Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jaki jest przepis na normalność i szczęście? Kochający mąż i dziecko, solidne wykształcenie, dobra praca i mieszkanie w dużym mieście. Życie jak z poradnika albo kolorowych magazynów. To wszystko ma bohaterka Drobnych szaleństw dnia codziennego, dlaczego więc nie jest szczęśliwa? Coś sprawia, że zamiast płynąć głównym nurtem, dryfuje, nie radząc sobie z własnym życiem. Może jest po prostu niedojrzała, może to histeryczka albo wariatka? A może granica między „normą” a niedostosowaniem czy chorobą to nie przepaść, tylko zaledwie szczelina, i łatwo ją przekroczyć?
O AUTORCE
Kaja Malanowska (1974) - z wykształcenia biolożka, napisała doktorat z genetyki bakterii na University of Illinois, pracuje w 20. Społecznym Gimnazjum na Raszyńskiej w Warszawie, zajmuje się głównie uchodźcami - dziećmi z Czeczeni, Tybetu, Turcji, Gany, Ugandy i Serbii. Matka 15-letniego syna. Drobne szaleństwa dnia codziennego to jej literacki debiut.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 302
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkie osoby i wydarzenia
opisane na tym blogu stanowią
odbicie rzeczywistości.
Dlatego proszę ewentualnych czytelników
o to, żeby pamiętali, jak krzywe potrafią być zwierciadła.
Maćkowi
Księżyc zaczepił się o dźwig gdzieś w okolicach placu Unii i tam ugrzązł, pewnie na całą noc. Wielki, pomarańczowy, trochę spłaszczony u góry balon. Tuż poniżej wyzywająco błękitny neon z napisem „PKO” i ciemne bloki schodzące w dół ku uliczce, która prowadzi prosto do moich okien. W mdłym świetle latarni pełzną po niej niepokojące cienie łysych topoli, wyschniętych zimą jak staruszki, których skóra pomarszczyła się, spierzchła i przyrosła do kości. Próbuję sobie przypomnieć, jak się czułam, zanim to wszystko się zaczęło, zanim zaczęłam spadać, żeby w końcu zatrzymać się tu, wpatrzona w miejską noc.
Parę dni wcześniej, a może to był tydzień, niewykluczone też, że dwa czy nawet trzy, w każdym razie to był styczeń. Koniec stycznia chyba. Mokry i przegniły, taki niewydarzony, ni to styczeń, ni marzec. Błoto i topniejący w brudnych kałużach śnieg, zimna, dokuczliwa mgła w nieokreślonym kolorze i zaschnięte kikuty butwiejących traw. Tuż przed tym, jak się to wszystko zaczęło, postanowiłyśmy z Joanną wyjechać na Mazury. Spakowałyśmy małego Krzysia do samochodu. Zaraz za Warszawą, na pierwszym postoju, wdepnęłam w gigantyczną kupę ludzką i umazałam sobie w gównie sznurowadła, tak że przez całą drogę śmierdziało w samochodzie, chociaż Joanna twierdziła, że nic nie czuje. Krzyś spał, jadłyśmy pierniczki oblewane czekoladą, piłyśmy kawę i rozmawiałyśmy o tych wszystkich sprawach, o których wiedzą przyjaciółki, a mężowie nie, i nagle asfalt się skończył, a my zamiast stanąć i zawrócić, wjechałyśmy w las, zmusiłyśmy samochód do mozolnej jazdy po mokrym piachu, coraz głębiej i dalej, aż do zamarzniętego jeziorka, po którym chodziły kaczki. I wtedy to poczułam, bezpieczeństwo i pewność, bo naprawdę wierzyłam, że tamte sprawy są już poza mną i nigdy nie wrócą, że jestem nietykalna przy tym jeziorku, na pobrużdżonej śladami opon drodze. Zaczął się dla mnie okres stabilności, spokojnego wchodzenia w wiek średni i na to czekałam, z tego się cieszyłam.
Załamanie nerwowe powinno być uzasadnione. Jakieś przepustki powinno się na nie wydawać albo talony od nieszczęść, którymi można by się w razie czego legitymować, punkty takie jak na stacjach benzynowych: śmierć bliskiej osoby – 120, niezdany egzamin – 5, przeprowadzka – 21, nagła choroba – 17, rozwód – 98. Ja tych punktów nie nazbierałam, jak na złość średnio ich mam, ani dużo, ani mało...
Wracamy ze Stanów. Nowa praca. Nie dostałam grantu. Wyrzucają mnie z pracy. Znowu nowa praca. Mam umowę wstępną do lipca. Muszę się bardzo starać. Czuję się jak podłączona do wysokiego napięcia. A potem on mi to mówi i wtedy się zaczyna. Chciałabym sobie poradzić, stanąć na wysokości zadania. To wszystko drobiazg, głupstwo, błahostka. Chciałabym zachować klasę, zacisnąć zęby i trzymać fason, tymczasem jestem bardzo słaba. To chyba eufemizm. Jestem kompletnie do niczego. Tarzam się po podłodze i wyję całymi godzinami. Jestem bezsilna jak dziecko, bezradna jak niemowlę. Schudłam sześć kilo, nie śpię od ośmiu dni, mogę się zdrzemnąć, ale tylko kiedy leżę bezpośrednio na nim (na dłuższą metę to trudne do przeprowadzenia). Ciekawe, ile tak można...
Dostałam wysokiej gorączki. Leżę na rozłożonej sofie w naszej maleńkiej sypialni i staram się za jednym zamachem przeczytać wszystkie książki, o jakich opowiadał mi Szymon, a o których nie chciało mi się wcześniej słuchać z powodu wrodzonego lenistwa i niezdrowych skłonności do spania, leżenia, pokładania się i oglądania kiepskich filmów w telewizji. Nieustannie towarzyszy mi uczucie strachu, paniki nie do przezwyciężenia. „Gdzie jesteś?” „Zaraz przyjdę, tylko zrobię herbaty”. „Nie zostawiaj mnie!” „Nie zostawiam cię przecież, jestem tu”.
Trzymam go całymi godzinami za rękę, wtulając twarz w szorstki sweter, odciskając ślady po guzikach na policzkach, wdychając lekko mdlący zapach cudzego potu i przesuszonej wełny. Najtrudniejsze są momenty, kiedy znika z pola widzenia na dłużej, idzie po bułki do sklepu albo na pocztę czy do kiosku. Biegam nerwowo od okna do okna, liczę minuty i kwadranse, w końcu zaczynam wymiotować.
Po dziesięciu dniach udaje mi się wyjść z domu. Siedzę w pluszowym fotelu, opierając nogi o kaloryfer. Na podłodze leży Emilka w ciąży, wielka i powolna jak wieloryb, którego morze wyrzuciło na brzeg. Dwójka malutkich dzieci pełza wokół niej. Mieszkanie jest brzydkie, brzydkie i zaniedbane, zatłoczone niepotrzebnymi sprzętami, pełne porozrzucanych zabawek, plastikowych pudełek po margarynie, butelek, smoczków i starych ubrań ułożonych w stosy pod pomalowanymi na buraczkowy kolor ścianami. Kiedyś było tu inaczej, zanim łazienkę zajął ten zapładniacz, taplający się w wodzie grubas, szukający natchnienia w THC niespełniony intelektualista, zanim wprowadził się do Emilki ten pasożyt bez wdzięku i z dokładnością co do roku zaczął robić dzieci.
Jako mała dziewczynka Emilka mieszkała na Siennej, razem z mamą, tatą i dwoma siostrami, tą starszą o piętnaście lat i tą starszą o siedemnaście. Była chuda i małomówna, wyglądała na dużo młodszą niż w rzeczywistości ze swoimi cienkimi jak patyki nogami, płaskimi pośladkami, sterczącymi ramionkami i łopatkami. Wzbudzała powszechną litość sąsiadek i nauczycielek: twarz zastraszonego zwierzątka, o wysuniętej górnej wardze, małym spiczastym nosku i wielkich brązowych oczach, wiecznie załzawionych, wiecznie przerażonych. W rzeczywistości nie bała się niczego, a już na pewno nie nauczycieli, którymi pogardzała za to, że byli starzy, brzydcy i śmierdzieli kiełbasą szynkową i krochmalem. Codziennie rano sunęła do szkoły jak lunatyczka, tym samym powolnym krokiem, ogarniając obojętnym spojrzeniem przechodniów, ciągnąc za sobą na sznurku worek z kapciami. W klasie siedziała w pierwszej ławce, posłusznie zapisując kaligraficznym pismem zeszyty w linie, a na przerwach targała chłopców za włosy albo grała w gumę w załomie korytarza. Popołudniami „chodziła na zakupy”. Z Wiolettą i Agatą grzebały w podwórkowym śmietniku, gdzie można było znaleźć masę przydatnych młodym damom rzeczy, zwłaszcza biżuterię, często jak nową, w idealnym stanie. Kiedy ktoś pytał, skąd ma plastikowy pierścionek albo szklany wisiorek w kształcie łezki, mówiła, że „z samu”, i to załatwiało sprawę. Wyprawiały się też we trzy na budowę, za drewniany płot, gdzie leżały różnokolorowe kawałki plastiku, a czasem brudne majtki i zużyte prezerwatywy, a kiedy zaczynało się robić naprawdę nudno, ćwiczyły równowagę na parkanie szkolnym, stopa za stopą, powoli, ale też nie za wolno, i nie należy patrzeć w dół, dopóki nie zauważył ich cieć i nie przepędził. W soboty wypuszczały się aż na Rutkowskiego, do bud z zapiekankami, pod którymi wystawały z kartką „Jesteśmy głodne” tak długo, aż ktoś nie kupił im bułki z pieczarkami. Czasem dostawały gumę Donald z historyjką w środku czy oranżadkę w proszku, zieloną, żółtą albo czerwoną, którą sypało się na otwartą dłoń, a potem pluło na nią i można było oglądać kolorowe bąbelki z śliny.
Strach przyszedł później, kiedy lekcje środowiska zamieniły się w geografię i biologię. Obie starsze siostry wyprowadziły się z domu, a zaraz po nich ojciec. Emilka nie chodziła już do samu ani na budowę. Całymi godzinami siedziała skulona pod stołem w kuchni, oglądając od spodu ceratę wytłaczaną w różyczki, i czekała, aż matka wróci od sąsiadów. Potem słuchała jej płaczu i wyrzekań. Wtedy odkryła, że się boi. Z początku strach nie miał imienia, przybierał bezkształtne formy cieni na tapetach, zmierzchu za oknami i opuchniętych kostek staruszki spotkanej na schodach. W szkole utrzymywała, że ojciec pojechał na delegację do Moskwy, ale koleżanki śmiały się tylko pogardliwie i do strachu dołączyło uczucie wstydu i upokorzenia. Kiedy skończyła dwanaście lat i dostała pierwszy okres, wiedziała już, że to, czego się boi, nazywa się samotnością, a zwłaszcza samotnością opuszczonej kobiety. W tym czasie przyniosła do domu dwa koty, burego i czarnego, a nad biurkiem przykleiła plakat Modern Talking. Jej piersi i pośladki zaokrągliły się ponętnie, ciemne włosy zostały przycięte nad czołem i twarz nabrała łagodnego, marzycielskiego wyrazu. Zaprzyjaźniła się z Olą z równoległej klasy, wspólnie wypaliły pierwszego papierosa i spróbowały koniaku, który matka trzymała w szafce przy łóżku. Obejrzały sobie nawzajem swoje cipki i piersi i ustaliły, że w przyszłości zamieszkają razem. Świat dzielił się na chwile spędzone z Olą i te zmarnowane. Pierwsza miłość, jak i każda następna, stanowiła jedyny sens życia Emilki. Stała się świtem i zmierzchem, i każdą godziną dnia, pragnieniem i nadzieją, namiętnością i smutkiem nieprzespanych nocy, energią, treścią i wreszcie niekończącym się bólem rozczarowania, po którym przyszło pierwsze załamanie. Emilka zamknęła się w pokoju, symulując chorobę. Na szczęście matka, nękana chroniczną depresją, z łatwością dała się nabrać na bezgorączkową grypę żołądkową. Nie zadając zbędnych pytań, zajęła się skrzętnym przygotowywaniem kleików i transportowaniem ich wraz z paczkami biszkoptów z kuchni przed nos Emilki, która wyrzucała je konsekwentnie przez okno, na stertę cegieł w rogu podwórka. Owinięta w koc, z gorącym termoforem na brzuchu, leżała na tapczanie, goniąc swój smutek po ścianie. Po trzech tygodniach doszła do wniosku, że oczekiwany koniec świata nie nastąpi i że jedynym sensownym wyjściem z sytuacji jest znaleźć nową miłość i tym razem związać ją ze sobą na tyle mocno, żeby nie mogła nigdy odejść. Wyszła z pokoju chudsza o cztery kilo, a jej ciemne oczy były jeszcze bardziej wilgotne i bardziej nieobecne niż kiedyś.
Od tego momentu w życiu Emilki rozpoczął się okres dawania. Pierwszy chłopak, z którym chodziła, dostawał dżinsy przysyłane przez starszą siostrę z Anglii, koszulki z flagą Wielkiej Brytanii i zagraniczne papierosy kradzione z szuflady kuchennej, kiedy matki nie było w domu. Drugi, oprócz Johnniego Walkera wyniesionego pod kurtką z delikatesów, dostał nieograniczony dostęp do sypialni Emilki. Trzeci wikt i opierunek oraz dwudziestoczterogodzinną obsługę w nowym mieszkaniu na Ursynowie. Każdy związek kończył się niepowodzeniem, zawsze tak samo jak ten pierwszy, niezależnie od tego, ile i co dawała. Kolejni mężczyźni odchodzili mimo desperacji, krzyków i błagań, zabierając ze sobą niesmak i walizki luksusowych gadżetów. Dwa koty, ten bury i ten czarny, roztyły się i zestarzały. Aż w końcu znalazł się ktoś, komu nie tylko nie przeszkadzało bezgraniczne oddanie i bezwarunkowa gotowość do poświęceń, ale kto poczuł się w takim układzie jak ryba w wodzie, i to dosłownie, bo zamieszkał w wannie. Całymi dniami leżał w gorącej kąpieli i palił jointy. Emilka utrzymywała, że Wieloryb ma trwałą depresję z powodu niepowodzenia związanego z nigdy nienapisanym doktoratem. Głaskała go więc po głowie, znosiła do łazienki pieczone kurczaki, klopsiki w sosie pomidorowym, potrawki z królika, serniczki, placki z jagodami i herbatę z sokiem malinowym, równocześnie rodząc kolejne dzieci i utrzymując dom.
Emilka jest moją najbliższą przyjaciółką i oczywiście nigdy mnie nie zawiodła. Mogłam liczyć na jej lojalność i oddanie zawsze i wszędzie, o każdej porze dnia i nocy, z wyjątkiem tych chwil, kiedy zostawała sama, przeżywała załamanie nerwowe, łykała psychotropy i upijała się do nieprzytomności. Wtedy trzeba było się nią zajmować.
Złości mnie, że się roztyła, zaniedbała, że straciła swój delikatny wdzięk, subtelną elegancję, że daje się wykorzystywać w sposób, którego żaden normalny człowiek nigdy by nie wytrzymał. Nienawidzę jej męża, chociaż zdaję sobie sprawę, że eksploatuję Emilkę tak samo jak on, że nadużywam jej dobroci, opierając się na niej całym ciężarem w trudnych chwilach i zarzucając problemami, kiedy własnych ma zupełnie wystarczająco.
„Emilko, czy mogłabyś przynieść mi popielniczkę?” Emilka dźwiga się na kolana i ciężko wstaje z podłogi. W rozciągniętym dresie i poplamionej koszuli wygląda jak bezkształtny wór, jak wiedźma Ple Ple, która mieszka na śmietniku. „Maju, poczekaj sekundkę, zaraz wracam, słucham cię cały czas”. Dzieci czepiają się jej kolan. „Emilko, co z moją popielniczką?” „Już idę! Może coś zjesz? Słucham cię cały czas”.
Mówię i mówię, nie zwracam uwagi na dzieci ani na krzyki z łazienki. Chodzę za nią krok w krok po całym mieszkaniu. Co będzie? Co to będzie? Ja się boję. A w głębi duszy: „Nie chcę być taka jak ty”.
„Maju, wszystko się ułoży. Musisz zadbać o siebie, przespać troszeczkę. Ile dni już nie jesz? Przede wszystkim idź do lekarza, niech ci przepisze jakieś środki uspokajające. Poproś o afobam”. „Afobam niczego nie załatwi, poza tym jest uzależniający”. „Bzdura, brałam afobam latami, odkąd umarła mama. Kubusiu, mówiłam ci, żeby tego nie dotykać!” „Ale ja nie chcę być sama, Emilko, czy on mnie zostawi?” „Nonsens, nie przeżyłby bez ciebie jednego dnia. Będziesz mu jeszcze na starość zmieniać pampersy”. „Emilko ja się boję, tak strasznie się boję”. „Wiem, Maju, ale musisz się wziąć w garść. Dasz sobie radę”.
Emilka odkręca kran i zaczyna zmywać. Ogarnia mnie pasja, wściekłość nie do powstrzymania. I kto to mówi? Kto mi mówi, że trzeba się pozbierać? A jak nie dam sobie rady, to co? Nie chcę, nie mogę zostać sama. I kto jak kto, ale ona powinna to zrozumieć. „Wychodzę! Z tobą w ogóle nie można porozmawiać. Czy kiedyś w ogóle będzie jeszcze taka możliwość?!”
Trzaskam drzwiami tylko dlatego, że wiem, że mogę sobie na to pozwolić. Wychodzę w wilgotną, zimną mgłę, zmiękczającą światło padające z okna na parterze, w którym stoi Emilka i macha na pożegnanie.
Po dwóch tygodniach wracam do pracy. Pierwszy dzień mija w miarę bezboleśnie na przygotowywaniu pożywek do eksperymentów, myciu szkła i wyrzucaniu starych szalek z martwymi bakteriami. Kolejne dni przynoszą niepokój o poranku i panikę popołudniami. Przestaję pracować, przestaję też udawać, że pracuję. Staram się zająć myśli prostymi obrazami: czytnikiem na liczniku, strzałką wagi, liczbą obrotów wirówki, ale i tak wymykają się spod kontroli, wędrują ku niebezpiecznym obszarom, rosną, puchną i pączkują we mnie jak drożdże, wypychając zdrowe komórki nerwowe na obrzeża świadomości. Z męczącą regularnością powracają obrazy, których siła odbierała mi głos i możliwość ruchu. Wiem, że to minie. Tak w każdym razie myślę. Trzeba czasu, zaufania, trzeba cierpliwości, dystansu. Chociaż dzisiaj zaczęło do mnie docierać, że nie czuję się ani odrobinę lepiej niż dwa tygodnie temu. Nadzieję na to, że dzięki laboratoryjnym blatom odwrócę uwagę od natrętnych myśli i wyolbrzymionych problemów, które zalęgły się w mojej głowie, postanawiam odłożyć do poniedziałku. Zamiast zrobić coś pożytecznego, spędzam siedem godzin, włócząc się po instytutowych korytarzach, przeglądając wiadomości na komputerze i pijąc kolejne kawy, które w połączeniu z narastającą histerią doprowadzają pod koniec dnia do palpitacji serca. Wracam do domu o czwartej, kładę się na kanapie i leżę z zamkniętymi oczami do siódmej, nie robiąc obiadu, ignorując Manię, która próbuje opowiedzieć mi, co się działo w szkole. Wstaję tylko dlatego, że Szymon się spóźnia (według moich obliczeń powinien się zjawić całe cztery minuty wcześniej). Kopię psa, który niechcący nawinął mi się pod nogi. „Co się gapisz!” – krzyczę na Manię i trzaskam drzwiami od jej pokoju.
Telefon.
„Zaraz będę, wstąpiłem tylko po drodze do apteki”.
Ulga.
Wątpliwości.
Panika.
Do jakiej apteki? Po co do apteki? Przecież nic nie potrzebujemy. Na pewno rozmawia przez telefon i nie chce, żebym słyszała, więc stoi gdzieś na dworze, pod latarnią. Kłamie. Dlaczego kłamie? Dlaczego tak mnie męczy?
Zastaje mnie skuloną pod szafą w przedpokoju. „Co się stało?” „Nic”. „Przecież widzę...”
Ciężkie milczenie. Jego zmęczone spojrzenie. Zamykam się w łazience i szlochając, upadam na podłogę. Przez drzwi słyszę, jak tamci dwoje rozmawiają przyciszonym głosem. Bzyczy komputer. Mania zapada się w swój wirtualny świat. Coś kołysze się we mnie i uspokaja. Wycieram twarz mokrym ręcznikiem, odkręcam kran i wchodzę pod prysznic. Przyciskam policzek do zimnych bladoniebieskich kafelków. Strużka krwi miesięcznej spływa mi po prawym udzie. Siadam w zabarwionym na czerwono brodziku i pozwalam wodzie płynąć gorącymi falami po włosach i plecach. Zbieram się w sobie, uspokajam bicie serca, głęboko wciągając powietrze przez nos i wydmuchując ustami. Gąbką namydlam dokładnie każdą część ciała po kolei. Kucam w brudnych mydlinach, owijając jednocześnie plecy białym ręcznikiem. Jestem śmiertelnie zmęczona i nie mam siły, żeby założyć z powrotem przepocone ubranie i przygotować kolację. Z ponurą satysfakcją odnotowuję, że zabrudziłam ręcznik rojem drobnych rdzawych plamek, tak jakbym mogła zrobić tym faktem komuś szczególną przykrość. Ale mama, która piętnaście lat temu urządziłaby mi karczemną awanturę, że nie szanuję cudzej pracy i brudzę ręczniki podczas okresu, dawno już po mnie nie pierze, sama będę musiała się zająć usuwaniem skutków własnej niedbałości. Stawiam stopę na klozecie i próbuję wcisnąć w siebie tampon. Wchodzi opornie pomiędzy wysuszone ścianki pochwy. W końcu prostuję się przed lustrem. Chude, białe ramiona, płaskie piersi. Bez specjalnego przekonania sięgam po krem wzbogacony w prowitaminę B6 i kolagen, a następnie nacieram się cała, szczególną wagę przywiązując do pośladków i brzucha. Kiedy i ta czynność zostaje zakończona, wciągam dżinsy, szary podkoszulek i rozczesuję mokre, żółte włosy drucianą szczotką. Z rezygnacją podnoszę wzrok. Nos, nochal nawet, z głębokimi bruzdami po dwóch stronach i pajęczyną pękniętych naczynek krwionośnych. Czoło niskie, płaskie, poprzecinane równoległymi liniami, świadczącymi o tym, że ich właścicielka często się dziwi. Usta i oczy OK, szyja z pierścieniowatymi bruzdami, zmarszczki na dekolcie. Wklepuję szybko przezroczystą nawilżającą substancję w policzki i otwieram drzwi na korytarz. Źle założony tampon uwiera mnie boleśnie w kroczu, ale to uczucie sprawia mi przyjemność, przypomina, jak bardzo powinnam być wdzięczna losowi za to, że krwawię w tym miesiącu. Parę tygodni wcześniej myślałam poważnie o drugim dziecku. Siadam przy stole, krusząc w rękach kromkę chleba, i zastanawiałam się, jak długo jeszcze uda mi się balansować na krawędzi kryzysu.
O trzeciej w nocy nadal nie mogę zmrużyć oka. Leżę nieruchomo, wpatrzona w ciemność, bojąc się poruszyć, żeby go nie obudzić. Liczę owce, próbuję odtworzyć z pamięci wiersz Czechowicza o miasteczku w górach, podkładam poduszkę pod spuchnięte stopy. Nic z tego. W końcu wciągam sweter i wychodzę z sypialni. Ciemno, ale i tak widać, że pokój został urządzony w sposób raczej przypadkowy, bez specjalnych starań i koncepcji. Po lewej stronie od wejścia komoda i lustro, które dostałam od rodziców wiele lat temu. Porysowany drewniany stół przywieziony ze Stanów, trzy krzesła. Na ścianach dzieła BeZet i czarno-biały sztych wuja J. Zimna podłoga przyjemnie chłodzi stopy. Podchodzę do stolika w rogu i siadam w wiklinowym fotelu, który ktoś kiedyś oddał nam powodowany dobroczynnym odruchem. Podciągam kolana pod brodę. Na dworze pada deszcz ze śniegiem, płatki rysują się wyraźnie w świetle latarni. Przez okno wpada zimny powiew, niosąc ze sobą zapach mokrego betonu i ziemi. Płaczę, płaczę z żalu nad sobą, z żalu nad tym, że mam takie brzydkie mieszkanie, nie mam gustu, nie mam inwencji. Chciałabym być kimś, rozpaczliwie...
„Nie śpisz?” Szymon staje w drzwiach. Przyglądam mu się uważnie, jakbym widziała go po raz pierwszy w życiu. Dość wysoki, ale bez przesady, przystojny, o ciekawej twarzy, na której rysuje się wyraźnie dziedzictwo, jakie zostawili mu dalecy tatarscy przodkowie: lekko skośne oczy, gęste ciemne brwi, jak narysowane węglem. Szerokie ramiona, proste plecy, zgrabne pośladki. Męski, tak chyba należałoby go określić. „Co się stało? – pyta ze zmęczeniem w głosie. – Chodź, musisz się trochę przespać, nie można tak siedzieć przez całą noc. Jutro będziesz nieprzytomna”.
Światło zimowego poranka sączy się powoli przez okienne sito, zimnym strumieniem spływa na parapet, skapuje na podłogę i tworzy na niej bladoniebieską plamę. Wyłączyłam budzik. Falująca, rozedrgana jasność pochłania spokojny, nieruchomy półmrok, wprowadza zamęt, przynosi ból. O czym zapomniałam? Co zaniedbałam? Dlaczego czuję się winna? To nie moja wina. To wszystko nie jest moją winą! Stopy i dłonie, kolana i piersi; zbyt prawdziwa jest obecność ciała, które zmuszam, żeby się zanurzyło w kałuży świtu. W pokoju obok Mania oddycha lekko, na poduszce rozrzucone jasne włosy, ręka swobodnie opada w dół, palce leniwie muskają powierzchnię snu. Zaraz się obudzi. Zamykam drzwi do jej sypialni. Otwieram kolejne szuflady w komodzie. Dobieram starannie każdą część garderoby. Zastanawiam się nad koszulą, zieloną zmieniam na szarą, perełki, kolczyki, puszek z pudrem, przyciemniam rzęsy, robiąc nienaturalne miny przed lustrem. Wkładam buty, kurtkę, wołam psa. Na dworze wiatr porywa foliową torebkę, wydyma ją jak spadochron, który po chwili opada, kołując, na trawnik. Robię zakupy, płacę, reszta, dziękuję, z powrotem. W domu parzę kawę i siadam na krześle przy stole, opieram się o ścianę. Biały prostokąt na drzwiach sypialni. Tam śpi on. Tam on śpi. Może się zaraz obudzi. Może kiedy się obudzi, będzie jak dawniej, może dzisiaj wszystko się odmieni... Mania wstaje pierwsza, co mnie denerwuje. Po co ona tutaj, cała miękka od snów, różowa, niedbale owinięta kocem? Zepsuła wszystko, bo teraz muszę zrobić śniadanie, pokroić chleb, rozsmarować masło na kanapkach, zagotować wodę na herbatę.
„Chcesz mleka?” – pytam. Nalewam mleko do szklanki. Talerz. Okruchy na stole. „Jedz ładnie. Trzymaj się prosto. Co ty robisz? Zmyj po sobie”. Odgradzam się od niej serią ostrych zdań, nakazów, zakazów, upomnień. Niech tylko się do mnie nie odzywa, żebym nie musiała odpowiadać, żebym nie musiała nic mówić. Drzwi otwierają się powoli. Jest tam, stoi, półnagi. Nie zauważył koszuli, nie spojrzał na mnie nawet.
„Pościel łóżko”.
Wyprawiam Manię do szkoły, drugie śniadanie i całus na do widzenia. Sama zapinam płaszcz, nowy, wełniany, w granatowo-szarą kratę. Też nie zauważył, że kupiłam. Wciągam skórzane rękawiczki i wychodzę do pracy. Staram się podążać starym, znanym szlakiem, pochłaniać godziny jak hausty zimnego powietrza, przezroczyste, neutralne, oczyszczone z emocji i kolorów. Wytrzymuję do południa, wieczorem nie mam siły na zmywanie ani na robienie prania. Siedzę i patrzę w okno. Niebo ciemnoniebieskie, nad domami jasne punkty gwiazd, a wyżej mleczny bulwar, staroświecki taki, smutny. Po szybie spływają zimne krople. Znowu zapadam się w siebie. Tak bardzo się boję. Czy to się kiedyś skończy, czy będę normalna? Czy kiedykolwiek wcześniej byłam normalna i jaka byłam wcześniej? Nie pamiętam.
Na podłodze wiruje kłaczek psiej sierści, przeciąg podrywa go w górę serią gwałtownych podmuchów, bawi się nim przez chwilę, a potem porzuca i pozwala powoli opadać w dół. Na dworze uporczywy szum samochodów, tło wieczoru. Stukają o chodnik kobiece obcasy, podwórko zanosi się jednostajnym szlochem dziecka, które pewnie upadło i rozbiło sobie kolano. Robi się smutno, niebiesko-szaro i czas rozciąga się w rozmazaną smugę. Przedmioty tracą ostrość, a myśli jasność. Szymon z Manią wychodzą do kina. Zostaję sama. Zbieram w sobie narastającą rozpacz i dzwonię do Gówiena, bo niby do kogo mam się w tej sytuacji odezwać. Krzyczę i płaczę w słuchawkę. Nie rozumiem ani słowa z tego, co do mnie mówi. W końcu trafia do mnie, że mam iść do lekarza po środki uspokajające. Nie chcę lekarza, nie potrzebuję żadnych proszków, to się zaraz skończy, naprawdę, to minie, tylko wezmę prysznic. Wybiegam z mokrą głową na dwór. Zakładam wełnianą czapkę i zapinam kołnierz pod szyją. Wieje silny wiat. Drzewa skrzypią, lecą w dół drobne, suche gałązki. Przez chwilę idę ulicą, do metra, potem zmieniam zamiar i skręcam na Pole Mokotowskie. Pusto. Tylko na parkingu łysy pan w dresie tłumaczy przez telefon: „Nie będę, kurwa, w garniturze, kurwa, piwa, kurwa, pił”. O, ten przynajmniej ma jakieś zasady, myślę. Nogi grzęzną mi w błocie na rozkopanych alejkach. Liczę ławki. Potem liczę płyty chodnikowe i pęknięcia w asfalcie. Liczę okrążenia wokół stawu, plastikowe butelki po coca-coli, psy, a na końcu śpiące na gałęziach wrony. Postanawiam, że się wezmę w garść. Najlepiej zrobię coś konkretnego, jakiś zdrowy wysiłek jest mi potrzebny, żeby się uspokoić, więc siadam na najbliższej ławce i nie ruszam się z miejsca przez pół godziny. Wracam zziębnięta i bardziej zdenerwowana niż przed wyjściem. W windzie ściągam czapkę i próbuję wygładzić zmierzwione włosy. Sterczą na wszystkie strony, sztywne, nastroszone. Przeglądam się w lustrze. Z wiekiem upodabniam się coraz bardziej do ptaka. Wyglądam jak przerażona wrona. Przed drzwiami zastaję Maćka, zapomniałam, że się umawialiśmy. Czeka od dłuższego czasu. Nie usprawiedliwiam się, nie przepraszam. Może się obrazi i pójdzie. Po co w ogóle mnie odwiedza, nie mam siły na spotkania towarzyskie. Maciek jest jednak nie do zdarcia albo raczej nie do obrażenia. Śmieje się na mój widok i wyjmuje piwo z plastikowej siatki. Drobny, ruchliwy i głośny w sposób trudny do zniesienia. W kręgach naszych wspólnych znajomych jest postacią co najmniej kontrowersyjną. Po pierwsze ma ambicje, a to już niedobrze, co gorsza nie wstydzi się o nich mówić i żeby tego było mało, realizuje je bezwstydnie i szczerze cieszy się sukcesem. Wpuszczam go do domu, nie mam wyjścia. Wskazuję ręką krzesło. „Maju, ile ja tu nie byłem!” – wrzeszczy Maciek i szarpie mnie za ramiona, co ma być wyrazem czułości. „Siadaj tu! – wali ręką w stół. – Siadaj i dawaj szklanki”. Jezu, czy on musi tak krzyczeć, nie jestem głucha, boli mnie głowa i nie mam tylu papierosów, żeby tak na dzień dobry mnie z nich opalać. Przyglądam się Maćkowi, kiedy zakłada, właściwie zarzuca jedną nogę na drugą, pochyla się przy tym nad podłogą i kuli w ramionach. Stanowi niewielką integralną całość. To się rzadko zdarza. Zazwyczaj ludziom coś odstaje, coś nie pasuje, zawadza albo czegoś im brakuje. Za szerokie biodra, zbyt duża głowa, ręce jakieś nieproporcjonalnie długie lub przykrótkie dla odmiany. Ten tutaj jest idealny. Nie to, żeby był specjalnie urodziwy, wręcz przeciwnie, czy nadzwyczaj skoordynowany w ruchach, ale każda cześć jego ciała pasuje, jakby zdjęta z tej samej półki z napisem „Maciek: ani ładny, ani brzydki, za to świetnie zrównoważony. Części zamiennych brak”. Ciało sprężyste jak kauczukowa piłeczka. Rusza się gwałtownie, mówi głośno i dużo, śmieje histerycznie. Jest impulsywny i emocjonalny, wręcz egzaltowany, używa całej masy ciężkich, patetycznych słów, przeplatanych wulgaryzmami i wyrażeniami dźwiękonaśladowczymi. Pełen ekspresji, tego nie można mu odmówić. Trudno się dziwić, że znajomi mówią o nim z przekąsem. Skończył filozofię i chociaż wcale nie był znowu taki dobry, napisał doktorat. Bardzo kiepski doktorat. Potem zaczął się bawić w artystę. Mógłby przynajmniej o tym nie opowiadać, a on gadał jak najęty o tych swoich filmach rysunkowych i podtykał je każdemu pod nos. Kiepskie te filmy, żenada taka, szkoda gadać. Wygrał międzynarodowy festiwal? Naprawdę? No, widocznie jak się człowiek uprze... „To dawaj, mała, obejrzymy ten twój tablet!” Prawda, zaprosiłam go, żeby nauczył mnie obsługiwać tablet i programy do grafiki komputerowej. Rękawem bluzy ścieram kurz z biurka, odkładam na bok stertę papierów zapisanych nierównym, drobnym pismem, jego pismem. Maciek siada na krześle, podłącza kabelki do komputera, kiwa się przy tym niebezpiecznie na dwóch nogach krzesła, stale balansując na granicy upadku. Próbuję się skupić na przyciskach i guziczkach, na menu, Edit, View, Image... Nic nie rozumiem, nic mnie to teraz nie obchodzi, nie mam siły tego słuchać. Patrzę w podłogę i łzy lecą mi po twarzy, nie potrafię się opanować. „Maja, na Boga, ty stara kurwo, co się dzieje?” Przy Maćku nie trzeba się wstydzić, on zrozumie i nikomu nie powtórzy. Nigdy nie słyszałam, żeby o kimś plotkował. Ale i tak się wstydzę. Siadam na kanapie i mówię ze złością: „Idź już, proszę”.
Następnego dnia zapisuję się do lekarza. Może Gówien ma rację, może tak będzie lepiej. Realizuję receptę. Otwieram tekturowe pudełko. „Afobam to lek będący pochodną benzodiazepiny. Leki z tej grupy mają działanie nasenne, przeciwlękowe, przeciwdrgawkowe i uspokajające. Są stosowane w leczeniu bezsenności, w leczeniu zaburzeń lękowych (napady lękowe, lęki uogólnione), również w napadach padaczkowych. Leków z grupy benzodiazepin nie należy stosować dłużej niż cztery tygodnie z uwagi na ryzyko uzależnienia psychicznego i fizycznego. Do najistotniejszych działań niepożądanych, pomijając ryzyko uzależnienia, należą efekt z odbicia i depresja układu oddechowego. Układ GABA jest jednym z głównych układów hamujących w ludzkim mózgu, pod jego wpływem znajduje się między innymi ośrodek odpowiedzialny za automatyzm ruchów oddechowych. Nadmierne hamowanie tego ośrodka grozi bezdechem”. Zafunduję sobie mały bezdech.
Ósmy marca. Idziemy na Manifę. Pod Pałacem Kultury niewielki tłumek, właściwie sami znajomi albo znajomi znajomych. Spotykam SP i natychmiast aranżuję czułą scenę. Padamy sobie w objęcia i wyznajemy miłość, na tyle głośno, żeby wszyscy na pewno nas słyszeli. Zerkam przez ramię, czy on na mnie patrzy, może chociaż o pedała będzie zazdrosny, zawsze coś... SP przy okazji też wykorzystuje mnie do swoich drobnych intryżek, bo takiej eksplozji uczuć naprawdę się po nim nie spodziewałam, zwłaszcza że od dwóch miesięcy nie odbiera ode mnie telefonów. SP to nie żaden szyfr, żadna próba ukrycia tożsamości. Tak się na niego mówi, SP i tyle. Kiedyś się przyjaźniliśmy, byliśmy blisko bardzo i miałam nadzieję, że tak już zostanie, że łączyć nas będą latami bezpieczne emocje i rozmowy o mężczyznach, ale jakoś się nie udało. Coś się popsuło, nie wiem kiedy i dlaczego.
Przemarsz pod Sejm. Ciągniemy z tyłu, bo parę osób przyszło z dziećmi. Wózki i zabawki, ryczące bachory, zamieszanie. Spod Sejmu ruszamy na obiad do Zapiecka. Spędzamy miłe, leniwe przedpołudnie jak za dawnych czasów. Nikt się nigdzie nie spieszy, herbata, piwo jedno, piwo drugie. Dzieci systematycznie demolują lokal. Przyglądam się znajomym, moim przyjaciołom sprzed wyjazdu do Stanów. Wielu ich nie zostało, a i z tymi resztkami tutaj właściwie nic mnie nie łączy. Lubię ich. Są dowcipni, inteligentni i do przesady przejęci sobą. Zazdroszczę im poczucia humoru, zmysłu obserwacji, trafności porównań. Śmieję się z ich żartów, potakuję i czuję się bardzo nie na miejscu. Ja nie należę do tego kółka, wiem o tym. Za dużo we mnie emocji, za mało dystansu. Boli mnie to, zwłaszcza teraz, kiedy potrzebuję, kiedy chcę. Wolałabym trzymać głowę wysoko, tymczasem podlizuję się nieprzyzwoicie, uprawiam prostytucję, proszę o ciepły wytrysk w moje zmysłowe usta. Będzie wam ze mną miło, taka fajna jestem przecież.
Warszawa składa się z ksenofobicznych towarzystw, mniejszych lub większych kółek wzajemnej adoracji. Każde z tych kółek jest głęboko przekonane o tym, że to ono właśnie stanowi warszawkę, jeśli nie jedyną, to przynajmniej najlepszą. W tym mieście, nietwórczym, zgryźliwym i kwaśnym, nie rozmawia się o uczuciach, nie przekracza chłodnych granic, nie wychodzi poza twarde, nieelastyczne formy. Można być wulgarnym, ale nie egzaltowanym, można być wylewnym, ale tylko po pijaku, można, a właściwie wręcz należy cierpieć, ale wyłącznie z powodów natury czysto egzystencjalnej. Zaciekle i z niesmakiem plotkuje się o ludziach prostolinijnych, otwartych, grzeszących zbytnią szczerością; należy ich upokorzyć, uświadomić im własną śmieszność. Wielkoduszność i empatia wyszły z mody. Zamiast tego kultywuje się pogardę i odrazę wobec każdego, kto się nie mieści w ściśle wyznaczonych ramach warszawskiego savoir-vivre’u.
Najlepszą obroną przed samą sobą jest wzgarda dla innych. Więc bronię się, bronię rozpaczliwie, bo znalazłam się poza nawiasem. Nie mogę plotkować, bo to o mnie się plotkuje, wzdycha na mój widok i przechodzi na drugą stronę ulicy. Uświadomiono mi dobitnie, przekazano przez osoby trzecie, że moje zachowanie jest nieodpowiednie, męczące, co najmniej przykre. Nie mogę rozgryźć, nie potrafię pojąć tego, co kiedyś wydawało się takie proste. Jak się zachowywać, co robić, żeby nie drażnić wszystkich naokoło? Nie rozumiem tamtych reguł, nie umiem według nich postępować. Czy to początki alzheimera? Patrzę w okno. Za szybą wiatr pędzi ulicą starą gazetę, pod sklepem naprzeciwko zbierają się lokalsi na pięćdziesiątkę czegoś mocniejszego. Chciałabym się rozpłakać, krzyczeć, uderzyć czołem w blat, ale w porę przypominam sobie, że wszystko jest dozwolone, dopóki jest przyjemnie, i zadowalam się płaceniem rachunku, a potem ściskam im po kolei ręce na do widzenia.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Kaja Malanowska, Drobne szaleństwa dnia codziennego
Warszawa 2010
© Copyright by Kaja Malanowska, 2010
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2010
Wydanie I
ISBN 978-83-61006-84-8
Redakcja: Magdalena Błędowska
Korekta: Magdalena Błędowska, Agnieszka Wiśniewska
Projekt okładki: Jan Bajtlik
Seria literacka, t. VI
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
ul. Foksal 16, II p.
00-372 Warszawa
www.krytykapolityczna.pl
Plik ePub przygotowała firma eLib.pl
al. Szucha 8, 00-582 Warszawa
e-mail: [email protected]
www.eLib.pl