Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Opowieść podręcznej” w świecie postapo.
Laureatka Nagrody im. Philipa K. Dicka w kategorii science fiction i Książka Roku według „Publishers Weekly”
Kiedy zasypiała, świat był skazany na zagładę. Gdy się obudziła, był już martwy.
Przetrwanie apokalipsy to jednak dopiero początek.
Na skutek tajemniczej gorączki na całym świecie umiera bardzo wielu mężczyzn oraz niemal wszystkie kobiety i dzieci. Ciąża i poród oznaczają wyrok śmierci – zarówno dla matki, jak i dla dziecka. Samotna położna brnie przez cmentarzysko, jakim stał się świat, usiłując znaleźć dla siebie miejsce w nowej, groźnej rzeczywistości. Filary cywilizacji runęły, została tylko brutalna siła i ci, którzy ją mają.
Pozostałe przy życiu kobiety są prześladowane przez bandy mężczyzn, którzy je chwytają, trzymają w łańcuchach, używają ich i nimi handlują. Żeby zachować wolność, położna przebiera się za mężczyznę i unika ludzi. Wkrótce odkrywa jednak, że jej zadanie nie ogranicza się do chronienia smutnej namiastki własnej niezależności.
Jeśli ludzkość ma się odrodzić, będzie potrzebowała akuszerki.
Elison odmalowuje świat tak pozbawiony długoterminowej nadziei i napędzany wyłącznie krótkoterminową desperacją, że ten obraz będzie was nawiedzał, nawet gdy odłożycie książkę. A jednak choć najsłabsze światełko na horyzoncie będzie wam kazało podążać dalej. - Adrian Lang, „Amazon Book Review”
Wykreowana przez Elison przyszłość, w której jest o wiele więcej mężczyzn niż kobiet, jest przerażająca i brutalna głównie dlatego, że uświadamia nam, jak kruche są pozory traktowania kobiet jako jednostek ludzkich. - „Book Riot”
Elison z bezwzględną szczerością pokazuje nam, jak traktowane są kobiety, gdy znikają chroniące je prawa. I uświadamia, jak niewiele trzeba, by społeczeństwo pogrążyło się w regresie, a postęp okazał się tylko iluzją. - „Word After Word”
Trylogia «Droga donikąd» stawia ważne pytania na temat świata, który jest o wiele bardziej możliwy, niż nam się wydaje. To radykalny traktat na temat przyszłości płci. - LitReactor
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 365
Książka ta nie powstałaby bez wsparcia całego mojego plemienia.
Niezmiernie dziękuję moim piszącym przyjaciołom, którzy tolerowali moje przepisywania i impertynenckie pytania. Tamtego lata, które zmieniło nas wszystkich, każdy z SCWP miał w tym swój udział i za to im dziękuję. Pisarzom nie stamtąd – Stephanie, Ashowi i Avery – dziękuję z głębi mojego atramentowego serca. Jesteście akuszerami tej historii.
Muszę też podziękować Robin, prawdziwej położnej, za wszystkie informacje i naprawdę przerażające obrazy medycznych osobliwości.
Muszę podziękować Devinowi, który nigdy nie udaje zainteresowania, kiedy go nie odczuwa, za to skupia się niczym laser, gdy zaciekawi go dany projekt.
Muszę podziękować mamie, która dała mi pomysł niczym płonącą pochodnię w ciemnym kącie tej książki, zanim przeczytała choćby pierwszą linijkę.
Muszę podziękować Di – była jak test, który ta książka musiała zdać. Przede wszystkim jednak jak zawsze muszę podziękować mojemu mężowi Johnowi. Mojemu pierwszemu czytelnikowi, najlepszemu krytykowi, towarzyszowi we wszystkim – to Tobie dedykuję tę pracę.
Matka Ina zastukała palcami w swój pusty drewniany brzuch. Przymocowany był na jej ramionach i nisko na plecach, tworząc z przodu wybrzuszenie sugerujące dziewiąty miesiąc ciąży. Matka Ina była bardzo stara, za stara na to, żeby naprawdę być w ciąży. Włosy miała siwe i tak krótkie, że widać przez nie było czarną, lśniącą skórę głowy. Znów zastukała, jej cienkie palce zabębniły, po sali poniósł się echem pusty dźwięk. Rytmicznie poskrobała paznokciami o drewno, skrybowie podnieśli na nią wzrok.
Sześciu chłopców, wszyscy mniej więcej w wieku dojrzewania. Twarze bez zarostu, oczy jasne w porannym świetle. Sala, w której siedzieli, była starsza nawet od Iny. Budynek częściowo się już zapadł. Największe pomieszczenia były kiedyś salami gimnastycznymi, teatrami i audytoriami, ale przez te wszystkie lata stopniowo niszczały, aż w końcu zupełnie się rozpadły pod wpływem deszczu lub śniegu. Długie korytarze biur stały puste. W szafach z dokumentami zagnieździły się wiewiórki, a przez okna wpełzły gałęzie drzew.
Wieś Iny potrzebowała tylko trzech klas, które zamiatano i w których zawsze utrzymywano porządek. Tablice i drewniane ławki. Najtrudniej było naprawić okna. Co zdolniejsi rzemieślnicy nauczyli się wyjmować dobre szyby z innych budynków i ponownie je wykorzystywać, ale nigdy nie miały tego rozmiaru co trzeba. Do klasy wpadało słońce, choć większość docierała tu przez stare płachty plastiku i akrylu. Światła było dość.
Skrybowie mieli dobre pióra. Szkolili się od dziecka, najpierw używając atramentu z orzecha włoskiego i z jagód, aż w końcu podrastali na tyle, że można im było powierzyć cenny atrament z kalmarów lub mątew. Poławianie ich było trudne, kosztowne i czasochłonne. Każdy chłopiec miał stosik równo przyciętego papieru z konopi i szklany kałamarz z granatowym atramentem. Każdy miał rysik i wąską stalówkę. Każdy był doskonale wyszkolony: równe pismo, idealne linie na każdej stronie. Pracowali ostrożnie, wydajnie. Stuk, stuk, stuk, palce Matki Iny bębniły po jej drewnianym ciążowym brzuchu.
– Jesteście gotowi, chłopcy?
Odpowiedziała jej pełna skupienia cisza. Był to ich sygnał.
– Dobrze. Zostaliście w tym roku wybrani do wyjątkowego projektu. Wszyscy kopiowaliście już fragmenty Księgi Bezimiennej Akuszerki, prawda?
Kiwanie głowami.
Podeszła do dużego drewnianego biurka i ściągnęła z niego lekki materiał. Pod nim leżało dziewiętnaście oprawionych w skórę notesów różnej wielkości i grubości. Niektóre były bardzo zniszczone. Jeden był napuchnięty i pomarszczony jakby po nasiąknięciu wodą. Po obu stronach widać było zadrapania na skórze. Chłopcy wyciągali szyje, żeby na nie spojrzeć, ale nie wstali z miejsc.
Matka Ina ostrożnie podniosła jeden z tomów, a chłopcy zobaczyli irchę pod spodem. Matka Ina uniosła tom tak, żeby mogli go dobrze widzieć. W dolnym rogu okładki złotymi cyframi wytłoczony był rok.
Chłopcy wiedzieli, jak stara jest Księga Bezimiennej Akuszerki. Studiowali ją już, a historie z niej opowiadano im przez całe życie. Ta księga była o cztery lata starsza niż te, które znali.
– Księga Bezimiennej Akuszerki to tak naprawdę te dziewiętnaście pamiętników – zaczęła Matka Ina. – To, czego dotąd się uczyliście, to tak zwany kanon. Zawiera opowieść umierających. Księgę umierających bardzo trudno się czyta, dzieją się w niej okropne rzeczy. Niektórzy z was mogą płakać, może wam być niedobrze. To normalne. Mnie także było słabo, kiedy ją czytałam. Niemal wszystkie matki czuły to samo. Wy, chłopcy, jesteście tak samo silni jak my i też możecie się tak czuć. Uczyliście się już o rojach i znacie Księgę Honusa. Ta część waszej nauki zakończy się na Księdze bezsennych. – Wskazała do tyłu na sterty leżących na biurku książek. – Oto reszta jej historii. Kanon jest krótki, ale cała historia jest dłuższa, bardziej skomplikowana. Każdego roku zostaje wybrana grupa skrybów, żeby skopiować cały cykl. W tym roku to wy jesteście tą grupą.
W sali zapanowało ożywienie. Chłopcy byli dumni, że to ich wybrano, i przejęci tym, że dowiedzą się o wiele więcej, niż dotąd ich nauczono. Ich twarze drżały niczym pyszczki królików. Byli jednak całe życie uczeni, że przy matkach mają być posłuszni i cisi, więc w sali słychać było ledwie szmer.
Matka Ina była z nich zadowolona.
– Zaczniecie dzisiaj. Oto oryginały. Ludzie aż tak nam ufają. Nie możemy ich zawieść. To oznacza częste mycie rąk. Posłańcy przyniosą podgrzaną wodę i czyste ręczniki. Oznacza to również, że będziemy musieli opuścić żaluzje. Tak stary papier nie może być cały dzień narażony na działanie światła słonecznego. Będziemy pracować bardzo ostrożnie i chronić te księgi, rozumiemy się?
– Tak, Matko Ino – odpowiedzieli jednym głosem.
Skinęła głową.
– Dobierzcie się w pary. Każdy skryba musi rozpocząć własną kopię, ale będziecie sobie pomagać w opiece nad książką.
Zaniosła pierwszy tom dwóm chłopcom, którzy pospiesznie zsunęli ławki. Czekali z dłońmi na blacie. Położyła książkę na ławce, a oni przywarli do niej wzrokiem. Kiedy uniosła okładkę, na pierwszej stronie leżał luźny arkusik papieru z konopi.
– Możecie zaczynać.
Więcej pacjentów z gorączką, w większości kobiety. Przez chwilę mówiło się nawet, że to jakieś masowe zatrucie pokarmowe, ale >>> Dallas, więc to nie tylko u nas. Jack już od wielu dni siedzi z tym w laboratorium, a ja śpię w dyżurce i prawie go nie widuję. Wykończona. Od tygodnia pracuję na dwie zmiany, połowa pielęgniarek się pochorowała. Od dziesięciu dni nie byłam przy żadnym porodzie. Gorączka 1, dzieci 0. Przegrywamy.
Cholera. Brakowało mi porodów, ale jeszcze nigdy aż tak.
Już nawet nie wiem, co mówić o odsetku zakażeń. Nie potrafię ująć w słowa wskaźnika urodzeń martwych dzieci. Co. Jest. Kurwa? Cały szpital objęty kwarantanną, ale co to da? Dostaję esemesy od Pilar z kliniki i pisze mi, że z bezdomnymi jest równie źle. Na ulicy. Wszędzie, do cholery. A tymczasem laboratorium niczego nie znalazło.
Centra Kontroli i Prewencji Chorób w całym San Francisco. Wiadomości są straszne. To, co pokazują z Nowego Jorku, to po prostu nie może być prawda. Metro przestało działać. Nie, żebym się gdzieś wybierała, ale… cholera. Na dworze kaznodzieje z megafonami. Głupio im życzyć śmierci, kiedy wokół umiera tylu ludzi, ale już lepiej, żeby to spotkało ich niż noworodki.
Jack mówi, że to coś autoimmunologicznego. Żałuję niemal, że zapytałam, bo miał taką przerażoną minę, kiedy to powiedział. Myślę, że to głównie dlatego, że nie wie. Ani antybiotyki, ani interferony, ani leki przeciwzapalne, ani uspokajające, ani emetyki… Nic. Nic na to nie działa, jeśli już się zacznie. Wszyscy jesteśmy poowijani w plastik, ale to chyba nie pomaga. Marianne pochorowała się dwa dni temu. Shirley wyglądała jak śmierć na chorągwi, więc ją wysłali do domu. Dr Kaufmann – omdlenie podczas konsultacji. Budzą mnie krzyki i dźwięki ostrzegające o asystoliach.
Czuję się beznadziejnie. Gorączka 1, ja 0.
Wiem, że też jestem chora, ale nikogo to nie obchodzi. Wszyscy są chorzy. Jack przyszedł, posiedział przy mnie, dotknął mojego czoła. Wyglądał, jakby sam chciał już umrzeć. Powiedział, że niektórzy mężczyźni z tego wychodzą, ale kobiety i dzieci nie. Powiedział, że najwięcej przypadków gorączki odnotowano wśród kobiet w ciąży. Mamy stuprocentową śmiertelność dzieci podczas porodu i niemal równie wysoką śmiertelność matek. Usnęłam w jego ramionach. Chyba nie dam rady jutro pracować.
Chyba to już nie ma znaczenia.
W tamtych dniach, gdy świat jeszcze nie upadł, bez ustanku zawodziły syreny. Struktury, które nadal się trzymały, były stworzone po to, żeby radzić sobie w nagłych wypadkach i z katastrofami, ale nic nie może działać wiecznie. Rozpacz rozprzestrzeniała się ulica za ulicą, ludzie walczyli i uciekali.
Umierali od plagi i umierali od bliskości drugiego człowieka. Kiedy zabrakło już ludzi, żeby pilnować oświetlenia, miasta ogarnął mrok. Kiedy umilkły syreny, zniknęły reguły. Byli tacy, którzy całe życie czekali na to, żeby żyć poza prawem, i to oni pierwsi wyszli na ulice. Byli tacy, którzy wiedzieli, co się stanie. Wiedzieli, że lepiej nie otwierać drzwi, gdy słyszy się wołanie o pomoc. Inni tego nie wiedzieli. Czego nie zdołała dokonać choroba, z zaskakującą łatwością osiągnęli ludzie.
Obudziła się w szpitalu, w dyżurce pielęgniarek. Na jej łóżku nie było żadnej karty pacjenta, nawet nazwiska. Kobieta wiedziała, kim jest i gdzie jest, ale poza tym wszystko zniknęło.
Usta i gardło miała tak suche, jakby od wielu dni nie piła wody. Chwilę zajęło jej zorientowanie się w sytuacji. Próbowała włączyć światło i oszołomiona wpatrywała się długo w maszyny, które uparcie odmawiały posłuszeństwa. Przy pierwszym ciele przystanęła, sprawdziła puls. Przystanęła jeszcze przy drugim i trzecim. W końcu zrozumiała. Wypadła z budynku przez wyjście awaryjne. Nie rozległ się żaden alarm.
Świeciło jasne słońce, odbijało się od zstępującej właśnie na zatokę mgły. Z narastającą paniką przeszła te kilka przecznic między szpitalem a mieszkaniem. Nie spotkała nikogo. Nie jeździły żadne autobusy, na ulicach nie było samochodów. Nie działały światła. Pamiętała, jak zajmowała się ofiarami plagi. Te wszystkie niestworzone plotki. Pamiętała, jak umierali jej przyjaciele, nim w końcu i ona zachorowała. Wiedziała, co się stało, a jednak nadal to nie miało sensu.
Dotarła do mieszkania i zdjęła szpitalny fartuch. Był brudny, po dyżurze zawsze był brudny od krwi, wód płodowych, moczu i wszystkiego, co może wyciekać z ciała. Tym razem był aż sztywny z brudu. Nie potrafiła sobie przypomnieć, jak długo miała go na sobie. Zdjęła bieliznę i weszła pod prysznic, starając się zebrać myśli. Trysnęła lodowata woda, zaczęła więc rozpaczliwie kręcić kurkiem. Spadło ciśnienie i po chwili woda zupełnie przestała lecieć. Naciskała, ciągnęła i kręciła w każdą stronę. Odkręciła kran nad umywalką. Nic.
Zziębnięta i naga weszła do kuchni. Banany były czarne, a chleb zielony. Znalazła pudełko krakersów i usiadła na kanapie. Wcisnęła guzik na pilocie, ale telewizor się nie włączył. I tak przez chwilę się w niego wgapiała, pałaszując krakersy, aż nie mogła już znieść nadmiaru soli.
W ciepłej lodówce znalazła butelkę gatorade’u. Wypiła go, stojąc tak na bosaka.
Wyszła z kuchni i stanęła w salonie. Jej mieszkanie znajdowało się pod poziomem ulicy. Przez długie, wąskie okna wpadało słabe światło. Stała, tępo wpatrując się w podłogę, cisza atakowała jej uszy.
– Co jest, kurwa? Co jest, kurwa?
Pytanie wracało przez długi czas. Odpowiedź nie następowała.
Włożyła majtki i jakiś stary T-shirt i poszła do łóżka. Zakopała się we własnym zapachu, w najbezpieczniejszym i najbardziej pocieszającym miejscu na całym świecie. Postanowiła w ogóle nie myśleć. Spała prawie cały dzień. Obudził ją godzinę czy dwie przed świtem. Był w jej łóżku. Jego ciężar na materacu przesunął ją na bok. Drgnęła i przez sekundę myślała, że to Jack wrócił do domu. Usiadła z uśmiechem, na tę jedną cudowną sekundę zapominając o wszystkim. Potem wróciła świadomość.
Pchnął ją, przycisnął jej ramiona i oddychał ciężko. Od razu zrozumiała wszystko, każdy okropny element.
Wszyscy nie żyją. To nie jest Jack. Jest sama.
Puścił jedno jej ramię, żeby rozpiąć rozporek. Przesunął dłoń, którą ją trzymał, na jej szyję, drugą odciągając jej majtki. Przyciskał jej gardło, wykorzystując swój ciężar w taki sposób, żeby nie mogła się podnieść ani złapać tchu. Kopnęła raz, drugi, jej stopy zaplątały się w pościel. Wiedziała, że to nic nie da. Wbijała mu paznokcie w twarz, ale chyba tego nie zauważał. W półmroku właściwie go nie widziała. Był tylko kształtem, ciężarem, agresją, na którą nic nie mogła poradzić.
Natarł, próbując wepchnąć się do środka. Przekręciła biodra, poruszała nimi na lewo i prawo, zacisnęła kolana. Przeklinał i walczył z nią, rozpychając jej nogi kolanami i pochylając się mocniej na jej szyi. Walczyła już o oddech, przed oczami ciemność i jakieś wybuchy. Puściła go i poczuła, że jej ręce opadają bezwładnie. Szarpnęła całym ciałem, starając się skręcić na bok, podciągnąć kolana pod siebie. Wyczuł, że zwija się jak kot, i nagle zaczął z nią współpracować. Przewrócił ją na brzuch i przycisnął jej plecy.
Jednym ruchem przerzucił nogi tak, że były teraz po obu jej stronach, rzucił się na nią ciężko, przyciskając ją mocno. Poczuła jego oddech na karku i frustrującą go niepełną erekcję. Pchnął swoją niemoc w jej suche, zaciśnięte wargi. Zsunął ręce z pleców na jej tyłek, żeby siłą rozsunąć pośladki.
Gdy tylko z niej opadł, rozpaczliwie sięgnęła do nocnego stolika. Błyskawicznym ruchem otworzyła szufladę i uderzając się o jej krawędź, sięgnęła do środka. Prawą ręką znalazła scyzoryk. Otworzyła go kciukiem, kiedy mężczyzna usiłował rozsunąć jej uda. Odepchnęła nocny stolik, przewrócił się. Zamachnęła się wyprostowaną ręką, wciąż właściwie go nie widząc. Trzęsąc się w panice i nadal na wpół ślepa po podduszeniu, nie trafiła tam, gdzie chciała, i nóż uderzył w jego brodę, rozcinając ją głęboko.
Złapał się rękoma za ranę. Widziała jasność jego twarzy i dłoni w ciemności. Jęknął głucho i uderzył ją nagle prawą ręką, trafiając w kość policzkową. Cios ześlizgnął się, ale i tak głowa poleciała jej do tyłu. Zauważył to i sięgnął po nią obydwoma rękoma, z jego brody ciekła cienka strużka krwi. Kiedy miał obie dłonie spuszczone, zadała kolejny cios i tym razem trafiła. Ostrze wbiło się w szyję. Pociągnęła je jak szalona, aż jej ramię wygięło się pod szerokim kątem. Nóż przeciął skórę, rozdzierając i szarpiąc ciało, gdy go wyrwała. Mężczyzna uniósł dłonie do szyi, a ona zobaczyła jego krew, czarną w tym słabym świetle, pulsującą przez jego palce.
Zabełkotał. Patrzyła.
Teraz, kiedy już jej nie atakował, wróciły jej nawyki medyczne. Zaczęła odruchowo myśleć, jak obwiązać mu ranę prześcieradłem. Tymczasem krew rytmicznie zalewała jej i jego ręce. W jego twarzy dwie czarne, wpatrujące się w nią dziury. Ciemna krew plamiła jej łóżko. Była cała w tej krwi. Scyzoryk spadł na podłogę. Pomyślała o telefonie i uświadomiła sobie, że poleciał przez pokój, kiedy przewróciła nocny stolik. Potem przypomniała sobie, że i tak jest już bezużyteczny.
Znów spojrzała na mężczyznę. Strumień krwi słabł. Jego ramiona opadły bezsilnie, odgłosy krztuszenia się ustawały. Ucisnęła mocniej ranę i przypomniała sobie, jak on ją przed chwilą przyciskał, zupełnie tak samo.
Szybko było po wszystkim. Jego ręce się rozluźniły i zsunęły z szyi. Wtedy go puściła, patrząc, jak wiotczeje. Na jego szyi widziała dziurę, poszarpany rów, z którego ciekła powolna ciemność.
Kiedy próbowała się wydostać z łóżka, zaplątały jej się stopy. Wypadła z niego ciężko. Usiłowała wstać, ale trafiła kolanem na leżący na podłodze, wciąż otwarty scyzoryk. Zacięła się. Automatycznie poszła do łazienki, po omacku znalazła w szafce wodę utlenioną. Odkręciła białą zakrętkę brązowej butelki i lała na małe skaleczenie na kolanie, aż butelka była pusta. Spieniona, zimna ciecz pociekła jej po łydce aż na kafle podłogi.
– Patogeny przenoszone przez krew – powiedziała zupełnie neutralnym tonem.
Spokojnie wyrzucając inne rzeczy na podłogę, zaczęła szukać pod zlewem kolejnej buteleczki. Kiedy znalazła, otworzyła ją i potrząsnęła nią nad piersią. Zapomniała zdjąć folię zabezpieczającą, więc nic się nie polało.
– Aha.
Palcami prawej dłoni chwyciła plastikowe półkole i pociągnęła. Chlusnęła woda utleniona. Lała ją po ramionach i szyi, zmywając z ciała krew. Polała majtki, aż były zupełnie mokre w kroczu. Na podłodze utworzyła się różowa spieniona kałuża. Namókł dywanik przy drzwiach do łazienki. Kiedy skończyła, zakręciła butelkę i starannie wrzuciła do kosza w łazience.
Zziębnięta i oszołomiona poszła do sypialni i starała się nie patrzeć na trupa. Włożyła dżinsy, które znalazła na krześle. Mokrą koszulkę cisnęła na podłogę, a z szafy wyciągnęła inną. Włożyła bluzę z kapturem, potem znalazła skarpetki i zasznurowała buty. Podeszła do łóżka i zasłoniła prześcieradłem twarz, której właściwie nigdy nie widziała. Jej ręce znalazły komórkę na podłodze i wsunęły ją do tylnej kieszeni dżinsów. Zamknęła ostrożnie scyzoryk i schowała w kieszeni z przodu. Z potrzaskanego stolika nocnego wyjęła dziennik i wepchnęła do przedniej kieszeni bluzy. Zamknęła drzwi na klucz i wyszła z pustymi rękami.
Samotna kobieta wyszła na ulicę i zobaczyła pomarańczowy róż na wschodzie, który oznaczał, że niedługo wzejdzie słońce. Szła stromymi wzgórzami San Francisco, nie czując się sobą i nie myśląc. Dotarła do miejsca, które znała. Do kawiarni, w której była kilka razy. Weszła do środka, zziębnięta i otępiała. Usiadła na starej skórzanej sofie.
Na ulicach nie było nikogo, kto usłyszałby jej wycie. Łkała i tak się trzęsła, że myślała, że pęknie. W głowie jej huczało, rozbolało ją gardło. Pięściami waliła się w pierś. Chowała twarz w dłoniach i krzyczała. Zadawała pytania bez odpowiedzi. Błagała. Przepraszała. Wściekała się.
Kiedy nie miała już nic więcej do powiedzenia, umilkła i skuliła się w rogu sofy. Podciągnęła kolana, złączone. Objęła się ramionami i naciągnęła kaptur na twarz. Myślała, że zaśnie, ale zamiast tego patrzyła na wschód słońca, nagi, surowy. Kiedy było już zupełnie jasno, wstała sztywno i wyszła. Dotarła do dzielnicy Mission, choć nie miała pojęcia, dokąd zmierza. Chodniki pokryte były potłuczonym szkłem i śmieciami, pojedynczymi butami i niebotycznymi stertami miejskich odpadków. Na ulicach stały samochody, w niektórych miejscach starannie zaparkowane, w innych wdzierały się na chodniki. Kilka ulic było zablokowanych z powodu mniejszych i większych wypadków. Zobaczyła samochody z ciałami w środku, także ciało na motocyklu zgniecionym między dwoma mniejszymi samochodami. Potem starała się już nie patrzeć.
Mission zawsze była brudną dzielnicą, zawsze wyglądała na opuszczoną, ale tak naprawdę dotąd tętniła życiem. Teraz była pusta i przerażająca. Szyby w sklepach i restauracjach były powybijane. Nie było żadnego ruchu. W oknach mieszkań nad sklepami wisiały koce i flagi zamiast zasłon, wyglądały niechlujnie jak zwykle, tylko śmiertelnie spokojnie. W chłodnym porannym powietrzu słyszała jedynie trzepotanie i gruchanie gołębi oraz okazjonalne okrzyki mew. W mieście nie było tramwajów ani tłumów ludzi, szczekania psów ani muzyki wylewającej się z okien i małych radyjek noszonych przez bezdomnych. Czuć było zapach morza, słodki smród gnijącego jedzenia i trupów. Zaułki cuchnęły sikami, może zresztą zawsze tak było. Przystawała przed każdą kolejną przecznicą, odruchowo myśląc o samochodach, światłach i bezpieczeństwie. Powinna zmusić się do tego, żeby przestać się martwić, czy nie rozjedzie jej samochód, a zacząć się zastanawiać, co zrobi, jeśli spotka żywego człowieka. Normalnie spacer w tej dzielnicy oznaczał zapach trawki, który snuł się z okien i od co odważniejszych przechodniów. Jej zmysły panikowały. Miasto było martwe.
Zaczął ją kusić inny zapach. Gdy zbliżyła się do węgła, usłyszała ciche odgłosy. Skryła się w odrzwiach teatru, pod markizą. Nasłuchiwała. Gdzieś po drugiej stronie skrzyżowania ktoś gotował. I śpiewał.
Przyczaiła się tam, bo zapach stał się silniejszy. Czuła czosnek i grzyby, była tego pewna. Docierały do niej tylko urywki piosenki, ale głos wydał jej się wysoki. Uznała, że powinna zawrócić i pójść inną drogą. Długo ze sobą walczyła. W końcu wygrały głód i zwykła ciekawość. Wysunęła się ostrożnie i podeszła do skrzyżowania. Rozejrzała się i przecięła je na ukos, wymijając sklep alkoholowy, który śmierdział tak, jakby ktoś rozbił w nim wszystkie butelki. Zmienił się wiatr i znów poczuła zapach. Czosnek, kukurydza i ser. Zaburczało jej w brzuchu.
Zbliżyła się do starej meksykańskiej restauracji z wybitymi oknami i spłowiałym szyldem. Drzwi były otwarte na oścież. Nikogo nie zobaczyła. Weszła do środka, wyciągając szyję w stronę dźwięku. Teraz lepiej słyszała piosenkę. Była stara, z hiszpańskimi słowami. Śpiewająca ją osoba nieźle udawała nieżyjącego piosenkarza. Kobieta przeszła do kuchni.
Przy gazowym grillu stał wysoki ciemnoskóry mężczyzna. Piekł pupusy i się pocił. Odwrócił się w jej stronę z uśmiechem, ale natychmiast wybałuszył oczy i rozdziawił gębę.
– A ty kim jesteś, do cholery? – Miał dziwny akcent.
– Ja… Ja… Pięknie pachnie. Nie chciałam tak cię zaskoczyć. Czy ty…? – Stała w drzwiach, usiłując się zdecydować: uciekać czy nie. Nie wiedziała, o co ma go zapytać. Czy jesteś niebezpieczny? Czy będziesz to jadł? Strach i ciekawość walczyły z głodem i zdezorientowaniem. Stała, nie potrafiąc podporządkować się żadnemu z nich.
Powoli odłożył szpatułkę.
– Słuchaj, chciałem tylko zrobić coś do jedzenia. Nie chcę żadnych kłopotów. Czekam na kumpla. Jeśli to twoje miejsce, to przepraszam.
– Nie, nie moje. Jestem z innej części miasta. Nie widziałam nikogo innego na ulicy.
– To tak jak ja, laska. Myśmy już z Chickenem myśleli, że jesteśmy dwoma ostatnimi dupkami na całej ziemi.
Przyjrzała mu się. Wiedziała, że jest gejem. Było to widać w każdym jego ruchu. W tym, jak stał lekko podany biodrami w stronę piekarnika, w tym, jak ułożył usta, gdy nazwał ją laską. W tym, jak delikatnie i zręcznie przerzucał pupusy. W tym, jak jej nie zlustrował spojrzeniem ani nie skupił wzroku na niczym poza jej twarzą. Wiedziała i natychmiast go poznała. Była to szybka decyzja, ale przecież mieszkała i pracowała z gejami z San Francisco całe swoje życie. Prawie wszyscy jej przyjaciele byli gejami, szczególnie że gdzieś po jej dwudziestych piątych urodzinach większość jej przyjaciółek przepadła w króliczej norze zwanej małżeństwem, po czym wyłoniły się z niej już jako matki. Rozluźniła się nieco i weszła do środka.
– Nie wyglądasz mi na szabrowniczkę – powiedział, znów skupiając się na jedzeniu.
– Bo nią nie jestem. Byłam chora na to samo gówno co wszyscy, a potem obudziłam się w szpitalu uniwersyteckim. Gdzie się wszyscy podziali?
– Byłaś w szpitalu, powiadasz? W wiadomościach mówili, że wszyscy umierają, a w szczególności kobiety. Jakiś mądrala powiedział, że grozi nam wymarcie i że wszystkie kobiety umrą.
Oparła się o ścianę, wpatrując się w jedzenie.
– To było bardzo zaraźliwe. Roznosiło się drogą kropelkową. Pojawiło się wszędzie naraz. Niby wiedziałam, że to śmiertelna choroba, ale nigdzie nikogo nie ma. To do mnie jakoś nie dociera.
Wyłączył gaz i przełożył pupusy na papierowe talerzyki. Talerzyki były z tych tanich, więc musiał wziąć kilka, żeby utrzymały ciężar jedzenia.
– Jestem Joe. Mój kumpel Chicken poszedł po wodę. W kranach jej nie ma. Wierzyć mi się, kurwa, nie chce, że gaz jakimś cudem działa.
Zaniósł talerze do jadalni. Zmiótł ze stołu szkło i zmięte serwetki.
– To może siadaj, zjedz coś.
Usiadła naprzeciwko niego na jednym z niepasujących do siebie krzeseł.
– Jestem Karen – powiedziała, plastikowym widelcem przesuwając pupusy na swój talerz.
Nie wyciągnął do niej ręki i ona też nie zrobiła tego gestu. Wrócił do kuchni i przyniósł cztery rodzaje ostrych sosów.
Resztę grzeczności pominęli, bo chciało im się jeść. Umierała z głodu, ślina jej ciekła na widok gorących placków na talerzu. Odgryzała wielkie kęsy, roztopiony ser parzył jej podniebienie.
Nie miała na imię Karen. Karen zmarła tydzień temu, jeszcze z identyfikatorem. Facet nie poprosi jej przecież o dowód tożsamości. Póki co postanowiła być Karen. Pokropił swoją stertę placków jasnoczerwonym sosem i pochłonął ją równie szybko jak ona. Kiedy ich talerze były puste, zwolnili. Ona wzięła jeszcze jeden placek, on dwa.
Polała swój zielonym sosem.
– Aż mi się nie chce wierzyć, że to wszystko wciąż jest dobre. Całe moje świeże jedzenie się zepsuło. Wydaje mi się, że byłam w szpitalu z dziesięć dni, może dłużej.
– Tu prawie wszystko też się zepsuło. – Mówił z pełnymi ustami, ale zasłaniał przy tym usta prawą ręką. – Całe mięso zgniło, większość sera. Kiedyś tu pracowałem. Mają tu starą chłodnię, w której trzymali grzyby, cebulę, czosnek. Była dobrze zamknięta. Tak myślałem, że warzywa mogą być okej, ale było też trochę ciasta na tortille i sera. Nic się nie zepsuło, bo ser jest dobrze wysuszony. Mam dziś fuksa. Wiedziałem, że gaz działa, bo mijaliśmy kilka przecieków przy Van Ness Avenue.
– Ja też mam dziś fuksa. Żyję.
Bolało ją przy przełykaniu, ale powiedziała to szczerze. Rozległ się jakiś hałas na tyłach kuchni i Joe zerwał się z krzesła.
– Chicken?
– Joe, ratuj! Złapało mnie!
Joe pobiegł do kuchni, a Karen za nim. Chicken okazał się wysokim czarnym młodym mężczyzną. Nie mógł mieć więcej jak dwadzieścia lat. Wyglądał na przestraszonego. Oczy miał wielkie, jego szerokie dłonie zdawały się podtrzymywać go w drzwiach. Lewą nogę miał zaplątaną w drut ostrzowy. Owijał mu się wokół spodni, a dżins nasiąkł już w kilku miejscach krwią.
– Cholera – jęknął Joe.
Karen odepchnęła go z drogi. Podsunęła się pod Chickena i zarzuciła sobie jego długie, umięśnione ramię na barki. Razem przekuśtykali z kuchni do jadalni. Pomogła mu usiąść na blacie i podciągnąć nogi. Sięgnął w stronę tej rannej, ale go powstrzymała.
– Nie ciągnij, bo tylko pogorszysz sytuację. Daj sobie pomóc.
– Jesteś pielęgniarką? Co to za laska, Joe?
– Karen. Właśnie przyszła.
– Jestem pielęgniarką. Pracowałam w centrum medycznym. Mogę ci pomóc. – Odwróciła się do Joego. – Na tej ulicy jest apteka, prawda?
Wyjrzał niepewnie na dwór.
– Tak mi się wydaje.
Spojrzała znowu na Chickena.
– Bezpiecznie będzie wyjść?
– Nikt mnie nie gonił. – Zacisnął zęby i spojrzał na nogę.
– Dobra, Joe. Biegnij do apteki, ale naprawdę pędem. Przynieś mi wodę utlenioną, taka brązowa butelka. Wiesz, jak wygląda?
– Jezu, wiem przecież, jak wygląda woda utleniona. – Wydawał się bardziej zniecierpliwiony niż przestraszony.
– Dobra. Woda utleniona, gaza i bandaż elastyczny. Szybko.
Wypadł na dwór bez słowa.
Wyciągnęła z kieszeni scyzoryk i otworzyła go, nie patrząc. Nie potrafiła sobie przypomnieć, czy go umyła czy nie. Uznała, że to nie ma znaczenia, i zaczęła rozcinać dżinsy rannego. Przyszło jej do głowy, żeby spróbować wyciąć drut, ale doszła do wniosku, że to bez sensu, i obcięła całą nogawkę poniżej kolana. Nie spuszczając oka z chłopaka, pociągnęła za materiał. Gdyby ostrza wbiły się głęboko w skórę, podskakiwałby przy każdym ich ruchu. Nie zrobił tego, więc pociągnęła mocniej.
Było sporo krwi, ale skaleczenia nie były duże. Kilka nacięć mięśnia brzuchatego łydki i jedno na goleni, gdzie oderwał się i zwisał długi skrawek skóry. Pociągnęła go mocno i oderwała. Chicken wrzasnął.
– Przepraszam, coś się tu przykleiło. – Z doświadczenia wiedziała, że lepiej nie tłumaczyć, że oderwała mu właśnie kawałek skóry. – Gdzie byłeś?
– W mieszkaniach z półtora kilometra stąd. Szukałem wody.
Zdjęła mu zakrwawiony but i skarpetkę.
– Tak, Joe mi mówił. I co się stało?
– Byłem w bloku, sprawdzałem w mieszkaniach, czy nie ma wody w butelkach. Dotarłem do tego w środku i drzwi były otwarte. Poszedłem prosto do kuchni i znalazłem kilka szklanych butelek z pellegrino, więc zacząłem je ładować. A tu z sypialni wyskoczył na mnie taki rozwrzeszczany typek. Był cały we krwi i wyglądał jak jakiś popieprzony. Trzymał łopatę czy co, może małą szuflę. Nie mam pojęcia, co to było, ale przestraszył mnie jak cholera. Blokował mi drzwi, więc wyskoczyłem oknem. Uczepiłem się klimatyzacji i chciałem opaść na markizę pod spodem. Nie trafiłem i walnąłem w parapet, a potem zaplątałem się w to gówno. Przetoczyłem się po markizie i spadłem w końcu na ziemię. To było jak jakaś pieprzona ścieżka zdrowia w piekle. Biegłem całą drogę z powrotem.
Joe już wrócił z apteki.
– Macie! Znalazłem, znalazłem! – Cisnął plastikową siatkę na blat. Uderzyła głośno.
Kobieta wyjęła z niej wodę utlenioną i odkręciła.
– Nic mu nie będzie, Joe – powiedziała beznamiętnym głosem. – Wygląda to kiepsko, ale większość zadrapań jest powierzchowna. Byle tylko nie wdało się zakażenie, a nic mu nie będzie.
Polała wodą miejsce bez skóry, a Chicken pisnął przez zaciśnięte zęby. Joe podszedł i chwycił jego dłoń.
– Wiem, że piecze. Wiem. – Polała mu nogę, odsuwając mięsień, żeby otworzyć ranę i nalać do środka. – Pamiętaj tylko, że jak piecze, to znaczy, że coś chciało cię zabić. Pieczenie jest dobre. Pieczenie cię uratuje.
Chicken mocno ścisnął dłoń Joego.
– Czyli nie zdobyłeś wody?
– Nie, nie zdobyłem żadnej wody, suko. Wróciłem żywy. Kurwa.
– Okej. Przepraszam. Tak tylko pytam. Znajdziemy wodę.
– I chcę też nowe dżinsy. I buty. I, kurwa, jak to boli!
– Wiem, wiem. Już prawie po wszystkim.
Znów zalała ranę, a potem otworzyła opakowanie z gazą i zaczęła nią wycierać krew z wodą. Rozpakowała kolejną i owinęła nią udo mocno, ale nie za mocno, żeby Chicken mógł chodzić. Potem owinęła wszystko bandażem elastycznym i spięła zapinką.
– Laska, teraz to mnie nakarm – rzucił Chicken.
Karen spięła się odruchowo, ale Joe pognał do stołu i przyniósł stertę wystygniętych pupusów i butelkę ostrego sosu.
Chicken położył to sobie na kolanach i zaczął jeść.
Stali obok, kiedy jadł. Joe patrzył na Chickena. Karen w zamyśleniu wyglądała przez drzwi na ulicę.
Chicken skończył i odstawił talerz.
– Dzięki, kochanie. – Wyciągnął szyję i pocałował Joego w policzek. Joe się uśmiechnął. – Musimy znaleźć jakieś miejsce z wodą i tam przenocować. I zdobyć jakieś ciuchy. Idziesz z nami?
Spojrzeli na nią obaj.
– Jasne – powiedziała. Uznała, że lepiej jej będzie z nimi niż samej. – Oszczędzaj tę nogę – poradziła Chickenowi. – Możemy iść powoli.
Przewrócił oczami i zeskoczył z blatu. Skrzywił się.
– No dobra – zgodził się w końcu. – Póki co możemy iść powoli.
Szli jego tempem, w przeciwnym kierunku niż ten, z którego przyszła Karen. Sprawdzili aptekę, w której był Joe. Znaleźli w niej po puszce jakiegoś napoju, ale wody nie było. Zajrzeli do herbaciarni sprzedającej kiedyś bubble tea i do kilku innych restauracji. Syropy, polewy, keczup i sos sojowy. Żadnej wody. Do południa mgła ustąpiła. Pragnienie narastało.
– Jakim cudem nigdzie nie ma wody? – Czuła, że gdera.
– Przez panikę – odpowiedział Joe po prostu.
– Przez panikę?
– No – potwierdził Chicken. – Ludzie wpadają w panikę, kiedy słyszą złe wiadomości. Jak są w sklepie, to kupują papier toaletowy, wodę i broń, chociaż broni to nie ma za wiele w San Francisco. Odkąd skończyła się woda w kranach, codziennie szukamy wody.
Próbowała to przeliczyć. Ile dni w szpitalu? Ile dni była chora i nieprzytomna? Ile dni minęło, nim miasto wpadło w panikę? Ile dni minęło, odkąd nie ma prądu i wody? Ostatnie, co pamiętała, to że obudziła się w swoim mieszkaniu, światła były zapalone, i pojechała autobusem do pracy. To było w lutym.
– Który dziś jest?
– Hę? – Joe spojrzał na nią jak na wariatkę.
– Wiecie, którego dziś mamy? Znaczy jaką mamy datę?
– A co? Umówiłaś się z kimś? – prychnął Chicken. – Chodźcie, tu spróbujmy.
Stali pod drzwiami jakiegoś biurowca. Były lekko uchylone.
– Dlaczego tu? – spytała.
– Mam pomysł.
Wspinali się ciemną, pozbawioną okien klatką schodową. Dotarli na pierwsze piętro, gdzie znajdowała się duża sala pełna biurek. Światło słoneczne wlewało się przez szklane ściany. Chicken ruszył w jedną stronę sali. Joe i Karen w inne. Karen rozglądała się po biurkach, licząc na jakąś butelkę z wodą. Z doniczek zwisały zwiędnięte rośliny. Na biurkach stały zdjęcia dzieci. Doszła do ściany. Z drugiej strony sali usłyszała okrzyk Joego:
– Mam!
Potruchtała w jego stronę. Joe stał przy toaletach. Na korytarzu przed nimi widniał niebieski dozownik z wielkim, niemal pełnym zbiornikiem wody. Joe padł na podłogę i już napełniał papierowy kubeczek. Karen chwyciła następny i odsunęła się, gdy Chicken wypadł zza biurka. Siedzieli i pili kubek za kubkiem.
– Dlaczego nazywasz się Chicken? – spytała, gdy cisza trwała już zbyt długo.
– No, Chicken jak cykor. Wygrałem kiedyś tę grę – wyjaśnił.
– W cykora?
– Yhm. – Wpatrywał się w swój kubeczek.
– A ten drugi zginął?
Spojrzał na nią natychmiast.
– Nie! Zjechał mi z drogi. Wygrałem jego samochód. Powtórzyłem to kilka razy, a potem sprzedałem te samochody. Zarobiłem trochę kasy.
– Aha. A ty co robiłeś, Joe?
– Głównie pracowałem w restauracjach. Gotowanie i sprzątanie. Czasami przy oświetleniu w teatrach. Tak poznałem Chickena.
– No, robiłem przy dźwięku. Chodziliśmy ze sobą może ze trzy miesiące, zanim zamknięto wszystkie teatry. Kurwa, ale się wściekłem! Ale wszyscy byli już zbyt chorzy, żeby dalej to ciągnąć.
Przypomniała sobie, że teatry zostały zamknięte jakiś miesiąc wcześniej. Tymczasowo, jak ogłosiły władze miasta. Żeby walczyć z najgorszym sezonem grypowym w historii. Trudno było sobie nawet wyobrazić, że nie rozumiała wtedy, co to oznacza, ale nie rozumiała.
– Widzieliście wielu ludzi po tym, jak już minęła panika? Poza tym od łopaty?
– Paru – powiedział Joe. – Wygląda na to, że większość umarła albo uciekła z miasta. Poza tym wszystkim jakby odbiło.
Chicken pokiwał głową.
– Każdy dupek ma broń albo jakieś gówno. Wszyscy zachowują się tak, jakby chcieli cię zabić albo jakbyś ty ich chciał zabić. Nie mogłem uwierzyć, że Joe cię wpuścił. – Nie uśmiechał się.
– No tak, ale… – Joe miał niewyraźną minę.
– Ale co? – drążyła.
– Nie widziałem dotąd żadnych lasek. Żadnych kobiet. Cero mujeres. Jesteś pierwszą żywą kobietą, odkąd zostawiłem mamę, a wiem, że umierała. Zostawiłem ją w Sacramento, bo musiałem dotrzeć do domu. Musiałem znaleźć Chickena. – Oparł głowę na jego ramieniu.
– Zostaniecie w mieście? Będziecie dalej szukać wody?
Chicken wzruszył ramionami, a Joe uniósł głowę.
– Dlaczego nie? To nasze miasto. Jest w większości opustoszałe. Może znajdziemy jakiś duży dom z mnóstwem wody i jedzenia.
– I co wtedy?
– Co masz na myśli? – Chicken patrzył na nią nierozumiejącym wzrokiem.
– Żadnych innych ludzi. Żadnych dzieci. Żadnej pracy do wykonania. Tylko co? Przetrwanie?
Chicken roześmiał się cicho i nalał sobie jeszcze jeden kubek wody.
– Nie potrzebujemy innych ludzi. Nie planowaliśmy dzieci. Życie to wystarczająca praca. Zawsze chodziło tylko o przetrwanie. Może to wygląda inaczej, jak się idzie na studia, kupuje dom i robi te wszystkie rzeczy, ale jak dla nas zawsze chodziło o przetrwanie. Nic się nie zmieniło. Tylko konkurencja jest teraz mniejsza. – Opróżnił kubeczek.
Pokiwała głową. Tak, to prawda. Nie, nieprawda. Tak nie było. Nie będzie. To za mało. Czy mogę tu zostać? Z nimi albo obok nich? Blisko domu, żeby Jack mógł mnie znaleźć.
Zasnęli, gdy tylko zaszło słońce, zwinięci na twardej biurowej wykładzinie. W żołądkach chlupała im woda.
Rano weszli piętro wyżej. W jednym z biur była kuchnia pełna suchych przekąsek, same jaskrawe kolory i konserwanty. Zjedli je na śniadanie i wypili pół kolejnego zbiornika z wodą.
Mimo że nie działała hydraulika, i tak skorzystali z łazienek. Karen siedziała w swojej kabinie w słabym świetle, które wpadało tu przez uchylone drzwi i przez szparę przy podłodze zalewało jej stopy. Myślała o tym, że już nigdy więcej nie będzie musiała stać w kolejce do toalety, i czuła pustkę.
Niezręcznie napełnili butelki po sokach i kilka termosów czystą wodą ze zbiornika, a po południu wyszli z budynku. Potrzebowali nowych ubrań, ale nie potrafili się zdecydować, dokąd iść.
– Z dziesięć przecznic w tę stronę jest centrum handlowe. Możemy po prostu iść torami – powiedziała Karen, wskazując im drogę.
– Tu zaraz są chińskie sklepy z podróbkami – upierał się Joe, wskazując przeciwny kierunek.
– No tak, ale mogą nie mieć wszystkiego, co by się nam przydało.
– Będą mieli wszystko – orzekł Chicken.
Ja sobie, a oni sobie. Nie potrzebuję ich, ale…
– Dobra – powiedziała, odwracając się. – To może się spotkamy…
Wybuch powalił ich wszystkich na ziemię. Chicken upadł na twarz i kiedy się podniósł, miał zakrwawione wargi. Joe miał poodzierane ręce i nogi, bo otarł je o chodnik. Karen podniosła się na rękach i poczuła falę ciepła na twarzy.
Joe wrzeszczał, ale nie słyszała nic poza wysokim piskiem.
– Pieprzony gaz! – wrzeszczał w kółko, ale musiała czytać z ruchu warg, żeby zrozumieć.
Chicken chwycił Joego i pobiegł, ciągnąc go za sobą, potykając się, ale wielkimi krokami uciekając przed ogniem.
Karen obejrzała się i zobaczyła ścianę ognia zakrywającą jeden z budynków. Płomienie wyłaniały się z niższych okien, gdzie pewnie zebrał się gaz, nim zapaliła go iskra. Zerwała się z ziemi i pobiegła za nimi, w ostatniej chwili łapiąc jeszcze swoją butelkę wody. Znalazła ich schowanych po chłodnej stronie ceglanego budynku. Oparła się plecami o ścianę i długo piła z butelki. Kiedy ją odstawiła, zobaczyła, że próbują rozmawiać, ale się nie słyszą. Zrezygnowali z gestów na rzecz pisania po cegłach kamykiem.
Kłócili się o to, czy bezpieczniej będzie w środku czy na zewnątrz, czy kierować się w stronę nabrzeża czy na północ półwyspu. Chicken napisał „Gaz śmierdzi” dwa razy, a potem jeszcze to podkreślił. Był przekonany, że jeśli tylko nie będą czuli zapachu gazu, będą bezpieczni. Tylko że wtedy na ulicy też go nie poczuli.
„Lepiej być w środku” – napisała Karen. A potem jeszcze: „Centrum handlowe? Tam pewnie nie ma gazu”.
Wzruszyli ramionami i poszli za nią. Do końca dnia byli w szoku i tak ogłuszeni, że nie słyszeli się nawzajem.
Centrum handlowe zostało zabite deskami, ale już wcześniej oderwali je inni szabrownicy. Do środka wpadało przez świetliki trochę światła, które nie docierało jednak do sklepów. Sfrustrowani i zmęczeni wrzeszczeniem i pokazywaniem sobie wszystkiego na migi rozdzielili się, żeby poszukać ubrań.
„Nie zgub się” – wydrapał Joe na wiszącym na ścianie plakacie filmowym. Uniosła kciuki w odpowiedzi i sobie poszła.
W sklepie z ciuchami dla nastolatek znalazła solidny plecak. Gdy mijała manekiny o spiczastych, małych piersiach, odsłoniętych brzuchach i udach, ścisnęło jej się serce. Z żalu czy rozczarowania, nie potrafiłaby tego powiedzieć. Wyszła ze sklepu i przeszła do następnego. Żadne damskie ubrania nie wydawały się wystarczająco wytrzymałe. Było jej wszystko jedno, jak będzie wyglądać. Potrzebowała jedynie czystych ciuchów, które wytrzymają to, co będzie musiała robić. Przypomniały jej się szpitalne fartuchy – zawsze gotowe – ale one też nie nadawały się w teren. Zabrała zapas czystych majtek w odpowiednim rozmiarze i kilka sportowych staników. Jeden włożyła, a resztę zapakowała do plecaka. Od kilku dni nie miała na sobie stanika i przyjemnie było znów czuć się schowaną i bezpieczną.
W końcu wylądowała w sklepie dla młodych mężczyzn, gdzie znalazła spodnie i koszule, które na nią pasowały. Włożyła z powrotem swoją bluzę z kapturem, ale potem się rozmyśliła i zdjęła z wystawy grubszą. Usiadła i przy stole z akcesoriami rozczesała włosy, a później splotła je w długi warkocz, który spływał jej po plecach. Do pracy zawsze nosiła włosy splecione w warkoczyki, tak że szpitalni znajomi byli zszokowani, gdy widzieli ją na przyjęciach z rozpuszczonymi włosami. Były długie, ciemne i zawsze pofalowane, a w wilgotny dzień wręcz kręcone. Włożyła na nie bejsbolówkę w taki sposób, że warkocz wychodził nad zapięciem z tyłu. Spojrzała w lustro i wzdrygnęła się lekko.
Jej odbicie wyglądało na przerażająco zmęczone. Wystawały jej obojczyki, skóra pod oczami wydawała się zbyt cienka. Dotknęła miejsca po uderzeniu. Było chyba lekko opuchnięte. Bolało, ale nie było widać siniaka. Od dawna nie robiła makijażu i zdumiało ją, jak niekobieco wygląda. Odwodnienie widać było po ustach, więc przy kasie zgarnęła garść pomadek ochronnych. Najbardziej niepokoiły ją oczy. Jej małe, brązowe oczy. Dotąd zawsze była przekonana, że wystarczy, iż ktoś wpatrzy się w nie wystarczająco dokładnie, a będzie wiedział, kim ona jest. Teraz wydawały się przestraszone. Wyglądała na bladą, chorą, skrzywdzoną i przerażoną. Wyprostowała się. Patrzyła, jak jej odbicie się prostuje. Próbowała się uśmiechnąć. Wcale nie wypadło to tak, jak powinno. Wyglądała jak ofiara, jak cykor. Znała już tę minę. Widziała ją u kobiet, które trafiały na izbę przyjęć, krwawiąc z tej lub innej strony. Nikt nie wybiera roli ofiary, ale po całym życiu praktyki, to się po prostu samo dzieje. Chciała się teraz pozbyć tej miny. Musi się trochę postarać. Przez sekundę myślała o swoim codziennym makijażu do pracy, szybko nałożona mascara, korektor. Jednak to byłoby zbyt absurdalne. Nałożyła tylko grubą warstwę pomadki ochronnej i rozciągnęła wargi, żeby popękały w suchych miejscach i wpuściły balsam.
Wyszła z lepszym samopoczuciem. Przerzuciła sobie plecak przez ramię.
Ruszyła na drugi koniec budynku i przy zabitych dechami drzwiach zobaczyła Starbucksa. Idąc w tę stronę, strzeliła palcami przy uchu. Prawym nadal nic nie słyszała, ale lewym wychwytywała dźwięk, jakby dobiegał spod wody. Miała nadzieję, że uraz jest chwilowy.
Lodówka z napojami stała nietknięta. Usiadła i wypiła całą butelkę wody i jeden napój kawowy z długim terminem ważności. Nie był zimny, ale smakował wspaniale. Nie umówili się, gdzie się spotkają, więc czekała. Po jakimś czasie zapakowała do plecaka leżące przy kasie batoniki z owocami i orzechami oraz ciasteczka, wzięła całą wodę i jeszcze jedną kawę i wyszła z kawiarni. Stanęła na głównych schodach i się obejrzała. Zastanawiała się właśnie, czy nie zapakować też apteczki pierwszej pomocy, kiedy zobaczyła ich kątem oka. To mogli być Joe i Chicken.
Obróciła się i zobaczyła, że jest ich czterech zamiast dwóch. Zamarła, gdy ją zauważyli. Jeden z nich wskazał ją ręką i klepnął drugiego w pierś, żeby mu ją pokazać. Nie słyszała ani słowa, ale ich usta się poruszały. Facet poluzował łańcuch, który miał owinięty wokół ręki. Rzucili się biegiem w jej kierunku.
Nie wiedziała, co właściwie widzi, ale instynkt kazał jej uciekać. Znajdowała się na najniższym piętrze galerii. Drzwi stąd prowadziły do metra. Parter był dwa piętra wyżej. Popędziła po kręconych schodach, przeskakując po dwa, trzy stopnie naraz i nie oglądając się za siebie. Na trzecim piętrze skręciła przy kiosku w stronę wyjścia. Wiedziała, że tam będzie się musiała zatrzymać, żeby zerwać deskę z drzwi. Obejrzała się przez ramię i zobaczyła, że za nią pędzą Joe i Chicken. Na wpół usłyszała ich wrzask:
– Uciekaj!
Dwa razy walnęła barkiem w sklejkę, nim odskoczyły gwoździe. Wybiegli w trójkę, a za nimi czterech mężczyzn. Razem skręcili za budynek i Chicken otworzył kubeł na śmieci. Joe i Karen władowali się do środka, a za nimi zwinnie wskoczył Chicken, który zasunął przykrywę. Czekali.
Nie sposób oddychać cicho, jeśli się siebie nie słyszy. Karen stłumiła odruch, żeby otrzeć twarz z potu i poprawić pozycję. Chicken trzymał Joego obiema rękoma, jakby próbował go uspokoić. Joe zasłaniał sobie usta.
Długo siedzieli tak, przycupnięci, nie mając odwagi się ruszyć. W końcu Chicken podniósł się odrobinę i głową odsunął lekko pokrywę. Powoli odwrócił głowę, żeby się rozejrzeć. W końcu odsunął pokrywę i wstał.
– Poszli sobie. Nikogo tu nie ma. – Nie słyszeli go, ale widzieli to w jego rozluźniających się ramionach.
Joe cały się trząsł od adrenaliny. Kiedy wstał, strzyknęło mu w kolanach. Wylazł z kubła i stanął przy Chickenie. Karen wyszła sama.
– O co im w ogóle, kurwa, chodziło?! – ryknęła do nich, wymachując rękami i patrząc na nich w osłupieniu.
Chicken natychmiast obejrzał się w jej stronę, jego twarz była wykrzywiona brzydko ze złości.
– O ciebie. Chcieli ciebie. Zobaczyli dziewczynę, to chcieli ją sobie wziąć, więc zaczęli cię gonić. Usłyszeliśmy hałas i popędziliśmy w twoją stronę. Uznali, że cię bronimy, więc chcieli nas zabić. Na kija nam coś takiego?
– Co? O czym ty mówisz?
Joe chciał coś powiedzieć, ale Chicken go uciszył.
– To, że gaz wybuchł, to, kurwa, nie twoja wina. I nie twoja wina, że jesteś kobietą. Ale będziemy mieli przez ciebie kłopoty i cię nie potrzebujemy. Od razu, kurwa, wiedziałem, że tak będzie, jak się połapałem, że nie ma kobiet. Nie zamierzam umierać w twojej obronie. Musisz sobie radzić sama.
– Słuchaj, przecież ja potrafię się bronić. Nie musicie…
– Ci goście na pewno nie byliby mili. Wywaliliby nas z centrum handlowego. Ale nie byłoby żadnego zagrożenia, gdyby cię nie zobaczyli. Jesteś za dużą rzadkością. Nie możemy się w to pakować. Przykro mi. Musisz iść w swoją stronę, my w swoją. Razem nie damy rady.
Ledwo co ich poznałam, więc jak to możliwe, że łamią mi serce? Dlaczego czuję się jak opuszczone dziecko?
– Chicken, przecież prawdopodobnie uratowałam ci życie. Gdyby doszło do zakażenia…
– My prawdopodobnie też uratowaliśmy ci życie. Jesteśmy kwita.
Już się odwracał. Joe wzruszył ramionami, jakby chciał jej dać do zrozumienia, że nie on tu decyduje. Odwrócił się za Chickenem, który położył mu rękę na karku, i odeszli.
Została sama. Rozejrzała się we wszystkie strony, ale nie było żadnego powodu, żeby wybrać którąkolwiek. Nikt na nią nie czekał na końcu żadnej z tych ulic. Przy wyborze drogi nie przyświecał jej żaden cel ani żadne obciążenie. Czuła się tak, jakby wpadała w coś bez dna.
W końcu wybrała jakąś ulicę i ruszyła przed siebie. Nadstawiała uszu, w których wciąż jej huczało, ale i tak oglądała się co kilka kroków, żeby sprawdzić, czy nikogo za nią nie ma. Myślała o tym, jak wyglądali Joe i Chicken w swoich ciuchach. O tym, jak się od nich różniła. Proste różnice, małe zmiany. Był to początek planu.
Nie mam pojęcia, jaki dziś mamy dzień. Tak tu po prostu siedziałam chwilę, zastanawiając się nad tym, aż w końcu stwierdziłam, że to chrzanię. Jestem prawie pewna, że jest maj. Jeszcze jest dość zimno, ale pojawiły się już kwiaty. Jeszcze nie jest ciepło. Więcej mgły niż przedtem. Ogłaszam, że to maj.
Mieszkam w piwnicy jakiejś rudery na Capp Street. Jestem tu, odkąd zaczęły się pożary w Mission. Mam apteczkę, scyzoryk i niezły zapas żarcia w puszkach. Zdobywanie jedzenia to prawdziwe piekło i pewnie w końcu tak właśnie zginę. Większość tego, co mam, znalazłam w innych domach. Dwa dni temu natknęłam się w szafie na rewolwer. Przynajmniej jest to broń, którą potrafię się posługiwać. Rozłożyłam go, wyczyściłam, spędziłam trochę czasu na przyzwyczajaniu się do tego uczucia, gdy się go trzyma w dłoni. Znajomego uczucia. Daję radę przeszukiwać domy i biura. Po tamtej galerii handlowej przerastają mnie wszelkie sklepy. Zbyt otwarta przestrzeń, za dużo kryjówek.
Wczoraj mała grupka. Tak blisko, że mnie zbudzili. W pierwszej chwili spanikowałam, myślałam, że dostali się do domu. Szli między budynkami, w końcu zatrzymali się w tym naprzeciwko. Wzięłam się w garść, podsłuchałam rozmowę na zewnątrz.
– Na południe, na San Diego. Podobno w Meksyku nie jest źle. Może moglibyśmy żyć sobie na plaży w Baja, chodzić na ryby.
– Może, stary. Ale musimy znaleźć auto. Mam dość łażenia wszędzie piechotą, kurwa. Może na 101. znajdziemy coś, co jeszcze będzie jeździło.
Trzeci parsknął śmiechem.
– Nawet jakby jeździło, nie dałoby się jechać. Wszystko jest zablokowane. Ale może skołowalibyśmy jakieś motory. Tylko trzeba by aż pięć.
– Cztery. Suka może jechać z tyłu.
Znów śmiech. Wsłuchiwałam się w ich cichnące kroki, własne walące serce. Czyli było ich czterech.
Suka. Pamiętać, żeby tak mówić. Suka jedzie. Daj żarcie, suko. Nie gadać jak baba.
Tylko mocne słowa.
Sylwetka i postawa. Śmiech. Luz. Tylko żartem. Suka.
Nie było łatwo. Zdobyłam bojówki i wojskowe buty, do tego kilka luźnych koszul i jeszcze bluza z kapturem. Brody nie wyczaruję. Nie znalazłam żadnej w sklepie z przebraniami ani nic. Uznałam, że trzeba poprzestać na brudzeniu jej co rano. Przed lustrem w blasku świecy. Łatwo nie jest.
Wyglądam jak młody, zniewieściały facet. Ktoś w typie Joego. Muszę zacząć robić więcej pompek.
Wyprostować się, biodra sztywno. Nie kołysać nimi. Stopy płasko. Lekko się zgarbić. Ręce zwisają luźno. Nie gestykulować. Wzrok wbić w ziemię. Dłonie zaciskać w pięści. Siadać z rozstawionymi kolanami. Dostosować się. Nie przechylać głowy. Nie przygryzać wargi. Przerywać. Wypracować sobie niski śmiech.
Zanim znalazła żaglówkę, która nie byłaby zniszczona ani zupełnie zaplątana, było już dobrze po wschodzie słońca. Czuła się okropnie odsłonięta, tak nagle na zewnątrz. Myślała, że tak będzie lepiej, bo nie będzie musiała skakać do wody. Łódka nazywała się Circe i to nie brzmiało dobrze, ale nie mogła sobie przypomnieć dlaczego. Obejrzała ją uważnie, żeby się upewnić, że trzyma ją tylko lina. Poluzowała cumę i weszła na pokład, żeby odepchnąć się od nabrzeża długim kijem. Odpływ zaczął ją oddalać od brzegu. Szło jej nieźle.
Jasna cholera. To się może udać. Może to rozpracuję i uda mi się pożeglować wzdłuż brzegu.
To uczucie zniknęło jednak po kilku minutach, kiedy stało się jasne, że nie ma pojęcia o żegludze. Pokręciła jakąś korbą i z przejęciem patrzyła, jak podnosi się żagiel. Złapał wiatr i pociągnął łódkę do tyłu. Wciągnęła drugi żagiel, ale zaczął tylko bez sensu łopotać, wcale nie przyspieszając sprawy. Mało jej nie walnął rozpędzony bom i musiała mocno pokombinować, żeby go do czegoś przywiązać. O tym, że łódki mają stery, przypomniała sobie, dopiero kiedy była na środku zatoki, dryfując po niej bez celu. Kiedy znalazła rumpel, próbowała skręcić na wschód. Nawet działało, ale potem przestało wiać. Zaczęła się poważnie zastanawiać nad tym, czy reszty trasy nie powinna pokonać wpław. Łódka przepłynęła pod mostem Richmond, sunąc równolegle do brzegu z jakimś prądem. Zagubiona na morzu.
Usłyszała wysoki jęk motoru.
Odwróciła się natychmiast. W jej stronę pędziła mała motorówka z niewielkim silnikiem zaburtowym. Był w niej tylko jeden mężczyzna. Spięła się cała.
Podpłynął do jej burty.
– Hej, dokąd to niby zabierasz?
Wzruszyła ramionami i starając się mówić jak najniższym głosem, rzuciła:
– Tylko przepływam zatokę, stary.
– Trzeba było przejść przez tunel. Po co to wszystko uruchamiać?
Zastanawiała się nawet nad tym, czy nie ruszyć tunelem metra. Ale nie mogła znieść myśli, że się zgubi gdzieś tam pod ziemią. Zlustrowała go, kiedy jego łódź się zbliżyła. Był drobny i schludny. Jego dłonie na wiosłach były długie, smukłe, z eleganckimi palcami. Nie wyglądał groźnie. Nawet nie próbował.
– Myślałem, że będzie łatwiej. Ale poradzę sobie.
– Może lepiej cię przewiozę?
– Nie mam nic na wymianę.
Jeśli spróbuje przejść na jej łódź, zwyczajnie zepchnie go za burtę. Proste. Niech sobie radzi, gdy ona odpłynie.
Zapach soli unosił się nad ciepłą powierzchnią wody, ale wiatr był zimny, przejmujący. Nie chciała płynąć wpław.
– E, spoko. Od kilku dni nie widziałem tu nikogo. Zwyczajnie brakuje mi ludzi.
Zastanawiała się kilka sekund i w końcu uznała, że jeśli będzie musiała się go pozbyć, równie dobrze może się to stać w lepszej łodzi. Wolała nie ryzykować, więc nie przerzuciła plecaka, tylko niezgrabnie zeszła razem z nim po drabince. Łódka zachybotała się niepokojąco. Usiadła szybko, usiłując ją uspokoić.
Wyciągnął dłoń.
– Curtis.
Uścisnęła ją najmocniej jak potrafiła.
– Andrew. Dokąd się wybierasz?
Curtis usiadł i znów włączył motor. Łódeczka pomknęła w stronę brzegu.
– Bo ja wiem? Wszyscy znikają z miasta. W centrum pełno trupów. Niby dokąd można się wybrać?
– Ja na południe, w stronę San Diego – skłamała. – Słyszałem, że tam nie jest źle. No i mają fajne plaże.
– No. Brzmi nieźle. – Uśmiechnął się bezbronnie.
Jest nieszkodliwy.
Odwróciła twarz do wiatru, a tymczasem Oakland stawało się coraz większe, czarne, rozrzucone po nabrzeżu.
– Hej, a może popłyńmy na północ w stronę mariny w Berkeley? Oakland wygląda stąd zupełnie do dupy.
– Jasne. – Skręcił na północ. – To co porabiałeś? Przedtem?
Bez zastanowienia odpowiedziała tak jak zawsze:
– Jestem pielęgniarką.
– Serio?! Już myślałem, że nigdy w życiu nie spotkam pielęgniarza.
– No tak. Trauma. Przedtem pracowałem jako sanitariusz wojskowy w Afganistanie. – Wymyśliła to na poczekaniu, spanikowawszy, że tak się przedtem zdradziła. Sama była pod wrażeniem swojego kłamstwa.
– O, fajnie. Jak znajdziesz jakichś ludzi, przynajmniej możesz powiedzieć, że się im do czegoś przydasz. Ja kodowałem dla Facebooka, więc kiedy już zjem wszystkie puszki z żarciem, jakie zostały w San Francisco, będzie po mnie.
Spojrzała na jego niby to dzielną minę. Naprawdę się starał, ale nie udawało mu się ukryć przerażenia.
– Ludzie się adaptują – powiedziała.
– Zobaczymy, czy mnie się uda. Tego właśnie szukasz? Ludzi?
Wzruszyła ramionami.
– Nie wiem, czy to najlepszy pomysł.
Zamilkł. Uznała to za znak, że podziela jej zdanie w tej kwestii.
Po minucie wreszcie to wydukał:
– Słuchaj… a może mógłbym pójść z tobą? Zawsze we dwóch raźniej. Mogę stać na warcie i pomagać ci szukać jedzenia. Znam się na maszynach i kierunkach. Co ty na to?
Cholera. Powinnam była to przewidzieć.
Dotąd była zupełnie opanowana i gotowa spokojnie olać tego faceta, a jednak to pytanie trafiło ją w samo serce. Przypomniało jej się, jak Chicken ją odtrącił. Nie potrafiła spojrzeć mu w twarz. Zerknęła na niego kątem oka. Miał minę małego chłopca, który bardzo się stara nie rozpłakać.
– To chyba nie najlepszy pomysł. Ale znajdziesz jakichś ludzi. Na pewno.
Już niemal byli w marinie. Zarzuciła plecak na plecy, a on podpłynął blisko drabinki wielkiej żaglówki, żeby mogła się po niej wspiąć. Zrobiła to i spojrzała na niego z góry.
– Dobra. W takim razie będę już wracał.
Coś się w niej załamało. Zdjęła plecak i zaczęła szukać w nim czegoś, co mogłaby dać Curtisowi, skoro nie chciała pozwolić, by do niej dołączył.
– Masz. – Rzuciła mu spięty recepturką zapas antybiotyków. – Nie zgub. Mogą uratować ci życie.
Złapał je i na nią spojrzał.
– Hej, dzięki. Powodzenia!
Odpłynął. Nie potrafiła sobie wyjaśnić, dlaczego mu je dała. Po prostu musiała mu coś dać. Przypomniały jej się te jego długie, smukłe dłonie i niewinna twarz. Był nieszkodliwy.
Mogła mu pomóc, adoptować go, ale nie zdołała się zmusić do podjęcia tego ryzyka. Miała nadzieję, że znajdzie kogoś, kto go przygarnie. Kto go uratuje.
Powodzenia.
Przespała się w ładowni żaglówki, w której nie było jedzenia, za to sześć kilo marihuany. Czuła jej oleisty smród i zastanawiała się, czy trochę sobie nie wziąć. Mogłaby się przydać na wymianę, choć naćpanie się było teraz beznadziejnym pomysłem. Kiedy zrobiło się ciemno, stwierdziła, że ma dość tego smrodu, i wyszła, żeby dotrzeć na uniwersytet. Obejrzała się na łódź ze świadomością, że już nigdy na nią nie wróci. Mogłaby ją podpalić. Mogłaby spalić całą marinę. Noc była jasna, chłodna. Myśl pojawiła się i zniknęła.
Nie miała latarki, ale księżyc był prawie w pełni. Centrum wyglądało w większości na nienaruszone, a uniwersytet sprawiał wrażenie, jakby całkiem długo się trzymał, kiedy wszystko inne się waliło. W akademiku okna były ciemne, z wielu zwisały transparenty ze sloganami protestującymi przeciwko zamknięciu uczelni i kwarantannie. Na jednym ktoś dopisał: „3 w środku. Prosimy o pomoc”. Ciekawe, czy nadal tam są, czy też może pomoc nadeszła. Na piętrze nad starym ceglanym pubem zamigotały światełka. Oddaliła się od niego ostrożnie, obeszła go sąsiednią ulicą. Cofnęła się i w końcu dotarła do głównej bramy uczelni, a potem skręciła. Budynek, którego szukała, był zabity deskami, ale podważyła je i weszła do środka.
Teraz w klinice uniwersyteckiej. Od kilku dni. Paleta butelek z wodą plus całe pudła batoników z musli i bakaliami. A do tego więcej środków antykoncepcyjnych, niż kiedykolwiek widziałam.
Naprawdę się udało. Nie byłam pewna, czy coś z tego będzie, ale dziś to zrobiłam.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: The Book of the Unnamed Midwife
Text copyright © 2014, 2016 by Meg Elison
All rights reserved
This edition is made possible under a license arrangement originating with Amazon Publishing, www.apub.com, in collaboration with Graal, SP. Z.O.O.
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2019
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Agnieszka Horzowska
Projekt i opracowanie graficzne serii, projekt okładki oraz ilustracji: Michał Pawłowski / www.kreskaikropka
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Księga Bezimiennej Akuszerki, wyd. I, Poznań 2020)
ISBN 978-83-8188-739-7
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer