Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
25 osób interesuje się tą książką
Tęsknię za dniami przed Ostatnim Spustoszeniem. Epoką, zanim Heroldowie nas porzucili, a Świetliści Rycerze zwrócili się przeciwko nam. Czasem, gdy na świecie wciąż była magia, a w sercach ludzi był honor.
Obserwujemy cztery postaci. Pierwszą jest chirurg, zmuszony do porzucenia swej sztuki i zostania żołnierzem w najbardziej brutalnej wojnie naszych czasów. Drugą – skrytobójca, morderca, który płacze, kiedy zabija. Trzecia osoba to oszust, młoda kobieta skrywająca za płaszczem kłamstw swoją prawdziwą naturę. Ostatnią jest arcyksiążę, wojownik, owładnięty żądzą krwi.
Świat może się zmienić. Wiązanie Mocy i Odpryski mogą powrócić, magia starożytnych dni może należeć do nas. Ta czwórka jest kluczem. Jedno z nich może nas zbawić. A jedno nas zniszczy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1671
Tytuł oryginału: The Way of Kings
Copyright © 2010 by Dragonsteel Entertainment, LLC
Copyright for the Polish translation © 2014 by Wydawnictwo MAG
Redakcja: Urszula Okrzeja Korekta: Magdalena Górnicka Ilustracja na okładce: Dominik Broniek Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński Ilustracje wewnętrzne: Greg Call, Issac Stewart i Ben McSweeney Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń
ISBN 978-83-66409-67-5 Wydanie IV
Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 228 134 743 www.mag.com.pl
Wyłączny dystrybutor: Dressler Dublin sp. z o. o. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
Emily, Która jest bardziej cierpliwa Bardziej życzliwa Ibardziej cudowna
Pierwszą wersję „Drogi królów” ukończyłem w roku 2003, ale pracę nad fragmentami książki rozpocząłem pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Nad pewnymi wątkami zastanawiałem się jeszcze wcześniej. Praca nad żadnym z moich utworów nie trwała tak długo – tworzeniu tej powieści poświęciłem ponad dziesięć lat. I dlatego nikogo nie powinno dziwić, że tak wielu ludzi mi przy niej pomagało. Nie udałoby mi się wymienić ich wszystkich – moja pamięć nie jest aż tak doskonała. Chciałbym jednak podziękować z głębi serca kilku najważniejszym osobom.
Po pierwsze, mojej żonie, Emily, której zadedykowałem tę książkę. Wiele z siebie dała, by ta powieść mogła powstać. Nie chodzi tu jedynie o czytanie manuskryptu i udzielanie rad, ale też brak mojego towarzystwa podczas długich okresów pracy pisarskiej. Jeśli ktoś z czytelników będzie miał okazję się z nią spotkać, należą się jej podziękowania (lubi czekoladę).
Jak zawsze, moi doskonali: redaktor i agent – Moshe Feder i Joshua Bilmes – ciężko pracowali nad tą książką. Należy zwrócić szczególną uwagę na fakt, że Moshe nie zarabia więcej, kiedy jego autorzy przynoszą mu koszmarki o objętości ponad czterystu tysięcy słów. Zredagował tę powieść bez słowa narzekania i był nieocenioną pomocą w uczynieniu z niej książki, którą trzymacie teraz w ręku. Udało mu się również namówić F. Paula Wilsona do sprawdzenia scen dotyczących spraw medycznych, co bardzo dużo im dało.
Szczególne podziękowania kieruję również do Harriet McDougal, jednej z najlepszych redaktorek naszych czasów, która z dobroci serca przeczytała manuskrypt i zajęła się redakcją stylistyczną. Fani „Koła czasu” znają ją jako kobietę, która odkryła, redagowała, a później poślubiła Roberta Jordana. W ostatnich latach zazwyczaj nie podejmuje się pracy redaktorskiej, poza „Kołem czasu”, i dlatego czuję się zaszczycony jej wkładem w tę książkę i pomocą. Alanowi Romanczukowi, który pracował razem z nią, również należą się podziękowania.
Wielką pomoc okazał Paul Stevens z wydawnictwa Tor Books. Pełnił on funkcję łącznika z wydawnictwem i wykonał kawał dobrej roboty. Moshe i ja bardzo cieszymy się, że nam pomagał. Irene Gallo – dyrektor artystyczny – również była wspaniale pomocna i cierpliwa w kontaktach z upartym autorem, który chciał zrobić różne dziwne rzeczy z ilustracjami w tej książce. Dziękuję Irene, Justinowi Golenbockowi, Gregowi Collinsowi, Karlowi Goldowi, Nathanowi Weaverowi, Heather Saunders, Meryl Gross i wszystkim pracownikom Tor Books. Dot Lin, która aż do tej chwili zajmowała się reklamą (a teraz ciężko pracuje, by zdobyć kilka dodatkowych literek przed nazwiskiem), była cudowną pomocą nie tylko w kwestii reklamy, ale też udzielała mi rad i zajęła się mną w Nowym Jorku. Dziękuję Wam wszystkim.
A skoro już mowa o ilustracjach, mogliście zauważyć, że wnętrze tej książki jest o wiele bardziej skomplikowane niż można się było spodziewać po epickiej fantasy. To nadzwyczajne dzieła Grega Calla, Issaca Stewarta i Bena McSweeneya. Pracowali ciężko, tworząc kolejne nowe szkice, by wszystko było tak, jak trzeba. Stworzone przez Bena kartki ze szkicownika Shellan są po prostu piękne, łączą moją wyobraźnię z jego artystyczną interpretacją. Isaac, który stworzył wewnętrzne elementy dekoracyjne w powieściach z cyklu „Z mgły zrodzony” osiągnął znacznie więcej niż można było oczekiwać. W wypadku tej powieści normą była praca po godzinach i wymagające terminy. (Jeśli chcielibyście wiedzieć, to jego dziełem są oznaczenia rozdziałów, mapy, kolorowe wyklejki i kartki z notesu Navani).
Jak zawsze wielką pomocą była moja grupa pisarska. Do jej członków dołącza kilku czytelników alfa i beta. Wymieniając bez określonego porządku, są to: Karen Ahlstrom, Geoff i Rachel Biesinger, Ethan Skarstedt, Nathan Hatfield, Dan Wells, Kaylynn ZoBell, Alan i Jeanette Layton. Janci Olds, Kristina Kugler, Steve Diamond, Brian Delambre, Jason Denzel, Mi’chelle Trammel, Josh Walker, Chris King, Austin i Adam Hussey, Brian T. Hill i ten Ben, którego nazwiska nigdy nie umiem poprawnie zapisać. Jestem pewien, że o kimś zapomniałem. Jesteście cudownymi ludźmi, i gdybym tylko mógł, dałbym wam Ostrza Odprysku.
Uff. Te podziękowania zaczynają nabierać epickich rozmiarów. Ale wciąż pozostało kilka osób, o których należy wspomnieć. Słowa te piszę niemal dokładnie w pierwszą rocznicę dnia, w którym zatrudniłem Nieuniknionego Petera Ahlstroma jako osobistego asystenta, redaktora i dodatkowy mózg. Jeśli przejrzycie podziękowania we wcześniejszych książkach, zawsze na niego natraficie. Jest moim drogim przyjacielem i od lat orędownikiem mojej twórczości. Mam szczęście, że teraz pracuje dla mnie na pełen etat. Dziś wstał o trzeciej nad ranem, żeby zrobić ostatnią korektę tej książki. Jeśli spotkacie go na konwencie, kupcie mu krąg sera.
Byłoby niedbalstwem z mojej strony, gdybym nie podziękował Tomowi Doherty’emu za to, że pozwolił mi napisać tę książkę. Jedynie wiara Toma w ten projekt sprawiła, że mogłem sobie pozwolić na napisanie powieści o takiej objętości, do tego osobiście zadzwonił do Michaela Whelana, namawiając go do stworzenie okładki. Tom dał mi więcej niż zasługuję – przed powieściami tego rodzaju (takiej długości, z tak wieloma ilustracjami) wydawcy uciekają, gdzie pieprz rośnie. Dzięki temu człowiekowi Tor ciągle wydaje takie wspaniałe dzieła.
W końcu poświęcę chwilę cudownej okładce Michaela Whelana. Dla tych, którzy jeszcze nie słyszeli tej historii: jako nastolatek zacząłem czytać powieści fantasy (właściwie w ogóle zacząłem czytać) dzięki pięknym okładkom Michaela Whelana. Ma on niezwykły dar odzwierciedlenia ducha powieści w obrazie – zawsze wiedziałem, że mogę zaufać powieści z jego okładką. Marzyłem, że pewnego dnia będę miał jego dzieło na okładce jednej ze swoich książek. Wydawało mi się to jednak mało prawdopodobne.
Fakt, że w końcu do tego doszło – i to w przypadku tak ważnej dla mnie powieści, nad którą tak długo pracowałem – jest niezwykłym, przyprawiającym o zawrót głowy zaszczytem.
Kalak obszedł kamienną grań i zatrzymał się przed ciałem umierającego skałogrzmota. Ogromna kamienna bestia leżała na boku, przypominające żebra wypustki na jej piersi były połamane i popękane. Potwór kształtem przypominał szkielet, jego nienaturalnie długie kończyny wyrastały z granitowych ramion. Oczy były ciemnoczerwonymi plamami pośrodku twarzy o kształcie strzały, jakby w głębi kamienia płonął ogień. Zgasły.
Nawet po tak wielu stuleciach widok skałogrzmota sprawił, że Kalaka przeszedł dreszcz. Dłoń bestii była wielkości człowieka. Już wcześniej ginął z takich rąk i nie było to przyjemne.
Oczywiście śmierć rzadko taka była.
Obszedł stwora, ostrożnie stawiając stopy na polu walki. Równina była pełna zniekształconych głazów i skał, wokół niego wznosiły się naturalne kolumny, na ziemi leżały sterty ciał. Rosło tu niewiele roślin.
Skalne granie i kopce nosiły liczne ślady. Zmiażdżone, wypalone odcinki, na których walczyli Mocowiązcy. Z rzadka mijał również popękane, dziwnie ukształtowane wgłębienia – to z nich wyrwały się skałogrzmoty, by dołączyć do walki.
Wiele z otaczających go ciał było ludzkich, lecz równie wiele – nie. Mieszały się różne odcienie krwi. Czerwona. Pomarańczowa. Fioletowa. Choć żadne z widzianych przez niego ciał się nie poruszało, w powietrzu unosiły się niewyraźne dźwięki. Jęki bólu, żałosny płacz. To nie były odgłosy zwycięstwa. Z nielicznych kęp roślinności i stert trupów unosił się dym. Tliły się nawet niektóre skały. Pyłowcy porządnie wykonali swoją pracę.
Ale ja przeżyłem, pomyślał Kalak, unosząc rękę do piersi, gdy pośpiesznie kierował się w stronę miejsca spotkania. Tym razem jednak przeżyłem.
To było niebezpieczne. Kiedy umierał, zostawał odesłany, nie miał wyboru. Jeśli przeżył Spustoszenie, również miał powrócić. Do tego miejsca, którego tak się bał. Do miejsca cierpienia i ognia. A gdyby po prostu zdecydował się... nie pójść?
Niebezpieczne myśli, może zdradzieckie. Pośpiesznie ruszył dalej.
Miejsce spotkania leżało w cieniu dużej formacji skalnej, wznoszącej się ku niebu iglicy. Jak zawsze ich dziesiątka wybrała je przed bitwą. Ci, którzy przeżyją, mieli dotrzeć do tego miejsca. Co dziwne, czekał na niego tylko jeden. Jezrien. Czy pozostała ósemka zginęła? To było możliwe. Ta bitwa była bardzo gwałtowna, jedna z najgorszych. Wróg stawał się coraz bardziej nieustępliwy.
Ale nie. Kalak zmarszczył czoło, kiedy znalazł się u podstawy iglicy. Ujrzał tam siedem wspaniałych mieczy, dumnie wbitych pionowo w skalistą ziemię. Każdy był istnym dziełem sztuki, eleganckim, zdobionym glifami i wzorami. Rozpoznawał każdy z nich. Gdyby ich właściciele zginęli, Ostrza by zniknęły.
Te Ostrza były bronią o mocy wykraczającej nawet poza Ostrza Odprysku. Niezwykłe. Cenne. Jezrien stał przed kręgiem mieczy i spoglądał na wschód.
– Jezrienie?
Postać w bieli i błękicie zwróciła się w jego stronę. Po tak wielu stuleciach Jezrien wciąż wydawał się młody, jakby dopiero osiągnął trzydziesty rok życia. Krótką czarną bródkę nosił starannie przystrzyżoną, choć jego niegdyś piękne szaty były osmalone i splamione krwią. Odwróciwszy się do Kalaka, splótł ręce za plecami.
– Co to takiego, Jezrienie? – spytał Kalak. – Gdzie są pozostali?
– Odeszli. – Głos Jezriena był spokojny, głęboki, władczy. Choć od stuleci nie nosił korony, nadal miał królewskie maniery. Wydawało się, że zawsze wie, co należy zrobić. – Możesz nazwać to cudem. Tym razem zginął tylko jeden z nas.
– Talenel – stwierdził Kalak. Tylko jego Ostrza brakowało.
– Tak. Zginął, broniąc przejścia przy północnym kanale.
Kalak pokiwał głową. Talenel miał tendencję do wybierania z pozoru beznadziejnych bitew i wygrywania ich. Miał również tendencję do umierania w ich trakcie. Wrócił już do miejsca, do którego udawali się między Spustoszeniami. Miejsca koszmarów.
Poczuł, że drży. Kiedy stał się taki słaby?
– Jezrienie, tym razem nie mogę powrócić. – Kalak wyszeptał te słowa, podszedł i chwycił towarzysza za ramię. – Nie mogę.
Poczuł, jak coś w nim pęka. Jak długo to trwało? Stulecia, może tysiąclecia udręki. Tak trudno było to zliczyć. Te ognie, te haki, codziennie od nowa wbijające się w jego ciało. Wypalające skórę jego ręki, później tłuszcz, aż do kości. Czuł ten smród. Na Wszechmocnego, czuł go!
– Zostaw swój miecz – powiedział Jezrien.
– Co takiego?
Jezrien wskazał na krąg Ostrzy.
– Zostałem wybrany, by na ciebie zaczekać. Nie byliśmy pewni, czy przeżyłeś. Podjęto... decyzję. Nadszedł czas końca Przysięgi.
Kalak poczuł ukłucie przerażenia.
– I co się stanie?
– Ishar wierzy, że dopóki jeden z nas jest związany Przysięgą, to może wystarczyć. Istnieje możliwość, że zakończymy cykl Spustoszeń.
Kalak spojrzał nieśmiertelnemu królowi w oczy. Po ich lewej ku niebu wznosił się czarny dym. Zza pleców dochodziły jęki umierających. W oczach Jezriena widział cierpienie i smutek. Może nawet tchórzostwo. To był człowiek, który na nitce wisiał nad krawędzią urwiska.
Wszechmocny w niebiosach, pomyślał Kalak. Ty też się złamałeś? Wszyscy to czuli.
Kalak odwrócił się i zrobił kilka kroków w bok, w stronę niskiej półki wznoszącej się nad polem bitwy.
Leżało tam tak wiele trupów, a między nimi poruszali się żywi. Mężczyźni w prymitywnych strojach, dzierżący włócznie z brązowymi grotami. Pośród nich inni, w błyszczących zbrojach płytowych. Minęła ich grupka czterech mężczyzn w poszarpanych skórach, którzy dołączyli do potężnej postaci w pięknej srebrzystej zbroi płytowej ozdobionej skomplikowanym wzorem. Cóż za kontrast.
Jezrien podszedł do niego.
– Uważają nas za bóstwa – wyszeptał Kalak. – Polegają na nas. Tylko nas mają.
– Mają Świetlistych. To wystarczy.
Kalak pokręcił głową.
– Jego to nie ograniczy. Przeciwnika. Znajdzie sposób, żeby to obejść. Wiesz, że to zrobi.
– Może.
– A Taln? – spytał Kalak. Płonące ciało. Ognie. Ciągłe cierpienie...
– Lepiej, żeby cierpiał jeden człowiek niż dziesięciu – wyszeptał Jezrien.
Wydawał się taki zimny. Jakby światło i ciepło padało na kogoś pełnego honoru i uczciwego, rzucając tę czarną imitację jak cień.
Jezrien wrócił do kręgu mieczy. W jego dłoniach pojawiło się Ostrze, wyłoniwszy się spośród mgły, wilgotne od pary.
– To postanowione, Kalaku. Każdy z nas ruszy w swoją stronę i nie będziemy próbowali się odnaleźć. Musimy zostawić Ostrza. Przysięga się skończyła.
Uniósł miecz i wbił go w ziemię razem z pozostałymi siedmioma. Zawahał się, spoglądając na miecz, pochylił głowę i odwrócił się, jakby zawstydzony.
– Z własnej woli przyjęliśmy na siebie ten ciężar. Możemy więc również go odrzucić.
– A co powiemy ludziom? – spytał Kalak. – Co oni będą mówić o tym dniu?
– To proste – odparł Jezrien, odchodząc. – Powiemy im, że w końcu zwyciężyliśmy. To łatwe kłamstwo. Kto wie, może w końcu okaże się prawdą?
Kalak odprowadzał wzrokiem Jezriena idącego przez spaloną krainę. W końcu przyzwał własne Ostrze i wbił je w kamień obok pozostałej ósemki. Odwrócił się i ruszył w stronę przeciwną niż Jezrien.
A jednak nie mógł nie odwrócić się w stronę kręgu mieczy i jednej luki. Miejsca, w którym powinien znajdować się dziesiąty miecz.
Ten z nich, który zaginął. Ten, którego porzucili.
Wybacz nam, pomyślał Kalak i odszedł.
„Miłość mężczyzny jest lodowata jak górski strumień trzy kroki od lodu. Należymy do niego. Och, Ojcze Burz... należymy do niego. Zaledwie tysiąc dni, anadejdzie Wieczna Burza”.
Zebrane pierwszego dnia tygodnia Palah miesiąca Shash roku 1171, trzydzieści jeden sekund przed śmiercią. Badaną była ciemnooka ciężarna kobieta w średnim wieku. Dziecko nie przeżyło.
Szeth-syn-syn-Vallano, Kłamca z Shinovaru, miał na sobie biel w dniu, w którym miał zabić króla. Białe ubranie było zgodne z tradycją Parshendich, zupełnie mu obcą. Ale zrobił to, czego chcieli od niego panowie, i nie prosił o wyjaśnienie.
Siedział w wielkiej kamiennej sali, podgrzewanej przez ogromne paleniska, które rzucały jaskrawy blask na bawiących się. Na ich skórze pojawiały się krople potu, kiedy tańczyli i pili, ryczeli, śpiewali i klaskali w dłonie. Niektórzy padali na ziemię, czerwoni na twarzy, zabawa ich przerosła, ich żołądki okazały się słabymi bukłakami. Wydawali się martwi, przynajmniej do chwili, kiedy przyjaciele zabrali ich z sali i zanieśli do przygotowanych łóżek.
Szeth nie kołysał się w rytm bębnów, nie pił szafirowego wina ani nie wstał, by zatańczyć. Siedział na ławie z tyłu, nieruchomy sługa w białych szatach. Na uroczystościach z okazji podpisania traktatu niewiele osób zwracało na niego uwagę. Był tylko służącym, a Shinów łatwo się ignorowało. Na wschodzie większość sądziła, że rodacy Szetha byli potulni i nieszkodliwi. Przeważnie się nie mylili.
Bębniarze zagrali w nowym rytmie. Uderzenia wstrząsały Szethem jak cztery walące serca, pompujące fale niewidzialnej krwi przez salę. Panowie Szetha – których w bardziej cywilizowanych krajach lekceważono jako dzikusów – siedzieli przy swoich stołach. Mieli czarną skórę z czerwonym żyłkowaniem. Parshendi, tak ich zwano – spokrewnieni z bardziej uległą rasą służących, którą większość świata nazywała parshmenami. Dziwactwo. Oni sami nie mówili o sobie Parshendi, to słowo pochodziło z języka alethyjskiego. Znaczyło w przybliżeniu „parshmeni, którzy umieją myśleć”. Żadna ze stron najwyraźniej nie postrzegała tego jako obelgi.
Parshendi sprowadzili muzyków. Z początku jasnoocy Alethi się wahali. Dla nich bębny były prymitywnymi instrumentami ciemnookiego pospólstwa. Jednakże wino zabijało zarówno tradycję, jak i konwenanse, i teraz elita Alethich tańczyła z zapamiętaniem.
Szeth wstał i ruszył przez salę. Zabawa trwała długo, sam król już przed wieloma godzinami udał się na spoczynek. Ale wielu wciąż świętowało. Szeth musiał ominąć Dalinara Kholina – rodzonego brata króla – który oparł głowę na niewielkim stoliku. Starzejący się, lecz potężnie zbudowany mężczyzna odsyłał gestem wszystkich, którzy próbowali zachęcić go, by poszedł spać. Gdzie była Jasnah, córka króla? Elhokar, królewski syn i dziedzic, siedział u szczytu stołu, pod nieobecność ojca rządząc ucztą. Rozmawiał z dwoma mężczyznami, ciemnoskórym z Aziru, który miał na policzku dziwną jasną plamę, i szczuplejszym Alethim, ciągle oglądającym się przez ramię.
Towarzysze dziedzica byli pozbawieni znaczenia. Szeth trzymał się z dala, prześlizgiwał się wzdłuż ścian sali, mijając bębniarzy. Muzykospreny unosiły się w powietrzu wokół nich, niewielkie duchy przyjmowały postać wirujących przezroczystych wstęg. Kiedy Szeth mijał bębniarzy, zauważyli go. Mieli wkrótce się wycofać, razem ze wszystkimi pozostałymi Parshendi.
Nie wydawali się obrażeni. Nie wydawali się źli. A jednak mieli zamiar po kilku godzinach złamać przymierze. To nie miało sensu. Szeth jednak nie zadawał pytań.
Na końcu sali minął rzędy nieruchomych lazurowych świateł, które wyrastały w miejscu, gdzie ściana stykała się z podłogą. Trzymali szafiry napełnione Burzowym Światłem. Bluźnierstwo. Jak ludzie z tych krain mogli wykorzystywać coś tak uświęconego jako banalne źródło światła? Co gorsza, uczeni Alethich podobno byli bliscy stworzenia nowych Ostrzy Odprysku. Szeth miał nadzieję, że to jedynie bezpodstawne przechwałki. Ponieważ, gdyby tak się stało, świat by się odmienił. Prawdopodobnie w sposób, który skończyłby się tym, że mieszkańcy wszystkich krain – od odległego Thaylenah do szczytów Jah Keved – mówiliby do swoich dzieci po alethyjsku.
Ci Alethi byli wielkimi ludźmi. Nawet pijani emanowali naturalną szlachetnością. Wysocy i dobrze zbudowani mężczyźni nosili ciemne jedwabne surduty, zapinane z boku i bogato wyszywane srebrną lub złotą nicią. Każdy z nich wyglądał jak generał.
Kobiety robiły jeszcze większe wrażenie. Były odziane we wspaniałe jedwabne suknie, dobrze dopasowane, a ich jaskrawe barwy kontrastowały z ciemnymi odcieniami preferowanymi przez mężczyzn. Lewy rękaw każdej sukni był dłuższy od prawego i zakrywał dłoń. Alethi mieli dziwne poczucie przyzwoitości.
Gładkie czarne włosy upinały na szczycie głowy, w skomplikowanych warkoczykach albo luźnych kokach. Często wplatały w nie złote wstążki lub ozdoby, jak również klejnoty błyszczące Burzowym Światłem. Piękne. Bluźnierstwo, ale piękne.
Szeth pozostawił za sobą salę, na której trwała uczta. Po chwili minął drzwi prowadzące do Uczty Żebraków. To była tradycja Alethich, w tym pomieszczeniu niektórzy z najuboższych mieszkańców miasta ucztowali podobnie jak król i jego goście. Mężczyzna o długiej, siwiejącej czarnej brodzie osunął się w wejściu i uśmiechał idiotycznie – Szeth nie mógł ocenić, czy z nadmiaru trunku, czy słabości umysłu.
– Widziałeś mnie? – spytał niewyraźnie mężczyzna.
Roześmiał się i zaczął coś bełkotać, po czym sięgnął po bukłak. Czyli jednak trunek. Szeth minął go i ruszył dalej wzdłuż szeregu rzeźb przedstawiających Dziesięciu Heroldów ze starożytnej vorińskiej teologii. Jezerezeh, Ishi, Kelek, Talenelat. Wymienił każdą i zorientował się, że jest ich tylko dziewięć. Jednej brakowało. Dlaczego usunięto rzeźbę Shalash? Króla Gavilara uważano za gorliwego wyznawcę vorińskiej religii. Zbyt gorliwego, jak na gusta niektórych.
Korytarz skręcał w prawo i biegł wzdłuż ścian zwieńczonego kopułą pałacu. Znajdował się na piętrze króla, dwie kondygnacje nad ziemią, otoczony kamiennymi ścianami, sklepieniem i podłogą. To było bluźnierstwo. Po kamieniu nie należało chodzić. Ale co miał zrobić? Był Kłamcą. Robił to, czego żądali od niego panowie.
Dziś oznaczało to biały strój. Luźne białe spodnie związane w pasie sznurem, a na nich cienka biała koszula z długimi rękawami, rozpięta z przodu. Biały strój dla zabójcy był tradycją Parshendich. Choć Szeth nie pytał, jego panowie wyjaśnili powody.
Biel, by być odważnym. Biel, by nie wtapiać się w ciemność. Biel, by dać ostrzeżenie.
Jeśli ktoś miał zamordować człowieka, ofiara miała prawo go zobaczyć.
Szeth skręcił w prawo i ruszył korytarzem w stronę królewskich komnat. Na ścianach płonęły pochodnie, ich blask go nie zadowalał, jak posiłek z rzadkiego bulionu po długim poście. Wokół nich tańczyły ogniospreny, przypominające owady z zakrzepłego światła. Pochodnie były dla niego bezużyteczne. Sięgnął po sakiewkę i znajdujące się w niej kule, lecz zawahał się, kiedy zobaczył przed sobą kolejne niebieskie światła – na ścianie wisiały dwie lampy wypełnione Burzowym Światłem, znajdujące się w ich wnętrzu szafiry emanowały jasnym blaskiem. Szeth podszedł do jednej i wyciągnął dłoń, by wziąć w nią otoczony szkłem klejnot.
– Hej, ty! – zawołał ktoś po alethyjsku.
Na skrzyżowaniu korytarzy stało dwóch strażników. Podwójna straż, gdyż w Kholinarze tej nocy byli dzicy. Owszem, ci dzicy mieli stać się sojusznikami. Tyle że sojusze potrafią być słabe.
Ten miał przetrwać jeszcze niecałą godzinę.
Szeth spojrzał na zbliżających się strażników. Nosili włócznie – nie byli jasnoocy i dlatego nie mieli prawa do miecza. Jednak ich pomalowane na czerwono napierśniki były zdobione, podobnie jak hełmy. Być może mieli ciemne oczy, ale byli wysoko postawionymi obywatelami i pełnili zaszczytną funkcję w pałacowej straży.
Zatrzymawszy się w odległości kilku stóp, pierwszy strażnik machnął włócznią.
– Ruszaj. To nie jest miejsce dla ciebie.
Miał śniadą skórę typową dla Alethich i cienki wąsik, który otaczał jego wargi, na dole zmieniając się w brodę.
Szeth się nie ruszył.
– No? – odezwał się strażnik. – Na co czekasz?
Szeth odetchnął głęboko, wciągając Burzowe Światło. Wpłynęło weń, wyciągnięte z bliźniaczych szafirowych lamp na ścianach, jakby przywołane oddechem. Burzowe Światło szalało w jego wnętrzu, a na korytarzu nagle zrobiło się ciemniej, jakby chmura zasłoniła słońce, rzucając cień na zbocze góry.
Szeth czuł ciepło Światła, jego wściekłość, jakby ktoś wstrzyknął mu do żył burzę. Moc dodawała mu sił, ale była niebezpieczna. Popychała go do działania. Ruchu. Ataku.
Wstrzymując oddech, zatrzymał Światło. I tak czuł, jak wypływa na zewnątrz. Burzowe Światło dawało się utrzymać bardzo krótko, najwyżej kilka minut. Wypływało, ludzkie ciało było zbyt porowatym pojemnikiem. Słyszał, że Pustkowcy mogli je całkowicie zachować. Ale czy oni w ogóle istnieli? Jego kara głosiła, że ich nie ma. Jego honor wymagał, by byli.
Płonąc świętą energią, Szeth zwrócił się do strażników. Widzieli, że wycieka z niego Burzowe Światło, jego strużki unosiły się znad skóry jak świetlisty dym. Pierwszy strażnik zmrużył oczy i zmarszczył czoło. Szeth był pewien, że mężczyzna nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego. O ile wiedział, zabił wszystkich chodzących po kamieniu, którzy widzieli, do czego jest zdolny.
– Kim... kim ty jesteś? – Z głosu strażnika zniknęła pewność. – Duchem czy człowiekiem?
– Kim jestem? – powtórzył Szeth, a odrobina Światła wypłynęła z jego warg, kiedy spojrzał ponad ramieniem mężczyzny na długi korytarz. – Jestem... pełen żalu.
Szeth zamrugał i Związał się z tamtym odległym punktem w korytarzu. Burzowe Światło opuściło go w mgnieniu oka, chłodząc mu skórę, a ziemia natychmiast przestała go przyciągać. Zamiast tego czuł przyciąganie tamtego punktu, jakby tamten kierunek nagle stał się dla niego dołem.
To było Podstawowe Wiązanie, pierwsze z trzech rodzajów Wiązania. Pozwalało mu manipulować nieznaną bliżej mocą, sprenem czy bogiem, który przywiązywał ludzi do ziemi. Tym Wiązaniem mógł mocować ludzi lub przedmioty do różnych powierzchni lub w różnych kierunkach.
Z jego perspektywy korytarz był teraz głębokim szybem, w głąb którego spadał, a dwaj strażnicy stali na jednej ze ścian. Zaskoczyło ich, kiedy trafiły ich stopy Szetha, jedna w twarz pierwszego, druga w drugiego, przewracając obu. Szeth zmienił punkt widzenia i Związał się z podłogą. Wypływało z niego Światło. Podłoga korytarza znów stała się dołem, wylądował między strażnikami, a jego ubranie trzaskało i sypało płatkami śniegu. Wstał i rozpoczął proces przyzywania Ostrza Odprysku.
Jeden ze strażników sięgnął po włócznię. Szeth opuścił rękę, dotknął ramienia żołnierza i podniósł wzrok. Skupił się na punkcie nad głową, jednocześnie siłą woli przekazując Światło w ciało strażnika, Wiążąc biedaka do sufitu.
Strażnik jęknął, kiedy dół nagle zmienił się w górę. Ciągnąc za sobą Światło, uderzył w sufit i puścił włócznię. Broń nie została bezpośrednio Związania i spadła z brzękiem na podłogę obok Szetha.
Zabić. To był największy z grzechów. A jednak oto Szeth, Kłamca, bluźnierczo kroczył po kamieniach wykorzystywanych do budowy. I na tym się nigdy nie kończyło. Kłamcy nie wolno było odebrać tylko jednego życia.
Swojego własnego.
Po dziesięciu uderzeniach serca jego Ostrze Odprysku wpadło w nadstawioną dłoń. Wydawało się, że formuje się z mgły, wzdłuż jego klingi skropliła się woda. Klinga była długa i wąska, o dwóch ostrzach, mniejsza niż większość pozostałych. Szeth zamachnął się nią, pozostawiając ślad na kamiennej posadzce i przecinając gardło drugiego strażnika.
Jak zawsze Ostrze zabijało w dziwaczny sposób – choć bez trudu przecinało kamień, stal czy cokolwiek nieożywionego, metal zamazywał się, kiedy dotykał żywej skóry. Przeszedł przez szyję strażnika, nie pozostawiając śladu, lecz kiedy to nastąpiło, oczy mężczyzny zaczęły dymić i się palić. Poczerniały i skurczyły się, a strażnik padł martwy. Ostrze Odprysku nie przecinało żywego ciała, lecz samą duszę.
Na górze pierwszy strażnik sapnął. Udało mu się podnieść, nawet jeśli nogami opierał się o sufit korytarza.
– Odpryskowy! – krzyknął. – Odpryskowy atakuje króla! Do broni!
W końcu, pomyślał Szeth. Strażnicy nie rozpoznali, kiedy skorzystał z Burzowego Światła, ale umieli rozpoznać Ostrze Odprysku.
Szeth pochylił się i podniósł włócznię, która spadła z góry. Jednocześnie wypuścił powietrze, które wstrzymywał od chwili, kiedy zaczerpnął Burzowego Światła. Dodawało mu sił, kiedy je trzymał, ale w tych dwóch latarniach nie było go dużo i wkrótce musiał znów zacząć oddychać. Światło zaczęło wypływać coraz szybciej, gdy przestał wstrzymywać oddech.
Shin oparł drzewce włóczni o kamienną posadzkę, po czym spojrzał w górę. Strażnik pod sklepieniem przestał krzyczeć i szerzej otworzył oczy, kiedy poły jego koszuli zaczęły opadać, a ziemia poniżej odzyskiwać swoją władzę. Smużki Światła wypływające z jego ciała skurczyły się.
Spojrzał na Szetha. Wpatrzył się w grot włóczni wycelowany prosto w jego serce. Fioletowe strachospreny strachu krążyły wokół niego po suficie.
Światło się wyczerpało. Strażnik spadł.
Wrzasnął w chwili, gdy włócznia przebiła jego pierś. Szeth wypuścił broń z ręki, pozwolił, by się przewróciła, a drżące ciało na jej końcu ze stłumionym łomotem upadło na ziemię. Trzymając w dłoni Ostrze Odprysku, skręcił w boczne przejście, zgodnie ze wskazówkami mapy, której nauczył się na pamięć. Wyskoczył za róg i przylgnął do ściany w chwili, kiedy oddział strażników dotarł do trupów. Przybyli natychmiast zaczęli krzyczeć.
Dostał wyraźne polecenia. Miał zabić króla, ale dać się przy tym zobaczyć. Niech Alethi wiedzą, że nadchodzi i co robi. Dlaczego? Dlaczego Parshendi zgodzili się podpisać traktat, lecz jeszcze tego samego wieczoru wysłali skrytobójcę?
Na ścianach tego korytarza świeciły liczne klejnoty. Król Gavilar lubił olśniewać przepychem, a nie mógł wiedzieć, że pozostawia w ten sposób źródła mocy, którą Szeth mógł wykorzystywać w swoich Wiązaniach. Tego, co robił Szeth, nie widziano od tysiącleci. Kroniki historyczne z tamtych czasów właściwie nie istniały, a legendy znacznie wypaczały prawdę.
Szeth wyjrzał znów na korytarz. Jeden ze strażników na skrzyżowaniu zobaczył go, wskazał palcem i zaczął wrzeszczeć. Szeth upewnił się, że wszyscy mogli mu się przyjrzeć, po czym znów się cofnął. Ruszając biegiem, odetchnął głęboko, wciągając Burzowe Światło z lamp. Wypełniło jego ciało, przyśpieszył, mięśnie wręcz spuchły od energii. Światło stało się burzą w jego wnętrzu, krew grzmiała mu w uszach. To było jednocześnie straszliwe i cudowne.
Przebiegł kolejnymi dwoma korytarzami, skręcił w bok. Otworzył drzwi do magazynu, po czym się zawahał – wystarczająco długo, by jeden ze strażników wybiegł zza rogu, zobaczył go – i wpadł do środka. Przygotowując Pełne Wiązanie, uniósł rękę i rozkazał Burzowemu Światłu, by zebrało się w tym miejscu, aż jego skóra zapłonęła blaskiem. Wyciągnął dłoń w stronę futryny, pokrywając ją światłością jak farbą. Zatrzasnął drzwi w chwili, kiedy strażnicy się do nich zbliżyli.
Burzowe Światło trzymało drzwi w futrynie z mocą setki rąk. Pełne Wiązanie łączyło ze sobą przedmioty, trzymając je razem do chwili, gdy wyczerpało się światło. Stworzenie go wymagało więcej czasu niż Podstawowe Wiązanie, do tego szybciej zużywało Burzowe Światło. Klamka się zatrzęsła, a później drewno zaczęło pękać, kiedy strażnicy oparli się o nie całym swoim ciężarem. Jeden wołał, żeby ktoś przyniósł topór.
Szeth szybkim krokiem przeszedł przez pomieszczenie, omijając okryte płachtami meble, które w nim przechowywano. Dotarł do przeciwległej ściany, po czym – przygotowując się na kolejne świętokradztwo – uniósł Ostrze i ciął poziomo ciemny kamień. Klinga weszła w niego bez trudu – Ostrze Odprysku mogło przeciąć każdy przedmiot nieożywiony. Później dwa pionowe cięcia i kolejne poniżej – w ten sposób wyciął spory kwadratowy blok. Przycisnął do niego dłoń i napełnił kamień Burzowym Światłem.
Drzwi za jego plecami zaczęły pękać. Obejrzał się przez ramię i skupił na drżącym drewnie, Wiążąc z nim kamień. Jego ubranie pokrył szron – Wiązanie czegoś tak wielkiego wymagało mnóstwa Światła. Chaos w jego wnętrzu ucichł, jak burza, która przeszła w mżawkę.
Zrobił krok w bok. Kamienny blok zadrżał i zaczął się wsuwać do komnaty. W normalnych warunkach poruszenie go byłoby niemożliwe, jego własny ciężar przyciskałby go do kamieni poniżej. Teraz jednak ten sam ciężar go uwolnił – dla kamiennego bloku „w dół” prowadziło w stronę drzwi. Z głośnym zgrzytem kamień uwolnił się ze ściany i poleciał przez komnatę, odbijając się od mebli.
Żołnierze w końcu przebili się przez drzwi i wpadli do środka w chwili, kiedy uderzył w nie potężny kamienny blok.
Szeth odwrócił się plecami do straszliwych krzyków, trzasku drewna i pękających kości. Pochylił się i przedostał się przez nowy otwór, wychodząc na korytarz.
Stawiał kroki powoli, wysysając Burzowe Światło z mijanych lamp, wciągając je w siebie, ponownie budząc burzę we wnętrzu. W miarę jak lampy przygasały, na korytarzu robiło się coraz ciemniej. Na końcu znajdowały się grube drewniane drzwi, a kiedy się do nich zbliżał, nieduże strachospreny – przypominające krople fioletowej mazi – zaczęły odrywać się od ścian i kierować w stronę wejścia. Przyciągała je groza, jaką odczuwał ten, kto znajdował się po drugiej stronie.
Szeth otworzył drzwi i znalazł się na korytarzu prowadzącym do komnat króla. Po obu jego stronach stały wysokie wazy z czerwonej porcelany, a pomiędzy nimi nerwowi żołnierze. Pośrodku korytarza leżał długi, wąski dywan. Czerwony, jak rzeka krwi.
Znajdujący się najbliżej włócznicy nie czekali na niego. Zerwali się i unieśli swoje krótkie włócznie do rzutu. Szeth uderzył dłonią w bok, wpychając Burzowe Światło w futrynę, wykorzystując przy tym trzecie i ostatnie z Wiązań, Odwrócone Wiązanie, które działało na innej zasadzie niż pozostałe. Nie sprawiło, że futryna emanowała Burzowym Światłem – w rzeczy samej, zdawało się, że wciąga w siebie blask, przez co otaczał je dziwny półcień.
Włócznicy rzucili swoją broń, a Szeth stał nieruchomo, trzymając dłoń na futrynie. Odwrócone Wiązanie wymagało ciągłego dotyku, ale pochłaniało stosunkowo niewiele Burzowego Światła. W jego trakcie wszystko, co się do niego zbliżało, szczególnie lżejsze przedmioty, było przyciągane w stronę samego Wiązania.
Włócznie skręciły w powietrzu, ominęły go i wbiły się w futrynę. Kiedy Szeth poczuł ich uderzenie, wyskoczył w powietrze i Przywiązał się do ściany po prawej, a jego stopy uderzyły o kamień.
Perspektywa natychmiast się zmieniła. To nie on stał na ścianie, a żołnierze, czerwony dywan zaś wił się między nimi jak długi gobelin. Szeth ruszył korytarzem i zadał cios Ostrzem Odprysku, przecinając szyje dwóch mężczyzn, którzy rzucili w niego włóczniami. Ich oczy zapłonęły i mężczyźni się przewrócili.
Inni strażnicy w korytarzu wpadli w panikę. Jedni próbowali go zaatakować, drudzy wołali o wsparcie, jeszcze inni się kulili. Ci, którzy próbowali go zaatakować, mieli problem, nie wiedzieli, jak uderzyć kogoś, kto wisi na ścianie. Szeth powalił kilku, po czym wyskoczył w powietrze, zrobił salto i znów Przywiązał się do podłogi.
Uderzył w ziemię między strażnikami. Całkowicie otoczony, ale z Ostrzem Odprysku w dłoni.
Wedle legendy, Ostrza Odprysku przed wielu laty należały do Świetlistych Rycerzy. Były darem od ich boga, dzięki któremu mogli walczyć z potworami ze skał i płomienia, wysokimi na dziesiątki stóp, z oczyma płonącymi nienawiścią. Pustkowcami. Kiedy wróg miał skórę twardą jak skała, zwykła stal okazywała się bezużyteczna. Niezbędne było coś nadnaturalnego.
Szeth wyprostował się, jego luźne białe szaty załopotały. Zacisnął zęby. Uderzył, jego klinga błyszczała odbitym blaskiem pochodni. Eleganckie, szerokie cięcia. Trzy – jedno po drugim. Nie mógł zamknąć uszu na krzyki, które po nich nastąpiły, ani uniknąć widoku powalonych mężczyzn. Padali jak zabawki przewrócone nieostrożnym kopnięciem dziecka. Jeśli Ostrze dotknęło ludzkiego kręgosłupa, taki człowiek umierał, a jego oczy się paliły. Jeśli przecinało kończynę, ta kończyna umierała. Jeden żołnierz odtoczył się od Szetha z niemal odciętą ręką. Już nigdy jej nie poczuje ani nie użyje.
Szeth opuścił Ostrze, stojąc wśród trupów ze spalonymi oczami. Tutaj, w Alethkarze, ludzie często powtarzali legendy – o z trudem wywalczonym zwycięstwie ludzkości nad Pustkowcami. Jednakże, kiedy broń stworzona do zabijania koszmarów została zwrócona przeciwko zwykłym żołnierzom, ludzkie życie stało się zaiste tanim towarem.
Shin odwrócił się i ruszył dalej, jego pantofle dotykały miękkiego czerwonego dywanu. Ostrze Odprysku jak zawsze błyszczało srebrzyście. Kiedy zabijało, nie było krwi. To wydawało się znakiem. Ostrze było jedynie narzędziem, którego nie można obciążyć winą za morderstwa.
Drzwi na końcu korytarza się otworzyły. Szeth zamarł, kiedy ze środka wypadła niewielka grupka żołnierzy, prowadząc mężczyznę w królewskim stroju, który pochylił głowę, jakby chciał uniknąć strzał. Żołnierze mieli szafirowe szaty, w kolorze Gwardii Królewskiej, a na widok trupów nawet się nie zawahali. Wiedzieli, czego może dokonać Odpryskowy. Otworzyli boczne drzwi i wprowadzili do środka swojego podopiecznego, a kilku uniosło włócznie w stronę Szetha.
Z królewskich komnat wyłoniła się inna postać – miała na sobie błyszczący błękitny pancerz składający się ze starannie połączonych płyt. Jednak w przeciwieństwie do zwyczajnej zbroi, w przestrzeni między płytami nie było widać skóry ani kolczugi – jedynie mniejsze metalowe płytki, idealnie do siebie dopasowane. Pancerz był piękny, każdą płytkę otaczała złota obwódka, hełm zaś zdobiły trzy rzędy skrzydeł przypominających rogi.
Pancerz Odprysku, zwyczajowe dopełnienie Ostrza Odprysku. Mężczyzna miał również miecz, ogromne Ostrze długie na sześć stóp, którego klingę zdobił wzór przypominający płomienie. Srebrzysty metal błyszczał, wręcz emanował światłem. Broń stworzona, by zabijać mrocznych bogów, większy odpowiednik miecza, który nosił Szeth.
Szeth się zawahał. Nie rozpoznawał pancerza – nie ostrzeżono go, że może się tego spodziewać, i nie miał czasu zapamiętać różnych Pancerzy i Ostrzy należących do Alethich. Ale nim ruszy za królem, musiał się zająć Odpryskowym – nie mógł pozostawić takiego przeciwnika za plecami.
Poza tym, być może tamten mógłby go pokonać, zabić i zakończyć to żałosne życie. Wiązania nie wpływały na kogoś w Pancerzu, a zbroja dodawała sił, wspomagała go. Honor Szetha nie pozwalał mu porzucić misji ani szukać śmierci. Ale gdyby tak się jednak wydarzyło, przyjąłby ją z radością.
Odpryskowy zaatakował, a wtedy Szeth Przywiązał się do boku korytarza, wyskoczył w powietrze i wylądował na ścianie. Cofnął się, unosząc Ostrze. Przeciwnik ustawił się w gotowości, przyjmując jedną z postaw szermierczych, jakie ceniono na wschodzie. Poruszał się o wiele zwinniej, niż można by się spodziewać po kimś w tak masywnej zbroi. Jednakże Pancerz Odprysku był wyjątkowy, równie starodawny i magiczny jak Ostrza, które dopełniał.
Odpryskowy uderzył. Szeth odskoczył w bok i Przywiązał się do sufitu, kiedy Ostrze przeciwnika przecięło ścianę. Czując dreszczyk pojedynku, Shin rzucił się naprzód i zaatakował z góry ciosem zza głowy, próbując trafić w hełm przeciwnika. Mężczyzna uchylił się i opadł na kolano, a Ostrze Szetha przecięło powietrze.
Szeth odskoczył do tyłu, kiedy Odpryskowy zamachnął się swoim Ostrzem, przecinając sufit. Shin nie miał Pancerza i wcale go nie potrzebował. Jego Wiązania miały negatywny wpływ na klejnoty, które dawały moc Pancerzowi Odprysku, dlatego musiał wybrać.
Kiedy przeciwnik się odwrócił, Szeth pobiegł po suficie. Jak się spodziewał, tamten znów się zamachnął, a wtedy Szeth odskoczył w bok i przetoczył się. Wyprostował się, zrobił salto i znów Przywiązał się do ziemi za plecami Odpryskowego. Wbił Ostrze w odsłonięte plecy przeciwnika.
Niestety, Pancerz miał jedną niezaprzeczalną zaletę – mógł powstrzymać cios Ostrza Odprysku. Broń Szetha uderzyła w cel, a wtedy na napleczniku pojawiła się siateczka drobnych pęknięć, przez które zaczęło wypływać Burzowe Światło. Na Pancerzu Odprysku nie pojawiały się wgniecenia jak na zwykłym metalu. Szeth wiedział, że aby go przebić, musiałby trafić Odpryskowego w to samo miejsce przynajmniej jeszcze raz.
Szeth cofnął się, kiedy przeciwnik zamachnął się w gniewie, próbując przeciąć jego kolana. Szalejąca w nim burza dawała mu sporą przewagę – między innymi zdolność szybkiego leczenia drobnych ran. Ale w wypadku kończyn zabitych przez Ostrze Odprysku nic by to nie dało.
Okrążył przeciwnika, po czym wybrał odpowiednią chwilę i rzucił się naprzód. Mężczyzna znów się zamachnął, ale Szeth na chwilę Przywiązał się do sufitu, żeby się podnieść. Wystrzelił w powietrze, przelatując nad uniesioną bronią przeciwnika, po czym znów Przywiązał się do podłogi. W chwili gdy dotknął ziemi, znów uderzył, lecz tamten szybko odzyskał równowagę i zadał kolejny, niemal doskonały cios, o włos mijając Szetha.
Ten mężczyzna niebezpiecznie dobrze radził sobie z Ostrzem. Wielu z Odpryskowych zbytnio polegało na mocy swojej broni i pancerza. Ten był inny.
Szeth skoczył na ścianę i zaczął szybko, gwałtownie atakować przeciwnika, jak węgorz. Tamten powstrzymywał go szerokimi ripostami. Długość jego ostrza sprawiała, że Szeth nie mógł się przebić.
To trwa zbyt długo, pomyślał. Gdyby królowi udało się wymknąć do kryjówki, Szeth nie wypełniłby swojej misji, niezależnie od tego, ilu ludzi by zabił. Pochylił się, by zadać kolejny cios, ale przeciwnik zmusił go do cofnięcia się. Każda sekunda tej walki dawała królowi szansę na ucieczkę.
Nadszedł czas na zuchwałość. Szeth rzucił się w powietrze, Przywiązał do drugiego końca korytarza i poleciał stopami w stronę przeciwnika. Tamten bez wahania uniósł ostrze do ciosu, lecz Szeth Przywiązał się pod kątem i natychmiast spadł. Ostrze świsnęło w powietrzu nad jego głową.
Wylądował przykucnięty i wykorzystał swój pęd, by rzucić się naprzód. Znów uderzył Ostrzem w bok przeciwnika, w miejsce, gdzie Pancerz popękał. Zadał potężny cios. Ten kawałek Pancerza rozpadł się, kawałki stopionego metalu spłynęły na ziemię. Przeciwnik sapnął, opadł na kolano i uniósł rękę do boku. Szeth również uniósł nogę do boku mężczyzny i pchnął go w tył mocą Burzowego Światła.
Ciężkie ciało Odpryskowego uderzyło w drzwi komnat króla, przebiło je i częściowo wpadło do środka. Szeth zostawił go i otworzył drzwi po prawej, ruszając za królem. W tym korytarzu również leżał czerwony dywan, a pełne Burzowego Światła lampy pomogły mu odzyskać moc.
Kiedy znów zapłonęła w nim energia, przyśpieszył kroku. Gdyby zyskał odpowiednią przewagę, mógłby zająć się królem, a później wrócić i skończyć walkę z Odpryskowym. Nie zapowiadało się łatwo. Pełne Wiązanie na drzwiach nie powstrzymałoby tamtego, a Pancerz pozwalał mężczyźnie biec nadnaturalnie szybko. Szeth obejrzał się przez ramię.
Tamten nie ruszył za nim. Mężczyzna siedział w zbroi i wydawał się oszołomiony. Szeth ledwie go widział, siedzącego w drzwiach, otoczonego popękanym drewnem. Może zranił go bardziej, niż mu się wydawało?
A może...
Szeth znieruchomiał. Pomyślał o pochylonej głowie mężczyzny, którego wyprowadzano na zewnątrz, jego zasłoniętej twarzy. Odpryskowy nadal za nim nie ruszył. Był tak dobrym wojownikiem. Powiadano, że niewielu mogło dorównać szermierczym umiejętnościom Gavilara Kholina. Czy to możliwe?
Szeth odwrócił się i ruszył z powrotem, ufając swojemu instynktowi. Na jego widok Odpryskowy podniósł się skwapliwie. Szeth jeszcze przyśpieszył. Jakie było najbezpieczniejsze miejsce dla króla? W otoczeniu strażników, podczas ucieczki? Czy w Pancerzu Odprysku, na tyłach, zlekceważonego jako osobistego strażnika władcy?
Sprytne, pomyślał Szeth, gdy jeszcze niedawno niemrawy przeciwnik przyjął postawę szermierczą. Shin zaatakował z nową mocą, zasypując przeciwnika – króla – gradem uderzeń. Tamten odpowiadał agresywnie szerokimi ciosami. Szeth cofnął się przed jednym z nich, czując podmuch powietrza tuż przy twarzy. Nim wykonał kolejny ruch, odczekał i przebiegł pod następnym ciosem władcy.
Król, spodziewając się kolejnego uderzenia w bok, obrócił się z ręką przyciśniętą do otworu w Pancerzu. To pozwoliło Szethowi przebiec obok niego i wpaść do komnat.
Władca obrócił się, by za nim podążyć, lecz Szeth biegł z wyciągniętą ręką przez urządzoną z przepychem komnatę, dotykając mijanych mebli. Napełniał je Burzowym Światłem i Przywiązywał do punktu za królem. Meble przetaczały się, jakby ktoś przechylił komnatę, sofy, krzesła i stoły spadały w stronę zaskoczonego władcy. Gavilar spróbował ciąć je swoim Ostrzem Odprysku. Broń bez trudu przecięła dużą sofę, ale jej kawałki i tak spadły na króla, wytrącając go z równowagi. Później trafił w niego podnóżek, przewracając go na ziemię.
Gavilar odtoczył się na bok, unikając kolejnych mebli, i rzucił się naprzód; z uszkodzonych części Pancerza wypływało Światło. Szeth skupił się, wyskoczył w powietrze, po czym Przywiązał do tyłu i w prawo. Uskoczył przed ciosem króla, po czym Przywiązał się do przodu dwoma Podstawowymi Wiązaniami z rzędu. Jego ubranie zamarzło, kiedy leciał w stronę króla z prędkością dwa razy większą niż przy normalnym upadku.
Król cofnął się, próbując stanąć tak, by zadać Szethowi cios z dołu. Hełm mężczyzny był popękany i emanował Burzowym Światłem. Władca przyjął postawę obronną, chroniąc bok z pękniętą płytą. Zadał cios jedną ręką, kierując ostrze w stronę sufitu. Szeth natychmiast Przywiązał się w dół, oceniając, że król nie opuści wystarczająco szybko miecza.
Szeth nie docenił swojego przeciwnika. Król zrobił krok naprzód, wystawiając się na cios i udając, że przyjmie go na hełm. W chwili gdy Szeth po raz drugi trafił weń i go zniszczył, Gavilar uderzył pięścią, wbijając rękawicę w twarz Shina.
W oczach Szetha pojawił się jaskrawy błysk, odpowiadający nagłemu cierpieniu wypełniającemu jego twarz. Zrobiło mu się ciemno przed oczami.
Ból. Tyle bólu!
Wrzasnął, a wtedy Burzowe Światło opuściło go gwałtownie, i uderzył plecami w coś twardego. Drzwi balkonu. Kolejny ból w ramionach, jakby ktoś przebił go setką sztyletów. Uderzył w ziemię i zatrzymał się, jego mięśnie drżały. Ten cios zabiłby zwykłego człowieka.
Nie ma czasu na ból. Nie ma czasu na ból. Nie ma czasu na ból!
Zamrugał i potrząsnął głową. Świat był niewyraźny i ciemny. Oślepł? Nie, na zewnątrz panowała ciemność. Znajdował się na drewnianym balkonie, siła uderzenia wyrzuciła go przez drzwi. Usłyszał łoskot. Ciężkie kroki. Odpryskowy!
Szeth podniósł się z trudem. Miał zawroty głowy. Krew płynęła po policzku, a z jego skóry unosiło się Burzowe Światło, przez co oślepł na lewe oko. Światło. Wyleczyłoby go, gdyby mogło. Wydawało mu się, że szczęka wypadła mu z zawiasów. Złamana? Upuścił Ostrze Odprysku.
Przed nim pojawił się niezgrabny cień – z pancerza władcy wyciekło tyle Światła, że król miał problem z chodzeniem. Ale zbliżał się.
Szeth krzyknął, ukląkł i napełnił Burzowym Światłem drewniany balkon, Przywiązując go w dół. Powietrze wokół niego wypełnił szron. Burza zagrzmiała, wypływając z jego ramion w drewno. Przywiązał je do dołu, później jeszcze raz. Powtórzył to po raz czwarty w chwili, kiedy Gavilar wyszedł na balkon. Ten zakołysał się pod dodatkowym ciężarem. Drewno zatrzeszczało.
Król się zawahał.
Szeth Przywiązał balkon do dołu po raz piąty. Podpory popękały i cała konstrukcja oderwała się od budynku. Shin krzyknął i wykorzystał ostatnią odrobinę Burzowego Światła, by Przywiązać się do boku budynku. Poleciał w bok, mijając wstrząśniętego władcę, po czym uderzył w ścianę i się przetoczył.
Balkon spadał, a król z zaskoczeniem uniósł wzrok, kiedy stracił grunt pod stopami. Upadek nie trwał długo. W blasku księżyca Szeth przyglądał się uważnie – wciąż nie widział zbyt wyraźnie i był ślepy na jedno oko – jak konstrukcja uderza w kamień poniżej. Ściana pałacu zadrżała, a trzask pękającego drewna odbił się echem od pobliskich budynków.
Wciąż na murze, Szeth jęknął i wstał. Czuł się słabo – zbyt szybko zużył Burzowe Światło, przeciążając ciało. Zatoczył się w dół po boku budynku, zbliżając się do ruiny balkonu. Ledwie trzymał się na nogach.
Król nadal się poruszał. Pancerz Odprysku uchroniłby człowieka przed skutkami takiego upadku, ale długi kawałek zakrwawionego drewna wbił się w bok Gavilara w miejscu, gdzie Szeth wcześniej przebił Pancerz. Szeth ukląkł, wpatrując się w pełną cierpienia twarz mężczyzny. Mocne rysy, kwadratowa broda, szpakowaty zarost, uderzająco jasnozielone oczy. Gavilar Kholin.
– Spodziewałem... się... ciebie – powiedział król między jękami.
Szeth sięgnął pod napierśnik mężczyzny i dotknął pasków. Rozwiązały się, a wtedy zdjął napierśnik, obnażając klejnoty po jego wewnętrznej stronie. Dwa były pęknięte i wyczerpane. Trzy wciąż świeciły. Szeth odetchnął głęboko, przyjmując Światło.
Burza znów zaczęła szaleć. Więcej Światła otoczyło bok jego twarzy, lecząc uszkodzoną skórę i kości. Wciąż odczuwał ostry ból – Burzowe Światło bynajmniej nie leczyło błyskawicznie. Minie wiele godzin, nim powróci do pełni zdrowia.
Król zakaszlał.
– Możesz powiedzieć... Thaidakarowi... że jest za późno...
– Nie wiem, kto to – odparł Szeth, wstając. Złamana szczęka sprawiała, że mówił niewyraźnie. Wyciągnął rękę w bok, przyzywając Ostrze Odprysku.
Król zmarszczył czoło.
– To kto...? Restares? Sadeas? Nigdy nie sądziłem...
– Moimi panami są Parshendi – powiedział Szeth. Minęło dziesięć uderzeń serca i Ostrze znalazło się w jego dłoni, wilgotne od rosy.
– Parshendi? To nie ma sensu. – Gavilar zakaszlał, drżącą dłonią sięgnął do piersi i zaczął czegoś szukać w kieszeni. Wyciągnął niewielką kryształową kulę na łańcuszku. – Musisz to zabrać. Oni nie mogą tego dostać. – Wydawał się oszołomiony. – Powiedz... mojemu bratu... musi odnaleźć najważniejsze słowa, jakie może wypowiedzieć człowiek...
Gavilar znieruchomiał.
Szeth zawahał się, po czym ukląkł i wziął kulę. Była dziwna, nie przypominała niczego, co widział wcześniej. Choć była zupełnie ciemna, zdawało się, że mimo to świeci. Emanuje czarnym blaskiem.
„Parshendi?”, powiedział Gavilar. „To nie ma sensu”.
– Nic już nie ma sensu – wyszeptał Szeth, chowając dziwną kulę. – Wszystko się rozpada. Przykro mi, królu Alethich. Wątpię, by cię to obchodziło. A już szczególnie teraz. – Wyprostował się. – Przynajmniej nie będziesz musiał patrzeć wraz z wszystkimi innymi, jak kończy się świat.
Obok królewskiego ciała z mgły zmaterializowało się jego Ostrze Odprysku i z trzaskiem spadło na kamienie. Było warte fortunę – całe królestwa padały, kiedy ludzie walczyli o panowanie nad jednym Ostrzem.
W pałacu rozległy się okrzyki. Szeth musiał odejść. Ale...
„Powiedz mojemu bratu...”.
Dla ludu Szetha prośba umierającego była święta. Ujął rękę króla, zanurzył ją w jego własnej krwi i wykorzystał, by naskrobać na drewnie: „Bracie. Musisz odnaleźć najważniejsze słowa, jakie może wypowiedzieć człowiek”.
Później Szeth umknął w noc. Pozostawił Ostrze Odprysku należące do króla. Wiedział, że na nic mu się nie przyda. Jego własne Ostrze było wystarczającą klątwą.
„Zabiliście mnie. Sukinsyny, zabiliście mnie! Gdy słońce wciąż jest gorące, ginę!”.
Zebrane piątego dnia tygodnia Chach miesiąca Betab roku 1171, dziesięć sekund przed śmiercią. Badanym był ciemnooki żołnierz w wieku trzydziestu jeden lat. Próbka uważana jest za wątpliwą.
Pięć lat później
– Umrę, prawda? – spytał Cenn.
Ogorzały weteran obok Cenna odwrócił się i przyjrzał. Weteran nosił krótko przyciętą brodę, która po bokach zaczynała siwieć.
Umrę, pomyślał Cenn, ściskając włócznię. Jej drzewce było śliskie od potu. Umrę. Och, Ojcze Burz, umrę...
– Ile masz lat, synu? – spytał weteran.
Cenn nie pamiętał jego imienia. Trudno było cokolwiek pamiętać, patrząc, jak druga armia ustawia się w szeregach po przeciwnej stronie skalistego pola bitwy. To formowanie szyku wydawało się takie uprzejme. Porządne, zorganizowane. Krótkie włócznie w pierwszych szeregach, długie włócznie i oszczepy dalej, łucznicy po bokach. Ciemnoocy włócznicy mieli wyposażenie podobne do tego, jakie dostał Cenn – skórzana kamizela i długa do kolan spódniczka, prosty stalowy hełm i napierśnik.
Wielu z jasnookich nosiło pełne pancerze. Siedzieli na koniach, straże honorowe otaczały ich napierśnikami, które świeciły rubinowym i szmaragdowym blaskiem. Czy byli wśród nich Odpryskowi? Oświecony Amaram do nich nie należał. A któryś z jego ludzi? A jeśli Cenn musiałby walczyć przeciwko jednemu z nich? Zwykli ludzie nie zabijali Odpryskowych. Zdarzało się to tak rzadko, że przeszło do legendy.
To się naprawdę dzieje, pomyślał z coraz większym przerażeniem. To nie kolejna musztra w obozie. Nie szkolenie na polu, machanie kijami. To było prawdziwe. Uświadomiwszy to sobie – jego serce waliło w piersiach jak przestraszone zwierzątko w klatce, a nogi drżały – Cenn nagle zrozumiał, że jest tchórzem. Nie powinien opuszczać stad! Nie powinien...
– Synu? – odezwał się weteran stanowczym głosem. – Ile masz lat?
– Piętnaście, panie.
– A jak się nazywasz?
– Cenn, panie.
Potężny, brodaty mężczyzna pokiwał głową.
– Ja mam na imię Dallet.
– Dallet – powtórzył Cenn, nadal wpatrując się w armię przeciwnika. Było ich tak wielu! Całe tysiące. – Umrę, prawda?
– Nie. – Dallet miał szorstki głos, co jakimś sposobem działało uspokajająco. – Nic ci się nie stanie. Patrz prosto przed siebie. Trzymaj się z oddziałem.
– Ale miałem niecałe trzy miesiące szkolenia! – Mógłby przysiąc, że słyszał cichy brzęk pancerzy lub tarcz przeciwnika. – Ledwie trzymam tę włócznię. Ojcze Burz, jestem martwy. Nie mogę...
– Synu – przerwał mu Dallet, łagodnie, lecz stanowczo. Uniósł dłoń i położył ją na ramieniu Cenna. Krawędź dużej okrągłej tarczy, która wisiała na jego plecach, odbijała światło. – Nic ci się nie stanie.
– Skąd wiesz? – Zabrzmiało to jak błaganie.
– Ponieważ, chłopcze, jesteś w oddziale Kaladina Burzą Błogosławionego.
Pobliscy żołnierze pokiwali głowami.
Za nimi kolejne grupy żołnierzy ustawiały się w szyku – całe tysiące. Cenn znajdował się na samym przodzie, z liczącym około trzydziestu ludzi oddziałem Kaladina. Dlaczego został w ostatniej chwili przeniesiony do nowego oddziału? Miało to coś wspólnego z obozową polityką.
Dlaczego ten oddział znajdował się na pierwszej linii, gdzie musiało być najwięcej ofiar? Małe strachospreny – jak krople fioletowej mazi – zaczęły wyłazić z ziemi i zbierać się wokół jego stóp. W chwili paniki prawie upuścił włócznię i uciekł. Dallet zacisnął dłoń na jego ramieniu. Spoglądając w spokojne ciemne oczy starszego mężczyzny, Cenn się zawahał.
– Odlałeś się, zanim ustawiliśmy się w szyku? – spytał Dallet.
– Nie miałem czasu...
– Zrób to teraz.
– Tutaj?
– Jeśli tego nie zrobisz, mocz popłynie ci po nodze podczas walki, co cię rozproszy, może nawet zabije. Zrób to.
Zażenowany Cenn podał Dalletowi włócznię i opróżnił pęcherz na kamienie. Kiedy skończył, spojrzał z ukosa na pozostałych. Żaden z żołnierzy Kaladina nie uśmiechał się złośliwie. Stali spokojnie z włóczniami u boku i tarczami na plecach.
Wróg był już prawie gotów. Między oboma wojskami znajdowało się pole płaskiej śliskoskały, zadziwiająco równe i gładkie, na którym jedynie z rzadka wyrastały skałopąki. Byłoby z niego świetne pastwisko. Ciepły wiatr uderzał w twarz Cenna, niosąc ze sobą wilgotny aromat arcyburzy ostatniej nocy.
– Dallet! – zawołał ktoś.
Między szeregami szedł mężczyzna, niosący krótką włócznię, do której drzewca przymocowano dwie skórzane pochwy na noże. Był młody, najwyżej cztery lata starszy od samego Cenna, ale wyższy o kilkanaście palców nawet od Dalleta. Nosił prostą skórznię włócznika, ale pod nią parę ciemnych spodni. To nie było dozwolone.
Jego typowe dla Alethich czarne włosy sięgały mu do ramion i kręciły się, a oczy były ciemnobrązowe. Węzły z białego sznura na ramionach kamizeli świadczyły, że jest dowódcą oddziału.
Trzydziestu mężczyzn wokół Cetta wyprostowało się i uniosło włócznie w pozdrowieniu. To jest Kaladin Burzą Błogosławiony, pomyślał z niedowierzaniem Cenn. Ten młodzik?
– Dallecie, wkrótce będziemy mieli nowego rekruta – powiedział Kaladin. Miał mocny głos. – Musisz... – Urwał, kiedy zobaczył Cenna.
– Trafił tu przed kilkoma minutami, panie – odparł z uśmiechem Dallet. – Zacząłem go przygotowywać.
– Dobra robota. Zapłaciłem spore pieniądze, żeby wyciągnąć tego chłopaka od Gare. Tamten jest tak niekompetentny, że właściwie walczy dla przeciwnika.
Co takiego? – pomyślał Cenn. Dlaczego ktoś miałby za mnie zapłacić?
– A co sądzisz o polu? – spytał Kaladin.
Kilku pozostałych włóczników uniosło dłonie, by osłonić oczy przed słońcem, i przyjrzało się skałom.
– Tamto zagłębienie obok dwóch głazów daleko po prawej? – spytał Dallet.
Dowódca pokręcił głową.
– Zbyt trudno znaleźć oparcie dla stóp.
– Ano. Możliwe. A tamto niskie wzgórze po tamtej stronie? Wystarczająco daleko, żeby uniknąć pierwszej salwy, wystarczająco blisko, by nie wysforować się za bardzo naprzód.
Kaladin pokiwał głową, choć Cenn nie widział, o czym rozmawiają.
– Wygląda nieźle.
– Czy reszta waszej bandy to usłyszała?! – krzyknął Dallet.
Mężczyźni unieśli wyżej włócznie.
– Miej nowego na oku, Dallecie – powiedział Kaladin. – Jeszcze nie zna znaków.
– Oczywiście – odparł z uśmiechem weteran.
Uśmiech! Jak on mógł się uśmiechać? Wróg zadął w rogi. Czy to znaczyło, że byli gotowi? Choć Cenn przed chwilą opróżnił pęcherz, poczuł strużkę moczu na nodze.
– Nie cofajcie się – powiedział Kaladin, po czym pobiegł dalej, by porozmawiać z dowódcą kolejnego oddziału. Łucznicy po obu stronach przygotowali się do strzału.
– Nie martw się, synu – powiedział Dallet. – Nic nam nie będzie. Dowódca Kaladin jest szczęściarzem.
Żołnierz po drugiej stronie Cenna pokiwał głową. Był chudym, rudowłosym Vedenem, jego opalona skóra miała ciemniejszy odcień niż skóra Alethich. Dlaczego walczył w ich armii?
– Zgadza się. Kaladin jest burzą błogosławiony, na pewno. W ostatniej bitwie utraciliśmy... ile, jednego żołnierza?
– Ale ktoś jednak zginął – zauważył Cenn.
Dallet wzruszył ramionami.
– Ludzie zawsze giną. Nasz oddział poniósł najmniejsze straty. Zobaczysz.
Kaladin skończył naradę z drugim dowódcą, po czym powrócił do swojego oddziału. Choć nosił krótką włócznię – przeznaczoną do trzymania jedną ręką, by w drugiej móc trzymać tarczę – jego broń była o dłoń dłuższa niż włócznie pozostałych.
– Przygotować się! – zawołał Dallet.
W przeciwieństwie do innych dowódców oddziałów, Kaladin nie cofnął się do szeregu, lecz stał przed swoim oddziałem.
Otaczający Cenna mężczyźni poruszyli się, wyraźnie podekscytowani. To samo uczyniła cała wielka armia, bezruch ustąpił zapałowi. Setki poruszających się stóp, uderzających tarcz, brzęczących klamer. Kaladin pozostał bez ruchu, wpatrując się w armię przeciwnika.
– Spokojnie – powiedział, nie odwracając się.
Z tyłu minął ich jasnooki oficer na koniu.
– Bądźcie gotowi do walki! Chcę ich krwi, żołnierze. Walczcie i zabijajcie!
– Spokojnie – powtórzył Kaladin, kiedy mężczyzna ich minął.
– Bądź gotów do biegu – powiedział Dallet Cennowi.
– Biegu? Ale szkolono nas, by maszerować w szyku! Nie wyrywać się z niego!
– Pewnie – zgodził się weteran. – Ale większość z żołnierzy nie jest lepiej wyszkolona od ciebie. Ci, którzy dobrze walczą, zostają wysłani na Strzaskane Równiny, do walki z Parshendimi. Kaladin próbuje wyszkolić nas na tyle, byśmy też się tam udali i walczyli za króla. – Dallet wskazał na szeregi żołnierzy. – Większość z nich się wyrwie i ruszy do ataku. Jasnoocy nie są wystarczająco dobrymi dowódcami, by utrzymać ich w szyku. Dlatego zostań z nami i biegnij.
– Czy mam przygotować tarczę?
Wokół oddziału Kaladina inni żołnierze zdejmowali tarcze z pleców. Ale ludzie Kaladina pozostawili je na miejscu.
Nim Dallet zdążył odpowiedzieć, z tyłu zagrzmiał róg.
– Ruszaj! – powiedział Dallet.
Cenn nie miał wielkiego wyboru. Cała armia zaczęła się poruszać z łoskotem wojskowych butów. Jak przewidział weteran, równy marsz nie potrwał długo. Niektórzy żołnierze zaczęli ryczeć, okrzyki podchwycili pozostali. Jasnoocy kazali im ruszać, biec, walczyć. Szyk się rozpadł.
Kiedy to się stało, oddział Kaladina zerwał się i ruszył biegiem naprzód. Cenn z trudem dotrzymywał im kroku, spanikowany i przerażony. Ziemia nie była tak gładka, jak mu się wydawało, i omal nie potknął się o ukryty skałopąk, z pędami wciągniętymi do skorupy.
Wyprostował się i biegł dalej, trzymając włócznię w ręce. Tarcza odbijała się od pleców. Armia przeciwnika również się ruszyła, ich żołnierze nacierali przez pole. Nie widział żadnego równego szyku ani prostych szeregów. Sytuacja w niczym nie przypominała tego, czego go uczono.
Cenn nawet nie wiedział, kim jest przeciwnik. Jeden z właścicieli ziemskich wtargnął na terytorium Oświeconego Amarama – ziemię, która należała do arcyksięcia Sadeasa. To była potyczka na granicy i Cenn sądził, że walczą z innym księstwem Alethich. Dlaczego walczyli między sobą? Może król by to powstrzymał, ale znajdował się na Strzaskanych Równinach, szukając zemsty za śmierć króla Gavilara przed pięciu laty.
Wróg miał wielu łuczników. Panika Cenna osiągnęła szczyt, kiedy pierwsza chmura strzał uniosła się w powietrze. Znów się potknął, kusiło go, żeby sięgnąć po tarczę. Ale Dallet chwycił go za ramię i pociągnął naprzód.
Setki strzał wzniosły się w niebo, zasłaniając słońce. Wspięły się na szczyt łuku i spadły, niczym węgorze niebieskie na ofiary. Żołnierze Amarama unieśli tarcze. Ale nie oddział Kaladina.
Cenn wrzasnął.
A strzały spadły na środkowe szeregi armii Amarama, za ich plecami. Nie przerywając biegu, Cenn obejrzał się przez ramię. Strzały spadały za nim. Żołnierze krzyczeli, strzały łamały się o tarcze, jedynie kilka wylądowało w pobliżu pierwszych szeregów.
– Dlaczego?! – krzyknął do Dalleta. – Skąd wiedziałeś?
– Chcą, żeby strzały trafiły tam, gdzie tłoczy się najwięcej żołnierzy – odparł potężny mężczyzna. – Gdzie mają największe szanse wbić się w ciało.
Kilka innych grupek biegnących na przedzie nie uniosło tarcz, ale większość biegła niezręcznie z tarczami uniesionymi pod kątem do nieba, obawiając się strzał, które na nich nie spadały. To ich spowalniało i ryzykowali, że zostaną stratowani przez żołnierzy z tyłu, w których rzeczywiście trafiały strzały. Cenna i tak kusiło, żeby podnieść tarczę – czuł się niewłaściwie, biegnąc bez niej.
Druga salwa trafiła w cel i ludzie zaczęli krzyczeć z bólu. Oddział Kaladina przebijał się w stronę wrogich żołnierzy, z których część umierała od strzał łuczników Amarama. Cenn słyszał, jak przeciwnik wydaje okrzyki wojenne, widział ich twarze. Nagle oddział Kaladina zatrzymał się i ustawił w ciasnym szyku. Dotarli do niewielkiego wzniesienia, które Kaladin i Dallet wybrali wcześniej.
Weteran chwycił Cenna i wepchnął go w sam środek szyku. Ludzie Kaladina opuścili włócznie i wyciągnęli tarcze w chwili, kiedy wrogowie ruszyli w ich stronę. Przeciwnik nie nacierał w szyku, nie utrzymywał długich włóczni na tyłach, a krótkich włóczni na przedzie. Wszyscy biegli razem, wrzeszcząc gorączkowo.
Cenn niezgrabnie zdjął tarczę z pleców. Rozległ się trzask włóczni, kiedy oddziały zaczęły walkę. Grupa wrogich włóczników podbiegła do oddziału Kaladina, być może pragnąc zyskać przewagę wysokości. Trzy tuziny atakujących zachowały pewien szyk, choć nie tak ścisły, jak ludzie Kaladina.
Wrogowie wydawali się zdecydowani, by nadrobić to gorliwością – wyli i wrzeszczeli w furii, nacierając na oddział Kaladina. Ludzie Kaladina utrzymali się jednak w szyku, chroniąc Cenna, jakby był jasnookim, a oni jego strażą honorową. Dwie siły zderzyły się z trzaskiem metalu o drewno, tarczy o tarczę. Cenn się skulił.
Wszystko skończyło się w mgnieniu oka. Wrogi oddział wycofał się, pozostawiając na skałach dwóch zabitych. Oddział Kaladina nie poniósł żadnych strat. Utrzymali najeżony włóczniami szyk w kształcie litery V, choć jeden z żołnierzy cofnął się i wyciągnął bandaż, by opatrzyć ranę uda. Ranny był masywny i barczysty. Klął, ale rana nie wydawała się poważna. Wkrótce znów się wyprostował, ale nie powrócił na swoje miejsce. Przeszedł na jeden koniec V, w bardziej chronione miejsce.
Na polu bitwy panował chaos. Dwie armie zmieszały się ze sobą, powietrze wypełniały brzęki, trzaski i krzyki. Wiele z oddziałów rozpadało się, ich członkowie biegali od jednej potyczki do drugiej. Poruszali się jak myśliwi, trzy lub czteroosobowe grupki wyszukiwały samotne jednostki i spadały na nie brutalnie.
Oddział Kaladina utrzymywał pozycję, atakując jedynie te oddziały przeciwnika, które zbytnio się zbliżyły. Czy tak naprawdę wyglądała bitwa? Szkolenie przygotowało Cenna do walki w długich szeregach, ramię przy ramieniu. Nie na taki bezład, tak brutalne pandemonium. Dlaczego inni nie utrzymali się w szyku?
Prawdziwych żołnierzy tu nie ma, pomyślał Cenn. Walczą w prawdziwej bitwie na Strzaskanych Równinach. Nic dziwnego, że Kaladin chce, by jego oddział tam trafił.
Wszędzie błyszczały włócznie, trudno było odróżnić przyjaciela od wroga, mimo symboli na napierśnikach i kolorowej farby na tarczach. Pole bitwy rozpadło się na setki malutkich grupek, jak tysiące wojen jednocześnie.
Po kilku pierwszych wymianach ciosów Dallet wziął Cenna za ramię i ustawił go w szeregu na samym końcu litery V. Cenn jednak okazał się bezużyteczny. Kiedy oddział Kaladina walczył z przeciwnikami, opuściło go całe wyszkolenie. Wielkiego wysiłku wymagało od niego powstrzymanie się od ucieczki, trzymanie włóczni wystawionej na zewnątrz i zachowanie groźnego wyglądu.
Przez większość godziny oddział Kaladina utrzymywał niewielkie wzgórze, walcząc ramię przy ramieniu. Dowódca często opuszczał swoje miejsce na przedzie, biegał w różne strony i w dziwnym rytmie uderzał włócznią w tarczę.
To znaki, zorientował się Cenn, kiedy oddział Kaladina przeszedł od litery V w okrąg. Wrzaski umierających i krzyki niezliczonych żołnierzy sprawiały, że właściwie nie dało się usłyszeć głosu jednej osoby. Ale ostry brzęk włóczni o metalową płytę na tarczy Kaladina brzmiał wyraźnie. Za każdym razem, kiedy zmieniali szyk, Dallet chwytał Cenna za ramię i kierował nim.
Oddział Kaladina nie gonił za maruderami. Pozostawał w defensywie. A choć kilku żołnierzy odniosło rany, żaden nie zginął. Ich oddział był zbyt przerażający dla mniejszych grupek, a większe jednostki wroga wycofywały się po kilku wymianach ciosów, szukając łatwiejszego przeciwnika.
W końcu coś się zmieniło. Kaladin odwrócił się i wpatrzył w przypływy i odpływy pola bitwy. Uniósł włócznię i uderzył nią w tarczę w szybkim rytmie, którego wcześniej nie używał. Dallet chwycił Cenna za ramię i odciągnął go od pagórka. Dlaczego mieli go teraz porzucić?
Wtedy właśnie większe siły Amarama załamały się pod naporem wroga, a żołnierze rozproszyli. Cenn nie miał pojęcia, jak źle wyglądała sytuacja jego armii w tej części bitwy. Kiedy oddział Kaladina się wycofywał, mijali wielu rannych i umierających, chłopakowi aż zrobiło się niedobrze. Żołnierze mieli głębokie rany, ich wnętrzności wylewały się na zewnątrz.
Nie miał czasu na przerażenie – ucieczka szybko zmieniła się w pogrom. Dallet zaklął, a Kaladin znów uderzył w tarczę. Ich oddział zmienił kierunek, ruszając na wschód. Tam, jak zauważył Cenn, nadal trzymała się większa grupa żołnierzy Amarama.
Wróg jednak widział, że ich szeregi się załamują, i to dodało mu odwagi. Ruszyli naprzód w dużych grupkach, niczym dzikie ostrogary polujące na rozproszone wieprze. Nim oddział Kaladina zdołał przebyć połowę pola trupów i umierających, drogę odcięła im duża grupa wrogich żołnierzy. Kaladin niechętnie uderzył w tarczę. Oddział zwolnił.
Cenn poczuł, że jego serce zaczyna bić szybciej. W pobliżu ginął oddział żołnierzy Amarama – mężczyźni zataczali się i padali, krzyczeli i próbowali uciec. Wrogowie używali włóczni jak szpikulców, zabijając leżących na ziemi jak kremliki.
Ludzie Kaladina zderzyli się z wrogiem z trzaskiem włóczni i tarcz. Ciała napierały na siebie ze wszystkich stron, Cenn został obrócony. Pośród towarzyszy i wrogów, umierających i zabijanych, chłopak poczuł się oszołomiony. Tak wielu ludzi biegnących w tak wielu kierunkach!
Spanikował, próbując znaleźć bezpieczne miejsce. Grupa żołnierzy w pobliżu nosiła mundury Alethich. Oddział Kaladina. Cenn pobiegł do nich, ale kiedy niektórzy odwrócili się w jego stronę, z przerażeniem zorientował się, że ich nie poznaje. To nie był oddział Kaladina, ale nieduża grupka nieznanych mu żołnierzy utrzymująca nierówny szyk. Ranni i przerażeni, rozproszyli się w chwili, kiedy zbliżył się do nich wrogi oddział.
Cenn zamarł, trzymając włócznię spoconą dłonią. Żołnierze wroga nacierali na niego. Instynkt kazał mu uciekać, ale widział przecież tak wielu ludzi zabijanych jeden po drugim. Musiał stanąć! Musiał stawić im czoła! Nie mógł uciec, nie mógł...
Wrzasnął i pchnął włócznią w stronę pierwszego żołnierza. Tamten swobodnie odepchnął jego broń na bok swoją tarczą, po czym wbił krótką włócznię w udo Cenna. Ból był palący, tak bardzo palący, że krew wypływająca na jego nogę wydawała się w porównaniu z nim zimna. Cenn jęknął.
Żołnierz wyrwał broń. Cenn zatoczył się do tyłu, upuścił włócznię i tarczę. Upadł na skalistą ziemię, rozchlapując krew innego żołnierza. Jego wróg wysoko uniósł włócznię, górująca sylwetka na tle czystego błękitu nieba, gotów wbić ją w serce Cenna.
I wtedy pojawił się on.
Dowódca. Burzą Błogosławiony. Włócznia Kaladina pojawiła się jakby znikąd, w ostatniej chwili powstrzymując cios, który miał zabić Cenna. Kaladin ustawił się przed chłopakiem, samotnie, przeciwko sześciu włócznikom. Nawet nie zadrżał. Ruszył do natarcia.
Wszystko działo się tak szybko. Kaladin podciął mężczyznę, który pchnął Cenna. W chwili gdy ten padał, dowódca wyciągnął rękę i wysunął nóż z jednej z pochew przymocowanych do włóczni. Szarpnął dłonią, a wtedy nóż zabłysł i wbił się w udo drugiego wroga. Mężczyzna opadł z wrzaskiem na kolano.
Trzeci żołnierz zamarł, patrząc na powalonych towarzyszy. Kaladin odepchnął rannego wroga na bok i wbił włócznię w brzuch trzeciego mężczyzny. Czwarty padł z nożem w oku. Kiedy Kaladin chwycił za to ostrze? Dowódca obracał się między pozostałymi dwoma, jego włócznia rozmywała się w powietrzu, poruszał nią jak kijem. Przez chwilę Cennowi wydawało się, że widzi coś otaczającego ich dowódcę. Zniekształcenie powietrza, jakby sam wiatr stał się widzialny.
Straciłem tak wiele krwi. Wypływa tak szybko...
Kaladin obracał się, odpierając ataki, i dwaj ostatni włócznicy padli na ziemię z bulgotem, który Cennowi wydał się pełen zaskoczenia. Powaliwszy wszystkich wrogów, Kaladin odwrócił się i ukląkł przy Cennie. Dowódca odłożył włócznię, wyciągnął z kieszeni pasek białej tkaniny i szybko owinął nim mocno udo Cenna. Robił to ze swobodą kogoś, kto wiele razy opatrywał rany.
– Kaladinie, panie! – powiedział Cenn, wskazując na jednego z żołnierzy, których Kaladin ranił.
Żołnierz wroga podniósł się, trzymając się za nogę. W tej samej chwili jednak pojawił się zwalisty Dallet i tarczą pchnął mężczyznę na ziemię. Dallet nie zabił rannego, lecz pozwolił mu się odczołgać bez broni.
Reszta oddziału dotarła na miejsce i otoczyła Kaladina, Dalleta i Cenna kręgiem. Dowódca wstał i uniósł włócznię do ramienia. Dallet podał mu noże, które wyciągnął z ciał zabitych.