Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Autorski wybór felietonów Piotra Wierzbickiego z lat 1957-2022. Poeta, erudyta, znawca Chopina, Bacha, Czechowa i - jak pokazuje jego eseistyczna książka wydana dwa lata temu przez PIW - Mickiewicza, tym razem przypomina się jako felietonista. Nie są to jednak słynne teksty, którymi chłostał i chłoszcze polityków i społeczeństwo, Domek Baby Jagi pokazuje Wierzbickiego felietonistę, który podejmuje tematy o wiele cięższego kalibru niż polityka. Próżno szukać tu Wierzbickiego dziennikarza, mamy za to poetę i erudytę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 135
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
redaktor prowadzący: Hubert Musiał
projekt okładki i stron tytułowych, skład: Grzegorz Majcher
korekta: Kamila Wincewicz
© Copyright by Piotr Wierzbicki
© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy
Wydanie pierwsze
Warszawa 2022
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
ISBN 978-83-8196-482-1
Stulecie trwało kiedyś sto lat. Mówiło się: Bach był największym kompozytorem XVIII stulecia – i miało się na myśli czas, który upłynął między rokiem 1700 a rokiem 1800. Stulecie trwa teraz krócej. Pojedynek bokserski między Clayem a Frazierem nazwano walką stulecia. Stulecie, które miano na myśli, składa się jednak tylko z dwóch lat. Zaraz bowiem potem Clay walczył z Foremanem i ta walka też została nazwana walką stulecia. Stulecia zmieniają się jak pory roku i zachodzą na siebie. Frazier walczył z Clayem, Clay z Listonem, a Liston z Pattersonem. Każdą z tych walk zapowiadano jako walkę stulecia. Nie nazywano walkami stulecia pojedynków największego boksera lat powojennych Joe Louisa: w latach czterdziestych, gdy wygrywał Joe Louis, stulecia nie trwały jeszcze tak krótko.
Meczem stulecia był szachowy pojedynek Spasski – Fischer. Meczem stulecia będzie pojedynek między Fischerem a zwycięzcą turnieju pretendentów. Meczem stulecia było spotkanie Brazylia – Anglia na mistrzostwach świata w piłce nożnej. Meczem stulecia będzie finał mistrzostw w Monachium. Biegiem stulecia nazwano ostatni olimpijski bieg na 10 kilometrów. Nie nazywano biegami stulecia występów największego biegacza lat powojennych Emila Zátopka: w latach czterdziestych i pięćdziesiątych, gdy wygrywał Emil Zátopek, stulecia nie kończyły się tak szybko.
Epoka trwała kiedyś dłużej niż sto lat. Era trwała kiedyś dłużej niż tysiąc lat. Z recenzji muzycznych wynika, że nową epokę w muzyce otworzył Strawiński. Z recenzji muzycznych wynika również, że nową epokę w muzyce otworzył później Schönberg. Z recenzji muzycznych wynika też, że nową epokę w muzyce otworzył jeszcze później Webern. A z encyklopedii wynika, że ci trzej kompozytorzy otwierali te trzy epoki w odstępach kilkuletnich. W roku 1957 zaczęła się era sputników. Nie trwała ona jednak zbyt długo. W r. 1961 musiała ustąpić miejsca erze lotów załogowych. A potem ery i epoki zaczęły następować po sobie w odstępach kilkunastomiesięcznych: era satelitów stacjonarnych, era automatycznych stacji międzyplanetarnych, era sztucznych satelitów Księżyca… Co drugi eksperyment kosmiczny rozpoczynał nową erę lub przynajmniej nową epokę.
Pod koniec lat sześćdziesiątych eksperymenty astronautyczne przestały służyć do otwierania nowych epok. Funkcję tę przyjmuje na krótko medycyna, ogłaszając początek ery przeszczepów, po czym proces ulega dalszemu przyspieszeniu i bałaganieniu: era rewolucji naukowo technicznej, era komputerów, era Ronaldo, era komórek, era drugiego Ronaldo, ery Concorde, Internetu, Ronaldinho, Bin Ladena, tabletu.
Czas potaniał.
Szliśmy w słoneczne przedpołudnie drogą wśród pól i nagle: stop – coś zauważyłem. Przez drogę przechodzi gąsienica. Staje koło mnie M., staje A., patrzymy. Piękna, włochata. Pełznie wolno, lecz uparcie ku ścianie zieleni po drugiej stronie drogi. „Widzisz, A., to gąsienica”. A., który jeszcze nie widział w życiu gąsienicy, wskazuje na nią palcem, coś bełkocze. „Kizia-mizia” – mówimy, chcąc go życzliwie nastawić do gąsienicy – „gąsienica: kizia-mizia”. „Kizia-mizia” – powtarza A., wykonując ponad gąsienicą gest głaskania. „Piękna, prawda?”. „Piękna”. Przez chwilę stoimy nad gąsienicą w milczeniu. Z kępy krzaków odezwał się trznadel. Gdzieś spod nieba boruje skowronek. Cicho i ciepło. Sam środek pogodnej, łagodnej wiosny. Ruszamy.
I szliśmy dalej w słoneczne przedpołudnie drogą wśród pól. Ale ja, pochylając się tam nad gąsienicą, zauważyłem coś jeszcze, czego oni widocznie nie spostrzegli: że na gąsienicy tańczy mrówka, mrówka bardzo mała, szczupła, wiotka, również kolor mająca niewyraźny, mrówka niemal przezroczysta, niedostrzegalna. Tańczy jak szalona, przemierza jej całą długość, czegoś szuka, czasem na moment traci kontakt z ciałem, zostaje parę centymetrów z tyłu, by na powrót wskoczyć na gąsienicę. „Kizia-mizia” – powtarza A. Mrówka tańczy i szuka, tańczy i znajduje, tańczy i pilnuje. Już otwieram usta, żeby powiedzieć: „widzieliście – mrówka”, ale powstrzymuję się, nie zauważyli, niech nie wiedzą. Ucieczka i pościg trwa. W straszliwym milczeniu oszalała z przerażenia gąsienica pełznie na oślep przez drogę, a cierpliwa mrówka, przyczepiona do niej już na zawsze, czeka na właściwą chwilę. Zaraz pojawią się następne mrówki. „Kizia-mizia” – upewnia się A., a mnie włosy stają ze zgrozy na głowie i, odchodząc drogą wśród pól, unoszę z sobą straszną tajemnicę, którą przed nimi – na jak długo? – ukryłem.
Przeraża mnie śmierć.
Ach, czemuż nie lękam się narodzin?!
Staś i Nel. Wielcy bohaterowie polskiej literatury. Staś zabił lwa. Lwa i czterech dzikich, okrutnych porywaczy:
I nagle poczuł, że nos i policzki bledną mu znowu, ale było to inne zimno, płynące nie ze strachu, lecz ze strasznego i nieubłaganego postanowienia, od którego serce w piersiach czyni się na razie żelazne.
– Tak. To przecież łotry, katy, mordercy, a Nel w ich ręku...
– Nie zamordujesz jej – powtórzył.
– Zbliżył się ku nim – znów stanął – i nagle z błyskawiczną szybkością podniósł strzelbę do twarzy.
Staś i Nel. Podziwiani przez naiwne dzieci, zapomniani przez uczonych dorosłych. Ach, cóż za prostackie odruchy. Ach, jakież okrucieństwo nieskomplikowane. Prymityw i to w dodatku młodzieżowy.
Henryk Sienkiewicz. Wielki oskarżony polskiej literatury. Skrytykowany, wyśmiany, pouczany, cały posiniaczony od protekcjonalnego poklepywania. Któż nie właził na Sienkiewicza jak na pochyłe drzewo. Łaskawie – przy tym – tolerowany. Za piękno języka. Pisarz, od którego czuje się dziś mądrzejszy każdy trzy czwarte inteligent. Pisarz, który, jak wykazała krytyka, od Prusa poczynając, w żadnej ze swych książek nie miał racji. Wszystko opowiedział nie tak, jak było, jedno strywializował, inne zafałszował świadomie. Upraszczał przy tym na prawo i lewo. Ten, co to brakło mu głębi, szerszego spojrzenia i licznych innych zalet, które posiadało dwudziestu lub trzydziestu innych polskich pisarzy. Ale tolerowany, za plastyczność opisów i jeszcze coś, czego tęgie głowy nie potrafią uchwycić i dziwią się, że ta płaska literatura wciąż jeszcze jest powszechnie czytana. Artysta, wybitny być może nawet, ale historii i teraźniejszości nie rozumiał...
Henryk Sienkiewicz. Urodzony w epoce, w której nad żywiołem przeważał porządek, jak on by sobie radził teraz, w czasach, w których się dzieją wypadki dotąd niebywałe, których nie potrafi zrozumieć i opisać literatura tak skomplikowana i tak uwarunkowana, tak uwikłana i tak szeroko patrząca jak ta dzisiejsza. Oto w ciągu paru tygodni przewraca się porządek ustalony przez cywilizowane narody, respektowany dotychczas przez najdzikszych agresorów. Oto tłumy, które wychodzą na ulice egzotycznych miast, zaczynają raptem cały cywilizowany świat przyprawiać o zdumienie swoim zachowaniem irracjonalnym, destrukcyjnym, samobójczym niemal. Oto najtęższe głowy głowią się nad tym, jak by to wszystko teraz wytłumaczyć. Głowią się, bo myśl nowoczesna, wprawdzie wielce wyrafinowana i do widzenia zjawisk w ich złożoności przywykła, okazała się wyrafinowana zbyt mało. Można się założyć, że jak (albo: jeśli) opadnie fala, to na uniwersytetach Europy i Ameryki zaroi się od nowych katedr i instytutów, w których się będzie dla owych wydarzeń zbyt skomplikowanych szukać odpowiednio skomplikowanej interpretacji, że powstaną nowe teorie na temat kultur i cywilizacji, że niejeden uczony profesor zrobi świetną karierę na błyskotliwej koncepcji, według której za gwałt, który tak teraz wszystkich zdumiewa, odpowiadają Bach, Mozart, Chopin i Mann, za burzenie, którego jesteśmy świadkami, Newton, Einstein, Bohr, za wybryki najdalszej egzotyki – Europa.
A mnie w tych dziwnych dniach, w których wszyscy czekają na wyjaśnienie, ktoś zwrócił uwagę w rozmowie na tę młodzieżową książkę Sienkiewicza o dwojgu zakładnikach porwanych w głąb pustyni. I wobec zdumiewających wydarzeń, których nie potrafi wyjaśnić najbardziej wyrafinowana koncepcja, przypomniała mi się baśniowa historyjka napisana przez autora, który patrzał płytko, a nie głęboko. I to patrzenie płytkie, proste, jednowymiarowe objawiło mi się raptem jako zbliżające do prawdy bardziej niż najbardziej błyskotliwe wygibasy:
Zewsząd ozwały się groźne okrzyki. Straszne, tatuowane twarze pochylały się nad Stasiem i nad Nel. Niektórzy z dzikich wybuchali śmiechem i uderzali się z radością dłońmi po biodrach, inni złorzeczyli im, niektórzy ryczeli jak dzikie zwierzęta, wyszczerzając białe zęby i przewracając oczyma, w końcu poczęto im grozić i sięgać ku nim nożami.