Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Po utworzeniu koalicji ludzkich monarchów stawiających opór wrogiej inwazji, Dalinar Kholin i jego Świetliści Rycerze przez rok prowadzili przeciągającą się, brutalną wojnę. Żadna ze stron nie zyskała przewagi, a nad każdym strategicznym posunięciem wisi cień zdrady przebiegłego Taravangiana.
Teraz, gdy nowe wynalazki uczonych Navani Kholin zaczynają zmieniać oblicze wojny, wróg przygotowuje odważną i niebezpieczną operację. Następujący później wyścig zbrojeń może rzucić wyzwanie samemu sednu ideałów Świetlistych, a być może wyjawić również tajemnice starożytnej wieży, która niegdyś była sercem ich potęgi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 898
Z dumą przedstawiam Wam Rytm Wojny, księgę czwartą „Archiwum Burzowego Światła”. Minęło dziesięć lat, od kiedy rozpocząłem pisanie tego cyklu, i z coraz większą satysfakcją patrzę, jak historia rozwija się i wypełnia wizję sprzed lat. Na przykład jedna ze scen pod koniec książki należy do tych, które wymyśliłem na samym początku, przed ponad dwudziestu laty!
Zbliżamy się do ostatniego tomu tej części „Archiwum Burzowego Światła” (wyobraziłem sobie cykl jako dwie serie po pięć książek każda, z dwoma głównymi wątkami). Dziękuję, że wytrzymaliście ze mną przez te wszystkie lata! Moim celem jest dostarczać je Wam w rozsądnym czasie. Jak zawsze, tak i w przypadku tego tomu terminy były bardzo napięte i wielu ludzi poświęciło wiele godzin, żeby ich dotrzymać. Lista będzie dość długa, ale każdy z osobna i wszyscy razem zasługują na to, by docenić ich wysiłki.
W wydawnictwie Tor Books moją główną redaktorką przy tej powieści była Devi Pillai, niezmordowana, punktualna i zawsze wspierająca „Archiwum Burzowego Światła”. To moja pierwsza książka z cosmere, przy której nie współpracowałem ze swoim długoletnim redaktorem Moshe Federem, który wciąż zasługuje na ogromne podziękowania za poprowadzenie tej serii w początkowym okresie. Pragnę jednak szczególnie podziękować Devi, sprawiła ona bowiem, że to przejście poszło gładko i łatwo.
Jak zawsze dziękuję Tomowi Doherty’emu, który dał mi pierwszą szansę publikacji. Do pracującego nad tą książką zespołu Devi i Toma w wydawnictwie Tor należeli Rachel Bass, Peter Lutjen, Rafal Gibek i Heather Saunders.
Jeśli chodzi o mojego brytyjskiego wydawcę, Gollancz, chciałbym szczególnie podziękować Gillian Redfearn, która zapewnia wsparcie redakcyjne w ciągu całego procesu wydawniczego i bardzo się stara, by moje książki wyglądały doskonale.
Naszą adiustatorką była zawsze wspaniała Terry McGarry, a dołączyła do niej, po raz pierwszy w roli korektorki, Kristina Kugler. Od dawna chciałem współpracować z Kristiną nad książką z cosmere, a ona doskonale sobie poradziła.
Producentem audiobooka był Steve Wagner, a jako lektorzy powrócili najlepsi na świecie Michael Kramer i Kate Reading. Dziękuję im z całego serca za to, że nadal znoszą te trwające ponad pięćdziesiąt godzin kobyły.
Moim głównym agentem był JABberowocky Literary Agency, pod kierownictwem Joshuy Bilmesa, którego wspierały Susan Velazquez, Karen Bourne i Valentina Sainato. Naszym brytyjskim agentem jest Zeno Literary Agency. Nieustannie jestem im wdzięczny za pracę i wsparcie.
Moją własną firmą, Dragonsteel Entertainment, kieruje moja cudowna żona Emily Sanderson. Niewysłowiony Peter Ahlstrom jest jej zastępcą i kierownikiem wydawniczym, a Isaac Stewart kierownikiem artystycznym. Zwykle robię coś śmiesznego z jego imieniem, ale biorąc pod uwagę, że dedykowałem mu tę książkę, uznałem, że tym razem dam mu spokój. Isaac nie tylko tworzy nasze piękne mapy, ale też to on przedstawił mnie mojej żonie. (I to na randce w ciemno). Jeśli więc kiedyś będziecie mieli okazję go spotkać, podsuńcie mu tę książkę do podpisu i koniecznie porozmawiajcie z nim o ulubionych zestawach LEGO.
W Dragonsteel Entertainment pracują również Karen Ahlstrom, która czuwa nad spójnością, i Kara Stewart, która zarządza magazynem i finansami. Adam Horne to specjalista od reklamy, mój asystent i ogólnie facet od wszystkiego. W sklepie pracują również Kathleen Dorsey Sanderson, Emily „Mem” Grange, Lex Willhite i Bateman. To oni wysyłają Wam koszulki, plakaty i książki z autografem. Ich asystentami, minionkami naszego zespołu, są Jacob, Hazel, Isabel, Matthew, Audrey, Tori i Joe. Ponadto dziękuję wszystkim wolontariuszom, szczególnie zawsze wspaniałej Christi Jacobson.
Artyści, których dzieła zdobią Rytm Wojny, musieli stawić czoło nie tylko pandemii i osobistym problemom w czasie tworzenia ilustracji – niektórzy musieli stawić czoło zupełnie prawdziwej burzy, żeby je dostarczyć. Jestem pod wrażeniem ich talentu i poświęcenia, i chciałbym im nie tylko serdecznie podziękować, ale również życzyć spokoju w tych trudnych czasach.
Jednym z jasnych punktów mojej kariery jest możliwość współpracy z Michaelem Whelanem. Jestem zaszczycony, że na jakiś czas odłożył inne projekty, by stworzyć piękne obrazy do tej serii. Byłbym wdzięczny choćby za jedną z jego okładek, uważam się więc za ogromnego szczęściarza, że stworzył okładkę do Rytmu Wojny, którą uważam za najlepszą jak do tej pory okładkę cyklu. Bez wątpienia to dzieło sztuki, a ja jestem pod wrażeniem.
W Dawcy Przysięgi umieściliśmy portrety Heroldów na wyklejkach i teraz to kontynuujemy. Na początku pisania tej książki zamówiliśmy pozostałych sześcioro Heroldów, wiedząc, że dwoje będziemy musieli zachować do wykorzystania w kolejnym tomie. Herold Talenelat autorstwa Donata jest zatroskany, lecz zwycięski, i raduję się tą piękną wizją tej postaci. Miranda Meeks nie pojawia się w „Archiwum Burzowego Światła” po raz pierwszy – cieszymy się z każdej możliwości współpracy – a jej Herold Battah jest władcza i tajemnicza. Karla Ortiz, której fanem byłem od jakiegoś czasu, stworzyła wspaniałe i niemal doskonałe wizje Heroldów Chanaranach i Nalana. Wreszcie Heroldowie Pailiah i Kelek autorstwa Magali Villeneuve są oszałamiający i cudowni. We współpracy z nią Howard Lyon namalował niesamowite olejne wersje portretów tej ostatniej dwójki, które w swoim czasie zostaną przedstawione razem z pozostałymi.
Dan dos Santos to żyjąca legenda i mój bliski przyjaciel. W swoim charakterystycznym stylu zilustrował modę, biorąc na swoje barki wyzwanie przedstawienia pieśniarzy jako istot obcych, a jednocześnie w taki sposób, by czytelnicy mogli się z nimi identyfikować na poziomie emocjonalnym. Sądzę, że doskonale mu się to udało.
Ben McSweeney w tym roku zatrudnił się na pełen etat w Dragonsteel Entertainment, a książka prezentuje wiele z jego najlepszych dzieł. Szczególnie strony przedstawiające spreny uwiecznione przez Shallan odsłaniają wizualną stronę Rosharu. Podoba mi się sposób, w jaki Ben przedstawił atrium Urithiru, jednocześnie ukazując ogrom miasta – w tym miejscu dziękuję również Alexowi Schneiderowi za konsultacje architektoniczne.
Ogromnie dziękuję Kelley Harris, dzięki której kartki z notatnika Navani ożywają. Jej nienaganne projekty kojarzą mi się z projektami Alphonse’a Muchy z początków dwudziestego wieku.
Ponadto wielu innych twórców pomagało w powstaniu tej książki i zasługują na wielkie podziękowanie. Są to: Miranda Meeks, Howard Lyon, Shawn Boyles, Cori Boyles, Jacob, Isabel, Rachel, Sophie i Hayley Lazo.
Przy pracy nad książką pomagało nam kilkoro bardzo ważnych ekspertów merytorycznych. Shad „Shadiversity” Brooks był naszym głównym specjalistą od historycznych sztuk walki. Carl Fisk również podzielił się z nami pewnymi informacjami na ten temat – choć jeśli coś pomyliłem, to nie ich wina. Z całą pewnością jest to coś, czego albo im nie pokazałem, albo zapomniałem zmienić.
Naszą ekspertką w dziedzinie dysocjacyjnego zaburzenia tożsamości była Britt Martin. Jestem jej naprawdę wdzięczny za udzielanie mi informacji zwrotnych, które pomogły mi lepiej przedstawić zaburzenia psychiczne w tej książce. Była naszym ukrytym Świetlistym Rycerzem i zawsze mnie wspierała.
Bardzo dziękuję czworgu czytelników beta za ich drobiazgowe informacje zwrotne na temat szczególnego aspektu seksualności, a są to Paige Phillips, Alyx Hoge, Blue i E.N. Weir. Wasza pomoc uczyniła tę książkę lepszą.
Do grupy pisarskiej należeli: Kaylynn ZoBell, Kathleen Dorsey Sanderson, Eric James Stone, Darci Stone, Alan Layton, Ben „czy mógłbyś choć raz napisać poprawnie moje imię, Brandonie” Olzedixploxipllentivar, Ethan Skarstedt, Karen Ahlstrom, Peter Ahlstrom, Emily Sanderson i Howard Tayler. Lepszej grupy nie mógłbym sobie znaleźć. Co tydzień czytali duże fragmenty tej książki i znosili moje ciągłe, ogromne zmiany, a wszystko po to, by pomóc mi nadać Rytmowi Wojny ostateczny kształt.
Wśród czytelników beta tym razem znajdowali się: Brian T. Hill, Jessica Ashcraft, Sumejja Muratagić-Tadić, Joshua „Jofwu” Harkey, Kellyn Neumann, Jory „Jor Wykidajło” Phillips (Gratulacje, Jory!), Drew McCaffrey, Lauren McCaffrey, Liliana Klein, Evgeni „Argent” Kirilov, Darci Cole, Brandon Cole, Joe Deardeuff, Austin Hussey, Eliyahu Berelowitz Levin, Megan Kanne, Alyx Hoge, Trae Cooper, Deana Covel Whitney, Richard Fife, Christina Goodman, Bob Kluttz, Oren Meiron, Paige Vest, Becca Reppert, Ben Reppert, Ted Herman, Ian McNatt, Kalyani Poluri, Rahul Pantula, Gary Singer, Lingting „Botanica” Xu, Ross Newberry, David Behrens, Tim Challener, Matthew Wiens, Giulia Costantini, Alice Arneson, Paige Phillips, Ravi Persaud, Bao Pham, Aubree Pham, Adam Hussey, Nikki Ramsay, Joel D. Phillips, Zenef Mark Lindberg, Tyler Patrick, Marnie Peterson, Lyndsey Luther, Mi’chelle Walker, Josh Walker, Jayden King, Eric Lakei Chris Kluwe.
Koordynatorem czytelników beta był Peter Orullian, który sam jest doskonałym pisarzem.
Do czytelników gamma zaliczała się duża część czytelników beta, jak również Chris McGrath, João Menezes Morais, Brian Magnant, David Fallon, Rob West, Shivam Bhatt, Todd Singer, Jessie Bell, Jeff Tucker, Jesse Salomon, Shannon Nelson, James Anderson, Frankie Jerome, Zoe Larsen, Linnea Lindstrom, Aaron Ford, Poonam Desai, Ram Shoham, Jennifer Neal, Glen Vogelaar, Taylor Cole, Heather Clinger, Donita Orders, Rachel Little, Suzanne Musin, William „aberdasher”, Christopher Cottingham, Kurt Manwaring, Jacob Hunsaker, Aaron Biggs, Amit Shteinheart, Kendra Wilson, Sam Baskin i Alex Rasmussen.
Wiem, że wielu z Was, którzy to czytacie, chciałoby dołączyć do ekipy czytelników beta albo gamma – ale to nie jest aż tak wspaniała robota, jak się Wam wydaje. Ci goście muszą czytać książkę, często pod dużą presją czasu, i doświadczają jej w nieukończonej postaci. W pewnym sensie rezygnują z szansy przeżycia lektury wersji ostatecznej i zadowalają się gorszym doświadczeniem, by uczynić powieść lepszą dla wszystkich pozostałych. Doceniam ich nieustające wysiłki i informacje zwrotne. Dzięki ich wysiłkom Rytm Wojny jest o wiele lepszy.
To była długa lista, wiem. Z każdym tomem staje się coraz dłuższa! Ale ja naprawdę szczerze doceniam ich wszystkich. Jak często powtarzam, na okładkę trafia moje nazwisko, ale te powieści są tak naprawdę dziełem grupy i wykorzystują talenty i wiedzę wielu pełnych poświęcenia ludzi.
Dzięki nim możecie teraz przeczytać Rytm Wojny, księgę czwartą „Archiwum Burzowego Światła”. Przyjemnej podróży.
Siedem lat wcześniej
Oczywiście, że Parshendi chcieli grać na bębnach.
I oczywiście Gavilar im na to pozwolił.
I oczywiście nie wpadł na pomysł, żeby ostrzec Navani.
– Widziałaś rozmiar tych instrumentów? – Maratham przeczesała palcami czarne włosy. – Gdzie my je umieścimy? Już i tak brakuje nam miejsca po tym, jak twój mąż zaprosił tych wszystkich cudzoziemskich dostojników. Nie możemy…
– W sali balowej na górze urządzimy ucztę dla najważniejszych gości. – Navani starała się zachować spokój. – I umieścimy tam bębny, razem z królewskim stołem.
Wszyscy inni w kuchniach już prawie wpadli w panikę, podkuchenne biegały we wszystkie strony, brzęczały garnki, a niecierpliwospreny wyrastały z ziemi jak wstęgi. Gavilar zaprosił nie tylko arcyksiążąt, ale również ich krewnych. I każdego lorda obecnego w mieście. I chciał, żeby Uczta Żebraków była dwa razy większa niż zwykle. A teraz… bębny?
– Już wysłaliśmy wszystkich do pracy w dolnej sali uczt! – wykrzyknęła Maratham. – Nie mam dość ludzi, żeby…
– Dziś wieczorem po pałacu kręci się dwa razy więcej żołnierzy niż zwykle – zauważyła Navani. – To oni pomogą ci wszystko przygotować.
Rozstawienie dodatkowych strażników, pokaz siły? Na Gavilara zawsze można było liczyć, jeśli chodziło o coś takiego.
Całą resztą zajmowała się Navani.
– To się może udać. Lepiej, jeśli damy tym łobuzom jakieś zajęcie, przestaną się kręcić pod nogami. Innymi słowy, mamy dwie uczty? Dobrze. Wdech, wydech. – Niska pałacowa organizatorka odeszła pośpiesznie, w ostatniej chwili schodząc z drogi podkuchennemu niosącemu dużą misę skorupiaków.
Navani odsunęła się, robiąc miejsce dla kucharza. Mężczyzna skinął jej głową w podziękowaniu – służba już dawno przestała się denerwować, kiedy Navani wkraczała do kuchni. Dała im wyraźnie do zrozumienia, że wystarczy, jeśli będą solidnie wykonywać swoją robotę.
Mimo wyczuwalnego napięcia panowali nad sytuacją – choć przez chwilę mieli strach w oczach, kiedy odkryli robactwo w trzech beczkach z ziarnem. Całe szczęście lord Amaram miał zapasy dla swoich żołnierzy, a Navani udało się wydobyć je od niego. Jak na razie, dzięki pomocy kucharzy wypożyczonych z klasztoru wyglądało na to, że z powodzeniem nakarmią wszystkich, których zaprosił Gavilar.
Będę musiała przygotować instrukcje, kogo umieścić w której sali uczt, pomyślała, wyślizgując się z kuchni do pałacowych ogrodów. I zostawić trochę miejsca w obu. Nie wiadomo, kto jeszcze może się pojawić z zaproszeniem.
Kroczyła przez ogrody w stronę bocznego wejścia do pałacu. Wiedziała, że jeśli wybierze tę drogę, będzie mniej przeszkadzać – i nie będzie musiała schodzić z drogi służbie. Idąc, rozglądała się, sprawdzając, czy wszystkie latarnie są na swoim miejscu. Choć słońce jeszcze nie zaszło, chciała, by tej nocy pałac w Kholiarze świecił jasno.
Chwileczkę. Czy tam, obok fontann, nie stała jej synowa Aesudan, żona Elhokara? Miała witać gości w środku. Smukła kobieta upięła długie włosy w kok oświetlany klejnotami – po jednym w każdym odcieniu. Połączenie kolorów wyglądało dość jarmarcznie – Navani preferowała kilka prostych kamieni w jednej barwie – ale sprawiały, że Aesudan rzeczywiście się wyróżniała, kiedy rozmawiała z dwójką starszych żarliwców.
Na burze jasne i zuchwałe… to był Rushur Kris, artysta i mistrz artifabrianin. Kiedy przybył? Kto go zaprosił? Trzymał niewielkie pudełko z namalowanym kwiatem. Czy to mógł być… jeden z jego nowych fabriali?
Navani poczuła, że coś przyciąga ją do tej grupki, i zupełnie zapomniała o wszystkim. Jak udało mu się stworzyć fabrial grzewczy, który zmieniał temperaturę? Widziała rysunki, ale porozmawiać z samym mistrzem…
Aesudan zobaczyła ją i uśmiechnęła się promiennie. Radość wydawała się szczera, co było niezwykłe, przynajmniej w odniesieniu do Navani. Próbowała nie traktować ogólnej niechęci Aesudan osobiście – każda kobieta miała prawo czuć się zagrożona przez teściową. Szczególnie kiedy dziewczynie tak wyraźnie brakowało talentu.
Navani w odpowiedzi uśmiechnęła się do niej i próbowała dołączyć do rozmowy, by lepiej przyjrzeć się pudełku. Aesudan jednak wzięła ją za rękę.
– Matko! Kompletnie zapomniałam, że byłyśmy umówione. Czasem bywam tak rozkojarzona. Ogromnie przepraszam, żarliwcu Krisie, ale muszę was opuścić.
Aesudan pociągnęła Navani – gwałtownie – z powrotem przez ogród w stronę kuchni.
– Dzięki niech będą Kelekowi, że się pojawiłaś, matko. Ten człowiek jest straszliwym nudziarzem.
– Nudziarzem? – Navani obejrzała się przez ramię. – Opowiadał o…
– Klejnotach. I innych klejnotach. I sprenach, i pudełkach ze sprenami, i… na burze! Można by się spodziewać, że zrozumie. Muszę się spotkać z ważnymi ludźmi. Żony arcyksiążąt, najlepsi generałowie w kraju, wszyscy przybyli pogapić się na dzikich parshmenów. A ja utknęłam w ogrodzie, rozmawiając z żarliwcami? Musisz wiedzieć, że twój syn mnie tu porzucił. Kiedy go znajdę…
Navani wyplątała się z uścisku Aesudan.
– Ktoś powinien zająć się tymi żarliwcami. Dlaczego tu są?
– Mnie nie pytaj. Gavilar czegoś od nich chciał, ale kazał Elhokarowi ich zabawiać. Co za brak manier. Naprawdę!
Gavilar zaprosił jednego z czołowych artifabrian do Kholinaru i nawet nie chciało mu się powiedzieć Navani? Poczuła rodzące się w jej wnętrzu uczucie, wściekłość, którą bardzo starannie ukryła. Ten mężczyzna. Ten burzowy mężczyzna. Jak… jak mógł…
Wokół jej stóp zaczęły się wznosić złościospreny, jak kałuża wrzącej krwi. „Spokojnie, Navani”, mówiła racjonalna część umysłu. „Może zamierza zrobić ci prezent i przedstawić cię żarliwcowi”. Z trudem zapanowała nad złością.
– Jasności! – zawołał ktoś z kuchni. – Jasności Navani! Proszę! Mamy problem.
– Aesudan. –Navani wciąż spoglądała na żarliwca, który szedł teraz powoli w stronę klasztoru. – Mogłabyś pomóc tym w kuchni? Chciałabym…
Ale Aesudan już śpieszyła w stronę innej grupki w ogrodzie, w skład której wchodziło kilku potężnych generałów. Navani odetchnęła głęboko i stłumiła kolejne uczucie frustracji. Jej synowa twierdziła, że przejmuje się przyzwoitością i dobrymi manierami, ale była gotowa wtrącić się do rozmowy mężczyzn, i to nie prowadząc ze sobą męża jako usprawiedliwienia.
– Jasności! – zawołał znów kucharz, machając do niej.
Navani po raz ostatni spojrzała na żarliwca, po czym zacisnęła zęby i pośpieszyła w stronę kuchni, pilnując, by nie zaczepić spódnicą o ozdobną łupkokorę.
– Co znowu?
– Wino – stwierdził kucharz. – Skończyły się nam „Clavendah” i „Rubinowa Ława”.
– Jakim sposobem? Mamy zapasy…
Spojrzała na kucharza i odpowiedź stała się oczywista. Dalinar znów odnalazł zapas wina. W coraz bardziej pomysłowy sposób opróżniał beczułki dla siebie i swoich przyjaciół. Żałowała, że nie zajmował się potrzebami królestwa z choćby o połowę mniejszym poświęceniem.
– Mam osobisty zapas. – Navani wyciągnęła notatnik z kieszeni, złapała go bezpieczną dłonią przez rękaw i napisała wiadomość. – Trzymam go w klasztorze pod opieką siostry Talanah. Pokaż jej to, a ona ci go udostępni.
– Dziękuję, jasności. – Kucharz wziął od niej kartkę.
Zanim mężczyzna zniknął za drzwiami, Navani zauważyła zarządcę – siwobrodego mężczyznę, który nosił stanowczo zbyt wiele pierścieni na palcach – kręcącego się przy schodach prowadzących do pałacu. Bawił się pierścieniami na lewej dłoni. A niech to.
– Co się dzieje? – spytała, podchodząc.
– Lord Rine Hatham przybył i pyta, co z audiencją u króla. Jak pamiętacie, Jego Wysokość obiecał, że porozmawia dziś z Rine’em o…
– O konflikcie granicznym i błędnie wykreślonych mapach, tak. – Navani westchnęła. – A gdzie jest mój mąż?
– Nie wiadomo. Ostatnio widziano go z lordem Amaramem i jedną z tych… niezwykłych postaci.
Tak pałacowa służba określała nowych przyjaciół Gavilara, tych, którzy zwykle przybywali bez ostrzeżenia i zapowiedzi, i rzadko się przedstawiali.
Navani zazgrzytała zębami, zastanawiając się nad miejscami w pałacu, do których mógł się udać Gavilar. Rozzłościłby się, gdyby mu przerwała. I dobrze. Powinien zajmować się gośćmi, a nie zakładać, że ona zajmie się wszystkimi i wszystkim.
Niestety, w tej chwili… cóż, musiała się zajmować wszystkimi i wszystkim.
Pozwoliła, by niespokojny zarządca zaprowadził ją do głównego holu, gdzie gości zabawiano muzyką, trunkami i poezją, podczas gdy trwały przygotowania do uczty. Innych panowie-słudzy prowadzili do miejsca, w którym mogli zobaczyć Parshendich, prawdziwą nowość tego wieczoru. Nie każdego dnia król Alethkaru podpisywał traktat z grupą tajemniczych parshmenów, którzy umieli mówić.
Przeprosiła lorda Rine’a za nieobecność Gavilara i zaproponowała, że sama przejrzy mapy. Później zatrzymała ją kolejka niecierpliwych mężczyzn i kobiet, którzy przybyli do pałacu z nadzieją na audiencję u króla.
Navani zapewniła jasnookich, że zostaną wysłuchani. Obiecała, że zbada nieprawidłowości. Ukoiła zranione uczucia tych, którzy sądzili, że osobiste zaproszenie od króla oznaczało, iż rzeczywiście go zobaczą – co ostatnio było rzadkim przywilejem, o ile nie było się jedną z „tajemniczych postaci”.
Goście oczywiście przez cały czas przybywali. Tacy, którzy nie znajdowali się na poprawionej liście, dostarczonej przez Gavilara wcześniej tego dnia.
Na złote klucze Vev! Navani z trudem zmusiła się do zrobienia przyjaznej miny. Uśmiechała się, śmiała, machała ręką. Wykorzystując przypomnienia i listy, które miała w notatniku, pytała o rodziny, nowe dzieci i ulubione ostrogary. Dowiadywała się o sytuację w handlu i robiła notatki na temat jasnookich, którzy wyglądali, jakby unikali innych. Krótko mówiąc, zachowywała się jak królowa.
Zadanie wyczerpywało emocjonalnie, ale taka była jej rola. Może pewnego dnia będzie mogła spędzać całe dnie na zabawie fabrialami i udawaniu, że jest uczoną. Tego wieczoru zamierzała wykonywać swoją pracę – choć w głębi duszy czuła, że oszukuje. Choć pochodziła z uznanego starożytnego rodu, niepokój podpowiadał jej, że tak naprawdę jest dziewczyną z zapadłej wioski, która włożyła cudze szaty.
Ten brak pewności siebie stawał się ostatnio coraz silniejszy. Spokojnie. Spokojnie. Nie miała czasu na tego rodzaju myślenie. Okrążyła salę i z przyjemnością zauważyła, że Aesudan odnalazła Elhokara i choć raz rozmawiała z nim, a nie z innymi mężczyznami. Elhokar robił wrażenie bardzo szczęśliwego, pod nieobecność ojca nadzorując wprowadzenie do uczty. Adolin i Renarin stali w swoich sztywnych mundurach – ten pierwszy zabawiał niewielką grupkę młodych kobiet, a drugi w porównaniu z bratem robił wrażenie tyczkowatego i niezgrabnego.
I… był też Dalinar. Stał wyprostowany. Jakimś sposobem wyższy niż wszyscy inni mężczyźni na sali. Nie był jeszcze pijany, a ludzie krążyli wokół niego, jak mogliby krążyć wokół ogniska w zimną noc – potrzebowali znaleźć się blisko, ale bali się prawdziwego gorąca jego obecności. Te jego udręczone oczy, w których płonęła pasja.
Burze rozświetlone. Przeprosiła gości i wspięła się po schodach do miejsca, gdzie nie było jej już tak gorąco. Wyjście nie było dobrym pomysłem, na sali brakowało króla, a gdyby królowa również zniknęła, ludzie zaczęliby zadawać pytania. Jednakże wszyscy z pewnością wytrzymają choć przez chwilę bez niej. Poza tym, skoro znalazła się na piętrze, mogła sprawdzić jedną z kryjówek Gavilara.
Ruszyła korytarzami kojarzącymi się z lochem, po drodze minęła Parshendich dźwigających bębny i rozmawiających w języku, którego nie rozumiała. Dlaczego w pałacu nie mogło być trochę więcej naturalnego światła, kilka dodatkowych okien? Rozmawiała o tym z Gavilarem, ale jemu podobało się tak, jak było. Dzięki temu miał więcej kryjówek.
Tutaj, pomyślała, zatrzymując się na przecięciu. Głosy.
– …Możliwość sprowadzenia ich z Braize i odesłania tam nic nie znaczy – powiedział ktoś. – To zbyt blisko, by taka odległość się liczyła.
– Jeszcze przed kilku laty było to niemożliwe – zabrzmiał głęboki, potężny głos. Gavilar. – To jest dowód. Związek nie został zerwany, a pudełko umożliwia podróż. Jeszcze nie tak daleko, jak byś chciał, ale musimy rozpocząć podróż w jakimś miejscu.
Navani wyjrzała za róg. Widziała drzwi na końcu krótkiego korytarza, lekko uchylone, zza których dobiegały głosy. Tak, Gavilar odbywał swoje spotkanie dokładnie tam, gdzie się spodziewała – w jej gabinecie. Była to przytulna komnata z oknem, ukryta w zakamarku pierwszego piętra. Ona sama rzadko miała czas odwiedzać gabinet, ale inni ludzie raczej nie szukaliby w nim Gavilara.
Przesunęła się ostrożnie, by spojrzeć przez uchylone drzwi. Galinar miał dość potężną osobowość, by wypełnić komnatę. Nosił brodę, która na jego twarzy nie wyglądała niemodnie, lecz… klasycznie. Jak obraz, który ożył, przedstawienie starożytnego Aletharu. Niektórzy sądzili, że zapoczątkuje modę, ale niewielu wyglądało równie dobrze.
Poza tym Gavilara otaczała aura… zniekształcenia. Nic nadnaturalnego ani bzdurnego. Po prostu… człowiek akceptował, że Gavilar mógł zrobić, co tylko zechciał, rzucając wyzwanie wszelkiej tradycji i logice. Jemu się udawało. Zawsze.
Król rozmawiał z dwoma mężczyznami, których Navani niejasno sobie przypominała. Wysoki Makabak ze znamieniem na policzku i niższy vorin o okrągłej twarzy i małym nosie. Podobno byli ambasadorami z Zachodu, ale nie podano, z jakiego królestwa.
Makabak opierał się o regał, ręce zaplótł na piersiach, a jego twarz pozostawała całkowicie bez wyrazu. Vorin załamywał ręce, co Navani kojarzyło się z zarządcą pałacu, choć ten mężczyzna robił wrażenie o wiele młodszego. Dwadzieścia kilka lat? Może trzydzieści? Nie, mógł być starszy.
Na stole między Gavilarem a mężczyznami leżały kule i klejnoty. Navani zaparło dech w piersiach, kiedy je zobaczyła. Posortowano je według koloru i jasności, ale kilka wyglądało dziwnie. Emanowały odwrotnością światła, jakby były niewielkimi studniami fioletowej ciemności, wciągającymi wszelkie otaczające je barwy.
Nigdy wcześniej nie widziała czegoś takiego, ale kule z uwięzionymi sprenami mogły wyglądać bardzo dziwnie i jeszcze dziwniej działać. Te… musiały być przeznaczone do fabriali. Co Gavilar robił z kulami, dziwnym blaskiem i szanowanymi artifabrianami? I dlaczego nie chciał z nią rozmawiać o…
Gavilar nagle się wyprostował i spojrzał w stronę drzwi, choć Navani nie wydała żadnego dźwięku. Ich spojrzenia się zetknęły. Navani pchnęła drzwi, jakby właśnie wchodziła do środka. Nie szpiegowała, w końcu była królową tego pałacu. Mogła wchodzić, gdzie tylko chciała, szczególnie do własnego gabinetu.
– Mężu, czekają na ciebie goście. Najwyraźniej przestałeś zauważać upływ czasu.
– Panowie – powiedział Gavilar do ambasadorów – będę musiał was przeprosić.
Nerwowy vorin przeczesał dłonią rzadkie włosy.
– Chcę wiedzieć więcej o tym projekcie, Gavilarze. Muszę cię również poinformować, że jest tu jeszcze jedna z nas. Wcześniej dostrzegłem jej dzieło.
– Wkrótce spotkam się z Meridasem i pozostałymi – odparł Gavilar. – Powinni mieć więcej informacji. Później o tym porozmawiamy.
– Nie. – Głos Makabaka brzmiał ostro. – Wątpię w to.
– Jest tu coś więcej, Nale! – stwierdził vorin, choć podążył za swoim wychodzącym przyjacielem. – To ważne! Chcę się wydostać. To jedyny sposób…
– O co w tym chodzi? – spytała Navani, kiedy Gavilar zamknął drzwi. – To nie byli ambasadorowie. Kim oni naprawdę są?
Gavilar nie odpowiedział. Zaczął nieśpiesznie zbierać kule ze stołu i wkładać je do sakiewki.
Navani rzuciła się do przodu i złapała jedną.
– Co to jest? Skąd wziąłeś kule, które świecą w taki sposób? Czy to ma coś wspólnego z artifabrianami, których tu zaprosiłeś? – Spojrzała na niego, oczekując odpowiedzi, wyjaśnienia.
On jednak tylko wyciągnął rękę po kulę.
– To cię nie dotyczy, Navani. Wracaj na ucztę.
Zacisnęła dłoń na szkle.
– Żebym mogła wciąż cię zastępować? Obiecałeś lordowi Rine, że rozwiążesz jego konflikt, i to właśnie dzisiaj? Wiesz, jak wielu ludzi na ciebie czeka? I czy mówiłeś, że masz inne spotkanie, na które się teraz udasz, przed rozpoczęciem uczty? Zamierzasz tak po prostu ignorować naszych gości?
– Wiesz – powiedział cicho – jak bardzo nużą mnie twoje ciągłe pytania, kobieto?
– Może w takim razie spróbuj odpowiedzieć na parę. To by było dla ciebie nowe doświadczenie, potraktować żonę jako istotę ludzką, a nie maszynę zbudowaną, by pilnowała dla ciebie dni tygodnia.
Gavilar machnął ręką w stronę kuli.
Instynktownie ścisnęła ją mocniej.
– Dlaczego? Dlaczego przez cały czas mnie odpychasz? Proszę, powiedz mi.
– To tajemnice, z którymi byś sobie nie poradziła, Navani. Gdybyś znała zakres tego, co rozpocząłem…
Zmarszczyła czoło. Zakres czego? Już podbił Alethkar. Zjednoczył arcyksiążąt. Czy to dlatego zwrócił teraz wzrok w stronę Niczyich Wzgórz? Z pewnością osiedlenie się w dziczy, zamieszkanej jedynie przez dziwaczne plemię parshmenów, było niczym w porównaniu z tym, co już osiągnął.
Ujął jej rękę, siłą odgiął palce i wyjął kulę. Nie walczyła z nim, bo nie przyjąłby tego dobrze. Nigdy nie wykorzystał swojej siły przeciwko niej, nie w ten sposób, ale były słowa. Uwagi. Groźby. Wziął dziwną urzekającą kulę i schował ją do sakiewki wraz z pozostałymi. Z głośnym trzaskiem ściągnął rzemień i wcisnął ją do kieszeni.
– Karzesz mnie, prawda? – spytała ostro. – Znasz moją miłość do fabriali. Szydzisz ze mnie, bo wiesz, że mnie to zaboli.
– Może nauczysz się myśleć, zanim się odezwiesz, Navani. Może poznasz niebezpieczną cenę pogłosek.
Znowu to? – pomyślała.
– Do niczego nie doszło, Gavilarze.
– A myślisz, że mnie to obchodzi? Myślisz, ze dwór to obchodzi? Dla nich kłamstwa są równie dobre jak fakty.
To była prawda, uświadomiła sobie. Gavilara nie obchodziło, czy była niewierna – a nie była. Ale jej słowa wywołały plotki, trudne do uciszenia.
Gavilara obchodziło jedynie jego dziedzictwo. Chciał być znany jako wielki król, wielki przywódca. To zawsze nim kierowało, ale ostatnio przeobrażało się w coś innego. Ciągle pytał, czy zostanie zapamiętany jako największy król Alethkaru. Czy mógł równać się ze swoimi przodkami, mężczyznami takimi jak Słoneczny?
Jeśli dwór króla sądził, że nie panuje nad własną żoną, czy to mogło skalać jego dziedzictwo? Czym było królestwo, jeśli Gavilar wiedział, że jego żona w tajemnicy kochała jego brata? W ten sposób Navani stanowiła odprysk w marmurze jego najważniejszego na świecie dziedzictwa.
– Porozmawiaj ze swoją córką – Gavilar odwrócił się w stronę drzwi. – Sądzę, że udało mi się ułagodzić Amarama. Może zechce ją przyjąć, a jej czas się kończy. Niewielu zalotników się nią interesuje, pewnie będę musiał oddać pół królestwa, żeby pozbyć się dziewczyny, jeśli znów odmówi Amaramowi.
Navani prychnęła.
– Ty z nią porozmawiaj. Jeśli to, czego pragniesz, jest takie ważne, może choć raz mógłbyś zrobić to osobiście. Poza tym Amaram mi nie odpowiada. Jasnah może sobie znaleźć kogoś lepszego.
Gavilar znieruchomiał, po czym znów odwrócił się do niej i odezwał się cichym głosem.
– Jasnah poślubi Amarama, jak jej poleciłem. Zapomni o tej swojej fanaberii, zdobyciu sławy poprzez odrzucenie kościoła. Jej arogancja plami reputację całej rodziny.
Navani zrobiła krok do przodu i pozwoliła, by jej głos zabrzmiał równie chłodno jak głos męża.
– Wiesz, że dziewczyna wciąż cię kocha, Gavilarze. Wszyscy cię kochają. Elhokar, Dalinar, chłopcy… oni cię wielbią. Jesteś pewien, że chcesz im ukazać, kim naprawdę jesteś? Oni są twoim dziedzictwem. Odnoś się do nich z troską. To oni określą, jak zostaniesz zapamiętany.
– Wielkość mnie określi, Navani. I żadne mierne wysiłki kogoś takiego jak Dalinar albo mój syn tego nie przekreślą… a osobiście wątpię, by Elkohar mógł wznieść się choćby do mierności.
– A co ze mną? Mogłabym opisać twoją historię. Twoje życie. Cokolwiek wydaje ci się, że zrobiłeś, czegokolwiek dokonałeś… jest ulotne, Gavilarze. Słowa na kartach określają ludzi dla przyszłych pokoleń. Gardzisz mną, ale to ja trzymam w rękach to, co jest dla ciebie najcenniejsze. Jeśli popchniesz mnie zbyt daleko, zacznę ściskać.
Nie odpowiedział krzykiem ani wściekłością, ale zimna pustka w jego oczach mogłaby pochłonąć królestwa i zostawić jedynie czerń. Uniósł dłoń do jej policzka i objął go łagodnie, szydząc z niegdyś namiętnego gestu.
Było to bardziej bolesne od spoliczkowania.
– Wiesz, dlaczego cię nie włączyłem, Navani? – spytał cicho. – Myślisz, że uda ci się przyjąć prawdę?
– Spróbuj choć raz, to może być miła odmiana.
– Nie jesteś godna, Navani. Twierdzisz, że jesteś uczoną, ale gdzie są twoje odkrycia? Badasz światło, ale jesteś jego przeciwieństwem. Istotą, która niszczy światło. Spędzasz czas, tarzając się w błocie w kuchni, i obsesyjnie przejmujesz się tym, czy jakiś mało znaczący jasnooki przestrzega odpowiednich linii na mapie. Tak nie działa wielki człowiek. Nie jesteś uczoną. Jedynie lubisz przebywać blisko nich. Nie jesteś artifabrianką. Jedynie kobietą, która lubi błyskotki. Nie masz własnej sławy, osiągnięć ani umiejętności. Wszystko, co się w tobie liczy, pochodzi od kogoś innego. Nie masz władzy… jedynie lubisz poślubiać mężczyzn, którzy ją mają.
– Jak śmiesz…
– Zaprzecz temu, Navani – warknął. – Zaprzecz, że kochałaś jednego brata, ale poślubiłaś drugiego. Udawałaś, że uwielbiasz mężczyznę, którym gardziłaś… a wszystko dlatego, że wiedziałaś, że zostanie królem.
Cofnęła się, wyrwała z jego uścisku i przekręciła głowę na bok. Zamknęła oczy i poczuła łzy na policzkach. To było bardziej skomplikowane, niż sugerował, bo kochała ich obu – a intensywność Dalinara ją przerażała, więc Gavilar wydawał się bezpieczniejszym wyborem.
Jednakże w oskarżeniu Gavilara kryła się prawda. Mogła sama się okłamywać i powiedzieć, że poważnie rozważała Dalinara, ale wszyscy wiedzieli, że w końcu wybierze Gavilara. I tak zrobiła. Był bardziej wpływowy z nich dwóch.
– Poszłaś tam, gdzie spodziewałaś się największych pieniędzy i władzy. Jak zwykła dziwka. Napisz, co tylko zechcesz na mój temat. Powiedz to, wykrzyknij, ogłoś. Przeżyję twoje oskarżenia, a moje dziedzictwo przetrwa. Odkryłem wejście do świata bogów i legend, a kiedy do nich dołączę, moje królestwo nigdy się nie skończy. Ja nigdy się nie skończę.
Wyszedł i z cichym trzaskiem zamknął za sobą drzwi. Nawet w czasie kłótni panował nad sytuacją.
Drżąc, Navani z trudem dotarła do krzesła przy biurku, na którym gotowały się złościospreny. I kłębiły wstydospreny, otaczające ją jak białe i czerwone płatki.
Aż się trzęsła z wściekłości. Wściekłości na niego. Na samą siebie, że nie walczyła. I na świat, bo wiedziała, że jego słowa przynajmniej w części były prawdą.
Nie. Nie pozwól, żeby jego kłamstwa stały się prawdą. Walcz z tym. Zacisnęła zęby, otworzyła oczy i zaczęła przeglądać biurko w poszukiwaniu farb olejnych i papieru.
Zaczęła malować, bardzo starannie kreśląc każdą linię. Duma – jakby na dowód dla niego – kazała jej być drobiazgową i doskonałą. Ta czynność zwykle ją uspokajała. Sposób, w jaki uporządkowane, eleganckie linie stawały się słowami, a farba i papier nabierały znaczenia.
W końcu miała w ręku jeden z najlepszych glifów strzegących, jakie stworzyła. Głosił po prostu Śmierć. Dar. Śmierć. Nakreśliła każdy glif w kształcie heraldycznej wieży lub miecza Gavilara.
Modlitwa zapaliła się od płomienia lampy, płonęła jasno – a kiedy tak się stało, jej katharsis zmieniło się we wstyd. Co ona wyprawiała? Modliła się o śmierć męża? Wstydospreny powróciły całą chmurą.
Jak do tego doszło? Ich kłótnie stawały się coraz gorsze. Wiedziała, że nie był tym mężczyzną, tym, z którym ostatnio się stykała. Nie zachowywał się w taki sposób, kiedy rozmawiał z Dalinarem, Sadeasem, a nawet – zazwyczaj – Jasnah.
Gavilar był kimś lepszym. Podejrzewała, że on też to wiedział. Jutro dostanie kwiaty. Bez przeprosin, ale z prezentem, zazwyczaj bransoletką.
Tak, wiedział, że powinien być kimś więcej. Ale… jakimś sposobem budziła w nim potwora. A on jakimś sposobem budził w niej słabość. Uderzyła bezpieczną dłonią w blat, a drugą rozmasowała czoło.
Na burze. Wydawało się, że jeszcze tak niedawno siedzieli razem i dyskutowali o królestwie, które stworzą. Teraz właściwie w każdej rozmowie sięgali po najostrzejsze noże i wbijali je w najbardziej bolesne miejsca z dokładnością, jaką można osiągnąć jedynie po latach bliskości.
Z trudem zapanowała nad sobą, znów nałożyła makijaż i poprawiła fryzurę. Mogła być wszystkim, o co ją oskarżył, ale on był jedynie zbirem z zapadłej wioski, który miał stanowczo zbyt dużo szczęścia i talent do zwodzenia dobrych ludzi, by za nim podążali.
Jeśli mężczyzna taki jak on mógł udawać, że jest królem, to ona mogła udawać, że jest królową. Tak czy inaczej, mieli królestwo.
I przynajmniej jedno z nich powinno spróbować nim rządzić.
***
Navani dowiedziała się o ataku skrytobójcy dopiero, kiedy było już po wszystkim.
Podczas uczty zachowywali się jak wzór królewskiej pary, byli wobec siebie serdeczni i każde przewodziło swojej uczcie. A później Gavilar wyszedł, kiedy tylko udało mu się znaleźć usprawiedliwienie. Przynajmniej zaczekał do końca posiłku.
Navani zeszła na dół, żeby pożegnać gości. Dała im do zrozumienia, że Gavilar nikogo celowo nie zlekceważył. Był po prostu wyczerpany po długiej podróży. Tak, z całą pewnością wkrótce zorganizuje audiencję. Z przyjemnością przyjadą po zakończeniu następnej burzy…
I tak dalej, i tak dalej, aż miała wrażenie, że przy kolejnym uśmiechu jej twarz pęknie. Poczuła ulgę, kiedy zobaczyła biegnącą w jej stronę młodą posłańczynię. Odsunęła się od wychodzących gości. Spodziewała się usłyszeć, że stłuczono cenną wazę albo Dalinar zasnął z twarzą na stole.
Posłańczyni jednak zaprowadziła Navani do zarządcy. Na jego twarzy malował się wielki smutek, oczy miał zaczerwienione, a dłonie mu drżały. Stary mężczyzna wyciągnął do niej rękę i złapał ją za ramię, jakby chciał się na niej oprzeć. Po jego twarzy płynęły łzy, moczyły rzadką brodę.
Widząc jego emocje, Navani uświadomiła sobie, że rzadko myślała o mężczyźnie, używając jego imienia, rzadko myślała o nim jako o człowieku. Często traktowała go jak element wyposażenia pałacu, właściwie jak rzeźby przed wejściem. Jak Gavilar traktował ją.
– Gerehu. – Z zawstydzeniem wzięła go za rękę. – Co się stało? Dobrze się czujesz? Zmuszaliśmy cię do zbyt ciężkiej pracy bez…
– Król – wykrztusił starszy mężczyzna. – Jasności, oni odebrali nam króla! Ci parshmeni. Ci barbarzyńcy. Te… potwory.
Navani od razu zaczęła podejrzewać, że Gavilar znalazł jakiś sposób na wymknięcie się z pałacu, a wszyscy uznali, że został porwany. Ten mężczyzna… pomyślała, wyobrażając sobie, jak przebywa gdzieś w mieście ze swoimi niezwykłymi gośćmi, i omawia tajemnice w mrocznej komnacie.
Gereh ścisnął ją mocniej.
– Jasności, oni go zabili. Król Gavilar nie żyje.
– Niemożliwe. Jest najpotężniejszym mężczyzną w całym kraju, może na całym świecie. Otaczają go Odpryskowi. Pomyliłeś się, Gerehu. On….
Jest twardy jak burze. Ale to oczywiście nie było prawdą – chciał jedynie, by ludzie tak sądzili. „Ja nigdy się nie skończę…”. Kiedy mówił takie rzeczy, trudno było mu nie wierzyć.
Musiała zobaczyć ciało, zanim prawda w końcu zaczęła do niej docierać, przepełniając ją chłodem jak zimowy deszcz. Gavilar leżał na stole w spiżarni, połamany i zakrwawiony, a strażnicy siłą odpędzali przerażonych służących, kiedy ci pytali o wyjaśnienia.
Navani stanęła nad nim. Nawet widząc krew na jego brodzie, strzaskany Pancerz Odprysku, brak oddechu i ziejące rany… nawet wtedy zastanawiała się, czy to nie sztuczka. To, co leżało przed nią, było niemożliwością. Gavilar Kholin nie mógł tak po prostu umrzeć, jak inni ludzie.
Kazała sobie pokazać odcięty balkon, na którym po upadku z góry spoczywał bez życia Gavilar. Jasnah wszystko widziała, powiedzieli. Zwykle niewzruszona dziewczyna siedziała w kącie i płakała, przyciskając zaciśniętą bezpieczną dłoń do ust.
Dopiero wtedy wokół Navani zaczęły się pojawiać wstrząsospreny, trójkąty migoczącego światła. Dopiero wtedy uwierzyła.
Gavilar Kholin nie żył.
Sadeas odciągnął Navani na bok i ze szczerym smutkiem wyjaśnił jej swoją rolę w tym, co się wydarzyło. Słuchała z dziwnym otępieniem. Była tak zajęta, że nawet nie zauważyła, iż większość Parshendich w tajemnicy opuściła pałac – zniknęli w mroku tuż przed tym, jak ich sługa zaatakował. Ich przywódcy zostali, by nikt nie zauważył ucieczki.
Navani jak w transie wróciła do spiżarni i ostygłego ciała Gavilara Kholina. Jego porzuconej skorupy. Miny służących i chirurgów świadczyły, że spodziewali się po niej smutku. Może zawodzenia. Z całą pewnością w pomieszczeniu pojawiały się całe chmary bólosprenów, a nawet kilka rzadkich udrękosprenów, przypominających zęby wyrastające ze ścian.
Czuła coś podobnego do tych emocji. Smutek? Nie do końca. Żal. Jeśli on naprawdę umarł… to było po wszystkim. Ich ostatnia prawdziwa rozmowa zmieniła się w kolejną kłótnię. I nic się nie dało zmienić. Wcześniej zawsze mogła sobie powtarzać, że się pogodzą. Że przebiją się przez ciernie i znajdą drogę powrotną do tego, czym byli wcześniej. Jeśli nie kochającą się parą, to choć sprzymierzeńcami.
Teraz już do tego nie dojdzie. Było po wszystkim. On zginął, ona została wdową i… na burze, modliła się o to. Ta świadomość ją przeszyła. Mogła jedynie mieć nadzieję, że Wszechmocny nie wysłuchał jej głupiej prośby napisanej w chwili wściekłości. Choć w głębi duszy zaczęła nienawidzić Gavilara, nie życzyła mu śmierci. Prawda?
Nie, nie tak powinno się to skończyć. I dlatego poczuła coś jeszcze. Litość.
Leżące na stole w kałuży krwi ciało Gavilara Kholina wydawało się ostateczną zniewagą dla jego wielkich planów. Myślał, że jest wieczny, czyż nie? Pragnął osiągnąć jakąś wielką wizję, zbyt ważną, by się z nią podzielić? Cóż, Ojciec Burz i Matka Świata ignorowali pragnienia ludzi, choćby największe.
Nie czuła jednak smutku. Jego śmierć była ważna, ale dla niej nic nie znaczyła. Może poza szansą, by jej dzieci nigdy nie musiały się dowiedzieć, kim się stał.
Będę lepszym człowiekiem, Gavilarze, pomyślała, zamykając jego oczy. W imię tego, kim byłeś kiedyś, pozwolę, by świat udawał. Dam ci twoje dziedzictwo.
Później się zawahała. Jego Pancerz Odprysku – cóż, Pancerz, który miał na sobie – pękł na wysokości pasa. Sięgnęła do kieszeni i namacała świńską skórę. Ostrożnie wydobyła sakiewkę z kulami, którą widziała wcześniej, ale odkryła, że jest pusta.
Na burze. Gdzie je schował?
Ktoś zakasłał i Navani nagle uświadomiła sobie, jakie wrażenie robiło takie grzebanie po kieszeniach. Wyjęła kule z włosów i włożyła je do sakiewki, którą wcisnęła w jego dłoń, po czym oparła czoło o jego zmiażdżoną pierś. To miało wyglądać, jakby zwracała mu jego dary, co symbolizowało, że kiedy umarł, jej światło stawało się jego światłem.
Później, z twarzą pokrytą jego krwią, wstała i udała, że zmusza się do odzyskania panowania nad sobą. W ciągu następnych godzin, gdy walczyła z chaosem w mieście postawionym na głowie, martwiła się, że zyska reputację bezdusznej. Tymczasem wydawało się, że ludzie uznali jej wewnętrzną siłę za uspokajającą.
Król umarł, ale królestwo trwało nadal. Gavilar utracił życie w dokładnie taki sam sposób, w jaki je prowadził – z wielkim dramatyzmem, a Navani musiała po nim posprzątać.
CZĘŚĆ PIERWSZA
CIĘŻARY
Kaladin • Shallan • Navani • Venli • Lirin
Najpierw należy skłonić sprena do zbliżenia się.Rodzaj klejnotu ma znaczenie – niektóre spreny są naturalnie bardziej zainteresowane określonymi klejnotami. Ponadto jest niezmiernie ważne, by uspokoić sprena czymś, co zna i kocha. Na przykład dla ogniosprenów niezbędny jest duży płomień.
Wykład na temat mechaniki fabriali, wygłoszony przez Navani Kholin przed koalicją monarchów, Urithiru, Jesevan roku 1175
Lirin był pod wrażeniem spokoju, jaki czuł, gdy sprawdzał, czy dziecko nie ma śladów szkorbutu na dziąsłach. Lata szkolenia jako chirurg dobrze mu tego dnia służyły. Ćwiczenia oddechowe – które miały mu pomagać w powstrzymywaniu drżenia rąk – w czasie szpiegowania działały równie dobrze, jak podczas zabiegów.
– Proszę – powiedział do matki dziecka, wyciągając z kieszeni nieduży żeton z rzeźbionej skorupy. – Pokaż go kobiecie w pawilonie jadalnym. Da sok dla twojego syna. Dopilnuj, żeby wypił wszystko, każdego ranka.
– Dziękować bardzo – powiedziała kobieta z silnym herdazkim akcentem. Przytuliła syna i spojrzała na Lirina udręczonym wzrokiem. – Jeśli… jeśli dziecko… znaleźć…
– Przypilnuję, żebyś została poinformowana, jeśli dowiemy się czegoś o reszcie twoich dzieci – obiecał Lirin. – Przykro mi z powodu twojej straty.
Kobieta pokiwała głową, otarła policzki i zaniosła dziecko do strażnicy pod miasteczkiem. Tam grupka uzbrojonych parshmenów zsunęła jej kaptur i porównała jej twarz z rysunkami przysłanymi przez Stopionych. Żona Lirina, Hesina, stała w pobliżu, by w razie konieczności przeczytać opis.
Za ich plecami poranna mgła zasłaniała Palenisko. Miasteczko wyglądało jak zbiorowisko ciemnych, niewyraźnych brył. Jak guz. Lirin z trudem widział płótna rozciągnięte między budynkami, zapewniające odrobinę schronienia licznym uciekinierom z Herdazu. Całe uliczki zostały zamknięte, a wśród mgły rozlegały się widmowe odgłosy – brzęk talerzy, ludzkie rozmowy.
Rzecz jasna, te prymitywne osiedla nie przetrwałyby burzy, ale dawało się je łatwo zdemontować i schować. Po prostu brakowało domów. Ludzie mogli tłoczyć się przez kilka godzin w burzowych schronach, ale nie mogli tak żyć.
Odwrócił się i spojrzał na tych, którzy tego dnia czekali na wpuszczenie. Koniec kolejki ginął we mgle, a towarzyszyły jej przypominające owady głodospreny i wyczerpaniospreny jak chmury pyłu. Na burze. Ilu ludzi mogło się jeszcze pomieścić w miasteczku? Wioski bliżej granicy muszą być już całkowicie przepełnione, jeśli tak wielu wędrowało tak daleko w głąb.
Minął ponad rok od nadejścia Wiecznej Burzy i upadku Alethkaru. Rok, w czasie którego Herdaz – mniejszy sąsiad Alethkaru na północnym zachodzie – jakimś cudem przez cały czas walczył. Przed dwoma miesiącami wróg w końcu postanowił ostatecznie zmiażdżyć królestwo. Wkrótce potem wzrosła liczba uchodźców. Jak zawsze, żołnierze walczyli, a zwykli ludzie – których pola zostały zadeptane – umierali z głodu i byli zmuszeni do opuszczenia domów.
Palenisko robiło, co mogło. Aric i inni mężczyźni – kiedyś strażnicy w rezydencji Roshone’a, obecnie nie mieli prawa nosić broni – organizowali kolejkę i pilnowali, by nikt nie wślizgnął się do miasta, jeśli nie został obejrzany przez Lirina. Przekonał jasność Abiajan, że koniecznie musi zbadać każdego. Ona martwiła się zarazą, on zaś chciał po prostu zobaczyć każdego, kto mógł potrzebować leczenia.
Jej żołnierze szli wzdłuż kolejki, wszyscy byli czujni. Parshmeni uzbrojeni w miecze. Uczyli się czytać i nalegali, by nazywano ich „pieśniarzami”. Rok po ich przebudzeniu Lirin nadal uważał to za coś dziwnego. Ale tak naprawdę, co go to obchodziło? W pewnym sensie niewiele się zmieniło. Te same stare konflikty pochłaniały parshmenów z równą łatwością, co alethyjskich oświeconych. Ludzie, którzy posmakowali władzy, pragnęli więcej, a później sięgali po nią z mieczem. Zwykli ludzie krwawili, a Lirinowi pozostawało ich pozszywać.
Wrócił do pracy. Musiał obejrzeć przynajmniej setkę uciekinierów. Gdzieś wśród nich ukrywał się mężczyzna, którego dziełem była duża część tego cierpienia. To dlatego Lirin był tego dnia tak zdenerwowany. Następny w szeregu nie był jednak on, a obszarpany Alethyjczyk, który w walce stracił rękę. Lirin obejrzał ranę, ale obrażenia miały już kilka miesięcy, a Lirin nie mógł wiele poradzić na rozległe zbliznowacenia.
Lirin poruszył palcem przed twarzą mężczyzny, obserwując, jak ten podąża za nim wzrokiem. Wstrząs, pomyślał.
– Czy odniosłeś ostatnio rany, o których mi nie powiedziałeś?
– Żadnych ran – szepnął mężczyzna. – Ale zbójcy… zabrali moją żonę, zacny chirurgu. Zabrali ją… zostawili mnie przywiązanego do drzewa. Odeszli ze śmiechem…
A niech to. Wstrząs psychiczny nie był czymś, co Lirin mógłby wyciąć skalpelem.
– Kiedy wejdziesz do miasta, poszukaj namiotu czternastego. Powiedz tamtym kobietom, że cię przysłałem.
Mężczyzna pokiwał tępo głową, spojrzenie miał puste. Czy w ogóle zwrócił uwagę na jego słowa? Lirin zapamiętał rysy mężczyzny – siwiejące włosy z dłuższym kosmykiem z tyłu, trzy duże pieprzyki na górnej części lewego policzka i oczywiście brak ręki – i postanowił wieczorem poszukać go w namiocie. Asystentki obserwowały w nim uciekinierów, którzy mogli mieć skłonności samobójcze. Przy tak wielu ludziach, którymi musieli się zajmować, Lirin nie mógł zrobić więcej.
– Ruszaj. – Lirin łagodnie popchnął mężczyznę w stronę miasteczka. – Namiot czternasty. Przykro mi z powodu twojej straty.
Mężczyzna odszedł.
– Mówisz to z taką łatwością, chirurgu – powiedział ktoś za jego plecami.
Lirin obrócił się na pięcie, po czym natychmiast ukłonił się głęboko. Abiajan, nowa pani miasta, była parshmenką o wyrazistej białej skórze z delikatnym czerwonym marmurkiem na policzkach.
– Jasności. O co chodzi?
– Powiedziałeś temu mężczyźnie, że przykro ci z powodu jego straty. Mówisz to tak łatwo każdemu z nich, a jednak wydaje się, że masz tyle współczucia, co głaz. Nic nie czujesz do tych ludzi?
– Czuję, jasności, ale muszę być ostrożny, by ich cierpienie mnie nie przytłoczyło. To jedna z pierwszych zasad obowiązujących chirurgów.
– Interesujące. – Parshmenka uniosła bezpieczną dłoń, osłoniętą rękawem havah. – Pamiętasz, jak nastawiałeś moją rękę, kiedy byłam dzieckiem?
– Tak.
Abiajan powróciła – z nowym imieniem i nowym zadaniem od Stopionych – po tym, jak uciekła z innymi po nadejściu Wiecznej Burzy. Przyprowadziła wielu parshmenów, z których wszyscy pochodzili z tej okolicy, ale z tych mieszkających wcześniej w Palenisku wróciła tylko ona. Nie chciała mówić o tym, czego doświadczyła przez te wszystkie miesiące.
– Cóż za interesująca pamięć. Tamto życie wydaje mi się teraz snem. Pamiętam ból. Dezorientację. Surową postać, która sprawiła mi jeszcze więcej bólu… choć teraz rozumiem, że starałeś się mnie uzdrowić. Tyle wysiłku dla małej niewolnicy.
– Nigdy nie obchodziło mnie, kogo uzdrawiam, jasności. Niewolnika czy króla.
– Jestem pewna, że fakt, iż Wistiow sporo za mnie zapłacił, nie miał z tym nic wspólnego. – Spojrzała na Lirina zmrużonymi oczami, a kiedy znów się odezwała, w jej głosie zabrzmiał rytm, jakby wypowiadała słowa pieśni. – Czy współczułeś mi, biednej, zdezorientowanej niewolnicy, której ukradziono umysł? Czy płakałeś nad nami, chirurgu, i życiem, które prowadziliśmy?
– Chirurgowi nie wolno płakać – powiedział cicho Lirin. – Chirurg nie może sobie pozwolić na płaszcz.
– Jak głaz – powtórzyła i pokręciła głową. – Widziałeś jakieś zarazospreny na tych uciekinierach? Jeśli te spreny dostaną się do miasta, wszyscy mogą zginąć.
– Chorób nie wywołują spreny. Zarazy roznoszą się przez zakażoną wodę, brak odpowiedniej higieny, a czasami oddech tych, którzy mają je w sobie.
– Przesądy.
– Mądrość Heroldów – sprzeciwił się Lirin. – Powinniśmy być ostrożni.
Fragmenty starych manuskryptów – tłumaczenia tłumaczeń tłumaczeń – wspominały o szybko rozprzestrzeniających się chorobach, które zabijały dziesiątki tysięcy. W żadnym ze współczesnych tekstów, które czytał, nie znalazł informacji o czymś takim, ale doszły go pogłoski o czymś dziwnym na zachodzie – nowa zaraza, tak ją nazywano. Nie znał wielu szczegółów.
Abiajan ruszyła dalej, nie mówiąc nic więcej. Dołączyła do niej jej świta – grupa wyniesionych parshmenów i parshmenek. Ich stroje były alethyjskie w kroju, ale w jaśniejszych, bardziej stłumionych odcieniach. Stopieni wyjaśnili, że dawni pieśniarze odrzucali jaskrawe barwy, gdyż woleli podkreślać wzory na skórze.
W zachowaniu Abiajan i innych parshmenów Lirin wyczuwał poszukiwanie tożsamości. Ich akcenty, stroje, manieryzmy – wszystkie były wyraźnie alethyjskie. Ale kiedy Stopieni opowiadali o ich przodkach, byli urzeczeni i próbowali naśladować tych od dawna nieżyjących parshmenów.
Lirin odwrócił się do kolejnej grupy uchodźców – tym razem wreszcie pełnej rodziny. Choć powinien się cieszyć, nie mógł się nie zastanawiać, jak trudno będzie wykarmić pięcioro dzieci i rodziców, z których wszyscy osłabli z niedożywienia.
Kiedy posłał ich dalej, wzdłuż szeregu ruszyła w jego stronę znajoma postać, rozganiając głodospreny. Laral nosiła teraz prostą sukienkę służącej, z rękawiczką zamiast rękawa, i dźwigała wiadro z wodą dla oczekujących uciekinierów. Nie kroczyła jednak jak służąca. Młoda kobieta emanowała pewną… determinacją, której nie mogła stłumić wymuszona służba. Wydawało się, że koniec świata niepokoi ją nie bardziej niż kiedyś słabe zbiory.
Zatrzymała się przy Lirinie i zaproponowała mu wodę – wziętą z jej bukłaka i nalaną do czystego kubka, a nie podaną prosto chochlą z wiadra.
– Jest trzeci w kolejce – szepnęła Laral, kiedy Lirin popijał wodę.
Mężczyzna chrząknął.
– Niższy, niż się spodziewałam. Ponoć jest wielkim generałem, przywódcą herdazkiego oporu. Wygląda bardziej jak wędrowny kupiec.
– Geniusz przybiera różne kształty, Laral. – Lirin wyciągnął rękę z kubkiem, by znów go napełniła, co było usprawiedliwieniem dla ich dalszej rozmowy.
– Mimo wszystko… – Umilkła, kiedy obok przeszedł Durnash, wysoki parshmen o marmurkowej, czarno-czerwonej skórze, z mieczem na plecach. Kiedy się oddalił, odezwała się ciszej. – Naprawdę mnie zaskakujesz, Lirinie. Ani razu nie zasugerowałeś, że moglibyśmy wydać tego ukrywającego się generała.
– Zostałby stracony.
– Ale uważasz go za zbrodniarza, prawda?
– Dźwiga straszliwą odpowiedzialność. Prowadził wojnę przeciwko przeważającym siłom wroga. Posyłał swoich ludzi na śmierć w beznadziejnych bitwach.
– Niektórzy nazwaliby to bohaterstwem.
– Bohaterstwo to mit, który opowiada się młodym idealistom, szczególnie wtedy, gdy się chce, żeby oddali za ciebie krew. Jeden z moich synów przez niego zginął, a drugiego utraciłem. Możesz zachować swoje bohaterstwo i oddać mi życie tych, którzy zginęli w bezsensownych konfliktach.
Przynajmniej wydawało się, że już prawie po wszystkim. Teraz, gdy opór w Herdazie w końcu został złamany, napływ uchodźców powinien się zmniejszyć.
Laral patrzyła na niego bladozielonymi oczyma. Była przenikliwa. Jakże żałował, że życie nie potoczyło się inaczej, że stary Wistiow nie wytrzymał jeszcze kilku lat. Lirin mógłby nazywać tę kobietę swoją córką i mógłby mieć teraz u swojego boku Tiena i Kaladina jako chirurgów.
– Nie wydam herdazkiego generała. Nie patrz na mnie z taką miną. Nienawidzę wojny, ale nie skażę twojego bohatera na śmierć.
– A twój syn wkrótce po niego przybędzie?
– Wysłaliśmy wiadomość do Kala. To powinno wystarczyć. Dopilnuj, żeby twój mąż był gotów z odwracaniem uwagi.
Pokiwała głową i ruszyła dalej, by zaproponować wodę parshmeńskim strażnikom w bramie miasteczka. Lirin szybko zajął się kolejnymi uciekinierami, aż dotarł do grupy ludzi w płaszczach. Uspokoił się szybkim ćwiczeniem oddechowym, którego przed tak wielu laty nauczył się od swojego mistrza na sali operacyjnej. Choć w jego wnętrzu szalała burza, dłonie Lirina nie drżały, kiedy gestem wezwał oczekujących.
– Będę musiał przeprowadzić badanie – powiedział cicho – żeby to nie wyglądało dziwnie, kiedy wyprowadzę was z kolejki.
– Zacznij ode mnie – stwierdził najniższy. Pozostała czwórka zmieniła pozycję, rozstawiając się wokół niego.
– Przestańcie wyglądać, jakbyście go strzegli, głupcy – syknął Lirin. – Usiądźcie na ziemi. Może w ten sposób nie będziecie już robić wrażenia bandy zbirów.
Wypełnili jego polecenie, a Lirin podciągnął swój zydel do przywódcy. Mężczyzna miał wąski, siwiejący wąsik nad górną wargą i był najpewniej po pięćdziesiątce. Ogorzała skóra, w odcieniu ciemniejszym niż u większości Herdazów, sprawiała, że mógłby prawie uchodzić za Azirczyka. Jego oczy były ciemnobrązowe.
– Ty jesteś nim? – szepnął Lirin, przykładając ucho do piersi mężczyzny, by posłuchać bicia jego serca.
– Tak.
Dieno enne Calah. Dieno „Norka” po staroherdazku. Hesina wyjaśniła, że „enne” było tytułem grzecznościowym sugerującym wielkość.
Można by się spodziewać – jak Laral – że Norka będzie brutalnym wojownikiem ulepionym z tej samej gliny, co mężczyźni w rodzaju Dalinara Kholina czy Meridasa Amarama. Lirin jednak wiedział, że zabójcy mają różne kształty. Norka był niski i brakowało mu zęba, ale jego szczupła sylwetka emanowała siłą, a w czasie badania Lirin dostrzegł też kilka blizn. Tak właściwie te wokół nadgarstków… to były blizny, jakie na skórze niewolników pozostawiały kajdany.
– Dziękuję – szepnął Dieno – za propozycję schronienia.
– To nie była moja decyzja – odparł Lirin.
– Mimo to pozwalasz tym, którzy stawiali opór, uciec i żyć dalej. Niech cię Heroldowie błogosławią, chirurgu.
Lirin wyjął bandaż i zaczął opatrywać ranę na ramieniu mężczyzny, którą nikt wcześniej się nie zajął.
– Niech Heroldowie pobłogosławią nas szybkim końcem tego konfliktu.
– Tak, a najeźdźcy niech uciekną z powrotem do Potępienia, które ich zrodziło.
Lirin nie przerywał pracy.
– Ty… się z tym nie zgadzasz, chirurgu?
– Wasz opór poniósł klęskę, generale. – Lirin mocno naciągnął bandaż. – Twoje królestwo upadło tak samo jak moje. Dalszy konflikt doprowadzi jedynie do śmierci kolejnych ludzi.
– Z pewnością nie zamierzasz być posłuszny tym potworom.
– Jestem posłuszny temu, kto trzyma mi miecz na gardle, generale. Tak samo jak zawsze.
Zakończył pracę, po czym przyjrzał się pobieżnie czwórce towarzyszy generała. Żadnych kobiet. Jak generał czytał wiadomości, które do niego wysyłano?
Lirin udał, że odkrył ranę na nodze jednego z mężczyzn, który – po kilku podpowiedziach – zaczął stosownie kuśtykać, po czym zawył z bólu. Ukłucie igłą sprawiło, że z ziemi wyrosły bólospreny w kształcie malutkich pomarańczowych rąk.
– To wymaga zabiegu – powiedział głośno Lirin. – Inaczej możesz stracić nogę. Nie, nie próbuj się sprzeciwiać. Od razu się tym zajmiemy.
Polecił Aricowi przynieść nosze. Pozostałym czterem żołnierzom – w tym generałowi – kazał dźwigać nosze, co pozwoliło mu wyciągnąć ich wszystkich z kolejki.
Teraz potrzebowali już tylko odwrócenia uwagi. Przybyło w postaci Toralina Roshone’a, męża Laral i byłego pana miasta. Wytoczył się ze spowitego mgłą miasteczka, kołysząc się i chwiejąc.
Lirin gestem wezwał Norkę i jego żołnierzy, i poprowadził ich nieśpiesznie w stronę posterunku.
– Nie jesteście uzbrojeni, prawda? – syknął.
– Porzuciliśmy wszystkie rzucające się w oczy bronie, ale to moja twarz nas zdradzi, nie broń.
– Przygotowaliśmy się na to. – W myślach Lirin dodał: „I módlcie się do Wszechmocnego, żeby się udało”.
Zbliżywszy się, Lirin lepiej widział Roshone’a. Policzki byłego pana miasta były obwisłe – ślad po tym, jak siedem lat wcześniej po śmierci syna znacznie stracił na wadze. Roshone dostał rozkaz zgolenia brody, być może dlatego, że bardzo ją lubił, i nie nosił już takamy dumnego wojownika. Zastąpiły ją ochraniacze na kolana i krótkie spodnie robotnika usuwającego krem.
Pod pachą niósł zydel i mamrotał coś bełkotliwie pod nosem, a jego drewniana noga zgrzytała o kamień. Lirin nie mógł ocenić, czy Roshone upił się na pokaz, czy udawał. Tak czy inaczej, zwracał na siebie uwagę. Parshmeni na posterunku trącali się nawzajem, a jeden z nich zanucił w wesołym rytmie – często to robili, gdy byli rozbawieni.
Roshone wybrał pobliski budynek i postawił zydel na ziemi, a później – ku wielkiej radości obserwujących parshmenów – próbował na niego wejść, ale nie trafił, potknął się i prawie się przewrócił, kołysząc się na drewnianej nodze.
Uwielbiali go oglądać. Każdy z tych nowo narodzonych pieśniarzy należał do takiego czy innego zamożnego jasnookiego. Patrzenie na dawnego pana miasta, a obecnie zataczającego się pijaka, który przez większość dnia wykonywał najpodlejsze prace fizyczne? Dla nich było to bardziej urzekające niż występ bajarza.
Lirin podszedł do posterunku.
– Ten tutaj potrzebuje zabiegu. – Wskazał na mężczyznę na noszach. – Jeśli nie zajmę się nim teraz, może stracić nogę. Moja żona dopilnuje, żeby pozostali uciekinierzy usiedli i czekali na mój powrót.
Z trzech parshmenów wyznaczonych na „inspektorów” tylko Dor w ogóle porównał twarz „rannego” z rysunkami. Norka był na szczycie listy najbardziej niebezpiecznych uchodźców, ale Dor nawet nie spojrzał na noszowych. Lirin zauważył to przed kilkoma dniami – kiedy wykorzystywał uciekinierów z kolejki do pracy, inspektorzy często skupiali się jedynie na człowieku na noszach.
Lirin miał nadzieję, że jeśli Roshone zapewni rozrywkę, parshmeni będą się jeszcze mniej przykładać do pracy. Mimo to poczuł, że się poci, kiedy Dor zawahał się, unosząc jeden z rysunków. Lirin w swoim liście – zwróconym przez zwiadowcę, który przybył, błagając o schronienie – ostrzegał Norkę, by zabrał ze sobą jedynie nisko postawionych strażników, którzy nie znajdowali się na listach. Czy to…
Dwaj pozostali parshmeni zaczęli się śmiać z Roshone’a, który próbował – mimo upojenia – dosięgnąć dachu budynku i usunąć nagromadzony tam krem. Dor odwrócił się i dołączył do nich, lekceważącym gestem każąc Lirinowi ruszać dalej.
Lirin wymienił spojrzenia z żoną, która czekała w pobliżu. Dobrze, że żaden z parshmenów nie odwrócił się w jej stronę, bo była blada jak Shinka. Lirin pewnie nie wyglądał o wiele lepiej, ale powstrzymał westchnienie ulgi i poprowadził Norkę i jego żołnierzy naprzód. Mógł zamknąć ich na sali operacyjnej, z dala od ciekawskich spojrzeń, aż…
– Niech wszyscy przerwą to, co robią! – dobiegł z tyłu kobiecy głos. – Przygotujcie się do oddania szacunku!
Lirin natychmiast poczuł pragnienie, by rzucić się do ucieczki. Prawie to zrobił, ale żołnierze wciąż maszerowali równym krokiem. Tak. Uda, że nie słyszał.
– Ty! Chirurgu! – krzyknęła do niego kobieta.
To była Abiajan. Lirin zatrzymał się niechętnie, szukając usprawiedliwienia. Uwierzyłaby, że nie rozpoznał Norki? Lirin już był w niełasce u pani miasta po tym, jak uparł się opatrzyć rany Jebera, kiedy ten głupiec dał się wywiesić i wybatożyć.
Lirin odwrócił się i spróbował uspokoić. Abiajan podeszła do niego pośpiesznie i, choć pieśniarze się nie rumienili, była wyraźnie zmieszana. Kiedy się odezwała, mówiła w szybkim rytmie.
– Towarzysz mi. Mamy gościa.
Minęła chwila, nim do Lirina dotarły jej słowa. Nie wymagała wyjaśnień. Tu chodziło o… coś innego?
– Co się stało, jasności?
Norka i jego żołnierze się zatrzymali, ale Lirin widział, że ich ręce poruszają się pod płaszczami. Powiedzieli, że porzucili „rzucające się w oczy” bronie. Niech go Wszechmocny broni, jeśli dojdzie do rozlewu krwi…
– Nic się nie stało – wyjaśniła pośpiesznie Abiajan. – Zostaliśmy pobłogosławieni. Towarzysz mi. – Spojrzała na Dora i inspektorów. – Przekażcie wiadomość. Nikt nie wejdzie do miasta ani go nie opuści, dopóki nie wydam takiego rozkazu.
– Jasności. – Lirin wskazał na mężczyznę na noszach. – Jego rana może nie wygląda poważnie, ale jestem pewien, że jeśli natychmiast się nią nie zajmę…
– Zaczeka. – Wskazała na Norkę i jego ludzi. – Wasza piątka zaczeka. Wszyscy zaczekają. Zaczekają, a… a ty, chirurgu, idziesz ze mną.
Odeszła, spodziewając się, że Lirin ruszy za nią. Chirurg napotkał spojrzenie Norki i skinieniem kazał mu zaczekać, po czym pośpieszył za panią miasta. Co mogło ją tak wytrącić z równowagi? Zwykle starała się zachowywać z królewską godnością, ale teraz zupełnie o tym zapomniała.
Lirin ruszył przez podmiejskie pole, idąc wzdłuż kolejki uciekinierów, i wkrótce poznał odpowiedź. Z mgły wyłoniła się pochylona postać wysoka na dobre siedem stóp, której towarzyszył niewielki oddział uzbrojonych parshmenów. Straszliwy stwór miał brodę i długie włosy barwy zaschniętej krwi, które stapiały się z jego prostym strojem z jednego kawałka materiału – jakby traktował włosy jako odzież. Jego skóra była idealnie czarna, z czerwonym marmurkowaniem pod oczami.
Co najważniejsze, miał nierówną skorupę, jakiej Lirin nie widział nigdy wcześniej, z dziwnymi płetwami – albo rogami – sięgającymi mu powyżej uszu.
Oczy istoty jarzyły się czerwienią. Jeden ze Stopionych. Tutaj, w Palenisku.
Minęło wiele miesięcy, od kiedy Lirin widział jedno z nich – i to tylko przelotem, gdy mała grupka zatrzymała się po drodze na front w Herdazie. Grupa szybowała w powietrzu w zwiewnych szatach, dzierżąc długie włócznie. Otaczała ich aura eterycznego piękna, ale skorupa tego stwora wyglądała bardziej złowrogo – jak coś, czego można było się spodziewać po istocie pochodzącej z Potępienia.
Stopiony mówił w rytmicznym języku do drobniejszej postaci u boku, parshmenki w wojnoformie. Pieśniarki, powiedział sobie Lirin. Nie parshmenki. Używaj właściwego określenia nawet w głowie, żebyś się nie pomylił, kiedy będziesz mówił.
Kobieta w wojnoformie podeszła bliżej, żeby tłumaczyć Stopionego. Z tego, co słyszał Lirin, nawet ci Stopieni, którzy znali alethyjski, często korzystali z tłumaczy, jakby mówienie w ludzkich językach uwłaczało ich godności.
– Ty – powiedziała tłumaczka do Lirina – jesteś chirurgiem? Badałeś dzisiaj ludzi?
– Tak.
Stopiony odpowiedział, a tłumaczka znów przełożyła jego słowa.
– Szukamy szpiega. Może ukrywać się wśród tych uciekinierów.
Lirin poczuł, że zaschło mu w ustach. Postać stojąca mu nad głową była koszmarem, który powinien pozostać legendą, demonem, o którym opowiada się szeptem o północy przy ognisku. Kiedy Lirin próbował się odezwać, nie udało mu się wypowiedzieć słów i musiał odkaszlnąć.
Na krótki rozkaz Stopionego jego żołnierze rozeszli się wzdłuż kolejki. Uciekinierzy cofnęli się, a niektórzy próbowali uciec, ale parshmeni – choć niscy w porównaniu ze Stopionym – nosili wojnoformy, co zapewniało im ogromną siłę i niewiarygodną szybkość. Złapali uciekinierów, a inni zaczęli sprawdzać kolejkę, zdejmować kaptury i wpatrywać się w twarze.
Nie oglądaj się na Norkę, Lirinie. Nie rób wrażenia zdenerwowanego.
– My… sprawdzamy każdą osobę i porównujemy ją z rysunkami, które nam daliście. Przysięgam. Byliśmy czujni! Nie ma powodu terroryzować tych biednych uciekinierów.
Tłumaczka nie przetłumaczyła słów Lirina Stopionemu, ale istota natychmiast odezwała się w swoim języku.
– Tego, którego szukamy, nie ma na tych listach – stwierdziła tłumaczka. – To młody mężczyzna, szpieg najgorszego rodzaju. W porównaniu z tymi uchodźcami jest sprawny i silny, choć mógł udawać słabość.
– Ten opis… pasuje do bardzo wielu ludzi.
Czy mógł mieć szczęście? Czy to był zbieg okoliczności? Może wcale nie chodziło o Norkę. Lirin poczuł ślad nadziei, jak promień słońca przenikający przez burzowe chmury.
– Zapamiętałbyś tego mężczyznę – mówiła dalej tłumaczka. – Wysoki jak na człowieka, falujące czarne włosy sięgające ramion. Gładko ogolony, ma na czole piętno niewolnika. W tym glif shash.
Piętno niewolnika.
Shash. Niebezpieczny.
O nie…
W pobliżu jeden z żołnierzy Stopionego zerwał kaptur innego uciekiniera – ukazując twarz, którą Lirin powinien znać na pamięć. Jednakże surowy mężczyzna, jakim stał się Kaladin, wyglądał jak prymitywny portret wrażliwego młodzieńca, którego pamiętał Lirin.
Kaladin natychmiast zapłonął mocą. Mimo wszelkich wysiłków Lirina tego dnia Palenisko nawiedziła śmierć.
Następnie pozwólcie sprenowi zwiedzić pułapkę. Klejnot nie może być napełniony w całości, ale nie może też być zupełnie bury. Eksperymenty wskazują, że najlepiej działa siedemdziesiąt procent maksymalnej pojemności Burzowego Światła.Jeśli poprawnie wykonaliście pracę, spren będzie zafascynowany swoim przyszłym więzieniem. Będzie tańczył wokół kamienia, przyglądał mu się, krążył wokół niego.
Wykład na temat mechaniki fabriali, wygłoszony przez Navani Kholin przed koalicją monarchów, Urithiru, Jesevan roku 1175
– Mówiłam ci, że zostaliśmy zauważeni – powiedziała Syl, kiedy Kaladin zapłonął Burzowym Światłem.
Chrząknął w odpowiedzi. Wyciągnął rękę do przodu i Syl przybrała postać majestatycznej srebrzystej włóczni – pojawienie się broni zmusiło poszukujących go pieśniarzy do cofnięcia się. Unikał spoglądania w stronę ojca, żeby nie zdradzić, że się znają. Poza tym wiedział, co zobaczy. Rozczarowanie.
Czyli nic nowego.
Uchodźcy rozbiegli się w panice, ale Stopionego już nie obchodzili. Masywna postać odwróciła się w stronę Kaladina z rękami założonymi na piersi i się uśmiechnęła.
Mówiłam ci, powiedziała Syl w umyśle Kaladina. Będę ci ciągle przypominać, aż w końcu uznasz moją inteligencję.
– To nowa odmiana. – Kaladin celował włócznią w stronę Stopionego. – Widziałaś wcześniej takiego?
Nie. Ale wygląda na brzydszego niż inni.
W ciągu ostatniego roku na polach bitew stopniowo pojawiały się nowe odmiany Stopionych. Kaladin najlepiej znał tych, którzy umieli latać jak Wiatrowi. Nazywano ich shanay-im, co tłumaczyło się w przybliżeniu jako Istoty z Niebios.
Inni Stopieni nie umieli latać – podobnie jak w przypadku Świetlistych, każdy rodzaj miał swój zestaw mocy. Jasnah zakładała, że odmian będzie dziesięć, choć Dalinar – bez żadnego wyjaśnienia, skąd to wie – stwierdził, że tylko dziewięć.
Ten tutaj był przedstawicielem siódmego rodzaju, z którym Kaladin miał walczyć. I, jeśli wichry pozwolą, zabić. Kaladin uniósł włócznię, by rzucić Stopionemu wyzwanie do walki jeden na jednego, co zawsze działało na Istoty z Niebios. Ten Stopiony jednak gestem kazał swoim towarzyszom zaatakować Kaladina ze wszystkich stron.
Kaladin w odpowiedzi Przywiązał się w górę. Kiedy wzniósł się w niebo, Syl automatycznie przeobraziła się w długą lancę, idealną do atakowania z góry przeciwników na ziemi. W Kaladinie kłębiło się Burzowe Światło, zachęcając go do działania, do walki. Ale musiał być ostrożny. W okolicy byli cywile, w tym kilkoro bardzo dla niego ważnych.
– Zobaczmy, czy uda się nam ich odciągnąć.
Przywiązał się w dół pod takim kątem, że zanurkował z powrotem w stronę ziemi. Niestety, mgła nie pozwalała mu wznieść się zbyt wysoko, bo wtedy straciłby wrogów z oczu.
Bądź ostrożny, powiedziała Syl. Nie wiemy, jakie moce może mieć ten nowy Stopiony…
Spowita mgłą postać w pobliżu nagle padła na ziemię i coś wystrzeliło z jej ciała – niewielka linia czerwono-fioletowego światła, podobna do sprena. Ta świetlista linia w mgnieniu oka zbliżyła się do Kaladina, po czym rozrosła się i z dźwiękiem przypominającym rozciąganie skóry połączone ze zgrzytaniem kamienia o kamień przeobraziła się, by przybrać postać Stopionego.
Stopiony pojawił się w powietrzu tuż przed Kaladinem. Zanim zdążył zareagować, istota jedną ręką złapała go za gardło, a drugą za mundur.
Syl jęknęła i rozmyła się – w formie lancy była zbyt niezgrabna do walki na tak niewielką odległość. Ciężar ogromnego Stopionego obdarzonego kamienną skorupą i grubymi mięśniami pociągnął Kaladina w dół. Uderzył plecami o ziemię.
Palce Stopionego zacisnęły się na szyi Kaladina, uniemożliwiając mu zaczerpnięcie tchu, ale szalejące w jego wnętrzu Burzowe Światło sprawiało, że nie musiał oddychać. Mimo to złapał za ręce Stopionego, by oderwać je od siebie. Ojcze Burz! Ta istota była silna. Równie dobrze mógłby próbować zgiąć stal. Zwalczywszy panikę, która wypełniła go po tym, jak został rzucony na ziemię, Kaladin wziął się w garść i przywołał Syl jako sztylet. Przeciął prawą rękę Stopionego, a później lewą, pozbawiając go władzy w palcach.
Nie były to trwałe obrażenia – Stopieni, podobnie jak Świetliści, leczyli rany za pomocą Światła. Ale pozbawiwszy stwora władzy w palcach, Kaladin uwolnił się z sapnięciem. Znów Przywiązał się w górę i wzniósł w powietrze. Jednak zanim zdołał złapać oddech, we mgle poniżej pojawiło się czerwono-fioletowe światło, które śmignęło w jego stronę.
Stopiony otoczył go od tyłu ramieniem i zacisnął jak w imadle. Po chwili Kaladin poczuł ostry ból między ramionami, kiedy stwór wbił mu nóż w szyję.
Kaladin krzyknął i poczuł, że traci władzę w kończynach, gdy jego rdzeń kręgowy został przecięty. Burzowe Światło natychmiast ruszyło naprawić uszkodzenie, ale ten Stopiony wyraźnie miał doświadczenie w walce z Mocowiązcami, bo raz za razem wbijał nóż w szyję Kaladina, uniemożliwiając mu uleczenie.
– Kaladinie! – Syl krążyła wokół niego. – Kaladinie! Co mam robić?
Przybrała postać tarczy, ale jego bezwładne palce ją wypuściły, więc znów powróciła do postaci sprena.
Ruchy Stopionego były doskonale precyzyjne, kiedy wisiał na nim z tyłu – wydawało się, że w humanoidalnej postaci nie mógł latać, potrafił to jedynie jako wstęga światła. Kaladin czuł gorący oddech na policzku, kiedy stwór dźgał go raz za razem. Część Kaladina wyszkolona przez ojca przeanalizowała ranę. Przecięcie kręgosłupa. Powtarzające się wywoływanie pełnego paraliżu. Sprytny sposób na poradzenie sobie z wrogiem, który mógł się uzdrowić. Burzowe Światło Kaladina miało się wkrótce wyczerpać.
Jednakże wewnętrzny żołnierz Kaladina kierował się bardziej instynktem niż świadomymi rozważaniami i zauważył – mimo że wirował w powietrzu, atakowany przez straszliwego wroga – że przed każdym nowym dźgnięciem na chwilę odzyskiwał zdolność ruchu. Dlatego kiedy Kaladin poczuł mrowienie ciała, pochylił się, a później uderzył głową do tyłu w Stopionego.
Przepełnił go ból i zrobiło mu się biało przed oczami. Kiedy poczuł, że uścisk Stopionego słabnie, a później znika, obrócił się. Istota złapała Kaladina za płaszcz i wciąż się trzymała – widział ją jako niewyraźny cień. To wystarczyło. Kaladin machnął ręką w stronę szyi stwora, Syl przybrała postać krótkiego miecza. Wystarczyło przeciąć serce klejnotu, głowę albo szyję Ostrzem, a Stopieni – mimo wielkich mocy – ginęli.
Odzyskał wzrok na tyle, że zobaczył błysk czerwono-fioletowego światła wyrywający się z piersi Stopionego. Stwór porzucał ciało za każdym razem, kiedy jego dusza – czy co to było – stawała się wstęgą czerwonego światła. Ostrze Kaladina obcięło gładko głowę ciała, ale światło już uciekło.
Na burzowe wichry. Ta istota wydawała się bardziej sprenem niż pieśniarzem. Porzucone ciało koziołkowało przez mgłę, a Kaladin podążył za nim w dół. Jego rany się zagoiły. Kiedy wylądował obok trupa, wciągnął zawartość drugiej sakiewki z kulami. Czy w ogóle mógł zabić tę istotę? Ostrze Odprysku przecinało spreny, ale to ich nie zabijało. W końcu się odradzały.