Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka Piotra Wierzbickiego, wielbiciela i wytrawnego znawcy muzyki, wprowadza w świat sztuki dźwięków zachodniej cywilizacji na przykładzie najsłynniejszych utworów. Ta przystępna, a jednocześnie wnikliwa opowieść o muzycznych przeżyciach przemówi do wrażliwości i wyobraźni zarówno najmniej wtajemniczonych, jak i koneserów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 175
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Piotr Wierzbicki
Jak słuchać muzyki
Biblioteka „Więzi”Tom 327Warszawa
Żeby nie było żadnych wątpliwości: pisząc „muzyka”, mam na myśli takie nazwiska, jak Monteverdi, Corelli, Bach, Haydn, Mozart, Beethoven, Schubert, Schumann, Brahms, Chopin, Liszt, Wagner, Prokofiew, Bartók, Szostakowicz, także Ellington, Basie, Tatum, Brubeck, Monk. Całkiem niedawno odebrano tej muzyce jej nazwę. Gdy urocza prezenterka telewizyjna, ustrojony celebryta, błyskotliwy redaktor użyje czasem tego słowa – „muzyka” – możemy być pewni, że ma na myśli nie dzieła sztuki, nie mowę dźwięków w służbie doskonałości i piękna, lecz produkcję rozrywkowego biznesu. A co z Bachami, Haydnami, Chopinami? Dla nich zarezerwowano kącik „muzyka poważna” lub „muzyka klasyczna” – jak kto woli. Obie nazwy idiotyczne i mylące. Pierwsza wmawia tej muzyce obowiązkową sztywność i ponurość, tymczasem aż się tam roi od rzeczy właśnie z gruntu niepoważnych; druga przystaje tylko do niektórych, nie byli przecież klasykami ani Liszt, ani Mahler, ani Debussy. Jeden jazz zdołał wyjść z opresji cało: zostawiono go łaskawie w szufladce „jazz”, ja go zaś widzę w swej hierarchii wysoko, bo wysokie nad wyraz standardy potrafił narzucić swym adeptom i w dodatku wskrzesił sztukę improwizacji, która kiedyś była nieodłączna od muzyki.
Przez setki lat prosperowała sobie – tu, w Europie – całkiem nieźle muzyka warstw niewykształconych oraz muzyka użytkowa: taneczna, rozrywkowa itp. Najszlachetniejsza jej odmiana to folklor, którego skarby, przesiane przez czas, są owocem zbiorowej twórczości całych pokoleń. Przygrywał na harmonii muzykant, na organkach żołnierzyk i to było dobre, właściwe. Sam, choć sześćdziesiąt lat minęło, pamiętam – był zimowy wieczór – melodie z remizy strażackiej w podzakopiańskiej wiosce Murzasichle. Nie wadziła ta muzyka nikomu, a zdarzało jej się nawet być źródłem różnorakich wyższych inspiracji. Tylko że właśnie: ona wtedy znała swoje miejsce. Produkcja biznesu rozrywkowego nie zna swego miejsca – wtargnęła na salony, zawłaszczając natychmiast główny nurt kultury artystycznej europejskich społeczności.
Furda z dyktatem barbarzyństwa oraz elit płaszczących się przed wyrostkiem. I, z całym szacunkiem dla osiągnięć strefy pośredniej między szczytem muzycznym a parterem (francuskie, włoskie, rosyjskie i amerykańskie piosenki z lat trzydziestych, czterdziestych, pięćdziesiątych i sześćdziesiątych minionego wieku, piosenki „warszawskie” z lat czterdziestych i pięćdziesiątych, orkiestra Glenna Millera, muzykalne naturszczyki z zespołu The Beatles, nasza Ewa Demarczyk z Zygmuntem Koniecznym itp.), kieruję wzrok ku owym kompozycjom, których egzotyczne nazwy – sonata, symfonia, etiuda, partita – śmieszą albo budzą strach.
Każdy wie, co robić na dyskotece. Nikt nie zapyta, jak słuchać piosenek Edith Piaf – ta muzyka sama wchodzi do głowy. Z „sonatami”, „symfoniami”, „etiudami” jest inaczej. Tu pytanie „jak tego słuchać?” się pojawia. I od razu pytanie „czego słuchać?” (których sonat, których symfonii, których etiud) oraz w jakiej kolejności. I zaraz pytanie „od czego zacząć?”. Popróbujemy odpowiedzi, tylko przedtem jeszcze parę wstępnych przestróg.
„Słoń mi nadepnął na ucho” – mówi dżentelmen, gasząc radio na zapowiedź koncertu chopinowskiego, niezmiernie sobą zachwycony, bo zrządzeniem siły wyższej wyjaśnił swą muzyczną abnegację. „Nie mam słuchu” – powiada drugi i uważa kwestię za zamkniętą. Obaj panowie są w błędzie. Nie trzeba mieć dobrego słuchu, żeby zostać całkiem niezłym melomanem. Słuch absolutny (ktoś na fortepianie bierze akord, a ty, odwrócony tyłem, zgadujesz gładko, które padły dźwięki) nie jest potrzebny do niczego. Bez słuchu absolutnego można nawet śmiało komponować. Dobrym słuchem (wyłapujesz wszelkie nieczystości, w szczególności fałsze w grze cudzej, potrafisz zanucić bezbłędnie każdą frazę) rzecz jasna dysponować musi muzyk. By słuchać muzyki i po swojemu ją rozumieć, nie trzeba mieć dobrego słuchu. Fałszujesz, nucąc piosenkę – żaden problem, wcale ci ta okoliczność nie przeszkodzi doskonale poznać wszystkie symfonie Beethovena.
Od słuchu ważniejsza jest pamięć. Obcowanie z muzyką, tak jak obcowanie z literaturą i malarstwem, nie polega na tym, że ona sobie skądsiś płynie i że to sprawia nam przyjemność. Dzieło sztuki niekoniecznie wymaga „zrozumienia”, ale oczekując podziwu, domaga się choćby jednego spojrzenia, choćby strzępu zainteresowania, uwagi. Dzieło sztuki ma swego twórcę, tytuł, mniej lub bardziej indywidualny styl. Gdy słucham kompozycji, nic nie muszę o niej wcześniej wiedzieć, ale jeżeli jej słucham rzeczywiście, jeśli poświęcam jej czas, to trudno sobie wyobrazić, abym nie życzył sobie poznać przynajmniej jej nazwę i autora (dokładnie tak, jak nie znajdziemy wszak cudaka, co by, czytając powieść o księciu Andrzeju, Nataszy i Piotrze Bezuchowie, nie raczył choćby raz zerknąć na okładkę i chciał pozostać w rozkosznej ignorancji, iż to Wojna i pokój Lwa Tołstoja). Gdy słuchając kompozycji, odniosłem wrażenie, iż coś mi się w niej spodobało, coś uderzyło, zaskoczyło, może mi przyjść do głowy pytanie „mianowicie co?”. A jeżeli owo „coś” to był po prostu jakiś motyw, może mi się zdarzyć, iż zechcę go sobie przypomnieć. Jeżeli szczęście się do mnie uśmiechnie, będę miał go jeszcze przez parę chwil w uszach. Zaraz potem prawie na pewno się ulotni. Jeśli się uprę, jeśli wytężę w tym celu wszystkie siły, mam szansę go sobie przypomnieć jakimś cudem. Tak kiedyś na pomaturalnym obozie w Bardozie Śląskim, wczesnym świtem, tuż przed przebudzeniem, przeleciał mi przez głowę temat trzeciej części koncertu fortepianowego Griega, wcześniej wygrzebywany z niepamięci bezskutecznie. Ale nawet gdyby się ów cud nie zdarzył, nie byłem bez szans: należało posłuchać koncertu Griega jeszcze raz. W latach pięćdziesiątych minionego wieku, gdy zaczynałem swą muzyczną edukację i gdy właśnie miało miejsce to zdarzenie, trzeba było w takiej sytuacji czekać miesiącami, aż kompozycję nadadzą znów przez radio. Dziś wszystkie nagrania są pod ręką. Ale i dziś, aby przeżyć przygodę z dostaniem czegoś, na co się już czeka, niezbędna jest pamięć. Bez jej udziału samo też słuchanie staje się procederem mechanicznym. Dzieła muzycznego nie stanowi pojedyncza plama dźwięków. Ono rozwija się w czasie i jest całe rozłożone w czasie, nie sposób go łyknąć, pochłonąć w jednym własnym czasie teraźniejszym. Gdy słyszę dźwięki, które właśnie docierają do mych uszu, trzeba mi mieć jakoś jeszcze w uszach te przebrzmiałe, bo następne albo są poprzednich dalszym ciągiem, albo z nich przynajmniej wynikają, a mogą też stanowić z nimi kontrast.
Pamięć można szlifować. Nad pamięcią można popracować. Od pamięci jeszcze istotniejsza jest wola. Aby się dobrać do muzyki, trzebachcieć.
N., młody człowiek, wykształcony, aktywny, lubi muzykę, niestety nie ma na nią czasu. Lawina przemian w otaczającym świecie, szalejące tempo życia, wiadomo. Od czego jednak usłużne wynalazki? Pogódźmy harmonijnie jedno z drugim. N. używa więc słuchawek. Widzimy go właśnie w wagoniku metra. Jedzie do pracy. Łapczywej lekturze gazety akompaniuje IX Symfonia Beethovena.
Nie mamy wyjścia, musimy użyć mocnych słów. To barbarzyństwo. IX Symfonia Beethovena jest dziełem sztuki, sztuki wyrafinowanej, skrajnie zaawansowanej, nieprzystępnej. IX Symfonia Beethovena jest owocem czyjejś pracy, pracy morderczej, naznaczonej goryczą i wahaniem, kompozytor nie chciał jej publicznie prezentować, był pewien, że nie zostanie zrozumiana. Temu trudowi należy się szacunek. IX Symfonii Beethovena nie sposób słuchać na pół gwizdka. Aby nadążać za jej muzyką, gęstą od znaczeń, potrzeba napiętej uwagi, mobilizacji wszystkich sił. Gdy się ją traktuje jako tło, nie zostaje z niej nic. Gdy ktoś jej używa, bo potrzebuje odrobiny hałasu, niech już raczej włączy elektroluks.
Ale tak się czasem układają sprawy tego świata, że to, co niedopuszczalne, może się okazać raptem dopuszczalne, że srogi zakaz uwzględnia wyjątki, że w kwestii słuchawek wchodzi w grę kompromis. Muzyka nie składa się z samych dziewiątych symfonii Beethovena. Istnieją kompozycje, które całkiem nieźle znoszą, gdy są traktowane jako tło, a niektóre z nich zostały wręcz przeznaczone do tej roli. Był czas, że na spektaklach operowych lepsze towarzystwo w lożach prowadziło swobodne konwersacje, a uwertury były po to, by publika usadowiła się na miejscach. Muzykowano na ulicy, grano muzykę w ogrodach – czemu by jej teraz nie posłuchać przez słuchawki? Spod ręki niejednego sławnego kompozytora wyszły dzieła lżejszego kalibru, z założenia popularne, przeznaczone dla szerszej publiczności. Serenady Mozarta, uwertury Rossiniego, arie operowe, walczyki Schuberta, walce Jana Straussa – ta muzyka się raczej nie obrazi, potraktowana jako akompaniament, a i Vivaldiemu nie spadnie z głowy ruda czupryna, gdy któryś z jego pięciuset koncertów zostanie bez należytej uwagi wysłuchany.
Tak więc jednak można słuchać muzyki jednym uchem. Tylko że właśnie: trzeba znać zasady, wiedzieć, z którą mianowicie wypada sobie tak poczynać, słowem mieć już w kwestii muzycznego repertuaru jakąś elementarną orientację. To zaś oznacza, że kto swą przygodę melomańską pragnie zacząć od słuchawek, licząc na to, iż ta darmowa, bezwysiłkowa inicjacja pozwoli mu się z muzyką osłuchać, oswoić, ten z pewnością srodze się zawiedzie. Aby mieć prawo do słuchania jednym uchem, trzeba wcześniej latami używać obu.
Z muzyką są problemy i będzie miał je każdy, kto zapragnął wtargnąć w jej świat. Jest pośród dziedzin sztuki najbardziej niedostępna, najbardziej ekskluzywna, w szczególny sposób wymagająca wtajemniczenia. Każdy może napisać przynajmniej jedną książkę, taką o swoim własnym życiu. Aby skomponować symfonię, trzeba studiować i terminować latami. Każdy, kto chodził do szkoły, może przeczytać Lalkę, Annę Kareninę oraz Pana Tadeusza. Aby słuchając ostatnich kwartetów Beethovena czy kompozycji Bartóka, nie zatkać uszu, wrzeszcząc, iż to paskudna kakofonia, trzeba wcześniej przebyć w obcowaniu z muzyką długi, wyboisty szlak. Różnica kryje się w języku. Język dzieł literackich jest nam wszystkim znany, to po prostu nasz język. Kantaty Bacha, symfonie Brahmsa, kompozycje Bartóka napisane zostały w języku obcym. To mowa dźwięków. Aby ją zaakceptować, trzeba się z nią oswoić, a nawet w jakimś sensie ją zrozumieć.
Tu ktoś może trafnie zauważyć, że przecież nie trzeba zaczynać od zera: wszyscy znamy Wlazł kotka, każdy z nas zetknął się z melodiami piosenek, być może także pieśni kościelnych, nie mamy też większego problemu z odróżnieniem tych wesołych od tych smutnych, co oznacza, iż przynajmniej w pewnym stopniu zdolni jesteśmy jakoś odczuć ich sens. Problem w tym, że pokolenia Monteverdich, Corellich, Haydnów, Beethovenów, Chopinów, Wagnerów, Prokofiewów, Bartóków rozwinęły i wzbogaciły tę znaną nam, „wlazł-kotkową” mowę dźwięków w stopniu niebywałym i że stworzono w niej dzieła o strukturach tak wyrafinowanych i często tak skomplikowanych, iż może mieć z nimi kłopot ludzki mózg. Gdy to się właśnie nam przytrafi, pomyślimy: kakofonia, chaos, co oni widzą w tym paskudztwie?
I w tym miejscu odsłania się nam jeszcze jedna różnica między lekturą powieści a słuchaniem kompozycji muzycznej. Nikt o zdrowych zmysłach zaraz po skończeniu Czarodziejskiej góry nie zacznie czytać jej od nowa jeszcze raz; jeśli do niej wróci, uczyni to najprawdopodobniej po latach. Z muzyką sprawy mają się inaczej. Gdy przed wielu, wielu laty zabierałem się po raz pierwszy do nieco staranniejszego słuchania organowych kompozycji Bacha, byłem już jako tako z jego muzyką oswojony – znałem inwencje dwugłosowe (bo grywała je moja matka), Pasję według św. Mateusza, niektóre pozycje obu zeszytów Das wohltemperierte Klavier, trzeci Koncert Brandenburski – zdać by się mogło, że nie powinienem był mieć problemów. A tymczasem problem się pojawił: ledwie nastawiłem płytę, natychmiast utknąłem, ten Bach organowy zabrzmiał mi obco, zdał się mętny, zawikłany, słowem wcale mi się nie spodobał. Byłem zdruzgotany. To pachniało kompromitacją, wręcz klęską. Zawziąłem się. Poddałem się torturze: przez kilka dni Bachowska płyta organowa z muzyką obcą, brzydką, nie milkła w pokoiku przy Elektoralnej 2. Za trzecim wysłuchaniem w paru miejscach grzmotliwej magmy coś przykuło mą uwagę. Za czwartym wysłuchaniem poczułem ochotę odsłuchania płyty po raz piąty. Za piątym razem zaczęła mi się podobać ta muzyka. Powiedziałem sobie: nie feruj przedwczesnych wyroków, nie skreślaj kompozycji po pierwszej próbie; piękno ukryte, które aby się nim cieszyć, musi zostać najpierw wytropione i z nową parą uszu oswojone, często cenniejsze jest i prawdziwsze od gładkich świecidełek i błyskotek.
A co gdy po serii grzecznie zaordynowanych sobie prób dzieło wynoszone przez znawców pod niebiosa nadal wydaje ci się mętne bądź po prostu nie za bardzo ciekawe? Wtedy mamy jedną z trzech następujących sytuacji: 1) znawcy się mylą, prezentują jakiś rodzaj doktrynerstwa albo mają nie najlepszy gust (nie należy zbytnio liczyć, iż zachodzi ten właśnie przypadek, ale przecież wykluczyć go nie sposób); 2) jesteś za mało z dobrą muzyką osłuchany; 3) spotkałeś się z tym dziełem w nieodpowiednim momencie, abyś mógł je pojąć i docenić – trzeba ci poczekać, dojrzeć, wydorośleć.
Ajschylos
Albinoni Tomasso
Argerich Marta
Asnyk Adam
Bach Ambrosius
Bach Johann Christian
Bach Johann Christoph
Bach Johann Sebastian
Bach Carl Philipp Emanuel
Bach Maria Magdalena
Bach Wilhelm Friedman
Barszaj Rudolf
Bartók Bela
Basie Count
Beethoven Ludwig van
Bernstein Leonard
Blechacz Rafał
Bohm Karl
Brahms Johannes
Brubeck Dave, właśc. David Warren Brubeck
Bruckner Anton
Busoni Ferruccio
Chomiński Józef
Chopin Fryderyk
Chybiński Adolf
Clementi Muzio
Corelli Arcangelo
Czajkowski Piotr
Czechow Anton
Czeczot Jan
Czerny Karol
Dąbrowska Maria
Debussy Claude
Demarczyk Ewa
Desmond Paul
Diabelli Antonio
Dvořák Antonin
Ellington Edward Kennedy
Eurypides
Feinberg Samuel
Field John
Frager Malcolm
Frank Cesar
Friedman Ignacy
Furtwängler Wilhelm
Gardiner John Eliot
Gemianiani Francesco
Główka Dariusz
Goethe Johann Wolfgang von
Gogol Nikołaj
Gomółka Mikołaj
Grieg Edvard
Händel Georg Friedrich
Haydn Joseph
Herz Henry
Hoesick Ferdynand
Hofmann Józef
Horovitz Vladimir
Huberman Bronisław
Hummel Jan Nepomucen
Iwaszkiewicz Jarosław
Jachimecki Zdzisław
Jackson Milt
Jan Ewangelista, św.
Jezus Chrystus
Judina Maria
Kaczyński Tadeusz
Kalkbrenner Friedrich
Karajan Herbert von
Kisielewski Stefan
Kisielewski Wacław
Koczalski Raoul, ps. Georg Armand
Kolankowski Antoni
Komeda Krzysztof
Kondratowicz
Konieczny Zygmunt
Kosz Mieczysław
Krenz Jan
Kurylewicz Andrzej
Landauer Wolfgang
Lessel Franciszek
Lipatti Dinu
Liszt Ferenc
Lutosławski Witold
Łukaszczyk-Szczerbaty Andrzej
Mahler Gustav
Makowicz Adam
Mann Thomas
Marcinkiewicz Paweł
Marriner Neville
Mateusz Ewangelista, św.
Mendelssohn-Bartholdi Felix
Miaskowski Mikołaj
Michałowski Aleksander
Michelangeli Arturo Benedetti
Mickiewicz Adam
Miller Glenn
Moniuszko Stanisław
Monk Theolonious
Monteverdi Claudio
Moscheles Ignacy
Mozart Wolfgang Amadeus
Munclinger Milan
Namysłowski Zbigniew
Norwid Cyprian
Noskowski Zygmunt
Ogiński Michał Kleofas
Orlando di Lasso
Paderewski Ignacy
Panufnik Andrzej
Peterson Oscar
Piaf Edith
Pociej Bohdan
Polański Roman
Prokofiew Siergiej
Proust Marcel
Puccini Giacomo
Rachmaninow Siergiej
Ramin Günther
Rawicz Artur
Reiner Fritz
Richter Karl
Richter Światosław
Rossini Gioacchino
Rubinstein Artur
Satanowski Robert
Scarlatti Alessandro
Scarlatti Domenico
Schnabel Artur
Schönberg Arnold
Schubert Franz
Schumann Klara
Schumann Robert
Schweitzer Albert
Skriabin Aleksandr
Słowacki Juliusz
Smetana Bedřich
Sofokles
Stalin Józef, właśc. Iosif Dżugaszwili
Strauss Johann
Strauss Richard
Strawiński Igor
Sydow Edward
Szekspir William
Szell George
Szostakowicz Dmitrij
Szpinalski Stanisław
Sztompka Henryk
Szymanowski Karol
Tartini Giuseppe
Tatum Arthur
Thalberg Sigismund
Tołstoj Lew
Tomaszewski Marek
Toscanini Arturo
Tyrmand Leopold
Verdi Giuseppe
Vivaldi Antonio
Wacław z Szamotuł
Wagner Richard
Walter Bruno
Weber Carl Maria von
Wesołowski Franciszek
Wierzbicka Teodora z domu Gundelach
Wierzyński Kazimierz
Wilczek Gienek
Witwicki Władysław
Wojciechowski Tytus
Wróblewski Jan Ptaszyn
Zachariasiewicz Jan
Zamojski Andrzej
Zieliński Tadeusz
Zimerman Krystian
Żeleński Władysław
Gdy piszę „muzyka”...
IPierwsze przestrogi
Słoń mu nadepnął na ucho.Czy trzeba mieć dobry słuch
Muzyka jako miłe tło.Czy IX Symfonii wypada słuchać przy czytaniu gazety
Reguła pięciu prób.Jak polubić brzydki utwór
IIScenariusz podróży przez krainę mowy dźwięków
Dom
Młodzieńcze porywy
Barokowy kołowrotek
Kołowrotek jazzowy
Dystans
Śliczne piosenki
Wielka szóstka
Balsam
Wystarczy, że...
Straszliwe pieśni
Wiek męski
Najmniej słów
Biblia muzyki
Klasyka
Rozwichrzenie
Podhale
Kroki
Pierścień
Lżejszy kaliber
Powrót do Beethovena
Powrót do Chopina
Powrót do Bacha
IIIOstatnie pytania
Fanatyk wykonań.Kogo słuchamy: Rubinsteina czy Chopina
Uczony meloman. Czy słuchając muzyki, trzeba koniecznie coś tam o niej wiedzieć
Epilog
Indeks osób
© Copyright by Piotr Wierzbicki, Warszawa 2016
Projekt okładki – Janusz Górski Opracowanie wersji elektronicznej – Marcin KiedioRedakcja – Cezary Gawryś
Na obwolucie wykorzystano obraz Jana Gładysza, Portret panien Pechwell przy klawikordzie; 1800; olej; płótno; 123,5 × 93,5; zbiory Muzeum Narodowego w WarszawieFot. © Copyright by Piotr Ligier /Muzeum Narodowe w Warszawie
ISSN 0519-9336ISBN 978-83-65424-67-9
Towarzystwo „WIĘŹ”ul.Trębacka 3, 00-074 Warszawa, tel.22 827 29 17
Zapraszamy do naszej księgarni internetowej – www.wiez.plZamówienia – Dział Handlowy, tel.22 828 18 08, [email protected]