! – Nacisnęła i przedpokój wypełnił się światłem. Oparła czoło o drzwi i odetchnęła z ulgą. – Zwariuję tutaj.

Pomasowała bark. Miała nadzieję, że ból za kilka godzin ustanie, bo teraz był naprawdę dokuczliwy. Odwróciła się powoli ku wnętrzu mieszkania i po raz kolejny dzisiaj z osłupieniem popatrzyła na widok przed sobą. Pośrodku korytarza leżała rozłożona walizka, a wokół niej porozrzucane ubrania, ręczniki i kosmetyki, które w napadzie furii wysypała z kosmetyczki. Z lekkim zawstydzeniem i zarazem uczuciem ulgi, że nikt tego nie widzi, przyklęknęła i zaczęła porządkować rozgardiasz. Kiedy skończyła, wzięła pod pachę przybory toaletowe i ruszyła do łazienki. Odłożyła je na półkę zamontowaną przy wannie i wyszła, aby zlokalizować źródło zimna. Okno w salonie było zamknięte. Kiedy weszła do kuchni, ciężko westchnęła. Tutaj również panował bałagan, nie posprzątała zakupów, które zrobiła w osiedlowym sklepie. Dostrzegła też uchylone okno, musiała je automatycznie otworzyć, zaraz po przyjeździe lub po zakupach. Teraz tego nie pamiętała, ale robiła tak zawsze, ilekroć wracała z miasta. Zamknęła je czym prędzej, bo temperatura na zewnątrz z pewnością spadła poniżej zera. Zajęła się sprzątaniem. Kiedy skończyła, zerknęła na wyświetlacz komórki, którą również zostawiła wieczorem na kuchennym stole. Minęła trzecia. Wiedziała, że sen już prawdopodobnie nie przyjdzie, więc mogła robić, co chciała. Co prawda chciała przede wszystkim spać, ale to było nierealne. Wzięła szybką kąpiel i wróciła do sypialni. Dopiero teraz zwróciła uwagę, że znajdują się tu drzwi prowadzące do kolejnego pomieszczenia. Poczuła dreszcz zaciekawienia. Stanęła w progu i zapaliła światło. Wzięła głęboki wdech i przyłożyła dłoń do ust.

– Tu mnie naprawdę zaskoczyłeś – powiedziała.

Przed nią roztaczał się widok na osobistą, pięknie zaprojektowaną i urządzoną garderobę. Zabudowane, przesuwne szafy, odkryte półki, wygodny fotel, duże lustro, osobna szafa na buty i wysoka komoda na bieliznę. Wszystko w jasnej tonacji.

Joanna przechodziła powoli, dotykając powierzchni mebli, i zastanawiała się, jak bardzo trzeba znać człowieka, by odkryć jego ukryte pragnienia. Ona od dawna marzyła o własnej garderobie. W małżeńskim mieszkaniu mieli pokoik, który był przeznaczony do tego celu, ale szybko stał się graciarnią. Wrzucali tam rzeczy, z którymi nie wiadomo było co zrobić. I tak gniotła w jednej szafie tuziny swetrów, koszulek i niezliczoną liczbę sukienek, a teraz miała do dyspozycji cały pokój. Na blacie komody leżał mały kartonik. Była to wizytówka pewnej firmy: Ernest Tupało. Biuro projektów budowlanych. Plac Literacki 3.

– Ernest Tupało – powtórzyła. Coś jej mówiło to nazwisko.

Z całą pewnością notariusz wspomniał jej o osobie, która wykonała projekt kuchni i łazienki w tym mieszkaniu, a teraz okazało się, że również garderoby, ale oczywiście nie przywiązała do tego wagi, jak do większości spraw. Wtedy liczyło się tylko to, że nie ma już Bartka. Może gdyby wyobraziła sobie, że będzie urządzać swoje życie w innym województwie, słuchałaby uważniej. Tak czy inaczej, odnosiła wrażenie, że zetknęła się w przeszłości z człowiekiem o takim imieniu i nazwisku. Tylko gdzie i kiedy? Mimo usilnych starań w głowie miała zupełną pustkę. Może i jedna tabletka nie przyniosła głębokiego snu, ale skutecznie przytępiła umysł. Odłożyła wizytówkę na swoje miejsce i wróciła do sypialni. Odkręciła pokrętło kaloryfera na najwyższe obroty i wsunęła się pod kołdrę.

Żeby zająć głowę czymkolwiek, zaczęła planować nadchodzący dzień. Rzeczy z warszawskiego mieszkania miały dotrzeć późnym popołudniem, więc na swój sposób cieszyła się, że będzie miała wieczorem konkretną pracę. Nadmiar czasu na myślenie był zdecydowanie niewskazany. Natomiast rano postanowiła zobaczyć, jak bardzo zmienił się Lubiniec w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Przy okazji zamierzała odwiedzić pana Ernesta, ale to powinno zająć tylko chwilę.

Zaczęła sobie przypominać miasto swojej młodości i to, jak bardzo nie chciała go opuszczać zaraz po studiach. Doszło do tego, że ze swoim pierwszym mężem, Piotrem, przez rok mieszkali osobno. On dostał dobrą posadę w jednym z warszawskich wydawnictw w dziale IT, a ona z uporem maniaka obstawała przy etacie w małej lubinieckiej księgarni, za najniższą krajową. Wreszcie szefowa, kobieta w dojrzałym wieku, przemówiła jej do rozsądku. Dobitnie uświadomiła jej, że wzięła ślub z Piotrem, a nie z Lubińcem i wypadałoby w końcu „pójść za mężem”. Nie było sensu się upierać. Sprawa i tak była przesądzona, ale Joanna za Lubińcem bardzo tęskniła. Z biegiem czasu myślała o nim coraz rzadziej, a teraz miało się okazać, czy to ukochane niegdyś miasto przyjmie ją z otwartymi ramionami, czy raczej potraktuje jak intruza. Długo nad tym rozmyślała, kiedy nagle powieki same zaczęły jej opadać. Upragniony sen przyszedł i o dziwo przybrał bardzo realistyczną postać.

Czuła, że jest w ruchu, że idzie… Nie, raczej biegnie. W ręku trzymała parasol. Padał deszcz, ale jej to nie przeszkadzało, przecież zawsze lubiła, jak pada. Było ciepło i ciemno. Tę ciemność powoli rozpraszały światła, na początku blade, nieśmiałe, lecz z każdym krokiem wyraźniejsze. Pochodziły z wysokich latarni zwieńczonych okrągłymi lampami. Zatrzymała się przy jednej z nich, odchyliła parasol i wpatrywała się w kuliste światło. Było niezbyt wyraźne, bo wszystko wokół spowijała mgła, miękka, przytulna i tajemnicza. A ona czuła się bezpieczna i wolna zarazem. Na twarz spadały jej krople deszczu, ciepłe jak prysznic po ciężkim dniu. Rozejrzała się dookoła, kojarzyła to miejsce. Już tu kiedyś była, ale teraz nie mogła sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach. Przeszła w kierunku starej, monumentalnej budowli. Błyszczała tajemniczym blaskiem i przyciągała ją jak magnes. Dotarła do wielkich drzwi, a kiedy weszła do środka, kakofonia zapachów, dźwięków i światła niemal ją poraziła. Przez kilka sekund, a może minut chłonęła atmosferę tego wnętrza. Nim dostrzegła cokolwiek, jej nozdrza zaatakowała słodka woń mielonej kawy, pieczonego ciasta, prawdziwego domowego ognia. Zmrużyła oczy i wsłuchała się w otoczenie. To wesołe rozmowy ludzi, bardzo wielu ludzi. Głosy były bliższe i dalsze. Ktoś tuż obok zwrócił się bezpośrednio do niej:

– Asiu, cała przemokłaś, zdejmij płaszcz. – Zobaczyła piękną twarz jakiejś kobiety. Miała wielkie, ciemnozielone oczy i burzę rudych loków. Nieznajoma ostrożnie wyjęła z jej rąk ociekający parasol i uśmiechnęła się serdecznie. Poprowadziła ją w kierunku źródła ciepła. Joanna nie mogła oderwać od niej wzroku, ale kiedy w końcu to zrobiła, dostrzegła przed sobą wielki kominek, jaki widuje się w filmach. Ale ten tutaj istniał naprawdę. Wypełniały go wysokie, pomarańczowe płomienie. Było ciepło, wręcz gorąco. Nad blatem pobliskiego baru unosiła się aromatyczna para z dzbanków herbaty i z filiżanek wypełnionych kawą. Rozpoznała korzenny zapach przypraw i ciasta pieczonego na maśle. Po chwili wyczuła coś jeszcze, do tej pory zagubione wśród natłoku innych woni. To zapach książek. Dopiero teraz uważnie rozejrzała się dookoła. Książki były wszędzie: na wysokich regałach, na stolikach, w niskich komodach, na wystawach okiennych. Ludzie trzymali je w rękach, ostrożnie wyjmowali je z półek, wymieniali się nimi między sobą lub zatrzymywali na dłużej. Ten szmer, który unosił się ponad dźwiękami spokojnej muzyki, to nic innego jak szepty tych wszystkich postaci, ich śmiech, westchnienia. Skąd oni wszyscy się tu wzięli? Co ona tam robiła? Co to za miejsce? Kiedy zadawała te pytania, obrazy, odgłosy i zapachy zaczynały się oddalać, choć ona ze wszystkich sił starała się je zatrzymać. Lecz nie mogła nic zrobić, bo ogarnęła ją niemoc i coś nieprzyjemnego wdzierało się w jej rzeczywistość…

Powoli otworzyła oczy. Musiała minąć dłuższa chwila, zanim zorientowała się, gdzie właściwie jest i co takiego drażni jej wzrok. Kiedy się rozejrzała, uświadomiła sobie, że było to światło rzucane przez żarówkę, którą zostawiła zapaloną w przedpokoju, a ona sama leżała na materacu w swoim nowym mieszkaniu. Odwróciła się plecami od źródła światła, zacisnęła powieki i próbowała przywołać ten piękny sen. Wiele by dała, by wrócić do tego cudownego miejsca i poczuć się tak dobrze jak przed chwilą.

Po kilku minutach już wiedziała, że nie ma sensu się łudzić. I tak powinna się cieszyć, bo nie dość, że zasnęła, to jeszcze przyśniło się jej coś wspaniałego. Zazwyczaj śniła koszmary lub zupełnie nic. Chwilę później uświadomiła sobie, że czeka ją dzień pełen wyzwań. Przez moment walczyła z pokusą, by znów schować się przed światem, tak jak w Warszawie, ale nowa rzeczywistość niestety wymuszała na niej działanie.

 

 

 

 

 

Rozdział 2

 

 

 

Lubiniec leżał w samym sercu Gór Świętokrzyskich. Był miastem średniej wielkości, zbudowanym na kupieckich tradycjach, gdyż to właśnie kupcy powołali go do życia w osiemnastym wieku. Od tamtego czasu rozrastał się dynamicznie. W swojej architekturze przejawiał pomieszanie stylów, bo jego mieszkańcy, ludzie często podróżujący po świecie, starali się przemycać na swoje podwórko wzory widziane w dalekich krajach. Efekt tych zabiegów był osobliwy, budowle charakterystyczne dla różnych okresów sąsiadowały ze sobą w specyficznej harmonii.

Granice najstarszej części miasta wyznaczała Brama Świętokrzyska wybudowana w osiemnastym wieku, ale była znacznie wyższa niż obiekty tego typu powstałe w Polsce w tamtym okresie. Na pierwszy rzut oka bardziej przypominała gotycką Bramę Opatowską z Sandomierza niż inne barokowe bramy miejskie. Ale za to katedra wzniesiona na wzgórzu, w najwyższym punkcie miasta, na pierwszy rzut oka przejawiała cechy neogotyckie, lecz wnętrze emanowało zdobnym przepychem, toteż trudno było się wyzbyć barokowych skojarzeń. Ta wspaniała budowla, zawieszona gdzieś pomiędzy dwiema różnymi epokami, nieustannie wprawiała w zachwyt turystów, a mieszkańców od początków swojego istnienia napawała dumą. Natomiast ratusz przy rynku miasta był już typowym przedstawicielem stylu neoklasycznego.

Największy rozkwit Lubińca nastąpił po pierwszej wojnie światowej. W tamtym okresie otwarto tu wyższą uczelnię – Akademię Humanistyczną, działającą do dziś. Na obrzeżach miasta natomiast, tuż u stóp Góry Gargulcowej, wybudowano sanatoria dla chcących podratować zdrowie za pomocą cudownego mikroklimatu. Taka była teoria. W praktyce chodziło raczej o poszerzenie rynku zbytu, bo potomkowie osiemnastowiecznych i dziewiętnastowiecznych kupców dbałość o swoje interesy mieli we krwi. Miasto podupadło dopiero po niemieckiej okupacji i w czasach socjalizmu, kiedy władza państwowa przejęła większość prywatnych interesów. Lubiniec nigdy już nie powrócił do przedwojennej świetności, ale wciąż był otwarty dla gości: studentów, kuracjuszy i zwyczajnych turystów. To właśnie dzięki tym grupom miasto przejawiało większą żywotność niż inne miejscowości w rejonie. Miało też niepowtarzalny, lekko niedzisiejszy urok, który bardzo podobał się przyjezdnym.

Joanna z zawrotną prędkością przemierzyła ulice najnowszej części miasta. Niby rozglądała się dookoła, rejestrując zmiany, jakie zaszły w Lubińcu, a było ich całkiem sporo, jak choćby nowo powstałe osiedla mieszkalne, dwie duże galerie handlowe, wolno stojące hipermarkety, szkoły, żłobki i cała masa innych przybytków, ale tak naprawdę to stara część miasta przyciągała ją jak magnes. Gdy wreszcie stanęła pod Bramą Świętokrzyską, odetchnęła głęboko i poczuła coś na kształt wzruszenia. Dziesięć lat! Dokładnie tak długo jej tu nie było. Rozgorączkowanie powoli ustępowało. Teraz już nigdzie nie musiała się spieszyć, była tu, gdzie jej miejsce.

Ruszyła powoli, zachłannie skanując wzrokiem każdą kamienicę. Od razu zauważyła, że fasady dziewiętnastowiecznych zabudowań na ulicy Mickiewicza, głównym deptaku Lubińca, zostały odnowione i prezentowały się nawet lepiej niż za czasów jej studiów. Część lokali znikła, na przykład cepelia z wieloletnią tradycją czy sklep z rękawiczkami, ale sporo dawnych punktów jednak zostało, jak choćby stara studencka knajpa, której już raczej nie miała ochoty odwiedzać. Teatr Miejski też stał na swoim miejscu, podobnie antykwariat „Sowa” czy stylowa herbaciarnia „Imbryk i Ciastko”. Co ciekawe, kiedyś nie zaglądała do tego lokalu, bo wśród studentów panowała opinia, że to miejsce dobre dla starych panien, a nie dla roześmianej, studenckiej braci.

Przystanęła na chwilę przed wystawą herbaciarni. W okiennej witrynie stał piękny, zabytkowy samowar. Tuż obok wystawiono komplet sporych, ręcznie malowanych filiżanek, a na półkach po drugiej stronie okna prezentowały się pudełka z różnymi rodzajami herbat. Joanna pomyślała, że chętnie zaszyłaby się tu na pozostałą część dnia, kiedy już przywita się ze „starym” Lubińcem. Było coś bardzo przygnębiającego i wręcz upiornego w ciszy pustego mieszkania. Tutaj natomiast wyczuwało się życie.

Nagle sobie przypomniała, że jednak kiedyś gościła w tym lokalu. To było bardzo dawno temu, na pierwszym lub drugim roku studiów. Odwiedziła ją Hanka, jej starsza siostra. Aśka przypomniała sobie, jak długo ją musiała namawiać na ten przyjazd, aż wreszcie się zgodziła. Hania była już wtedy mężatką i mamą małego Daniela. Właśnie zaczęła gasnąć… co wszyscy złożyli na karb zbyt wczesnego macierzyństwa. Później okazało się, że powód był zgoła odmienny, ale wtedy jeszcze nikt o tym nie wiedział. Joanna stwierdziła, że rozrusza trochę siostrę i spędzą babski dzień w jej ukochanym Lubińcu. Hanka co prawda była wielką fanką Kielc, ale dla świętego spokoju uległa namowom siostry. Przyjechała sama. Małego Daniela zostawiła z babcią, ich mamą Wandą. Hanka trochę się droczyła z siostrą, że co by nie mówić, Lubiniec zawsze pozostanie w cieniu Kielc, ale Joanna i tak wiedziała, że to urocze miasto przypadło jej do gustu. Kiedy przemierzały ulicę Mickiewicza, Hania zatrzymała się właśnie przed „Imbrykiem i Ciastkiem” i uparła się, żeby wejść do środka. Aśka przypomniała siebie, jak gorączkowo rozglądała się wówczas dookoła, aby upewnić się, że nikt ze znajomych jej nie widzi. Na szczęście nikogo z paczki nie było w pobliżu. Spędziły w tym lokalu godzinę lub dwie, ale Joanna na długo zapamiętała wyraz twarzy swojej siostry. Malowało się na niej wzruszenie, jakaś melancholia, a może po prostu spokojna radość…

– Jak tu pięknie – powtarzała co jakiś czas, a kiedy wychodziły, szepnęła bardziej do siebie niż do Joanny: – Tak rzadko oglądam ładne rzeczy.

A potem wszystko się posypało. Zatorska poczuła, jak zimny dreszcz przebiega jej po plecach. Kolejna strata w jej życiu. „Gdzie nie spojrzeć, same straty” – pomyślała.

Nie chciała już wchodzić do tego lokalu. Zamyślona ruszyła przed siebie. Aby odpędzić ponure myśli, całą swoją uwagę skupiła na fasadach mijanych kamienic. Doszła do wniosku, że już dawno nie widziała tylu różnych banków w jednym miejscu. Co jakiś czas przechodziła obok sieciówek: restauracji, księgarnii i salonów telefonii komórkowej, natomiast dawnych sklepików i rodzinnych knajpek dostrzegała zdecydowanie mniej.

Ale najważniejsze, że była tu ONA.

Joanna zobaczyła ją z odległości kilkudziesięciu metrów. Stała tu chyba ze sto trzydzieści lat i spokojnie obserwowała wszystkie przemiany, jakie zachodziły w tym czasie w Lubińcu. Nie była zabytkiem wielkiego formatu, wprost przeciwnie, uosabiała tak zwaną małą sztukę, a jednak ze wszystkich zabytków w Lubińcu, Joanna najbardziej lubiła właśnie ją. Stara, kolista fontanna z głęboką misą, pośrodku której, na podwyższeniu, pięknie prezentowała się kamienna, kobieca postać. Kiedy na nią patrzyła, miała wrażenie, że widzi dawną przyjaciółkę. Coś w tym było, w czasie studiów powierzyła jej niejeden sekret. Wokół fontanny ustawiono ławki. W lecie z trudem można było znaleźć na nich wolne miejsce, bo wszystkie zazwyczaj okupowali kuracjusze i turyści, lecz dziś, w chłodny marcowy dzień, miejsca pozostawało wiele.

Przysiadła na skraju ławki na wprost kobiety z wody, jak ją zwykła nazywać, i zapatrzyła się w jej zmysłową postać. Rysy miała regularne: pełne policzki, wydatne usta i symetrycznie osadzone oczy, w których była determinacja i pewność siebie. Włosy, zapewne gęste, falowane, spływały kaskadami na nagie plecy. Od momentu, kiedy Joanna zobaczyła ją po raz pierwszy, czuła pewność, że gdyby w tę postać wstąpiło życie, raczej nie byłaby białą kobietą, ale na przykład Mulatką. Kształty miała pełne, zmysłowe, okryte tylko luźno opadającą szatą, którą podtrzymywała jedną ręką nad piersiami, tak by przysłonić swoje wdzięki. Drugą rękę unosiła nieco ponad głowę. To właśnie z niej wiosną i latem wytryskiwał wysoki strumień, by opadając, zraszać całą jej postać. Posąg stał w misie, która była naszpikowana licznymi otworami rozpylającymi wodę, do tego stopnia, że wokół powstawała chmura mgły i postać kobiety stawała się wówczas ledwie widoczna.

– Nic się nie zmieniłaś, moja droga. Czas ci służy, nie to, co mnie – powiedziała.

Siedziała dłuższą chwilę. Nie miała ochoty się nigdzie ruszać, ale chłód powoli zaczął przedzierać się przez jej ubranie. Wstała z lekką opieszałością i wygładziła płaszcz. Jeszcze raz zerknęła na rzeźbę i tym razem podążyła za jej wzrokiem. Posąg „patrzył” wyzywająco na katedrę, która górowała nad miastem z pobliskiego wzgórza, oddalonego zaledwie o jakieś sto metrów. Zatorska wiedziała, że to absurd, ale przyszło jej do głowy, że ta piękna ciemnoskóra kobieta rzuca jakieś wyzwanie najbardziej monumentalnej budowli w Lubińcu.

„Wariuję – pomyślała Aśka. – Zaczynam się zastanawiać nad intencjami kamiennej rzeźby. Lepiej poszukam pana Ernesta, zanim posąg do mnie przemówi”. Wyciągnęła wizytówkę architekta z kieszeni – plac Literacki 3. Rozejrzała się dookoła. Kamienica o tym numerze znajdowała się dokładnie za jej plecami. Zdecydowanym krokiem ruszyła w tamtym kierunku.

 

***

 

Biuro projektów Ernesta Tupały mieściło się na drugim piętrze. Dotarcie na miejsce kosztowało Joannę niemało wysiłku, ponieważ stare kamienice charakteryzowały się wysokimi schodami. Kiedy udało jej się wreszcie uspokoić oddech, zapukała do drzwi. Odczekała kilka dobrych sekund, lecz nikt nie odpowiedział. Nacisnęła klamkę i weszła do środka. Znalazła się w dużym holu. Po obu stronach zauważyła drzwi, ale jedne i drugie były zamknięte, więc wolała nie ryzykować. Przeszła w głąb biura, które bardziej przypominało przedwojenne mieszkanie. Znalazła się w otwartej przestrzeni, ale urządzonej tak pięknie i oryginalnie, że przez dłuższą chwilę po prostu lustrowała wnętrze. Ściany tutaj pomalowano na biało, tylko jedną pokrywała tapeta w różnych odcieniach szarości i czerwieni. Meble również były szare, wykonane zapewne współcześnie, ale reprezentowały styl klasyczny. Pośród regałów pełnych książek i zamkniętych szaf mieściło się proste, ogromne biurko z jasnego drewna, za którym teraz siedział młody mężczyzna.

Joanna przyglądała mu się przez chwilę. Była lekko rozczarowana. Kiedy wspinała się tutaj po schodach, przypomniała sobie, że kiedyś, dawno temu znała pewnego Ernesta Tupałę. Dziwiła się, że nie skojarzyła tego faktu od razu. Cóż, myślenie ostatnimi czasy przychodziło jej z wielkim trudem, a właściwie sama robiła wiele, aby nie myśleć. Z różnym skutkiem. Wyszło na to, że wyrzucała z pamięci osoby, które powinny tam pozostać. W tym przypadku jednak wszystko wskazywało na zbieżność nazwisk. Ten oto młody człowiek nie mógł być kimś, kogo z trudem wydobyła ze swoich wspomnień.

– Dzień dobry – powiedziała, na co mężczyzna oderwał wzrok od wielkiego monitora.

– Dzień dobry. – Popatrzył na nią zaskoczony. – W czym mogę służyć.

– Joanna Zatorska – przedstawiła się. – Ja do pana Ernesta Tupały.

– Była pani umówiona na spotkanie?

Westchnęła. O tym nie pomyślała, a powinna.

– Niestety, nie – odparła. – Rozumiem, że jest pan bardzo zajęty…

Nim jednak zdążyła dokończyć zdanie, dwuskrzydłowe drzwi umieszczone na wprost biurka otworzyły się i wyszli przez nie dwaj mężczyźni. Byli tak pochłonięci rozmową, że żaden nie zwrócił na nią uwagi. Kierowali się prosto do wyjścia.

– Przepraszam, szefie… – Młodzieniec zza biurka szybko do nich dołączył. – Ktoś do pana.

– Do mnie? – zdziwił się jeden z nich. – W jakiej sprawie?

– Tego właśnie nie wiem.

– Dziwne – odparł tamten. – Zaraz to wyjaśnię. Grzegorzu, będę musiał się pożegnać.

– Rozumiem.

– Widzimy się w środę. Do tego czasu powinniśmy skończyć twój projekt.

– W takim razie do zobaczenia.

Mężczyźni podali sobie ręce i rozstali się w holu. Joanna obserwowała tę scenę i powoli utwierdzała się w przekonaniu, że żadnej zbieżności nazwisk nie było. Teraz miała całkowitą pewność. Mogła zapomnieć jego imię i nazwisko, ale ten głos i oczy rozpoznałaby na końcu świata. Kiedyś byli sobie dosyć bliscy, aż któregoś dnia jej przyjaciel, tak o nim wówczas myślała, zniknął bez słowa pożegnania. A teraz po wielu latach znów spotkała go w tym samym mieście.

Patrzył na nią z uprzejmą uwagą. Nie poznawał jej. Musiała się zmienić przez te kilkanaście lat. Podszedł do niej i wyciągnął dłoń.

– Ernest Tupało.

– Joanna Zatorska – odpowiedziała i całą siłą woli powstrzymała się przed serdecznym uśmiechem. Kiedyś często się śmiała w jego towarzystwie, lecz teraz mieli odbyć zwyczajną, formalną rozmowę.

– Co panią do mnie sprowadza?

– Wykonał pan dla mnie projekt. Chciałabym zamienić na ten temat kilka słów.

Teraz on zamarł na dłuższą chwilę. Skrupulatnie studiował jej twarz. Zaczęło robić się niezręcznie.

– Przepraszam, że tak się przyglądam – powiedział wreszcie – ale kogoś mi pani przypomina. Kogoś z dalekiej przeszłości. Nieważne. Najmocniej przepraszam. Zapraszam do gabinetu.

Poprowadził ją za wielkie, dwuskrzydłowe drzwi.

– Proszę usiąść. – Wskazał fotel przed swoim biurkiem. – Z przykrością muszę przyznać, że nie pamiętam zleceniodawcy o pani imieniu i nazwisku.

– Bo ten projekt zlecił mój mąż, Bartosz Zatorski. Ja otrzymałam to mieszkanie w spadku.

– Ach tak, teraz sobie przypominam. To zlecenie było wyjątkowe, bo w całości konsultowałem je za pośrednictwem pewnej warszawskiej kancelarii. Wspomniała pani, że otrzymała je w spadku, czy to oznacza, że…

– Tak. Mój mąż nie żyje. A ja dopiero teraz odebrałam ten lokal. – Nie zamierzała wchodzić w szczegóły.

– Proszę przyjąć wyrazy współczucia.

– Dziękuję. W mieszkaniu znalazłam wizytówkę pana firmy. – Szybko wróciła do tematu. – Rozumiem, że to pan lub pana pracownik wykonał ten projekt?

– Tak. To ja go sporządziłem. Dostałem bardzo jasne wskazówki od… pani męża – zawahał się na chwilę. Rozmowa o zmarłym małżonku z wdową mogła być ryzykowna. Zawsze czuł się bezradny wobec płaczących kobiet, zwłaszcza zupełnie obcych. Chociaż, jeśli chodziło o tę kobietę, nie był do końca pewien, czy kiedyś już jej nie spotkał. Tylko gdzie i kiedy? – Czy pani ma jakieś zastrzeżenia?

– Wręcz przeciwnie. Kuchnia, łazienka i garderoba są idealne.

– Miło mi to słyszeć, ale to nie tylko moja zasługa. Mam zaufanych i dokładnych wykonawców.

– I bardzo dobrze się spisali, ale chciałabym się zorientować, czy jeśli zdecydowałabym się urządzić sypialnię i salon, też mogę liczyć na pana pomoc?

– Oczywiście, choć z terminami mógłby być kłopot. Wiosna zbliża się wielkimi krokami, a to oznacza bardzo dużo pracy, chociaż, nie ukrywam, wystrój wnętrz to moja pasja i zajmuję się nim dla czystej przyjemności. A w Lubińcu nie ma aż tylu zleceń tego typu. Ludzie częściej proszą o sporządzenie projektu budowlanego niż urządzenie domu, więc zajmę się pani zleceniem nawet po godzinach.

– Naprawdę? Nie chciałbym stawiać pana w niewygodnej sytuacji. Już i tak pokrzyżowałam panu dzisiejsze plany.

– Żaden problem. Tylko proszę przemyśleć swoje oczekiwania, a ja postaram się im sprostać. – Uśmiechnął się życzliwie, a ona pomyślała, że uśmiech wciąż ma ten sam…

– Cóż, w takim razie bardzo dziękuję. Nie zajmuję panu więcej czasu.

– Cała przyjemność po mojej stronie. Ach, byłbym zapomniał. Wciąż mam klucze do tego lokalu. Zamierzałem je odesłać prawnikowi, który pośredniczył w kwestiach formalnych, ale w tej sytuacji może oddam je pani.

– Bardzo proszę.

Wyjął z szuflady niewielki pęk kluczy i przesunął je po blacie.

– Dziękuję.

Wstali jednocześnie i ruszyli do wyjścia. Tupało położył dłoń na klamce, lecz na chwilę jeszcze ją cofnął.

– Przepraszam, ale chciałbym zadać pani jeszcze jedno… niedorzeczne pytanie – powiedział ostrożnie.

– Tak?

– Czy istnieje taka możliwość, że już się kiedyś spotkaliśmy?

Patrzyli na siebie uważnie, jakby skanowali swoje rysy.

– Naprawdę nie pamiętasz? – zapytała. Z rozbawieniem obserwowała rosnące zakłopotanie mężczyzny stojącego naprzeciwko. Pomyślała, że być może właśnie robił szybki przegląd damsko-męskich znajomości, o których powinien pamiętać, lecz nie pamiętał. Niepotrzebnie się denerwował, ich relacja dawno temu była jak najbardziej niewinna.

– Naprawdę. Ale odnoszę wrażenie, że skądś panią znam.

– Cóż. Najwyraźniej czas nie obszedł się ze mną tak łaskawie jak z tobą – odparła. – Joanna Sobczak. Poznaliśmy się dawno temu, na studiach. To znaczy ja studiowałam bibliotekoznawstwo w Lubińcu, a ty kończyłeś architekturę i budownictwo na Politechnice Świętokrzyskiej. Kiedyś znaliśmy się bardzo dobrze…

Chciała jeszcze dodać: „zanim ślad po tobie zaginął”, ale sobie darowała.

Stał jak zaczarowany i z uporem wpatrywał się w jej twarz.

– To… niemożliwe – powiedział z niedowierzaniem. – Co ty tutaj robisz?

– Przed chwilą ci wyjaśniłam. Zrobiłeś mi śliczny projekt mieszkania, a ja przyszłam ci za to podziękować.

– Ale przecież… wyszłaś za Piotra… zaraz po studiach.

– Owszem i tuż przed trzydziestką się z nim rozwiodłam.

– A potem znowu wyszłaś za mąż?

– Tak.

– Słowo daję, nie próżnowałaś.

– I całkiem niedawno owdowiałam.

– To niestety już wiem.

– Tyle się wydarzyło od czasu, kiedy… zniknąłeś.

Pokiwał głową.

– Tak. Wiesz – dodał pospiesznie – może wybierzemy się na obiad? Właśnie robiłem sobie przerwę.

Zawahała się przez chwilę. Czy mieli jeszcze o czym rozmawiać? Kiedyś lubili się droczyć, żartować, dyskutować na przeróżne tematy, ale teraz nie łączyło ich nic poza umeblowaniem trzech pomieszczeń w jej mieszkaniu. Mogła odmówić, lecz alternatywą był powrót do pustego lokum lub samotne wyjście na zakupy. Na żadne nie miała ochoty. A jeśli chodziło o Ernesta, mimo wszystko była ciekawa, jak to się stało, że ten uciekinier trafił z powrotem do Lubińca.

– W porządku – odparła.

– Co powiesz na pierogi?

– Jeśli znasz dobrą pierogarnię, bardzo proszę.

– Pewnie, że znam.

Otworzył zamaszyście drzwi i puścił ją przodem.

– Konrad, wychodzimy na obiad – zwrócił się do swojego współpracownika.

Młody mężczyzna próbował ukryć zaskoczenie pod maską profesjonalnej neutralności.

– Oczywiście. Ja zjem dzisiaj na miejscu, więc nie musisz się spieszyć.

– Świetnie. Joanna jest moją dawną znajomą. Mamy sporo spraw do omówienia.

– W takim razie życzę miłego spotkania.

Wymienili uprzejmości i opuścili biuro.

– Gdzie ta pierogarnia? – zapytała, kiedy znaleźli się na placu Literackim. – Chyba nie na Mickiewicza, bo tu, jak okiem sięgnąć, sam glamour.

– A właśnie na Mickiewicza, tylko na końcu ulicy.

– Cóż, chyba się tutaj dużo zmieniło od mojego wyjazdu.

– Zaraz sama zobaczysz. Ta pierogarnia to jeden z niewielu małych interesów rodzinnych, jakie zostały na tej ulicy. Poza tym deptak opanowały sieciówki.

– Zdążyłam zauważyć.

Po drodze opowiadał jej o zmianach, jakie zaszły w Lubińcu i o tym, co zostało niezmienne od ich studenckich czasów. Ona natomiast co pewien czas zerkała na niego ukradkiem. Wyglądał bardzo dobrze. Miał doskonałą sylwetkę i te same sprężyste ruchy co kiedyś. Nie był wysokim mężczyzną, przewyższał ją zaledwie o kilka centymetrów, ale wydawał się smukły, jak zwykle. Zapewne uprawiał jakiś sport. Pamiętała, że kiedyś, gdy jeszcze utrzymywali kontakt, ganiał z jednych zajęć na drugie: tenis, piłka nożna, basen, bieganie. Zastanawiała się, jak można przy takim trybie życie studiować dwa kierunki i prowadzić zwyczajne, studenckie życie, lecz on jakimś cudem potrafił to pogodzić. W ciemnobrązowych włosach swojego dawnego znajomego dostrzegła srebrne niteczki, ale to akurat działało na jego korzyść, podobnie jak kurze łapki pogłębiające się przy każdym uśmiechu. Śniada cera pozostała świeża jak dawniej, a brązowe oczy patrzyły w ten sam charakterystyczny sposób tak, że rozmówca miał pewność, że dostaje sto procent uwagi.

– Jesteśmy na miejscu – powiedział.

Zatrzymali się przy lokalu przycupniętym na skaju deptaka. Joanna pomyślała, że ktoś wpadł na doskonały pomysł, aby otworzyć restaurację akurat w tym miejscu. Co prawda pierogarnia została umiejscowiona na samym końcu Mickiewicza, ale za to tuż obok znajdowała się uliczka prowadząca do dworca. A to oznaczało sporą liczbę klientów, chociażby kuracjuszy, którzy zapewne nieraz mieli ochotę posilić się przed podróżą.

Zajrzała w okna lokalu. Miała taki zwyczaj, że gdziekolwiek wchodziła pierwszy raz, najpierw z uwagą oglądała witrynę. A ta zachęcała potencjalnych klientów schludnością i swojskością. Haftowane zazdrostki pełniły funkcję firanek, boki okalały lniane zasłony w naturalnym kolorze, przewiązane czerwonym sznurkiem, a szerokie drewniane parapety zdobiły serwety wykonane na szydełku.

– Wchodzimy? – zapytał Ernest.

– Pewnie.

Restauracja była zaskakująco duża. Podłużna sala dla gości ciągnęła się w głąb budynku, tworząc spory prostokąt.

– Gdzie usiądziemy?

– Gdzie chcesz.

– Może tutaj? – Wskazał stolik w nieco spokojniejszym kącie za kredensem.

– Może być.

Zdjęli płaszcze i zajęli swoje miejsca. Kelnerka pojawiła się niemal od razu. Na widok jej ludowej, pasiastej spódnicy za kolana Joanna uśmiechnęła się do siebie.

– Świętokrzyski akcent – powiedziała cicho, kiedy dziewczyna się oddaliła.

– I to niejeden. Popatrz tam.

Podążyła za jego wzrokiem. Na ścianie po przeciwnej stronie pod samym sufitem wisiała imitacja Baby Jagi na miotle. Jej postać miała naturalne rozmiary i wyglądała tak realistycznie, że Zatorska poczuła, jak przeszywa ją dreszcz.

– Jest większa od tej z kieleckiego dworca – powiedziała.

– Na dworcu w Kielcach nie ma już Baby Jagi.

– Jak to?

– Właśnie tak. Znikła po remoncie obiektu.

– Szkoda.

– Nie przejmuj się, mamy swoją.

– Wygląda… jak żywa. Mam nadzieję, że nie ma żadnych mocy.

– Jeśli już, to tylko te dobre. Zresztą sama się przekonasz. Jedzenie tutaj jest tak smaczne, jakby było zaczarowane. Chociaż trzeba na nie trochę poczekać.

– Na to, co dobre, zazwyczaj długo się czeka – powiedziała, a on nagle spoważniał i zaczął się jej dziwnie przyglądać. – Nie szkodzi. Całkiem tu przyjemnie – dodała szybko. – Wystrój nie jest przytłaczający, jak to bywa w rustykalnych knajpach.

Powiedziała to zupełnie szczerze. Musiała przyznać, że wnętrze sprawiało równie dobre wrażenie jak fasada. Ściany restauracji były białe, meble wykonane z jasnego, surowego drewna, nakryte lnianymi, kremowymi obrusami. Sporo miejsca zajmowały dwa duże kredensy wypełnione ręcznie malowaną porcelaną. Na ścianach w kilku miejscach wisiały makatki z wyhaftowanymi czerwonymi makami. Żadnej pstrokacizny, starych drewnianych sań ani snopów zboża.

Ernest nadal nie spuszczał z niej wzroku. Nie mogła w nieskończoność udawać, że studiuje wystrój wnętrza, bo obejrzała chyba już wszystko.

– Zmieniłaś się – powiedział.

– Trudno się nie zmienić przez dziesięć lat. A co konkretnie masz na myśli?

– Przede wszystkim to, że zeszczuplałaś tak bardzo, że mijając cię na ulicy, z pewnością bym cię nie poznał.

– Jestem trochę na bakier z jedzeniem… od dłuższego czasu.

– To wszystko musiało być trudne.

– To jest trudne, nawet bardzo.

– Czy… – zawahał się na chwilę. – Macie dzieci?

– Nie, ale wolałabym o tym nie rozmawiać.

Wiedziała, że nie ułatwia sprawy, ale był to kolejny bolesny temat, którego nie chciała poruszać. Problem rodzicielstwa, a właściwie jego braku, przewijał się przez obydwa jej małżeństwa. Dawno temu przeżyła wielką stratę i z nikim dotąd o tym nie rozmawiała. Teraz też nie zamierzała tego roztrząsać.

– Co zamierzasz robić w Lubińcu? – Taktownie zmienił temat.

– Na początek poszukam pracy w bibliotece albo w jakiejś księgarni.

– Jeśli w księgarni, to tylko w sieciowej. Z dawnych punktów pozostał już tylko stary antykwariat, ale on już ma obsadę w postaci dwóch pracowników. Rozumiem, że nadal masz literackiego bzika?

– Tak. To się nie zmieniło. W głębi duszy wciąż jestem niepoprawną bibliotekarką z legendarnym koczkiem na głowie, chociaż nie wiem, czy takie bibliotekarki jeszcze istnieją. Jeśli nie przyjmą mnie w bibliotece, to będę pracować w sieciówce. Korona mi z głowy nie spadnie.

– Szkoda cię do sieciówki.

– Dlaczego?

– Bo zawsze byłaś… jesteś… – znów się zawahał – unikatowa, z tą miłością do książek. Pasujesz do unikatowych miejsc – dodał pospiesznie.

Parsknęła śmiechem.

– Piękny komplement.

– To nie komplement, tylko prawda. Nie wyobrażam sobie ciebie w jakimś bezdusznym miejscu.

– A ja nie wyobrażałam sobie, że mogę spotkać cię w Lubińcu.

Przy stoliku zapadła cisza.

– Zawsze powtarzałeś, że dusisz się w tym mieście i że z niego wyjedziesz – kontynuowała po chwili.

– I tak się stało.

– To prawda. Tak bardzo się spieszyłeś, że zapomniałeś się pożegnać.

– Joanna, po co do tego wracać – westchnął.

Zaczęła się irytować. Miała dosyć tej gładkiej pogadanki, którą prowadzili od godziny. Były sprawy, które nurtowały ją naprawdę, i nie zamierzała niczego owijać w bawełnę.

– To było tak dawno temu – dodał.

– No właśnie, a ty przez cały ten czas nie wysiliłeś się nawet na jedno słowo wyjaśnienia. Kumplowaliśmy się chyba ze cztery lata, spędzaliśmy ze sobą każdą wolną chwilę. Co prawda nie było ich zbyt wiele, biorąc pod uwagę nasz studencki styl życia, ale lubiliśmy się i to bardzo.

– Może nawet za bardzo… – wtrącił.

Zaskoczył ją. Co to miało znaczyć?

– O czym ty mówisz?

– O tym, że Piotr zaczął się pieklić…

Zastanowiła się nad jego słowami i… musiała przyznać mu rację. Teraz sobie przypomniała. To zabawne, bo jej pierwszy mąż i Ernest byli przyjaciółmi. Poznali się na uczelni przy okazji wspólnych zajęć międzywydziałowych i bardzo się polubili. Potrafili godzinami rozmawiać o nudnych technicznych sprawach, przy których osoba z humanistycznym umysłem mogła spokojnie ucinać sobie drzemkę. Ona z kolei najpierw poznała Ernesta w studenckim klubie w Lubińcu, gdzie grało się mocniejsze rockowe przeboje, a dym z papierosów drażnił oczy. Ale wtedy jej to nie przeszkadzało. To był czas, gdy wszystko było proste i zabawne.

Z Ernestem od razu przypadli sobie do gustu i zaczęli spotykać się częściej. A potem miała miejsce „prywatka u Tupały”. Zaprosił swojego dobrego kolegę i poznał go ze swoją dobrą koleżanką. Od tego momentu wszystko się zmieniło. Wróciło wspomnienie, jak to zakochali się z Piotrem bez pamięci. Teraz widziała, że ich związek był klasycznym przykładem, kiedy skrajne przeciwieństwa przyciągają do siebie ludzi w początkowej fazie związku, lecz na dłuższą metę nie rokują zbyt dobrze. W Piotrze fascynowało ją wszystko: pragmatyczny i ścisły umysł, dystans do otaczającej rzeczywistości, to, że w jego życiu wszystko było poukładane, a nie żywiołowe i spontaniczne jak u niej. Z chirurgiczną precyzją realizował swoje plany i ze spokojem wyciągał ją z dziwnych sytuacji, w jakie się notorycznie pakowała. Był jej niewzruszoną opoką, lecz z czasem stał się górą lodową, o którą rozbiło się ich małżeństwo. A może to ona pozostawała zaledwie marną tratwą dryfującą przez życie i w starciu z czymś, co niewzruszone roztrzaskała się na najmniejsze elementy?

Wróciła wspomnieniami do studenckich czasów. Od momentu, gdy poznała Piotra, Ernest pozostawał gdzieś z boku. Nadal się spotykali i nieraz do rana zdarzało im się rozmawiać o „abstrakcjach”. Ona jedyna wiedziała, że Tupało zdecydował się na udział w konkursie na staż w renomowanym biurze projektów w Warszawie. Ale o tym, że go wygrał i wyjechał z Lubińca, dowiedziała się już od Piotra.

– Cóż, kochał cię miłością absolutną i zaborczą – powiedział. – Nie wiem, czy pamiętasz, ale wiele razy spotykaliśmy się w tajemnicy przed nim.

– Rzeczywiście. – Znów musiała przyznać mu rację. Od pewnego momentu do jej narzeczonego nie docierały argumenty, że z Ernestem nie łączy ich nic poza koleżeńską relacją.

– Tak naprawdę nikomu nie pozwalał zbytnio się do ciebie zbliżyć, a szczególnie mnie.

– Faktycznie ubzdurał sobie, że coś między nami się wydarza.

– Naprawdę myślisz, że sobie ubzdurał?

– A nie?

Kelnerka przyniosła zamówienie i szybko się oddaliła. Jednak żadne z nich nie kwapiło się z jedzeniem, a dwa pytania bez odpowiedzi zawisły nad ich stolikiem niczym ciężka, deszczowa chmura.

– Wyglądają przepysznie i pięknie pachną – powiedział Tupało, przerywając milczenie. – Lepiej jedzmy, zanim wystygną.

– Smacznego – odparła automatycznie.

Starała się skoncentrować na daniu. Pierogi rzeczywiście smakowały wybornie, musiała to przyznać, nawet pomimo braku apetytu. W głowie jednak miała gonitwę myśli. Czy kiedyś coś przeoczyła? Ciekawiło ją to, a jednocześnie bała się jasnej odpowiedzi. Nie była pewna, czy w tym momencie ma ochotę na kolejne komplikacje.

– Wiesz, po śmierci Bartka Piotr bardzo mi pomógł.

– Naprawdę? – Uniósł brwi. – Czyli po rozwodzie nadal utrzymywaliście kontakt?

– Nie…

Pożałowała, że zaczęła ten wątek. Ich rozmowa powoli zaczynała przypominać stąpanie po polu minowym. Już lepiej było pozostać przy pierogach albo tendencjach rozwoju miasta. Ale Ernest najwyraźniej oczekiwał wyjaśnienia, bo przerwał jedzenie i patrzył na nią wyczekująco. Odłożyła sztućce i zaczęła mówić:

– Kiedy Bartek odszedł, było ze mną bardzo źle. – Już na wstępie musiała zrobić pauzę. Miała wówczas straszny czas. Nie chciała żyć. Teraz wydawało się, że jest tylko trochę lepiej, ale ta nikła poprawa pozwalała jej jako tako funkcjonować. – Przestałam jeść i spać. Ze snem miałam kłopoty już wcześniej i byłam pod opieką specjalisty, ale cała reszta legła w gruzach. Nie wychodziłam z domu i na ogół nie wychodziłam z łóżka. Ojciec przestraszył się nie na żarty.

– A mama? Pamiętam, że miałaś z nią dobry kontakt.

– Miałam, ale zmarła trzy lata temu. Po jej odejściu nasza rodzina… jak by to powiedzieć, mocno ucierpiała. Ale to kolejna smutna historia, pozwól, że dzisiaj opowiem ci tylko jedną. Ojciec przyjechał do mnie na tydzień. Wtedy tylko na tyle mógł sobie pozwolić. Miał rozpoczęte pilne zlecenia. Bał się zostawić mnie w takim stanie, ale przecież musiał wracać. Namawiał mnie, żebym pojechała z nim do rodzinnego domu, lecz ja nie chciałam o tym słyszeć. Miałam etap przytulania się do koszul Bartka i do poduszki, na której spał zaledwie kilka dni wcześniej. Nie pozwalałam niczego ojcu sprzątać. Leki Bartosza dopiero całkiem niedawno wyrzucił jego brat, który pomagał mi z uprzątnięciem mieszkania przed wystawieniem go na sprzedaż.

Przerwała na chwilę i popatrzyła na Ernesta. Chyba nie tego spodziewał się, wybierając się na obiad z dawną koleżanką, ale ona z jakichś nieznanych sobie powodów chciała dokończyć tę opowieść.

– Ojciec skontaktował się z Piotrem…

– Chyba mu za to nie podziękowałaś – prychnął.

– Rzeczywiście byłam wściekła, ale nie mogłam wyładować się na tacie, bo wyjechał. Jak się okazało, zanim wrócił do Białego Kamienia, w tajemnicy przede mną przekazał Piotrowi klucze do naszego… do mojego mieszkania i poprosił, by do mnie zaglądał.

– Znając Piotra, wywiązał się z tego zadania wzorowo.

– Z nawiązką. – Uśmiechnęła się blado. – A żebyś widział moje zdziwienie, kiedy pewnego dnia natknęłam się na Piotra we własnej kuchni, pochylającego się nad bulgoczącym rosołem. W tamtej chwili wstąpiło we mnie życie i w ostatniej chwili powstrzymałam się przed uderzeniem intruza czymś ciężkim w głowę. Potem okazało się, że to mój eksmałżonek.

Teraz śmiali się już we dwoje.

– Chciałbym to zobaczyć.

– Wierz mi, to nie było wcale zabawne. Widząc moją furię, cierpliwie tłumaczył powód swojej obecności w moim mieszkaniu, a ja krzyczałam, żeby przestał mnie prześladować. Boże – westchnęła – do tej pory wstydzę się tamtego zachowania.

– Wyobrażam sobie jego zdegustowaną minę. Zapewne patrzył z niesmakiem, jak zawsze w sytuacji, gdy ktoś tracił panowanie nad sobą w jego obecności. Swoim spokojem potrafił doprowadzić człowieka do szaleństwa.

Coś o tym akurat wiedziała, ale wolała nie roztrząsać tego tematu.

– To porządny człowiek – powiedziała zupełnie poważnie. – Zawsze mogłam na niego liczyć. Nigdy mnie nie zawiódł. I wtedy też nie. Zachowywałam się okropnie. A on przychodził codziennie. Pilnował, żebym jadła, żebym wzięła prysznic, zmieniał pościel, płacił rachunki i wyciągał mnie do tych wszystkich strasznych miejsc typu urzędy i banki, by załatwić formalności, których trzeba dopełnić w momencie, kiedy człowiek nie ma ochoty nawet mrugać. Pomógł mi przejść najgorsze, nigdy mu tego nie zapomnę.

Pomyślała, że w gruncie rzeczy miała szczęście do dobrych mężczyzn. Nawet po rozwodzie mogła wiele pozytywnego powiedzieć o swoim pierwszym mężu. O tym, co złe, wolała teraz nie wspominać. Wzięła głęboki oddech.

– Ale dość o mnie. – Popatrzyła na niego znacząco. – Skoro nie chcesz mi powiedzieć, dlaczego wyjechałeś z Lubińca bez pożegnania, to przynajmniej powiedz, jak to się stało, że wróciłeś.

– Prozaicznie, ale uważaj! – Ostrzegawczo uniósł palec wskazujący do góry. – Jeśli zacznę, to będzie kolejna smutna opowieść, a przecież miała być tylko jedna podczas tego obiadu.

– Mnie już nic nie zaszkodzi. Mój dzbanek smutku przelał się dawno temu. Opowiadaj, a ja w międzyczasie dokończę swoje zimne pierogi.

– Jak chcesz, ale następnym razem najpierw porozmawiamy, a potem pójdziemy coś zjeść.

– Następnym razem? – Nie sądziła, że już planował kolejne spotkanie.

– A wybierasz się gdzieś? Dopiero co urządziłem ci prowansalską kuchnię w twoim lubinieckim mieszkaniu.

– Racja, ale coś mi się zdaje, że po dzisiejszym dniu będziesz miał dosyć smutnych opowieści.

– Być może. Ale kiedy już wszystkie sobie opowiemy, nadejdzie czas na te radosne.

Zatorska już miała powiedzieć, że nie przychodzi jej do głowy żadna radosna historia, bo jej radość zgasła definitywnie pół roku temu i nic nie wskazywało na to, żeby miała się odrodzić, ale się powstrzymała. Jeśli nie chciała na dobre zniechęcić do siebie pierwszego znajomego, jakiego spotkała w Lubińcu po swoim powrocie, powinna trzymać język za zębami. I tak właśnie zrobiła.

– Więc jaka jest twoja prozaiczna historia? – zapytała tylko.

– Cóż, kiedy ty na nowo układałaś sobie życie ze swoim drugim mężem, moja kariera w Warszawie nabierała rumieńców. I wtedy właśnie zachorował ojciec. Miał udar. Przeżył, ale przez dłuższy czas nie mógł pracować. Musiałem wrócić i dokończyć sprawy, którymi się zajmował.

– Rety. – Popatrzyła na niego zdumiona. – To musiało być wyzwanie. Jak pamiętam, twój tato był bardzo… wymagającym człowiekiem.

– Subtelnie to ujęłaś, ale niech tak zostanie. Po udarze potrzebna była intensywna rehabilitacja. Ojciec był ze wszystkiego wyłączony. W biurze pomógł mi jego dawny pracownik, pan Edward. Co prawda dopiero co przeszedł na emeryturę, ale w tej sytuacji postanowił wrócić na jakiś czas. Bez niego byłoby ciężko. Minęło kilka dobrych tygodni, nim ogarnąłem pilne sprawy, a po trzech miesiącach w miarę dobrze orientowałem się we wszystkim.

– A twój tato?

– Nie wrócił już do pracy. Stwierdził, że napracował się już dosyć.

– Coś takiego. – Pokręciła głową z niedowierzaniem. – Kiedy byliśmy jeszcze na studiach, wspominałeś, że praca była jego całym życiem i miał do niej nabożny stosunek.

– Bo tak było. Ale… – Przerwał na chwilę i popatrzył smutno na Joannę.– Widzisz, kiedy ojciec przebywał na rehabilitacji, dużo rozmawiałem z panem Edwardem. I dopiero po dłuższym czasie zrozumiałem pewne sprawy, których z racji wieku i hardego charakteru wcześniej nie mogłem zobaczyć. Podobno ojciec zmienił się po śmierci mamy. Zanim odeszła, był o wiele pogodniejszym człowiekiem, przynajmniej tak twierdzi pan Edward. Ona, jak nikt inny, potrafiła łagodzić jego gniew i częste niezadowolenie. Sam pamiętam z dzieciństwa sceny, że kiedy sytuacja stawała się beznadziejna, po prostu wychodziliśmy z domu. Była buforem na jego paskudny charakter. A ja w swojej dziecięcej naiwności nie podejrzewałem, jak wiele ją to kosztowało. Podobno długo cierpiała na wrzody żołądka, ale nigdy się na to nie uskarżała, bo najważniejszy na świecie był dobry nastrój mojego świątobliwego ojca. Kiedy zabrakło mamy, przeżył tę stratę na swój pokręcony sposób, uciekając w pracę i tresując mnie na swojego klona. Podobno mój wyjazd dotknął go do żywego. Jak mogłem wzgardzić pracą u genialnego Jana Tupały, który zaprojektował połowę nowego Lubińca. Mniejsza o to. Dziś myślę, że gdyby żyła mama, wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej i ojciec nie stałby się gorszym despotą, niż był w rzeczywistości.

– Nawet nie wiesz, jak często myślę w taki właśnie sposób o własnej rodzinie. Mój ojciec też się zmienił, gdy odeszła jego ukochana Wanda. Długo miałam żal, że nie potrafi lub nie chce brać udziału w naszym życiu.

– Lecz strata najbliższej osoby zmienia wszystko, czyż nie? – zapytał, patrząc jej w oczy. Wytrzymała przez chwilę to spojrzenie.

– Tak. Teraz jestem o tym przekonana – odparła. Zerknęła przelotnie na jego prawą dłoń. Nie nosił obrączki, ale to jeszcze nic nie znaczyło. – A ty?

– Tak?

– Czy ty również doświadczyłeś takiej straty?

– W pewnym sensie, chociaż ja pogrzebałem tylko nadzieję.

Nie wiedziała, co miał na myśli, ale intuicja podpowiadała jej, że nie powinna drążyć.

– Ale za to mój ojciec okazał się starym, przebiegłym piernikiem – powiedział ni stąd, ni zowąd.

– Jak to? – Z ulgą pochwyciła temat.

– Doskonale wiedział, że kiedy wróci do biura, ja nie wytrzymam z nim nawet jednego dnia i dotrę do Warszawy szybciej niż on do swojego mieszkania dwie ulice dalej. Więc dokonał kalkulacji. Żeby dzieło jego życia przetrwało, on usunął się w cień. Tak poetycko ujął to pan Edward. A Jan Tupało jak zwykle postawił na swoim – roześmiał się gorzko. – Odszedł rok temu, a ja wciąż zastanawiam się, czy mi go brakuje, czy nie, i ciągle mu udowadniam, że jestem godzien jego schedy, nawet teraz, kiedy go już nie ma.

Joanna pomyślała, że smutna historia Ernesta jednak bije na głowę jej własną. Ona nosiła w sercu wyrwę, ale i wdzięczność, że mogła doświadczyć tak pięknej miłości, za to pustki, z jaką Jan Tupało pozostawił swojego syna, nijak nie dało się już wypełnić.

– Myślę, że gdyby zobaczył cię dziś w swoim biurze, byłby z ciebie dumny – powiedziała z przekonaniem, bo sama chciała w to uwierzyć.

– A ty nigdy nie potrafiłaś dobrze kłamać, więc lepiej tego nie rób, nawet jeśli bardzo chcesz mnie pocieszyć. Pamiętaj, że dobrze cię znam. – Puścił do niej oko.

– Nie byłabym tego taka pewna – odparła i uśmiechnęła się do niego serdecznie.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

Copyright © by Justyna Grosicka, 2023

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2023

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2023

 

Projekt okładki: Michał Grosicki

 

Redakcja: Katarzyna Wojtas

Korekta: MAQ PROJECTS/Marta Akuszewska, Anna Kozar

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8280-896-4

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.