Dostatek - Guanzon Jakob - ebook + książka

Dostatek ebook

Guanzon Jakob

4,6

Opis

Wyrzuceni z przyczepy, w której mieszkali, w sylwestra Henry i jego ośmioletni syn Junior zostali zmuszeni do życia w zdezelowanym pikapie. Sześć miesięcy później sytuacja staje się jeszcze bardziej rozpaczliwa. Henry’emu, który od roku jest na wolności po odbyciu wyroku więzienia za handel opioidami, zostały w kieszeni ostatnie grosze i niewiele dzieli go od wegetacji bezdomnego. Jednak na horyzoncie pojawia się nadzieja: dziś są urodziny Juniora, a Henry jutro jest umówiony na rozmowę o pracę. Aby to uczcić, Henry zaprasza Juniora na kolację do McDonalda. Tę noc planuje spędzić w tanim motelu, w prawdziwym łóżku.

Przez chwilę, gdy Junior ogląda telewizję w hotelowym pokoju, a Henry przygotowuje się do rozmowy o pracę, wylegując się w wannie, zdaje się, że życie wróciło na swoje dawne tory i odtąd wszystko już będzie w porządku. Niestety, po katastrofalnej w skutkach sprzeczce Henry’ego na parkingu ojciec i syn zostaną rzuceni jeszcze tej samej nocy w nieznane.

 

W pomysłowym podejściu strukturalnym Jakob Guanzon porządkuje rozdziały Dostatku według ilości gotówki w kieszeni Henry’ego. Topniejące fundusze oznaczają początek każdego nowego rozdziału, a powieść rozszerza się i kurczy, ujawniając, w jakim stopniu jakość kondycji psychicznej i w ogóle życia zmieniają się pod wpływem „umownego” dostatku – lub jego braku. Osadzona w Ameryce sklepów potężnych sieci handlowych i restauracji fast food, ta żarząca się debiutancka powieść przemierza pstrokate alejki hipermarketów Walmart i plastikowe wnętrza barów szybkiej obsługi, aby ujawnić nierówności społeczne i niepokoje niezamożnych Amerykanów związane z niestabilnością pracy, długami, uzależnieniem od narkotyków lub alkoholu, trudną integracją społeczną i zawodową byłych więźniów, a także niedostatecznym poziomem usług i sporymi kosztami opieki zdrowotnej w dzisiejszych Stanach Zjednoczonych. Wstrząsający debiut o przyczynach i skutkach ubóstwa, nominowany do National Book Award w 2021 roku.

 

Dostatek to niesamowity debiut. Empatyczne spojrzenie na życie tych postaci i sposób, w jaki radzą sobie, żyjąc za ostatnie dolary, byle przetrwać do jutra. Czuły portret ojca i syna próbujących uciec od życia na marginesie. Determinacja i rozpacz zderzają się w tej niezapomnianej opowieści, której zakończenie złamało mi serce. Autor dokonuje tego, co najbardziej kocham w fikcji: naprawdę pozwala wejść w buty bohatera – książki takie jak ta pojawiają się bardzo rzadko.

- Douglas Stuart, autor powieści Shuggie Bain i Młody Mungo

 

Palący i prawdziwy portret amerykańskiego życia, przepiękny, szczery, pełen nieoczekiwanego uroku.

- Gary Shteyngart, autor powieści Nasi przyjaciele na wsi oraz Supersmutna i prawdziwa historia miłosna

 

Fenomenalny.

„Guardian”

 

Miażdżący.

„Daily Mail”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 427

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (22 oceny)
14
7
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KingaKro

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka naprawdę mnie poruszyła. Postanowiłam znaleść więcej od tego autora, ale okazało sie, że to debiut. Bardzo polecam
00
Tuliaszn

Nie oderwiesz się od lektury

Prawdziwe amerykańskie klepanie biedy w pikapie, a nie wymyślone hollywoody. O takiej ameryce chce czytać.
00
DoroSanecka

Nie oderwiesz się od lektury

Geniealna
00

Popularność




Tytuł oryginału Abundance

Przekład Jacek Żuławnik

Redakcja Ewa Pawłowska

Korekta Marcin Grabski, Anna Gądek

Projekt okładki i stron tytułowych Tomasz Majewski

ABUNDANCE

Copyright © 2021 by Jakob Guanzon

All rights reserved.

Copyright © for the Polish translation by Jacek Żuławnik, 2023

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Pauza, 2023

Zdjęcie autora na okładce Copyright © Iqra Shahbaz

Skład i łamanie Dariusz Ziach

ISBN 978-83-968023-6-1 (EPUB); 978-83-968023-6-1 (MOBI)

Wydawnictwo Pauza

Warszawa 2023

Wydanie pierwsze

Wydawnictwo Pauza

ul. Meksykańska 8 m. 151

03-948 Warszawa

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Mojemu papie,

89 dolarów 34 centy

Dziewczęcy róż. Zbyt infantylny kolor jak na mydło w męskiej toalecie w McDonaldzie. Niewłaściwa barwa, zupełnie jak przed ośmioma laty. Michelle była do tego stopnia przekonana, że czekający teraz na zewnątrz na Henry’ego chłopiec urodzi się jako dziewczynka, że tuż przed tym, jak wygramoliła się z pikapa i usiadła na szpitalnym wózku, wręczyła Henry’emu cygaro przewiązane różową wstążeczką.

Henry sporządza w myślach inwentarz pamięci, a suma okazuje się drwiną. Na powierzchni pomazanego sprayem lustra wytrawia się lista nieobecności urodzinowych gadżetów: balonów i wstążeczek, świeczek i tortów, sterty prezentów, stadka przyjaciół, matki. Henry spalił galon benzyny, żeby przejechać trzy miejscowości na wschód od podstawówki chłopaka i zabrać go tutaj, do tego konkretnego McDonalda. Nie tylko ze względu na kącik do zabawy, ale dlatego, że w pobliżu nie ma przystanku autobusowego, co oznacza, że aby wejść do toalety, nie trzeba wstukiwać kodu. To jedna z przyjemniejszych miejscówek, nawet jeśli do pewnego stopnia naznaczona chwilowym niedostatkiem. W samym środku porżniętego numerami telefonów, inicjałami i pretensjami do świata lustra widnieje wyżłobione czyjąś drżącą ręką przesłanie otuchy: „Będzie lepiej”.

Henry ciągle jeszcze śmierdzi dniem. Nie miał kiedy się umyć. Odebrawszy Juniora ze szkoły, przesiedział z nim dwie godziny w parku zamiast w bibliotece. Gdy rozkleja pachę, sięgając po mydło, uwalnia piżmową woń rozkładających się liści. Okienko w dozowniku wygląda jak przekrwione ślepie cyklopa, zmęczone i puste. Henry wdusza pompkę – anemiczne różowe splunięcie – napiera na nią palcem, dopóki nie wyciśnie ostatniej kropelki z pojemnika. Kran jest automatyczny, na czujnik, brakuje pokrętła, za pomocą którego można wyregulować temperaturę lodowatego strumienia. Żołądek Henry’ego jest wypełniony przepaścistym głodem, dreszcz rozchodzi się po kościach. Henry urabia mydlaną ciecz do postaci spienionej powłoki. Wydłubuje brud spod paznokci, wyskubuje skórki, szoruje korkowatą powierzchnię spodniej strony dłoni. Zanim przejdzie do mycia twarzy i torsu, wystawia nogę i czubkiem buta blokuje drzwi. Nie chciałby, żeby ktoś go nakrył przy tych czynnościach.

Chwyta kołnierzyk w dwa palce i wachluje sobie pierś, po czym oklepuje się do sucha papierowym ręcznikiem. Zerka na swoje czarne, od miesięcy domagające się przycięcia włosy, które sterczą sztywne od zaschniętego potu i wapiennego pyłu, tworząc wokół twarzy nieforemny kask. Zaczesuje je do tyłu i o mało się nie uśmiecha. Przypomina sobie mobilny dom, pierwszą noc w nowym miejscu. Kiedy wyszedł spod prysznica, na jego widok Michelle zasłoniła usta dłonią zwiniętą w pięść. Udało jej się ukryć niewyraźny zarys obnażonych siekaczy, ale nie ten typowy dla niej, drwiąco uniesiony kącik.

– Ha.

– Co znowu?

– Nie, nic. – Lekko strzepnęła kołdrą jak matador muletą. – Gdyby tata cię zobaczył z takimi włosami, zacząłby się zastanawiać, czy jesteś świnką morską, czy Latynosem.

– Tak? – zareagował. – A ja ciągle nie mogę się zdecydować, czy jesteś wieśniarą z Południa, czy zwykłą bidoczką.

– Chodź tu.

Zrobił, co kazała.

Cofa nogę, którą zablokował drzwi do męskiej toalety, i nagle słyszy ciche brzęknięcie, przyjemną metaliczną nutę. Coś podskakuje na płytkach i zatrzymuje się w kącie. Ćwierćdolarówka. Henry kuca, podnosi monetę i wsuwa ją do przedniej kieszeni dżinsów.

89 dolarów 59 centów

Przygarbiony, ramiona luźno, lekko opadnięta szczęka, rozszerzone z zachwytu źrenice – kiedy w takiej pozie stoi przy dystrybutorze z napojami gazowanymi, można pomyśleć, że Junior śledzi wzrokiem jakąś pnącą się ku nieboskłonowi rakietę, a nie zwyczajnie wgapia się w menu fast foodu. Czerwcowe słońce w parku wytrawiło się na jego skroni poczerwieniałą rozpaloną błoną. Kiedy chłopiec w końcu zauważa, że Henry przygląda się jego czołu, prostuje plecy jak żołnierz piechoty. Z szacunku czy ze strachu – tego Henry nie potrafi stwierdzić. Wbrew sobie zastanawia się, czy mały nadal się go boi. Tak czy inaczej, jest dumny z syna, lecz zamiast powiedzieć mu o tym, ściska go za kark i wyczuwa pod palcami kręgi, będące jak kłykcie zawodowego pięściarza.

– Tato?

– Pa.

– Pa, wiesz, że happy meal jest teraz w tańszym menu? Za trzy dolary. – Junior marszczy brwi z miną pełną aprobaty, tak jak to często robi Henry. – Nieźle.

Przeciwnie: źle – źle, że Junior zaczyna się liczyć z pieniędzmi. Jeszcze gorzej, że gdy wewnętrzna, odruchowa arytmetyka wypluwa liczbę stanowiącą jedną trzecią budżetu zaplanowanego na urodzinową ucztę, Henry’ego nachodzi lepkie jak plama ropy poczucie ulgi.

– Zamów to, na co masz ochotę.

Prowadzi Juniora, trzymając dłoń na jego ramieniu. Ustawia go w kolejce.

Sprzedawca zaciska dłonie na kasie jak polityk na mównicy. Jego podobieństwo do Juniora nie jest może szczególnie uderzające, ale na tyle wyraźne, by mogło zaniepokoić. Obaj mają oczy w kształcie migdała, wysokie kości policzkowe i jajowate czaszki. Karnacja trudna do określenia, w każdym razie ciemna – taka, którą pełni najlepszych intencji biali lubią określać mianem egzotycznej.

Egzotycznym na pewno nie sposób nazwać trądziku pokrywającego pożłobioną twarz sprzedawcy – czyraki na jego szyi wyglądają jak wykwity z ropy, która spłynęła z policzków. Egzotyczną nie jest również krzątanina linii produkcyjnej za pociętą geometrycznymi szczelinami, rozświetloną mętnym bursztynowym blaskiem lamp grzewczych przesłoną z nierdzewnych paneli. Spalili galon benzyny, żeby przyjechać właśnie tutaj, do najładniejszego lokalu na najdalszej podmiejskiej orbicie, ale częściowo widoczny mechanizm takich miejsc jest wszędzie taki sam. Zmienia się jedynie klientela, a wraz z nią oczekiwania.

Największą zmianą, jaką Henry zauważył po wyjściu na wolność, jest to, że teraz każdy wpatruje się w swoją dłoń, pochylając głowę nad przenośnym ekranem jak nad książeczką do nabożeństwa. Kiedy usunięto wiszące nad kasami tablice z menu i zastąpiono je ekranami plazmowymi? Ilekroć Henry podnosi wzrok, ma wrażenie, że bezpowrotnie stracił najtańsze menu – że przegrało z rozmaitymi konfiguracjami deserów albo z wymuskaną, rozkładówkową fotą Big Maca.

Śpiewny akcent kierowniczki nadaje melodyjności wykrzykiwanym przez nią numerom zamówień. Górna połowa ciała jednego z pracowników znika w okienku McDrive. Skwierczący metalowy kosz zostaje wyjęty z urządzenia do smażenia w głębokim tłuszczu, nadmiar oleju otrząśnięty, frytki wysypane na rozświetloną lampą grzewczą metalową misę, a następnie przesiane za pomocą narzędzia będącego połączeniem łopatki z lejkiem i umieszczone w czerwonym kartonowym pudełku. Mimo zgiełku Henry słyszy szelest drobinek soli, a jego nozdrza wychwytują zapach, który nie ma nazwy, a jedynie kolor: złoty.

Henry zostaje powitany w McDonaldzie i poproszony o pozwolenie na przyjęcie zamówienia. Nie potrafi się zmusić do spojrzenia na zasypane trądzikiem, przerośnięte wcielenie swojego syna i ta gorzka niechęć do twarzy biednego chłopaka dodatkowo go dobija. Źle, że nie pragnie dla Juniora przyszłości na stanowisku z burgerami. Gorzej, że uważa tę lepiącą się od tłuszczu, marnie płatną robotę za niegodną siebie, mimo że przecież nie ma nawet tego. Ostatnie pole w każdym podaniu. Zaznacz kwadracik. Przyznaj się do bycia skazanym przestępcą. To utrudnia znacznie więcej rzeczy niż tylko dostęp do bonów żywnościowych i ofert pracy za biurkiem.

Junior potwierdza cenę, zamawia happy meal i dopiero wtedy Henry podnosi spojrzenie na sprzedawcę.

– Nie – mówi. – Poproszę Big Maca. Zestaw. Niech będzie powiększony.

– Bez korniszonów – zaznacza Junior.

– Bez korniszonów – powtarza Henry i bierze dla siebie McChickena z tańszego menu.

Wyciąga garść monet i kładzie je, rozsypuje na blacie. Palcem wskazującym przesuwa jedną po drugiej: cztery centówki, siedem pięciocentówek, dwie dziesiątki, osiem dwudziestopięciocentówek. Rozstanie z trzema dolarówkami i jedną piątką nie należy do najprzyjemniejszych, ale dobrze, że przynajmniej pozbył się z kieszeni metalowego ciężaru, który brzęczał przy każdym kroku jak maleńkie kajdany.

79 dolarów

Henry wysyła Juniora do łazienki, żeby umył ręce, a sam zmierza do dystrybutora z napojami gazowanymi. Napełnia coca-colą duży kubek, bierze dwa solidne bąbelkowe hausty i gdy syczący płyn spływa do żołądka, łaskocząc go w gardło, ponownie nalewa po brzegi. Zerka przez ramię – nikt nie patrzy – i zachłannym ruchem przekłada na tacę trzy garści saszetek z keczupem.

To chyba jeden z pierwszych lokali w kraju, który przeszedł modernizację. Wszystkie typowe dla lat dziewięćdziesiątych niezgrabne plastikowe boksy w cyrankowo-fioletowych barwach usunięto, wyrzucono na śmietnik i zastąpiono prostym, pseudomiejskim minimalizmem. Kanciaste stoliki i krzesła, rozlokowane niesymetrycznie boksy, całość powleczona przygaszoną paletą odcieni bordo i morskiego granatu, mimo że solidny kawał drogi dzieli to miejsce od obu wybrzeży.

Kącikowi zabaw oszczędzono liftingu. Najwyraźniej trendy w dekoracji wnętrz nie mają żadnego wpływu na ponadczasową funkcjonalność rurowych zjeżdżalni i basenów z piłeczkami. W przeszklonej sześciennej przybudówce unowocześniono jedynie meble, teraz wyglądają jak ze szkicownika ponurego Szweda zdecydowanego osłabić zdrowe amerykańskie poczucie ciepła i dostatku, którego żółte łuki na budynku stanowią nie tylko ucieleśnienie, ale także obietnicę.

Henry natychmiast uświadamia sobie swój błąd. Źle zrobił, wybierając stolik w kącie tuż obok kosza. Z zajmowanego miejsca widzi zbyt wiele. Jakaś kobieta wyrzuca dużą ilość niezjedzonych frytek, okrawki bułek z burgerów i kilka nuggetsów z kurczaka. Usta Henry’ego układają się w zbulwersowany owal szeroki jak dziura pojemnika na odpadki.

Kiedy kobieta i jej stadko wychodzą z lokalu, Henry zostaje sam ze stolikiem zajętym przez dwie matki, których córeczki biegają po plastikowych kładkach na górnym poziomie kącika zabaw. Obie matki są co najmniej o dekadę starsze od Henry’ego, ale promienieją zdrowiem i dobrym samopoczuciem, eksponują smukłe, umięśnione, ukształtowane na porannych zajęciach na siłowni ramiona i jedwabistą, choć podpieczoną przez słońce skórę. Ładniejsza – w przylegającym do ciała jak folia opakowaniowa stroju sportowym, z czarnymi jak asfalt, wysoko upiętymi włosami – wychwytuje utkwione w niej spojrzenie Henry’ego. Henry prędko przenosi wzrok na Juniora, nim zdąży potwierdzić, czy lekkie skrzywienie ust kobiety było drwiną, czy zwykłym uśmiechem. W duchu nie zgadzał się z Michelle, uważał – i nadal uważa – że wygląda całkiem korzystnie z włosami zaczesanymi do tyłu. To miłe uczucie, choć nietrwałe, przez chwilę wierzyć, że ta atrakcyjna matka może myśleć tak samo.

Cierpliwości. Jest zbyt zajęty kiełznaniem własnej łapczywości i ostrożnym podgryzaniem McChickena, by na dodatek dozorować Juniora. Tymczasem chłopak patrzy na pierwszy kęs Big Maca jak na pomyłkę. Henry ściąga palcem kropkę majonezu, który skapnął na papierek, i przesuwa nasyconą smakiem opuszką po zębach. Językiem wmasowuje kremową substancję w błonę dziąseł. Bez względu na to, jak wolno je, każda przełknięta porcja ląduje w jego żołądku z głuchym odgłosem, jak piłka spadająca na dno wyschniętej studni.

Junior pociąga nosem. Odkłada Big Maca, żeby palcem wytrzeć smarka.

– Mogę iść się pobawić?

Henry ocenia postępy chłopaka. Pół burgera zjedzone, frytki solidnie napoczęte. Nieźle. To największa ilość pożywienia, jaką w ciągu ostatniego tygodnia Junior pochłonął za jednym posiedzeniem. Jednak dziś Henry’emu zależy, żeby syn napchał się po uszy. Niech się wytoczy z pękatym brzuchem, z zapasem wartości odżywczych na nadchodzące chudsze dni.

Z drugiej strony, to przecież urodziny małego. Henry pyta go, jaki dziś dzień.

Junior zadziera wyzywająco brodę, dokładnie tak, jak to robiła Michelle, zanim powiedziała coś złośliwego.

– Wtorek.

– Doskonale wiesz, o co mi chodzi, mądralo.

Szyja Juniora zapada się w ramiona. Znów to wstydliwe przygarbienie, od którego Henry stara się wybawić syna przez pouczanki na temat właściwej postawy i pewności siebie. Papa Henry’ego oduczał go tego gestu warkliwymi komendami i pacnięciami w głowę.

Uodpornienie młodego na pazury, którymi będzie szarpało go życie, to konieczność, ale przecież nie można być zbyt surowym. Do odpowiedniego ukształtowania charakteru chłopak potrzebuje czegoś więcej niż tylko silnej ojcowskiej ręki, dlatego Henry postanawia uczynić coś lepszego niż papa. Przyciąga głowę Juniora, całuje go w opadający na czoło zakręcony kosmyk i mówi:

– Solenizant może robić, co chce.

Junior zrywa się od stolika, zanim Henry zdąży wspomnieć o wieczornej niespodziance. Na oczach Henry’ego pozostałości posiłku chłopaka zaczynają czerstwieć. Jeszcze przed chwilą frytki lśniły świeżością i unosił się nad nimi blady pierzasty obłoczek pary. Teraz mają tyle wdzięku i uroku, co przewrócona sterta kantówek, są zdatniejsze do użycia niż do spożycia. Mimo to Henry ma na nie ochotę. Rodzi się w nim pragnienie, wbija się w niego od środka jak zęby grabi, ale coś mówi mu: nie. To jedzenie syna, to urodzinowa kolacja Juniora. „Pomyśl o konsekwencjach – ostrzegali psychologowie w przychodni. – Gdy zacznie cię korcić, uświadom sobie, kogo krzywdzisz oprócz siebie”.

Henry opuszcza powieki i oczami wyobraźni dostrzega kanciaste widmo frytki w bruździe na języku. Czuje jej smak. Ale ma mnóstwo silnej woli. Jest esencją opanowania, czystym spokojem, jebanym Mahatmą Gandhim w butach ze stalowymi podnoskami. Gdyby pozbawił syna jednej frytki, czy poprzestałby na tym? Wystarczy sobie przypomnieć, co zrobił i jakim był człowiekiem. Wciąż musi się wiele nauczyć, ale wie, że nawet najdrobniejsze pęknięcie na fasadzie dyscypliny może go znów zamienić w łakomego szczura z książeczki dla dzieci: daj myszy ciastko, a zapragnie szklanki mleka, daj myszy szklankę mleka, a posunie się dalej – aż w końcu Henry ocknie się pod wieczór z głową między wanną a sedesem oblepionym zaschniętą żółcią i krwią, nie wiadomo czyją, skąd, kiedy i jak.

Ale dlaczego? Akurat na to pytanie łatwo odpowiedzieć: dlatego, że Henry stracił panowanie nad sobą.

Dobrze, że przynajmniej dolewki są darmowe, można żłopać do oporu. Wzdycha z bąbelkową satysfakcją. Jego dłoń odruchowo zmierza do stertki saszetek z keczupem – dobrze zrobić zapas cukru na późniejsze skurcze głodowe – ale Henry się powstrzymuje. Lepiej, żeby nikt go nie przyłapał. Ostrożnie zerka w stronę dwóch matek: pochylają się nad leżącym między nimi telefonem. Henry ukradkiem nabiera najpierw jedną, potem drugą garść saszetek i ładuje obie do kieszeni, po czym obciąga sweter i zasłania nim dżinsowe wybrzuszenia.

Dlatego nie zaśpiewał Juniorowi Sto lat, zanim wgryźli się w burgery? Żeby nie zwracać uwagi na ten godny politowania spektakl? Mimo że robi i nadal będzie robił wszystko, co w jego mocy, te dwie matki i tak będą go postrzegały jako kolejnego próżnego ojca, który faszeruje dziecko cholesterolem, solą, serem topionym, rakiem – i czy według niego to naprawdę właściwy sposób świętowania urodzin syna? Żałosne. Tanie. W złym guście. Do bólu prowincjonalne, rażąco plebejskie.

Ale kto powiedział, że te kobiety są lepsze od niego? Przecież siedzą tu tak samo jak on i szprycują swoje córki tym samym gorącym szajsem.

Zagotował się ze złości – sam przy stoliku, w McDonaldzie, w kąciku zabaw, przy pojemniku na odpadki. Robi głęboki wdech i próbuje wziąć się w garść. Wypuszcza powietrze i otwiera oczy. Cały ten monolog wewnętrzny z powodu jednej frytki.

Zjeżdżalnia rurowa wypluwa dwie dziewczynki, które puszczają się biegiem po miękkiej podłodze, pomykają po schodkach poziom wyżej, biorą rozpęd i z plastikowym pluskiem wpadają do basenu z piłeczkami. Siedząc w obwisłej, zszytej z pasów transportowych klatce, Junior przygląda się z góry roześmianym, rozpływanym dziewczynkom. Z tej odległości to może być jedynie złudzenie, ale jego twarz ma rozpaczliwy wyraz. Przygnębienie do pary ze zniechęceniem i z tęsknotą, których żaden ośmiolatek nie powinien rozumieć, nie mówiąc o przeżywaniu. Jakby tego było mało, chłopak wyciąga ręce za pasy klatki i wówczas ta cała więzienna metafora staje się dla Henry’ego nie do zniesienia.

Nie pozostaje mu nic innego, jak zawiesić wzrok na atrakcyjnej matce. Tym razem stara się to zrobić subtelnie. Zerka na nią kątem oka, jednocześnie odwracając twarz w stronę okna, gotów udawać, że macha do kogoś, kto właśnie zajechał na parking, na wypadek gdyby ponownie przyłapała go na gapieniu się na nią. Przypatruje się jej w taki sposób, jakby lustrował ją pod kątem wad. Jakby odgrywał się za wszystko, co w jego wyobrażeniu mogła sobie o nim pomyśleć.

Uznaje więc, że kobieta jest za mocno umalowana, zdecydowanie zbyt wyzywająco jak na wtorkowy wieczór w McDonaldzie. Czyżby kolejna królowa balu, która mając za sobą najlepsze lata, desperacko próbuje uchwycić się resztek swojej seksbombowej młodości? Być może używa dużo makijażu, bo nie dostrzega własnego piękna. Henry musi przyznać, że urody jej nie brakuje. Ostre łuki brwi i dębowy połysk skóry przywodzą na myśl spaloną słońcem śródziemnomorską wioskę, a nie franczyzową jadłodajnię w krainie, do której nie zajrzy nawet pies z kulawą nogą. Powinna mieć na sobie lnianą tunikę, a nie to śliskie sportowe wdzianko. Niemniej jednak dzięki elastyczności stroju Henry może podziwiać – na granicy miłosnego zachwytu – jej budowę, formę tak przemyślaną w swoich zakolach i przewężeniach, że wygląda, jakby Henry wyrzeźbił sobie istotę idealną, po czym tchnął w nią życie. Otacza ją władcza aura kobiety, która nie boi się poinstruować mężczyzny, jak chce być całowana i kochana.

Henry jest przekonany, że wykonałby jej polecenia co do joty.

Nagle jakby wychwyciła apogeum tej wyimaginowanej igraszki i zwraca ku Henry’emu kocie oczy barwy oliwki do martini. Z tym samym bezwstydem, z którym brała go w jego fantazji, teraz przeszywa go wzrokiem na jawie. W kąciku zabaw.

McChicken. Mięso na burgery. Świnia.

Zjeżdżalnia wypluwa Juniora. Gramoląc się na nogi, chłopak kilka razy szybko porusza barkami, po czym przyjmuje postawę, jakiej go nauczono. Pasek, który nosi w spodniach, opina go zbyt mocno, marszcząc materiał, przez co na biodrach tworzą się nieładne dżinsowe fałdki. Ma brudne ubranie, widać to nawet z takiej odległości. Posyła Henry’emu spocony uśmiech z gatunku „potrzymaj mi piwo” i rusza w stronę basenu z piłeczkami i dziewczynkami. Gdy dumnym krokiem pokonuje jeden po drugim schodki prowadzące na górny poziom, jego witkowatymi kończynami kieruje wyraźne poczucie obranego celu.

A kiedy Junior kuca, by zanurkować, atrakcyjna matka przywołuje do siebie dziewczynki. Pora wracać do domu.

77 dolarów 41 centów

W  urodziny na ustach dziecka powinien gościć wyłącznie uśmiech, dlatego do Henry’ego należy odwrócenie grymasu Juniora. Potoki roztopionych lodów z rożka spływają po zewnętrznej stronie dłoni chłopca i tworzą mleczne rozgałęzienia na nadgarstku. Większość tej najnowszej próby spełnienia ojcowskiego obowiązku przez Henry’ego zamiast na języku kończy na przedramieniu małego.

Na parkingu przed McDonaldem stoi wierny ford F-250 Henry’ego – dom, w którym mieszkają już od pół roku. Nierówna powierzchnia plandeki na pace skrywa trzydziestogalonowe plastikowe worki z ciuchami. Pod tylnym oknem znajduje się przymocowana do podłogi zamykana na kluczyk i pokryta karbowaną blachą antypoślizgową skrzynia z paroma cennymi przedmiotami, które nie zostały wystawione na mróz podczas zorganizowanej w pośpiechu w połowie grudnia wyprzedaży garażowej. Metryki i stare zdjęcia w plastikowej koszulce, przygniecione ciężarem kilku narzędzi elektrycznych i białej, pozbawionej ozdób urny.

Henry otwiera oboje drzwi po stronie kierowcy: przednie – normalne, i drugie – węższe, nazywane samobójczymi przez to, że uchyla się je do tyłu. Na wąskiej tylnej kanapie leżą pościel Juniora, zabawki, podręczniki, galonowa plastikowa butla na wodę, a także należąca dawniej do mamy Henry’ego chusta z nadrukiem bese saka. Oprócz tego są tam: przewrócona korona grzewcza i metalowe ustrojstwo w kształcie gniazda, dzieło Henry’ego – druciany wieszak na ubranie pozaginany w taki sposób, by można było postawić na nim puszkę z jedzeniem i podgrzać ją od spodu zapalniczką samochodową. Wczoraj wieczorem skończyły im się zapasy. Henry dokładnie wyczyścił wszystkie puszki i zaniósł je do automatu kaucyjnego, żeby mieć pieniądze na dzisiejszą niespodziankę.

Zanim usiądzie za kierownicą, Henry opróżnia kieszenie do bocznych schowków w drzwiach. Oprócz saszetek z keczupem wyjmuje stary telefon z klapką. Minuty na kartę wyczerpały się już dawno temu, a bateria siadła przed tygodniem. Miejsce szyby w oknie po stronie pasażera zajmuje kilka gęstych jak pajęcza sieć w piwnicy warstw przyklejonej do ramy folii spożywczej. Kiedy Junior przymyka oczy i wystawia twarz do załamujących się w plastiku promieni słońca, kojarzy się Henry’emu z matką. Szkoda, że ani chłopak, ani jego babcia nigdy nie zobaczą, jak bardzo są do siebie podobni.

– Zjadaj – ponagla Juniora. – Bo wszystko upaprzesz.

Mały spogląda na rożek takim wzrokiem, jakby ten przemówił ludzkim głosem i poprosił o przysługę.

– Brzuch mnie boli – zwraca się do rożka Junior.

– Bo się najadłeś. Dlatego – wyjaśnia Henry. – No już, kończ.

– Nie mogę, pa. Niedobrze mi.

– Niedobrze? – Henry przekręca kluczyk w stacyjce. – To chyba znaczy, że niespodzianka będzie musiała zaczekać.

Zwęża się niewłaściwa część twarzy Juniora. Henry liczył, że ujrzy ściągnięte z zaciekawieniem usta, a nie zmrużone podejrzliwie, zasunięte jak zamek błyskawiczny rzęsy. Znajome piorunujące spojrzenie. Od listopada chłopak skąpi ojcu kontaktu wzrokowego.

– Jaka niespodzianka?

– Nie byłaby nią, gdybym ci powiedział, co nie?

Wraz z tymi słowami Henry’emu przychodzi do głowy postać wesołkowatego sitcomowego ojca. Wyobraża sobie siebie w tej roli i ta wizja sprawia mu przyjemność. Chcąc dopełnić skojarzenie, mierzwi Juniorowi sztywne od tłuszczu włosy, które zaczynają wydzielać specyficzną woń, jakby potarganie sprawiło, że od niemytej skóry głowy oddzieliły się zarodniki i wypełniły stęchłe powietrze kabiny. Wkrótce kąpiel już nie wystarczy, trzeba będzie szorować każdy cal ciała Juniora dotąd, aż zacznie być lśniące, miękkie i czyste jak u noworodka.

Jadą na zachód, zagłębiając się w zapadający zmierzch, tę wielką rozmazaną plamę w odcieniach ametystu i barwach owoców chlebowca. Niebo jest tak ładne, aż chciałoby się to jakoś skomentować, i Henry żałuje, że nie ma komu. Zmotywowany słowami ojca chłopak jest zbyt zajęty pałaszowaniem rożka. Podziwianie schyłku dnia w pojedynkę bynajmniej nie odejmuje zjawisku urody. Henry mógłby je nazwać pięknym, ale to spostrzeżenie wydaje mu się dziwne. Nie w jego stylu. Nawet nie potrafi sobie przypomnieć, kiedy się ostatnio zdarzyło, że poświęcił chwilę na nadanie jakiegokolwiek znaczenia czemuś tak powszedniemu, jak codzienna wędrówka słońca na spoczynek.

To zapewne dlatego, że dzisiejszy wieczór różni się od wszystkich wieczorów w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. Nie tylko z powodu urodzin Juniora, przyczyną jest również bardzo realna, znajdująca się w zasięgu ręki perspektywa wygody. Na pewno liczy się też okruch nadziei w związku z jutrzejszą rozmową kwalifikacyjną.

W zeszłym tygodniu, przeczytawszy na komputerze w bibliotece publicznej mail z zaproszeniem, Henry postanowił, że dziś – w przeddzień rozmowy o pracę, w urodziny Juniora – zaszaleją. Dogodzą sobie, należy im się. Nie może się zdecydować, czy to zabawne, czy smutne, że wskutek długotrwałego niedostatku nawet najpospolitsze udogodnienia wydają się luksusem. Wykąpią się w motelowej wannie, będą się obrumieniać pod strugami gorącej wody tak długo, jak zapragną, aż zaczną się dusić od pary, a ich skóra pomarszczy się jak suszona śliwka. Będą mieli zasłony, które można zaciągnąć, i zasuwkę, na którą można zamknąć drzwi po to, by zapaść w głęboki sen na prawdziwym materacu, w czystej pościeli, niezmącony obawą przed głośnym pukaniem w przednią szybę w środku nocy.

Perspektywa wygody. Okruch nadziei. Nie – stwierdza Henry – to zabawne, a nie smutne, że tak niewiele wystarczy, by popaść w poetycki ton.

Z nadzieją może być problem, ale wygoda wydaje się osiągalna. Henry się zastanawia, czy kiedykolwiek uda mu się przywrócić komfort jako stały element życia i czy wtedy nadal będzie postrzegał otoczenie z równie głupkowatym podziwem. A może to był zwykły fuks? Suchy ostrów na rozległej plamie ciężkich czasów. Woń hikorowego dymu w tundrze. Czy skończy jak ci wszyscy obcy ludzie – z pustym wzrokiem w samochodach, z jękiem na ustach w kolejkach do kas, zgarbieni nad wózkami z zakupami – i będzie go rozpierało poczucie uprzywilejowania? Czy dołączy do zblazowanego stada? Czy tak jak oni będzie pragnął tylko więcej i będzie do tego dążył, powłócząc nogami jak zombie?

Obiecuje sobie, że jeżeli jutro wypali – a przecież solidnie się przygotował, więc jak mogłoby nie wypalić? – będzie codziennie praktykował wdzięczność. Uczyni z tego rytuał, część porannej rutyny, tak jak tamta ładna matka, która pewnie nie potrafi rozpocząć dnia inaczej niż od jogi i medytacji wspomaganej trawą pszeniczną. Wyrzeczenie prowadzi do szlachetności, dlatego Henry powinien starać się okazywać pokorę i dbać o swoją smukłość kojota, nawet kiedy już powrócą z Juniorem do życia w dostatku.

Okolica w swoim przyziemnym aspekcie nie umywa się do splendoru nieba. Im dalej od miasta, tym smętniej. Im bardziej na zachód, tym głębsze warstwy rozkładu wydobywają czerwone światła. Już dawno minęli ostatnie franczyzy i wjazdy na autostradę. Tuż za skrajnymi osiedlami o sielankowo-komercyjnych nazwach, tak samo sztucznych jak zbocza, na których wzniesiono te domy, główna droga zwęża się z czterech do dwóch pasów ruchu.

Odsunięte od jezdni i ukryte wśród drzew zamknięte na głucho parterowe budynki wyglądają jak zwłoki porzucone w trakcie sekcji. Między nimi odludne rozłogi spalonej słońcem prerii. Nadwerężona noga wieży ciśnień. Cytaty z Biblii na złuszczających się billboardach. Linie wysokiego napięcia, rozciągnięte od jednego krzywego słupa do drugiego, rzedną, im bliżej równej kreski horyzontu. Droga prowadzi Henry’ego i Juniora przez zagłębie przysadzistych galerii handlowych i pustych parkingów o popękanych, wybrzuszonych nawierzchniach przypominających oglądane pod mikroskopem brodawki. Witryny są obumarłe i zakurzone. Tu i ówdzie funkcjonuje jeszcze jakiś rodzinny sklepik, gdzie handluje się bóg wie czym, byle wystarczyło na rachunki i wierzycieli. Nieliczne rozświetlone okna wyglądają z daleka jak żar w popielniczce i nie zachęcają do odwiedzin.

Pralnia samoobsługowa.

Lombard.

Monopolowy.

Narzędzia ogrodnicze.

U Świętego Judy – dewocjonalia.

Salon paznokci.

Broń i amunicja.

Sex shop.

Kręgle.

Punkt realizacji czeków.

Galerie handlowe i magazyny ustępują rozległej trawiastej połaci, niebędącej ani pełnoprawnym trawnikiem, ani zwykłym pastwiskiem, która płynnie przechodzi w parking przed Walmartem. Na najbardziej oddalonym od wejścia do sklepu skraju tej przestrzeni rozstawia się na noc miasteczko nędzy. Sercem osiedla jest kamper Winnebago, dokoła którego ulokowały się furgonetki i pikapy wyposażone w prowizoryczne części mieszkalne zbite ze sklejki i z blachy falistej. Ktoś sięga do bagażnika sedana i wyciąga grill na węgiel drzewny. Poza tym ani śladu życia. Wędrowne cienie z trudem zapadają w pamięć.

Zaledwie kilka godzin temu Henry wybrał w tym Walmarcie prezent urodzinowy dla Juniora, po czym wsiadł do auta i pojechał odebrać małego ze szkoły. W wejściu do marketu powitała go otyła kuzynka śmierci w niebieskiej kamizelce opinającej jej ciało jak uprząż do skoków na bungee. Za jej plecami wznosiła się katedra obfitości, pulsowała fluorescencyjnym szyderstwem. Henry nie wziął wózka ani koszyka. Machnięciem dłonią zbył naklejkę z uśmiechniętą buźką, którą chciano mu wręczyć.

Celowo zostawił auto w drugim końcu parkingu, w dużej odległości od supermarketu, żeby nie kusiła go spożywka, co i tak nie uwolniło go od dręczącego pytania o to, ile setek funtów warzyw, owoców, mięs, ciast i resztek z baru trafia do stojących na tyłach budynku, zamkniętych na kłódkę kontenerów na śmieci. Droga do działu z zabawkami wiodła przez sprzęty domowe i produkty higieniczne. Arteria prowadząca w głąb sklepu przypominała tor przeszkód. Otumanieni, snujący się zakupowicze. Porzucone wózki pełne nieciekawych łupów. Na każdej zaślepce i blokującej przejście piramidzie z produktów w promocji tabliczki wychwalające „codziennie niskie ceny”. Po lewej Henry miał artykuły gospodarstwa domowego, których nie potrzebował ani nie chciał, i na które tak czy inaczej nie było go stać.

Po prawej – kosmetyki i środki higieniczne: długie alejki pełne kremów, mydeł, szamponów, past do zębów, leków i zestawów do golenia. Maszynka Henry’ego jest tak stara, że jej ostrze niemal zupełnie skruszało od rdzy i osadu, dlatego od kilku tygodni Henry pozwala swojej rzadkiej, rozwichrzonej brodzie rosnąć bez przeszkód, przez co wygląda jak połączenie Fu Manchu z drwalem w okresie pokwitania. Przez wzgląd na Juniora każdego wieczoru przed pójściem spać w dusznej kabinie pikapa Henry rozpyla nocną mgiełkę dezodorantu i w zastraszająco kosztownym tempie zużywa sztyfty Old Spice’a. Niedługo będzie musiał kupić nowy. Chcąc być w pełni sił przed rozmową o pracę, nie załatwił sobie żadnej fuchy z Craigslist na jutrzejszy poranek. Miał w perspektywie większe pieniądze – nie to, żeby kiedykolwiek było ich wystarczająco dużo. Przy odrobinie szczęścia, kiedy zacznie dostawać czeki z wypłatą i gdy już rozliczy zaległy czynsz, ureguluje rachunki za media, odprowadzi składki do wspólnoty, uiści należności za sprzątanie i usługi firmy przeprowadzkowej, wówczas samo to, że będzie miał gdzie mieszkać, odsunie takie zakupy jak maszynka do golenia i dezodorant na dalszy, mniej drażliwy plan świadomego planowania budżetu.

Zabawki znajdowały się na samym końcu. Henry sunął wzdłuż regałów jak w mdlącym transie. Obok aluminiowej lawiny rowerków ustawionych jeden na drugim, w trzech poziomach. Przez zakątek plastikowych pistoletów i zestawów Lego. Dokoła chlewika gumowych nadmuchiwanych piłek. Wyrwane z kontekstu sobotnich porannych kreskówek twarze figurek akcji zupełnie nic mu nie mówiły, z wyjątkiem nowych wersji żołnierzyków G.I. Joe i Wojowniczych Żółwi Ninja, postaci, którymi sam się bawił w dzieciństwie. Sęk w tym, że kosztowały dwanaście, piętnaście, nawet dwadzieścia dolarów za sztukę – kiedy skurwiele zdążyli tak zdrożeć?

Wystarczyła jedna runda po dziale z zabawkami, by Henry znienawidził siebie. Zamiast się zastanawiać, co właściwie Junior chciałby dostać na urodziny, włożył całą energię w porównywanie cen.

Cofnął się do figurek akcji. Na najniższej, zamontowanej na wysokości kostek półce walały się zabawki z serii objętej wyprzedażą: podobizny zawodowych zapaśników, nieudana kolekcja największych gwiazd złotej ery wrestlingu. Dla kogoś urodzonego w nowym wieku pseudonimy nafaszerowanych anabolikami, dziesiątkowanych przez guza przysadki mózgowej facetów z pewnością zabrzmią równie egzotycznie, jak dla Henry’ego przydomki superbohaterów z wyższych półek.

Na widok jednego ze swoich dawnych ulubieńców Henry poczuł się, jakby umięśniona Nostalgia wyrżnęła mu składanym krzesłem. Wystrzeliły strumienie iskier, reflektory omiotły trybuny, orkiestra zaintonowała pierwsze takty marszu Pomp and Circumstance i ostra suszona kiełbaska Slim Jim pozostawiła na języku Henry’ego piekący posmak. Może Junior będzie miał frajdę, kiedy się dowie, że gdy pa był w jego wieku, prężył muskuły przed wyłupiastym telewizorem w fornirowej obudowie i traktował meble jak napinacze, w sam raz do wykonywania akcji powietrznych, a poduszki z kanapy jak arcyrywali do znokautowania.

Poza tym figurka kosztowała tylko pięć dolarów bez trzech centów.

Przy kasie poprosił o papier pakowy.

Wrócił do auta, rozejrzał się – z całego osiedla na parkingu pozostał już tylko kamper Winnebago. Henry opuścił tylną klapę, żeby mieć gdzie wszystko rozłożyć, sięgnął do skrzyni i wyjął z niej nóż uniwersalny oraz rolkę ze skrawkiem taśmy. Rozciął brązowy papier, wywinął go tak, że niebieskie logo sklepu znalazło się po wewnętrznej stronie, i zapakował prezent, starając się oszczędnie rozporządzać resztkami taśmy. Jak na złość, skończyła się, zanim skleił ostatni, nieładnie odstający kawałek papieru. Cofnął się więc do sklepu poprosić o przysługę kobietę, która powitała go przy wejściu.

Junior nie jest po prostu bystrym dzieckiem. Odziedziczył po rodzicach cały ich sceptycyzm, lecz ani grama bezczelności, wyrósł na spostrzegawczego, dociekliwego, na pierwszy rzut oka zbyt roztropnego jak na swój wiek ośmiolatka. To oczywiste, że wyczuje rozemocjonowanie Henry’ego prezentem i wchłonie żywość ojcowskiego entuzjazmu jak patelnia żar gazowego płomienia. Radość na myśl o czymś, czymkolwiek, wydaje się Henry’emu obca. To dziwne, pełne zakłopotania i zarazem elektryzujące uczucie, jak ekstatyczny lęk przed pierwszym razem z Michelle. Henry nie może uwierzyć, jak bardzo nadal za nią tęskni, nawet teraz, nawet po tym wszystkim. Mimo że wcale jej nie wybaczył. Mimo że sam też nie może liczyć na wybaczenie.

Delikatna twarz chłopca składa się z samych krągłości. Próżno szukać w niej ostrych matczynych rysów, przynajmniej na razie. Usiłując wypatrzyć jakikolwiek ślad Michelle w Juniorze, Henry zauważa pobrudzone roztopionymi lodami przedramię i dłoń syna, którą ten trzyma się za brzuch na wysokości pępka.

Henry kieruje się na szosę, na rozciągającą się zarówno przed, jak i za nimi jałowość asfaltu i krajobrazu. Junior wyczuwa na sobie spojrzenie ojca i opanowuje grymas. Odwraca twarz, wbija wzrok w foliową pajęczynę.

– Boli.

– Już dobrze – mówi Henry. – Pa jest przy tobie.

0 dolarów

Wózek inwalidzki to jednak była przesada. Szesnastoletni Henry zastanawiał się, o co mogło chodzić z tym pretensjonalnym gestem: miał służyć podkreśleniu zaangażowania szpitala w opiekę nad pacjentem? Chyba że był kolejnym ciosem od losu, pozbawieniem prostej godności poruszania się o własnych siłach?

– Takie mamy zasady – wyjaśnił pielęgniarz, obdarzając go przelotnym spojrzeniem.

Henry mógł się jedynie podporządkować, na nic więcej i tak nie wystarczyłoby mu sił. Ludzie gapili się na niego z sali telewizyjnej. Najchętniej odwróciłby się plecami i wymaszerował na własnych nogach.

Dobra, nieważne. Pierwsza sesja grupowa skutecznie zdusiła w nim wszelki arogancki nastoletni opór wobec władzy. Zapalnik mechanizmu autodestrukcji został rozmontowany, rozbroiły go przerażające opowieści o znęcaniu się, porzuceniu, gwałtach i kazirodztwie, którymi dzielili się inni. W kręgu ćpunów, ofiar przemocy, psychotyków – i tej zestrachanej dziewczyny z fantomowymi zębami – własne cierpienie Henry’ego skurczyło się do rozmiarów małostki. Czarnej szklanej kulki, dziecięcej igraszki. Jego buntownicza poza się napięła i rozerwała jak lichy celofan, odsłaniając samotne, pełne zgorzknienia jądro.

Nawet powód tego dwutygodniowego uwięzienia został zinfantylizowany, powleczony banałem. Zamiast naprawdę zmierzyć to, co się wydarzyło, miarą przypadkowego przedawkowania udręczonego artysty albo nieposkromionej gwiazdy rocka, psychologowie sprowadzili otarcie się Henry’ego o śmierć do prozaicznego wołania o pomoc. Henry był zbyt wyczerpany, by z oburzeniem podtrzymać swoje pragnienie zapadnięcia się w nicość. Albo może dlatego trzymał język za zębami, że uzwyczajnienie jego czynu wcale nie było aż tak dalekie od prawdy. Zawsze miał coś do udowodnienia. Balangował – chlał, jarał, wciągał – z zapamiętaniem wyglądającym, jakby to robił na pokaz. Być może całe to pretensjonalne baletowanie było po prostu próbą pozbycia się pełnego zgorzknienia jądra. Tak czy inaczej, mógł się spodziewać, że odbije mu się ono czkawką.

I rzeczywiście odbiło się przed dwoma tygodniami. Dwudniowe tango z metą w towarzystwie leszczów. Po bezskutecznej próbie opanowania albo chociaż osłabienia przenikających do szpiku kości dreszczy i zgrzytania zębami Henry wpadł na genialny, jak sądził, pomysł nafaszerowania się garścią wysępionych benzosów zmieszanych z środkami przeciwbólowymi. Przełknięcie. Mrugnięcie. Po pierwszej minucie nic. Po trzydziestu dygot ustał i Henry’emu urwał się film.

Czego nie usunęło płukanie żołądka – tego, kim i czym naprawdę był, całego nagromadzonego emocjonalnego osadu – to wydobyła i wystawiła na pokaz terapeutyczna niewola. W głębi duszy był bowiem Henry jeszcze jednym nabuzowanym wściekłością dzieciakiem bez samokontroli. Użalającym się nad sobą i usiłującym leczyć się na własną rękę smarkaczem, którego matka nie żyła, a ojciec imigrant należał do kategorii palantów. Wchodzą smyki. Rewia współczucia. Na tle współuczestników terapii, doskonale zaznajomionych z rozpaczliwym cierpieniem i unieważniającym istnienie boga okrucieństwem, Henry nie miał prawa się skarżyć. Papa przynajmniej litościwie oszczędził mu lania kluczem nastawnym albo kutasa w ustach. Był chłodny i nieobecny. Surowy. Potrafił nawrzeszczeć. Uderzał Henry’ego dłonią w tył głowy, jeśli ten coś spierdolił, co ostatnio, musiał przyznać, zdarzało się dosyć często.

Henry klapnął na siedzisko i zwiesił głowę w geście rezygnacji. Podniósł dwa palce, by ospałym ruchem pomachać reszcie na do widzenia. Pielęgniarz popchnął wózek obok bramki z wykrywaczem metalu, przez drzwi ze stalową sztabą i dalej, cuchnącymi płynem do mycia podłóg trzewiami szpitala. Podeszwy jego tenisówek skrzypiały na nakrapianym linoleum, przez co Henry miał wrażenie, jakby wiozła go gumowa kaczuszka. Rozluźnił się, aby skierować całą energię, jaka mu jeszcze pozostała, do prawej stopy. Pod skarpetką, między paluchem a drugim palcem, miał ukrytą złożoną do rozmiarów kamyka cenną karteczkę. Wstrzymywał oddech, jakby to miało zapewnić papierowemu skarbowi dodatkową ochronę przed odnalezieniem.

Odkąd Henry’ego przeniesiono na oddział, papa ani razu go nie odwiedził, nie przyniósł mu ubrań na zmianę, dlatego teraz Henry miał do wyboru: pozostać w szpitalnej koszuli, w której odsiedział dwutygodniowy wyrok, i wyjść w niej na ulicę – albo przebrać się z powrotem w ciuchy, które miał na sobie, kiedy go tu przywieźli. Wybrał to drugie. Wymowny gest z jego strony, okazja do pokazania skutków braku zainteresowania ze strony papy. Wyjął dżinsy z dużej torby strunowej – trochę śmierdziały, ale ogólnie nic im nie dolegało. Co innego T-shirt: sztywny, zlepiony zaschniętymi wymiocinami, wydzielający smród zakrzepłej żółci. Na szczęście jak tylko pielęgniarz wytoczył Henry’ego na dwór, pachnące słodyczą bzu i niemal morską słonością parującego asfaltu wiosenne powietrze rozrzedziło odór rozkładu. Zatrzymali się w cieniu daszka nad wejściem do pogotowia.

[...]

Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku

na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –

do czytania i dobrej prozy zagranicznej.

Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,

która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.

Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki

z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.

Dostatek to sześćdziesiąta piąta książka

Wydawnictwa Pauza.

Wcześniej ukazały się:

2018

Legenda o samobójstwie – David Vann

Pierwszy bandzior – Miranda July

Nasz chłopak – Daniel Magariel

Historia przemocy – Édouard Louis

Tirza – Arnon Grunberg

2019

Pasujesz tu najlepiej – Miranda July

O zmierzchu – Therese Bohman

Piękna młoda żona – Tommy Wieringa

Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug

Floryda – Lauren Groff

Przyjaciel – Sigrid Nunez

Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall

Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh

Brud – David Vann

Koniec z Eddym – Édouard Louis

2020

Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz

Linia – Elise Karlsson

Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry

Ta druga – Therese Bohman

Dorośli – Marie Aubert

Turbulencje – David Szalay

Nikolski – Nicolas Dickner

Fauna Północy – Andrea Lundgren

Witajcie w Ameryce – Linda Boström Knausgård

Pełnia miłości – Sigrid Nunez

Przejście – Pajtim Statovci

Niebieska Księga z Nebo – Manon Steffan Ros

Dziennik upadku – Michel Laub

2021

Halibut na Księżycu – David Vann

Zabierz mnie do domu – Marie Aubert

Utonęła – Therese Bohman

Koniec dnia – Bill Clegg

Sempre Susan. Wspomnienie o Susan Sontag – Sigrid Nunez

Tęsknota za innym światem – Ottessa Moshfegh

Ostatnie stadium – Nina Lykke

Niepoprawna mnogość – zbiór opowiadań pod redakcją Lucy Caldwell

Wyznanie – Domenico Starnone

Za otrzymane łaski – Valeria Parrella

Trzymam wilka za uszy – Laura van den Berg

Kto zabił mojego ojca – Édouard Louis

Archiwum zagubionych dzieci – Valeria Luiselli

2022

Komodo – David Vann

Londyn – David Szalay

Wyspa kobiet – Lauren Groff

Wizyta – Katharina Volckmer

Ostatni wywiad – Eshkol Nevo

Strega – Johanne Lykke Holm

Intymności – Lucy Caldwell

Coś nie tak. Kobiecość i wstręt – Eimear McBride

Pomniejsi wędrowcy – Eimear McBride

Dla Rouenny – Sigrid Nunez

Zmagania i metamorfozy kobiety – Édouard Louis

2023

Odmawiam myślenia – Lotta Elstad

Elmet – Fiona Mozley

Mleko krew żar – Dantiel W. Moniz

Urugwajka – Pedro Mairal

Andromeda – Therese Bohman

2023

Czy muszę odchodzić? – Yiyun Li

Wcale nie jestem taka – Marie Aubert

Fatum i furia – Lauren Groff

Nędza – Andrzej Tichý

Długa odpowiedź – Anna Hogeland

W lasach ludzkiego serca – Antje Rávik Strubel

Zmiana – Édouard Louis