Droga donikąd. Księga Etty - Meg Elison - ebook

Droga donikąd. Księga Etty ebook

Elison Meg

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

II tom trylogii „Droga donikąd”

Dotąd jej życie było wędrówką.

Teraz będzie walką.

Etta pochodzi z Nowhere, osady założonej przez tych, którzy przeżyli plagę, w tym przez Bezimienną Akuszerkę. Tajemnicza choroba zniszczyła dawny świat i sprawiła, że przy życiu pozostało niewiele kobiet, a porody są bardzo niebezpieczne. Ci, którzy przetrwali, powoli próbują przywrócić porządek i wprowadzić nowe normy społeczne. W Nowhere kobiety i położne traktuje się jak święte i to one dominują w społeczności. Etta wybiera jednak wolność, jaką dają jej łowiectwo i szabrownictwo. Przemierza pustkowia w poszukiwaniu reliktów przeszłości, które mogą się do czegoś przydać. Czasem zmuszona jest też stawiać czoło bezwzględnym handlarzom niewolników, którzy polują na kobiety i dziewczynki. Dlatego w drodze staje się Eddym.

Kiedy handlarze napadają na jej osadę, Etta bez namysłu wyrusza, by uwolnić bliskich lub ich pomścić. Ta misja prowadzi ją w paszczę Lwa z Estiel – bezwzględnego i okrutnego przeciwnika. W jej rękach spoczywa nie tylko życie uwięzionych, ale i los nowego świata.

Kataklizm ujawnia nasze prawdziwe oblicze. Niektórzy stają się potworami, innych paraliżuje strach. - Meg Elison, „Wysokie Obcasy”

Elison z bezwzględną szczerością pokazuje nam, jak traktowane są kobiety, gdy znikają chroniące je prawa. I uświadamia, jak niewiele trzeba, by społeczeństwo pogrążyło się w regresie, a postęp okazał się tylko iluzją. - „Word After Word”

Elison tworzy queerową, feministyczną literaturę. Ta powieść jest ważna, pełna niesamowitej mocy. Jest też trudna, brutalna i łamie serce. - Goodreads.com.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 373

Oceny
3,9 (91 ocen)
30
32
20
5
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tuskaroz1

Całkiem niezła

Dużo słabsza niż pierwsza część
10
Dotmagia

Całkiem niezła

Jestem pozytywnie zaskoczony obiema częściami tej serii. Szczerze powiem: nie spodziewałem się aż tak ciekawej lektury. Świat, bohaterowie i fabuła, wciągnęły mnie na tyle, że obie części przeczytałem od razu jedną po drugiej. Żeby nie było, że tylko chwalę, nie jest to dzieło wybitne, lecz na pewno warto po te książki sięgnąć. Odnoszę wrażenie, że cały pomysł na świat, w którym z jakichś powodów doszło do pewnych problemów z dzietnością, jest tylko pretekstem do snucia przez autorkę rozważań na temat tego, jak wiele istnieje możliwości przypisania i spełniania ról społecznych. Słowem: kto i jakiej płci może/nie może/powinien/nie powinien realizować się jako przywódczyni/przywódca/ojciec/matka/partner/kochanek/kapłanka/kapłan itd i co z tego wynika. Jaką rolę w świecie i społeczeństwie pełnią lub mogą pełnić kobiety? Co może zrobić kobieta w świecie mężczyzn? Czy płeć w ogóle determinuje realizację jakiejś roli społecznej? Czy społeczność rządzona przez kobiety ma szanse na przetrwa...
10
MadisLenis

Dobrze spędzony czas

Utrzymała poziom 1 tomu
00
Kaori2

Całkiem niezła

.
00
Achaja1234

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna.
00

Popularność




Tej autorki pole­camy rów­nież

KSIĘGA BEZ­I­MIEN­NEJ AKU­SZERKI

Roz­dział 1

Na mapie wszyst­kie drogi pro­wa­dziły do Estiel.

To mu się nie podo­bało. Nie zno­sił poczu­cia, że coś jest nie­unik­nione. Doty­ka­jąc gwiazdy na wybla­kłej mapie, spy­tał kie­dyś matkę, dla­czego Estiel jest tak wiel­kim mia­stem – z tym olbrzy­mim Łukiem i wyso­kimi budyn­kami – skoro w sta­rym świe­cie nie było prze­cież nawet sto­licą pań­stwa.

– Tak po pro­stu wyszło – odpo­wie­działa zmę­czo­nym gło­sem Matka Ina. – Nie wiem dla­czego, moje żyjące dziecko. Tak było, zanim się uro­dzi­łam.

Eddy myślał o szkie­le­to­po­dob­nym, srebr­nym Łuku na tle czar­nego nieba, o zapa­chu dymu dra­pią­cym w gar­dle.

Jakim cudem robi mi się nie­do­brze na samo wspo­mnie­nie? Jak to moż­liwe, że na samą myśl o tym chcę ucie­kać z miej­sca, w któ­rym wcale nie prze­by­wam?

Znaj­do­wał się kilka dni drogi pie­chotą od mia­sta. Naj­le­piej znał trasy połu­dniowe, wie­dział, gdzie zna­leźć tam wodę i naj­bez­piecz­niej­sze miej­sce do odpo­czynku. Na mapie ktoś wydra­pał stare nazwy i naniósł nowe. Na skrzy­żo­wa­niu wszyst­kich dróg wybla­kła czer­wona gwiazda i litery ST L. Eddy sunął po tych dro­gach pal­cem, ale ni­gdy nie docie­rał do tego punktu. Szu­kał małych zna­ków zosta­wio­nych przez innych łow­ców i sza­brow­ni­ków. Tu w sezo­nie napo­tkasz wędru­jące stada dzi­kiego bydła – sze­ro­kie rogi. Tam znaj­duje się duży roz­pa­da­jący się budy­nek – leżąca na boku cyfra 7. Tu mia­sto, które nie wpusz­cza czar­no­skó­rych – X z zama­za­nym kółecz­kiem w środku. A tam mia­steczko, które han­dluje nie­wol­ni­kami – trzy połą­czone ogniwa łań­cu­cha.

Kiedy Eddy był dziec­kiem, mapy wyda­wały mu się czymś obcym i eks­cy­tu­ją­cym. Potwier­dzały prze­czu­cie, które miał od zawsze: że świat poza jego mia­stecz­kiem zwa­nym Nowhere jest zupeł­nie inny, że żyją w nim naj­roz­ma­itsi ludzie. Nie mógł się docze­kać, kiedy zosta­nie łowcą, wyzna­czy wła­sne mapy, pój­dzie wszę­dzie. Nie tylko do Estiel. Już wtedy, w oczach dziecka, te linie na mapie, wszyst­kie wbi­ja­jące się w jedno miej­sce, przy­po­mi­nały jakieś wredne, stare usta.

Był około sześć­dzie­się­ciu kilo­me­trów na połu­dnie od mia­sta, kiedy zna­lazł Chloe. Już wiele razy roz­bi­jał obóz w tym miej­scu, cza­sami nawet na kilka cyklów Księ­życa. Nie bra­ko­wało tu dużych, krą­głych, sza­rych kuro­patw i głusz­ców. Cza­sami zda­rzało się też inne ptac­two – dzi­kie kury i pałę­ta­jące się wśród nich brą­zo­wo­rude, nakra­piane bażanty. Kuro­pa­twy były powolne i naj­wy­raź­niej nie miały dotąd wiele kon­taktu z czło­wie­kiem. Eddy ustrze­li­wał sobie jedną czy dwie, odła­my­wał im łebki i sku­bał nie­spiesz­nie.

Sta­ruszka, która trzy­mała małą dłoń Chloe, była siwa i niska. Krę­go­słup wygiął się jej na podo­bień­stwo znaku zapy­ta­nia. Przy pasie dyn­dały ostrza. Zardze­wiałe brzy­twy, poła­mane noże, w któ­rych widać było dziurki po śrub­kach. Zaostrzone kawałki puszek poły­ski­wały w słońcu. Jej usta wyda­wały się zapad­nięte jak świeżo zasy­pany grób. Eddy wie­dział od razu, że są bez­zębne, ale nie spo­dzie­wał się tych czar­nych kiku­tów, które się uka­zały, gdy się uśmiech­nęła. Jej oczy prze­sła­niały czarne, pla­sti­kowe oku­lary, obtłu­czone i zapa­ro­wane, ale na tyle przej­rzy­ste, że naj­wy­raź­niej baba coś tam przez nie widziała.

Wło­ski na rękach Eddy’ego sta­nęły dęba, gęsia skórka nie­zno­śnie przy­po­mi­nała skórę na wpół osku­ba­nego ptaka, któ­rego wciąż trzy­mał w dło­niach. Wstał powoli, natych­miast bar­dziej świa­domy cię­żaru rewol­weru za paskiem na ple­cach.

Czarne zęby i usta się roz­warły, ale dźwięk, który się z nich wydo­był, nie przy­po­mi­nał słów. Eddy wpa­try­wał się w kobietę zdu­miony, usi­łu­jąc cokol­wiek zro­zu­mieć.

Jej mowa doby­wała się gdzieś z głę­bo­kiego połu­dnia i przedarł­szy się przez bagna jej ust, roz­brzmiała w pół­nocno-cen­tral­nym rejo­nie tak, że nie przy­po­mi­nała żad­nego ludz­kiego języka. Eddy prze­chy­lił głowę i żeby ukryć czy­stą trwogę, udał lek­kie zdez­o­rien­to­wa­nie.

Jej męż­czy­zna pod­szedł powoli, ostroż­nie. Tym razem Eddy poło­żył dłoń na rewol­we­rze i tam ją zosta­wił.

Nie­zna­jomy był wysoki, chudy, o dłu­gich, smu­kłych rękach. Na gło­wie miał czapkę uszytą ze słabo wygar­bo­wa­nej skóry, a na ramio­nach rów­nie nie­chluj­nie zro­bione tatu­aże.

– Spo­koj­nie, synu. Nie chcemy kło­po­tów. Żad­nych kło­po­tów. Tylko pomy­śle­li­śmy sobie, że przy­pro­wa­dzimy ci coś miłego.

Tyko se pośle­limy, że przy­wo­dzimy ci co miłego. Eddy musiał chwilę mię­to­sić w gło­wie wymam­lane przez męż­czy­znę słowa, żeby w ogóle wydo­być z nich jakiś sens.

– Mamy tu dla cie­bie ostat­nią dziew­czynkę na ziemi.

Zro­zu­mie­nie przy­szło nagle, mocne i rap­towne jak let­nia ulewa, która poja­wia się bez zapo­wie­dzi i zalewa wszystko. Zro­zu­miał. Chcieli mu sprze­dać tę dziew­czynkę. Zda­nia pły­nęły z ich ust powoli, męt­nie, tro­chę jakby coś gęstego sączyło się z wyszar­pa­nej dziury. Ale gdy w końcu wyczuł ich spo­sób mówie­nia, potra­fił roz­szy­fro­wać słowa.

Poru­szył się.

– Doprawdy? Ostat­nia dziew­czynka na ziemi?

Głowa sta­ru­chy poki­wała się dziko na jej umę­czo­nym krę­go­słu­pie.

– O tak. Ostat­niutka. Oczy­wi­ście ja się już nie liczę. Nie wiem, ile jesz­cze jest takich sta­rych bab jak ja. Ale dziew­czynki… to co innego. Ta jest ostat­nia.

Eddy pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć, kiedy ostat­nio widział tak małą dziew­czynkę na dro­dze. Ile dziew­czy­nek umarło u nich zaraz po naro­dzi­nach i ile kobiet umarło, usi­łu­jąc wydać je na świat? Nie wpły­wało to jed­nak na war­tość tej kon­kret­nej dziew­czynki. Poza tym nie chciało mu się tego wszyst­kiego liczyć.

Sta­ru­cha dotknęła jasnych wło­sów małej, jakby był to wyjąt­kowo rzadki towar, a potem szarp­nęła dziecko mocno za rękę, żeby pode­szło do przodu.

Eddy zlu­stro­wał je spoj­rze­niem. Było tak chude, że aż się wzdry­gnął. Brudne, odra­pane i z oczami zupeł­nie pozba­wio­nymi wyrazu.

Jeśli to ostat­nia dziew­czynka na ziemi, to z pew­no­ścią zasłu­guje na coś lep­szego, pomy­ślał.

Dłoń wciąż trzy­mał na rewol­we­rze.

Znów ode­zwał się facet. Jego długi, czę­ściowo aksa­mitny płaszcz był poła­tany i pozszy­wany z zaska­ku­jącą sta­ran­no­ścią. Męż­czy­zna miał lekki zarost, ale musiał się cał­kiem nie­dawno ogo­lić. Oczy miał czy­ste, a gdy poru­szyły się jego dłu­gie ręce, Eddy zoba­czył zary­so­wane mię­śnie.

– Tylko spójrz, ładna jak z obrazka i w ogóle nie spra­wia kło­po­tów. Robi, co się jej każe. Patrz.

Gwizd­nął cicho, a dziew­czynka odwró­ciła się w jego stronę mecha­nicz­nie, reagu­jąc na tę komendę zupeł­nie bez­wol­nie, jak kwiat odwraca się w stronę słońca. Męż­czy­zna opu­ścił spodnie, a ona potul­nie wycią­gnęła brudną rączkę i odwró­ciła twarz.

Eddy widział, jak dziecko łapie czło­nek męż­czy­zny i z rezy­gna­cją się nad nim pochyla; widział po jej ruchach, że jest do tego zupeł­nie przy­zwy­cza­jona. Wie­dział, że dziew­czynka uro­dziła się w nie­woli i przez całe swoje krót­kie życie nie zaznała ani jed­nego wol­nego dnia. Widział, jak męż­czy­zna wychyla bio­dra do obsłu­gu­ją­cego go dziecka, jak całe jego ciało się roz­luź­nia. Sta­ru­cha nie czuła się w obo­wiązku odwró­cić wzroku.

– Nie chcę tego oglą­dać – powie­dział Eddy, z tru­dem zacho­wu­jąc obo­jętny ton. – Ile za nią chcesz?

Męż­czy­zna wzru­szył ramio­nami i wycią­gnął rączkę dziecka ze swo­ich spodni, po czym znów je pod­cią­gnął.

– Jasne, co ja ci będę poka­zy­wał. Sam wiesz, co dosta­jesz. My chcemy pisto­let.

– Nie mam broni. – Powie­dział to za szybko. W Nowhere mieli tylko kilka sztuk broni i tylko kilka tak mło­dych dziew­czy­nek. Przy odro­bi­nie ostroż­no­ści powinno mu się dziś udać zmie­nić jedną z tych liczb. Odcze­kał parę sekund, zro­bił wdech i wypu­ścił powoli powie­trze. – Mam noże do rzu­ca­nia, cał­kiem nie­źle się nimi posłu­guję. Mogę ci poka­zać.

Facet w płasz­czu i sta­ru­cha spoj­rzeli po sobie.

– A jakieś leki?

Eddy zasta­na­wiał się chwilę.

– Tak. Chyba mam coś, co może wam się przy­dać.

Się­gnął po leżący obok zakrwa­wio­nych piór ple­cak. Wsu­nął dłoń od razu do wła­ści­wej prze­gródki. Wie­dział dobrze, czego szuka. Wyma­cał to opusz­kami. Wycią­gnął dwie małe fiolki, które dostał od Alice. W obu znaj­do­wała się prze­zro­czy­sta ciecz.

Chwy­cił je dwoma pal­cami i uniósł.

– To silny śro­dek prze­ciw­bó­lowy. Po wypi­ciu całej fiolki zasy­pia się na tyle mocno, że można spo­koj­nie nasta­wić kość albo usu­nąć zepsuty ząb. Wypi­cie połowy pozwala bez bólu prze­trwać ostrą infek­cję. Jedna czy dwie kro­ple spra­wiają, że czło­wiek lepiej się czuje, jest lekko senny. Za dziew­czynkę dam wam obie fiolki.

Znów spoj­rzeli po sobie.

– Lek i noże – zaczęła się tar­go­wać baba.

Eddy spoj­rzał na ostrza przy­cze­pione do jej pasa.

– A te po co ci są?

Spoj­rzała w dół, jakby dopiero zauwa­żyła, że je tam ma.

– A, te? Dla obrony.

Prze­cią­ga­jąca się cisza.

Wysoki męż­czy­zna wycią­gnął rękę i zro­bił krok w stronę Eddy’ego.

– Chcę naj­pierw spró­bo­wać. Nie oddam prze­cież ostat­niej dziew­czynki na ziemi za jakąś wodę.

Eddy się cof­nął, odru­chowo pod­ska­ku­jąc na ten nagły ruch.

Cho­lera. Opa­nuj się.

– Pro­szę bar­dzo. Otwo­rzę fiolkę. Tylko kilka kro­pel pod język. Ale nie wię­cej niż cztery.

Wycią­gnął zza pasa nóż i roz­ciął wosk, któ­rym zapie­czę­to­wana była fiolka. Ręce miał śli­skie, więc chwilę to zajęło. Drugą fiolkę trzy­mał w zębach. Kiedy poda­wał lek męż­czyź­nie w płasz­czu i czapce, bar­dzo się sta­rał, żeby ich dło­nie się nie dotknęły.

Następ­nie otwo­rzył drugą fiolkę i przy­ci­snął do swo­ich suchych warg. Odchy­lił głowę do tyłu, uda­jąc, że wytrząsa z bute­leczki kilka kro­pel. Nie poczuł nic w ustach.

Męż­czy­zna patrzył na to, a potem otwo­rzył usta i wlał sobie płyn pod język. Eddy odniósł wra­że­nie, że napił się głów­nie dla roz­rywki i tak naprawdę nic mu nie dolega. Sta­ru­cha patrzyła na nich obu, poru­sza­jąc szczęką na boki i zgrzy­ta­jąc zębami.

Mała stała nie­ru­chomo. Bose stopy na ziemi, palce skie­ro­wane do środka. Piórka małych pta­ków na wie­trze.

Eddy nie był pewien, jak roz­wi­nie się sytu­acja. Kiedy wysoki męż­czy­zna prze­wró­cił oczami i zgiął się rap­tow­nie wpół, Eddy wycią­gnął maczetę i ruszył ku kobie­cie. Patrzył, jak pro­mie­nie słońca tań­czą na ostrzach u jej pasa, gdy zaczęła się trząść ze stra­chu.

Zwy­kle wła­śnie takie star­sze kobiety parały się cię­ciem dziew­czy­nek, które były zbyt małe, żeby z nimi wal­czyć. Męż­czyźni zaj­mo­wali się han­dlem, sprze­da­wa­niem ich i kupo­wa­niem. Ale w każ­dym obo­zie była taka sta­ru­cha o wystar­cza­ją­cej zna­jo­mo­ści ana­to­mii, żeby móc oka­le­czyć dziew­czynkę w taki spo­sób, by jej zupeł­nie nie znisz­czyć. Eddy rozu­miał, kim są ci męż­czyźni, rozu­miał, że żyją z han­dlo­wa­nia takimi dziew­czyn­kami. Ale nie poj­mo­wał, nie potra­fił pojąć tych sta­rych kobiet, które im poma­gały. Uniósł maczetę gotów roz­łu­pać jej czaszkę.

W ostat­niej chwili kobieta zerwała się nagle do biegu i zaska­ku­jąco żwawo popę­dziła zyg­za­kiem mię­dzy drze­wami.

Ostat­nia dziew­czynka na ziemi nie obró­ciła się, żeby zoba­czyć, jak tamta ucieka.

Nie zare­ago­wała, kiedy Eddy pod­szedł i klnąc, kop­nął bez­władne ciało męż­czy­zny w płasz­czu. Nie ode­zwała się, kiedy Eddy bez­ce­re­mo­nial­nie prze­szu­kał jego kie­sze­nie. Zna­lazł tan­detny nóż i kom­pas.

Sły­szał oddech męż­czy­zny, powolny i spo­kojny. Facet po pro­stu usnął, nie spra­wia­jąc już nikomu kło­potu. Eddy poża­ło­wał nagle, że dziew­czynka nie zoba­czyła, jak on zabija oboje jej opraw­ców. To by jej dobrze zro­biło. Stara była jed­nak teraz zdana na sie­bie, a noże i zdol­no­ści prze­kupki wiele jej nie pomogą. Długo nie pożyje.

Eddy’emu to nie prze­szka­dzało.

Nie dotknął dziew­czynki. Nie pró­bo­wał jej spoj­rzeć w oczy ani ująć dłoni. Usiadł, otwo­rzył manierkę i posta­wił przed dziec­kiem. Pojem­nik był pełen wody, kro­ple spły­wały po ścian­kach, lśniły w słońcu.

Gdy tylko Eddy się wyco­fał, dziew­czynka chwy­ciła naczy­nie i zaczęła łap­czy­wie pić. Upu­ściła na zie­mię pustą manierkę. Nie zakrę­ciła jej i nic nie powie­działa.

Eddy też się do niej nie odzy­wał. Uśmiech­nął się tylko naj­mi­lej, jak potra­fił, a potem wró­cił do sku­ba­nia pta­ków. Kiedy były już upie­czone, odcze­kał, aż dziew­czynka sama podej­dzie sku­szona zapa­chem. Gdy zbli­żyła się na tyle, że widział, jak drży, ode­rwał gorącą nogę ptaka i zaczął na nią dmu­chać.

Paru­jące kostki były tak drobne, że trzy­mał je dwoma pal­cami.

– Mam na imię Eddy – powie­dział cicho. – Chciał­bym poznać twoje imię. Nie musisz mi mówić. I tak podzielę się z tobą jedze­niem, nawet jeśli mi nie powiesz, jak masz na imię. Ale pew­nie milej by nam było razem jeść kola­cję, gdy­byś mi powie­działa, jak mam się do cie­bie zwra­cać.

Sie­dział, cze­kał i sta­rał się zachę­cić ją spoj­rze­niem, ale nie zdo­mi­no­wać.

– Ch… Chloe – powie­działa bar­dzo cichutko, po czym wycią­gnęła obie ręce, żeby chwy­cić nogę kuro­pa­twy. Zaci­snęła na niej drobne dło­nie i pod­nio­sła ją do ust.

– Uwaga, gorą…

Dziew­czynka pochło­nęła każdy, nawet naj­mniej­szy skra­wek mięsa i zaczęła ssać kość.

– Smacz­nego, Chloe. – Ścią­gnął całego ptaka z rożna i poło­żył sobie na meta­lo­wym tale­rzu. Mani­pu­lu­jąc przy pie­czeni dwoma nożami, prze­ciął ją na pół. Pod­su­nął talerz dziew­czynce, kciu­kiem przy­trzy­mu­jąc swoją połowę.

Chwy­ciła połówkę ptaka, sia­dła na ziemi i wbiła zęby w mięso.

– Smacz­nego – powtó­rzył Eddy z uśmie­chem.

Chloe sta­no­wiła ide­alną wymówkę, żeby nie iść do mia­sta. Eddy mówił ludziom ze swo­jej osady, że co roku sza­bruje w mie­ście z Łukiem, na dowód czego przy­no­sił im wiele róż­nych przy­dat­nych przed­mio­tów.

Prawda była jed­nak taka, że po raz ostatni Eddy był w Estiel, kiedy miał sie­dem­na­ście lat i był jesz­cze zupeł­nie zie­lony po led­wie dwóch latach pracy w tym fachu. Jako pięt­na­sto­la­tek pod­czas swo­jej pierw­szej samo­dziel­nej wyprawy zapę­dził się w głąb mia­sta. Pewny sie­bie, nie­zwy­cię­żony. Wró­cił z cen­nymi, wręcz nie­za­stą­pio­nymi łupami.

Stał się boha­te­rem.

Jako szes­na­sto­la­tek wyszedł z Nowhere jako boha­ter, nieco wyż­szy i sil­niej­szy, ale nie­wiele mądrzej­szy. Wyru­szył w drogę takiego samego cie­płego wio­sen­nego dnia, pewien, że wróci pod koniec lata. Poszedł tą samą trasą i sza­bro­wał tę samą część mia­sta.

Do Nowhere wró­cił w środku zimy. Miał ze sobą tylko swój rewol­wer. Stra­cił każdy zbędny gram masy ciała, ogo­lił głowę. Nie odzy­wał się do nikogo przez całe trzy cykle Księ­życa.

Kiedy odzy­skał głos i już nie umie­rał z głodu, powie­dział im, że się zgu­bił. Kiedy znów wyszedł z osady następ­nego lata, podą­żył tymi samymi dro­gami, które zawsze pro­wa­dziły w stronę Estiel aż do jego mar­twej tęczy. Nie dotarł jed­nak do mia­sta. Sza­bro­wał w innych miej­scach, zna­lazł ludzi, z któ­rymi mógł han­dlo­wać, i znowu wró­cił do domu jako boha­ter.

Jego repu­ta­cja się nie zmie­niła. Żeby o nią dbać, rato­wał dziew­częta i kobiety. To uci­szało też wszel­kie pyta­nia, kiedy się wresz­cie ustat­kuje.

Chloe była pierw­szą dziew­czynką, którą zna­lazł w tym roku. Uznał to za dobry omen. W końcu ura­to­wał ją tak szybko.

Zmie­rzał do bram Nowhere, trzy­ma­jąc dziew­czynkę za rękę. Czuł, że dziecko jest śpiące i zmę­czone drogą. Nie narze­kało jed­nak.

Gwizd­nął i na ten sygnał z wieży straż­ni­czej wyło­niła się na wpół zasło­nięta twarz.

– Imię?

Eddy pod­niósł dziecko i posa­dził je sobie na bio­drze. Był zbyt zmę­czony, żeby cie­szyć się z powrotu do domu, ale miał nadzieję, że Chloe będzie tu szczę­śliwa.

Zdjął kap­tur, żeby uka­zać straż­ni­kowi swoją ogo­loną głowę. W popo­łu­dnio­wym świe­tle straż­nik roz­po­znał jego twarz.

– Etta, córka Iny. A to jest Chloe, córka Drogi.

Brama się otwo­rzyła i weszły do środka. Etta odwró­ciła się do małej i powie­działa jej cicho do ucha:

– Nie wiem, co ci dotąd mówiono. Ale na pewno nie jesteś ostat­nią dziew­czynką na ziemi.

Roz­dział 2

David, syn Jenn, zszedł po dra­bi­nie i ścią­gnął maskę z twa­rzy. Ostroż­nie opu­ścił strzelbę, tak że opie­rał ją na sto­pie.

– Etta! Wró­ci­łaś wcze­śniej! Bar­dzo mi miło panienkę poznać, Chloe! – Zama­chał do dziew­czynki, która odwró­ciła się od niego i scho­wała w ramio­nach Etty.

Etta poło­żyła dłoń na tyle jej głowy. Zaczęli się wokół nich gro­ma­dzić ludzie, przy­glą­dali im się z cie­ka­wo­ścią.

Etta mówiła do dziew­czynki, choć na nią nie patrzyła.

– Wszystko dobrze. To wła­śnie jest to bez­pieczne miej­sce z moich opo­wie­ści. Nowhere. Pamię­tasz moje histo­rie?

Potar­gane jasne włosy Chloe poru­szyły się, gdy poki­wała głową.

– Pój­dziemy teraz do two­jego domu?

– Nie, mała. Pój­dziemy do aku­szerki.

Lecz­nica znaj­do­wała się daleko od bramy. Etta szła pro­sto, na pozdro­wie­nia reago­wała ski­nie­niem głowy, mach­nię­ciem ręki, ale nie ucie­szyła się szcze­gól­nie na czyjś widok.

– Gdzie byłaś, Etto? – zawo­łała wysoka, rudo­włosa kobieta, za którą podą­żało dwóch męż­czyzn z koszami ubrań.

– Nie­da­leko stąd, Chrissy. Wró­ci­łam wcze­śniej ze względu na małą.

Chrissy poma­chała do dziecka. Chloe znów scho­wała głowę, ale nie­śmiało unio­sła dłoń. Pra­wie natych­miast ją opu­ściła.

– Twoja matka się ucie­szy, że wró­ci­łaś! – Chrissy dała męż­czy­znom znak, żeby ją wymi­nęli, a potem ruszyła za nimi.

– Na pewno. – Etta zmu­siła się do uśmie­chu.

Na drzwiach lecz­nicy wid­niał jakiś nowy malu­nek: tłu­sta kaczka wysia­du­jąca trzy jaja, które wyglą­dały jak małe księ­życe. Etta zastu­kała i cze­kała. Po chwili w drzwiach sta­nęła znacz­nie niż­sza od niej kobieta o zaafe­ro­wa­nym wyra­zie twa­rzy.

– Tak?

– Sylvia! – Tym razem uśmiech Etty był szczery.

Niska kobieta otwo­rzyła sze­rzej drzwi.

– Wró­ci­łaś tak wcze­śnie!

Etta oto­czyła ją ramie­niem, a kobieta wtu­liła twarz w skó­rzany płaszcz sza­brow­niczki.

– Stę­sk­ni­łam się za tobą.

Ich uścisk wypadł nieco nie­zgrab­nie z dziew­czynką pomię­dzy nimi. Chloe zaczęła się wier­cić.

– A to kto? – Głos Sylvii był zdu­szony.

Odsu­nęła się i spoj­rzała na dziecko. Etta odsta­wiła małą powoli, ale sta­now­czo.

– Sylvio, chcia­ła­bym, żebyś poznała Chloe. Chloe, to Sylvia, córka Sylvii. Jest aku­szerką, lekarką, o któ­rej ci opo­wia­da­łam. Będzie cię chro­nić i ci poma­gać, tak jak ja to robi­łam. A może i lepiej.

– Nikt nie będzie lep­szy niż ty – powie­działa Chloe tym cha­rak­te­ry­stycz­nym, drżą­cym gło­sem dziecka znaj­du­ją­cego się już na skraju łez.

– To nie­prawda, moja mała. – Etta poło­żyła dłoń na jej jasnej główce. – Zacznijmy od tego, że Sylvia wie, jak sobie pora­dzić z tym swę­dze­niem, o któ­rym mi opo­wia­da­łaś.

Znów pod­nio­sła dziecko z ziemi, roz­chy­la­jąc mu chude nóżki tak, żeby móc je sobie posa­dzić na pra­wym bio­drze. Po tym, co Chloe mówiła i jak się zasta­na­wiała nad swo­imi dzia­ła­niami, sza­co­wała jej wiek na jakieś cztery, może pięć lat. Jeśli miała rację, to dziew­czynka była wysoka na swój wiek. W każ­dym razie na pewno miała dużą nie­do­wagę, bo była lżej­sza nawet od ple­caka Etty. Prze­szły tak parę kro­ków, po czym Etta posa­dziła Chloe na stole do badań. Spoj­rzała w jej prze­ra­żone brą­zowe oczy.

– Sylvia chcia­łaby cię zba­dać, żeby się upew­nić, że jesteś zdrowa. To jej praca, dba o ciała ludzi. Zostanę tu z tobą, ale aku­szerka potrze­buje two­jego pozwo­le­nia, żeby cię dotknąć. Pozwo­lisz jej?

Chloe spu­ściła wzrok. Mil­czała.

– Sylvia będzie deli­katna i ostrożna. W każ­dej chwili będziesz mogła jej kazać prze­rwać bada­nie. Potra­fisz powie­dzieć „stop”?

– Stop. – Ledwo dosły­szal­nie.

– Powtórz: „Stop!”. – Etta powie­działa to gło­śno, ale nie krzyk­nęła, tylko poło­żyła nacisk na gło­skę „p”.

Chloe mil­czała.

Sylvia stała ze zło­żo­nymi rękoma i cze­kała.

– Chloe, pamię­tasz, jak były­śmy w lesie i coś usły­sza­łam? Powie­dzia­łam ci wtedy, żebyś się nie ruszała, pamię­tasz?

Kiwa­nie głową.

– Czy możesz to powtó­rzyć? To, co wtedy powie­dzia­łam.

Chloe uśmiech­nęła się lekko.

– Nie waż się, kurwa, nawet drgnąć!

Etta się roze­śmiała.

– Wła­śnie. W takim razie, kiedy będziesz chciała, żeby Sylvia prze­stała cię badać, możesz jej powie­dzieć tak: „Nie waż się nawet drgnąć”.

Znów kiwa­nie głową.

– Dobrze, Chloe, czy Sylvia ma teraz twoje pozwo­le­nie, żeby cię deli­kat­nie i ostroż­nie dotknąć?

Kiwa­nie głową. Sze­roko otwarte oczy.

Sylvia pode­szła do dziew­czynki, nawią­zu­jąc z nią kon­takt wzro­kowy.

– Dzię­kuję. Obie­cuję, że cię posłu­cham. – Ści­snęła dłoń dziew­czynki.

Chloe spoj­rzała na swoją drugą rękę i odwró­ciła głowę.

Aku­szerka zba­dała stawy dziecka, szu­kała ran. Widziała, że dziew­czynka jest cała w bli­znach, że jej ręka była zła­mana i zro­sła się cał­kiem nie­źle, choć wyraź­nie bez porząd­nego nasta­wie­nia. Etta patrzyła z zało­żo­nymi rękoma.

– Chloe, coś cię swę­dzi?

– Yhm.

– Na gło­wie?

– Yhm. – Mała natych­miast zaczęła się dra­pać, jakby przy­po­mniała jej o tym sama wzmianka o swę­dze­niu.

Etta musiała się bar­dzo posta­rać, żeby też nie zacząć się dra­pać.

– I w innych miej­scach też?

– Yhm. – Chloe podra­pała się przez baweł­nianą halkę po sro­mie.

Jej ubra­nia były brudne, ale Etta nie zdo­łała prze­ko­nać małej, żeby prze­brała się w coś innego. Spod halki wysta­wały znisz­czone skó­rzane kow­bojki. Były na nią co naj­mniej o dwa roz­miary za duże. W butach znaj­do­wały się dwie pary cen­nych weł­nia­nych skar­pet Etty, któ­rych dziew­czynka też nie chciała wło­żyć, ale w końcu dała się namó­wić, gdy Etta poka­zała jej swoje stopy, nie­obtarte, całe.

– Dobrze. – Sylvia zanu­rzyła ręce w mied­nicy z cie­płą wodą. – Naj­pierw powin­naś wziąć kąpiel i prze­brać się w nowe ubra­nia. No i myślę, że mamy dla cie­bie nowy dom. Jest tu inna mała dziew­czynka. Chcia­ła­byś ją poznać?

Kiwa­nie głową.

Etta pode­szła bli­żej do dziecka.

– Muszę teraz odejść na chwilę, żeby też się wyką­pać i spo­tkać z kil­koma oso­bami. Ale Sylvia jest dobrą aku­szerką, zaj­mie się tobą. Ufam jej. Zgoda?

Chloe popa­trzyła na nią spło­szona, ale poki­wała głową. Etta poca­ło­wała swoje opuszki pal­ców i poło­żyła je na czole dziecka. Na uła­mek sekundy dziew­czynka przy­mknęła oczy.

Sylvia wło­żyła ją do płyt­kiej wanny, dała jej mydło i wlała tro­chę wody z mied­nicy, do któ­rej dodała wrzątku. Patrzyła chwilę, jak Chloe zaczyna się myć, po czym uznała, że może ją zosta­wić samą. Dogo­niła Ettę w kory­ta­rzu.

– Gdzie ją zna­la­złaś? – Zmarsz­czyła brwi.

– Pod Estiel.

– Była sama?

– Nie, została mi sprze­dana. Przez męż­czy­znę i starą kobietę. Nie mam poję­cia, skąd oni ją wzięli. Nie pamięta nic z tego, co się działo przed nimi.

– Zabi­łaś ich? – spy­tała Sylvia tro­chę z cie­ka­wo­ści, ale bez nie­po­koju.

– Jego. – Etta wpa­try­wała się w swoje paznok­cie. Były krót­kie i brudne.

– Jest pocięta?

– Nie wiem. Nie spraw­dza­łam i nie pyta­łam. Ale kobieta miała noże przy pasie. – Wzru­szyła ramio­nami. – Od razu wró­ci­łam. Minęło zale­d­wie kilka dni.

Sylvia się skrzy­wiła.

– Na pewno jest cała zawszona i zapchlona. Więc ty praw­do­po­dob­nie też. Będziesz musiała coś z tym zro­bić. Prze­każę ją Ani i jej córce. Wiem, że jest gotowa na przy­ję­cie znajdy i ucie­szy się, że Belle będzie miała sio­strę. Chyba że ty ją chcesz.

Etta pokrę­ciła głową.

– Dobra. Domyj się, zanim pój­dziesz na spo­tka­nie z matką. – Sylvia poca­ło­wała Ettę lekko w poli­czek. – Cie­szę się, że wró­ci­łaś. Zostań z nami choć chwilę.

Etta poki­wała głową, ale niczego nie obie­cała. Odwró­ciła się i wyszła.

Poszła do łaźni. Tam dobrze wie­dzieli, co robić. Znów wzięli od niej ubra­nia i ple­cak, wyszo­ro­wali je ługiem, a potem tak samo potrak­to­wali ją samą. Sta­ran­nie ogo­liła swoją czarną skórę naj­ostrzej­szą brzy­twą, jaką miała, a potem pozwo­liła, by łaziebni natarli ją mie­szanką lano­liny, lawendy i mięty. Mik­stura była gęsta niczym żywica, a skóra po niej pie­kła w cha­rak­te­ry­styczny zimny, mię­towy spo­sób. Etta miała wra­że­nie, że pło­nie, ale był to przy­jemny ogień. Czuła się teraz czy­sta i wie­działa, że pozbyła się robac­twa.

Lano­lina była w Nowhere droga, ale zawsze zna­la­zło się tro­chę dla Etty. Mięta i lawenda rosły dziko. Te zapa­chy poma­gały niwe­lo­wać smród owiec. Odświe­żona i pach­nąca Etta zapła­ciła łazieb­nym szczo­drze sied­mioma nowymi książ­kami i małą puszką sta­rego, ale jakże cen­nego kakao.

Łaziebni uśmiech­nęli się do sie­bie. Szybko usta­lili, że nikomu nie powie­dzą o puszce, żeby móc roz­dzie­lić kakao mię­dzy sobą. Książki posta­no­wili prze­ka­zać też innym, ale dopiero kiedy je sami prze­czy­tają.

Łysa i wciąż roz­pa­lona pod świe­żymi ubra­niami Etta ruszyła w stronę świą­tyni Bez­i­mien­nej.

Bez­i­mienna Aku­szerka była jedną z zało­ży­cie­lek Nowhere. Pocho­dziła ze sta­rego świata, była pie­lę­gniarką i położną, która prze­żyła wiel­kie umie­ra­nie i była świad­kiem końca tam­tej epoki. Zosta­wiła po sobie dzien­niki, w któ­rych opo­wie­działa całą histo­rię – swoją i świata. W Nowhere znał ją każdy, czy to męż­czy­zna, kobieta czy dziecko. Żeby kon­ty­nu­ować jej pracę, ludzie też pisali dzien­niki.

Z zapi­sków aku­szerki i ksią­żek, które cza­sem uda­wało im się zna­leźć, czer­pali całą swoją wie­dzę o świe­cie przed plagą. Dawno temu ist­niał bowiem świat, w któ­rym żyło tyle samo kobiet co męż­czyzn. Kobiety były wolne, a poród nie­skom­pli­ko­wany – pra­wie ni­gdy nie pro­wa­dził do śmierci. Bez­i­mienna żyła w tam­tym świe­cie i nauczyła się żyć w tym, w któ­rym w każ­dym mie­ście jedna kobieta przy­pa­dała na mniej wię­cej dzie­się­ciu męż­czyzn. Opi­sała, jak to było z osoby wol­nej stać się ofiarą, na którą zawsze ktoś poluje, jak to jest, gdy jeden świat zmie­nia się w inny. Była zmianą i siłą, by ją prze­trwać.

Bez­i­mienna była dla Etty praw­dziwą boha­terką. Nie tyle jako aku­szerka, ile jako ta, która prze­trwała – osoba gotowa stać się czym­kol­wiek, czym będzie trzeba się stać, żeby prze­żyć.

Jej opo­wie­ści prze­pi­sy­wane były co roku ręcz­nie przez mło­dych skry­bów. Kopie leżały teraz na drew­nia­nym stole. Skóra okła­dek błysz­czała w miej­scach, gdzie trzy­mano je tysiące razy. Złote świece z psz­cze­lego wosku paliły się tu dzień i noc, pach­niało lekko mio­dem. Na pod­ło­dze wyryty był podwójny kadu­ce­usz. Ludzie z Nowhere mówili, że Bez­i­mienna miała ten dziwny znak wyta­tu­owany na piersi, ale Etta w to nie wie­rzyła. Kadu­ce­usz nie poja­wiał się w jej księ­gach, a poza tym wyda­wał się zbyt marzy­ciel­ski jak na kobietę, która prak­tycz­nie zbu­do­wała Nowhere wła­snymi rękoma i jesz­cze spi­sała histo­rię tej osady.

Na ścia­nie za sto­łem z książ­kami nie wisiał żaden por­tret Bez­i­mien­nej. Zamiast tego znaj­do­wało się tu ura­to­wane ze sta­rego świata lustro, które ota­czały ciemne zasłony. Jeśli ktoś szu­kał tu Bez­i­mien­nej, musiał ją zna­leźć w sobie. Etta spoj­rzała na swoje odbi­cie i wes­tchnęła, po czym spu­ściła wzrok na pod­łogę. Przy­klęk­nęła i pochy­liła głowę. Przy­snęła w łagod­nym bla­sku świec.

– Przy­nio­słaś jej ofiarę?

Etta pode­rwała się z pod­łogi szybko, ale nie­pew­nie.

Wie­działa, że głos należy do jej matki, ale w pierw­szej chwili prze­stra­szyła się tak, jakby była to zupeł­nie obca osoba. Stała tak minutę z rękoma na bio­drach i spusz­czoną głową.

– Matko.

– Etto, moja żyjąca córko. – Ina pode­szła do niej i objęła ją chu­dymi rękoma. Etta nie zapro­te­sto­wała, ale drgnęła skrę­po­wana. Matka wypu­ściła ją z objęć. – Wró­ci­łaś wcze­śniej do domu! Nie­mal o cały cykl Księ­życa! – Oczy Iny były pogodne i jasne, a zęby zdrowe i mocne. Kiedy uro­dziła Ettę, miała nie­mal czter­dzie­ści lat. Nie była może naj­star­szą kobietą w Nowhere, ale pra­wie.

Etta poki­wała głową.

– To prawda. Nie­da­leko stąd zna­la­złam dziew­czynkę zbyt małą, żeby zabrać ją ze sobą w podróż. Więc wró­ci­łam.

– Gdzie to dziecko? – Twarz Iny roz­pro­mie­niła się z rado­ści. Nie miała teraz na sobie swo­jego drew­nia­nego brzu­cha, sym­bolu jej sta­tusu jako matki żyją­cego dziecka; widocz­nie się spie­szyła, gdy usły­szała o powro­cie Etty.

– Sylvia ją wła­śnie myje. Mała zamieszka z Ani i Belle.

– Rozu­miem.

Etta nie pod­nio­sła wzroku, żeby nie widzieć roz­cza­ro­wa­nej miny matki. Nie musiała jej widzieć, i tak znała już zarówno tę minę, jak i ten ton.

– Cóż, nie­ważne, chodź teraz do domu. Pokój już na cie­bie czeka. Chłopcy nazbie­rali mi jabłek w lesie, więc usu­szy­łam ci ich tro­chę. Mam też dla cie­bie pre­zent. – Ina unio­sła rękę, żeby objąć Ettę w talii i popro­wa­dzić ze sobą.

Etta wahała się sekundę, ale potem pozwo­liła matce się przy­tu­lić i wyszły razem ze świą­tyni.

Dom Iny znaj­do­wał się w byłych kwa­te­rach ofi­cer­skich, które ist­niały jesz­cze przed powsta­niem Nowhere. Miał sze­ro­kie fron­towe okno i gra­ni­towe blaty w kuchni. Cała szyba w oknie była szcze­gól­nie godna pozaz­drosz­cze­nia; w Nowhere nie było prze­cież szkla­rzy. Ina bar­dzo dbała o swój dom i upar­cie miesz­kała w nim sama, po kilku latach spę­dzo­nych uprzed­nio w Domu Matek. Jej kochan­ko­wie poja­wiali się i zni­kali, ale ona wolała miesz­kać bez męż­czyzn.

Wsta­wiła wodę na her­batę i wsy­pała do sitka wła­sną mie­szankę liści mięty i suszo­nych kawał­ków brzo­skwini.

Etta usia­dła przy kuchen­nym stole i roz­wi­nęła długi pas skóry.

– Mam coś dla cie­bie.

– Tak?

Z kie­szo­nek w skó­rza­nym pasie Etta wycią­gnęła kil­ka­na­ście sta­ló­wek i uło­żyła na bla­cie.

– Czy­sty metal. Jesz­cze ni­gdy tylu nie zna­la­złam. – Etta była z sie­bie dość zado­wo­lona. Cze­kała.

Ina spoj­rzała na nią przez ramię i poki­wała głową. Się­gała wła­śnie do szafki po foremkę z chleb­kiem z mąki kuku­ry­dzia­nej.

– Chleb jest zimny, ale za to mam dużo masła. Wydaje mi się, że w wędzarni jest tro­chę bekonu. Mogę pójść spraw­dzić.

– Ja pójdę, matko.

– Dobrze. – Ina patrzyła, jak jej żyjące dziecko wycho­dzi.

Potem sie­działy długo w mil­cze­niu. Etta jadła powoli, meto­dycz­nie, jakby spo­kojne tempo jedze­nia pozwa­lało jej wię­cej w sie­bie wpa­ko­wać. Ina sku­bała wszyst­kiego po tro­chu.

– To gdzie zna­la­złaś tę dziew­czynkę? Jak ma na imię?

– Chloe. Tuż pod Estiel, kilka dni temu.

Ina sączyła her­batę.

– Bar­dzo szybko wró­ci­łaś.

– No i?

– W tym samym miej­scu zna­la­złaś bliź­niaczki, tak?

– Tak. – Etta żuła kolejny kęs bekonu, roz­ko­szu­jąc się solą. Nie patrzyła na matkę. – No i?

– No i nic. Tak tylko o tym myślę.

Etta sior­bała gorącą her­batę z mio­dem. Przez kilka minut był to jedyny dźwięk.

– Mogłaś zacho­wać Chloe dla sie­bie. Mogłaś ją wziąć tutaj.

Etta nic na to nie powie­działa.

– W końcu mnie zabrak­nie. Czas, żebyś zaczęła myśleć o wła­snym roju. Ustat­ko­wała się.

Wiele kobiet w Nowhere miało swoje roje, czyli grupki męż­czyzn, któ­rzy dzie­lili się obo­wiąz­kami i rado­ściami związku z kobietą. Kobiety były jak kró­lowe w ulu. Nikt wła­ści­wie nie wie­dział, jak naro­dziła się ta tra­dy­cja, ale opi­sy­wała ją już Bez­i­mienna, opo­wia­da­jąc w swo­ich dzien­ni­kach o róż­nych kobie­tach, które tak żyły. Bio­rąc pod uwagę, że jedna kobieta przy­pa­dała na dzie­się­ciu męż­czyzn, takie roz­wią­za­nie wyda­wało się bar­dzo roz­sądne.

– Nie chcę roju, matko.

– Ale dzieci? Mogła­byś już mieć córkę albo i dwie. Nie musia­ła­byś mieć synów. Prze­cież i tak zawsze znaj­du­jesz dziew­czynki.

Ina już nawet nie uda­wała, że je.

Etta odło­żyła wide­lec. Wpa­try­wała się w stół.

– Matko, posłu­chaj mnie. Nie chcę zacho­dzić w ciążę. Nie chcę żad­nego męż­czy­zny, a tym bar­dziej kilku. Prze­cież wiesz, kim jestem. Ne chcę być ani matką, ani aku­szerką. Jestem sza­brow­niczką. Tym wła­śnie się zaj­muję.

– Nawet Bez­i­mienna miała w życiu cel, Etto. Jeśli chcesz być taka jak ona, możesz…

– Jestem jak ona. Jestem. O to wła­śnie cho­dzi.

– Wcale nie. Cho­dzi o to, że nie masz nic, co mogła­byś zło­żyć jej w ofie­rze. Ni­gdy nie przy­no­sisz jej krwi, nawet złej.

Etta odwró­ciła głowę.

– A jed­nak podą­żam jej drogą. – Odcze­kała chwilę, wpa­tru­jąc się w pod­łogę. – I wierz mi, że o krwi wiem aż nadto.

Ina wstała i pode­szła do córki. Się­gnęła do jej ple­caka i wycią­gnęła z niego dzien­nik, fio­le­towa skóra z wzo­rem w kwiaty. Pre­zent od Iny, który Etta dostała z oka­zji pierw­szej krwi. To wła­śnie miała ofia­ro­wać Bez­i­mien­nej – nie krew han­dla­rzy nie­wol­ni­ków, któ­rych zabi­jała, tylko krew, którą oddaje kobieta w nie­koń­czą­cych się, ska­za­nych na nie­ustanne porażki pró­bach uro­dze­nia dzieci.

Ina jedną ręką otwo­rzyła zeszyt, po czym trzep­nęła nim o stół. Kartki w środku były zupeł­nie puste. Żad­nych histo­rii dziew­czy­nek, które Etta ura­to­wała na dro­dze. Żad­nych histo­rii o tym, jak żyła, ani o sta­rym świe­cie, w któ­rym zdo­by­wała wszyst­kie te skarby. Żad­nej Księgi Etty.

– Gówno nie podą­ża­nie drogą.

Etta zerwała się od stołu, chwy­ciła zeszyt, wrzu­ciła go z powro­tem do ple­caka i spa­ko­wała się w oka­mgnie­niu. Wło­żyła skó­rzaną kurtkę. Gorący, szybki oddech przez roz­sze­rzone noz­drza.

Ina pró­bo­wała poło­żyć rękę na jej ramie­niu, ale Etta się wyrwała.

– Dziecko, prze­cież ja tylko chcę, żeby twoje życie miało jakieś zna­cze­nie. Jaki sens ma życie, po któ­rym nic nie zostaje? Ani dziecko, ani książka? To jak podą­ża­nie ślepą uliczką. – Sękate dło­nie Iny zaci­snęły się na pustce, a potem spo­częły na pod­brzu­szu.

Etta spoj­rzała na ręce matki. Wal­czyła z wście­kło­ścią, z poczu­ciem winy. Trzy­mała się kur­czowo ple­caka.

Zosta­nie po mnie sześć kobiet i dwie dziew­czynki. Wolne. Póki co.

– Dzię­kuję, matko.

– Dokąd idziesz?

– Znowu w drogę.

– Tak? Dokąd tym razem? Jak daleko musisz dotrzeć, żeby zro­zu­mieć, o co tak naprawdę cho­dzi w życiu? – Ina unio­sła wysoko brew.

Etta zaci­snęła szczęki i otwo­rzyła drzwi.

– Całe życie prze­ży­łaś, nie wyściu­bia­jąc nosa z naszej osady, matko. Nie masz poję­cia, o czym mówisz. Wra­caj do swo­jej kuchni.

Zatrza­snęła za sobą drzwi i spoj­rzała na ciem­nie­jące, poma­rań­czowe niebo. Nie chciała ruszać w drogę, póki się dobrze nie wyśpi. Rozej­rzała się i pod­jęła decy­zję.

Pój­dzie do Alice.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Book of Etta

Text copy­ri­ght © 2017 by Meg Eli­son

All rights rese­rved

This edi­tion is made possi­ble under a license arran­ge­ment ori­gi­na­ting with Ama­zon Publi­shing, www.apub.com, in col­la­bo­ra­tion with Graal, SP. Z.O.O.

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2019

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne serii, pro­jekt okładki oraz ilu­stra­cji: Michał Paw­łow­ski / www.kre­ska­ikropka

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Księga Etty, wyd. I, Poznań 2021)

ISBN 978-83-8188-814-1

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer