Rytm wojny. Seria Archiwum Burzowego Światła. Tom 4. Część 1 - Brandon Sanderson - ebook

Rytm wojny. Seria Archiwum Burzowego Światła. Tom 4. Część 1 ebook

Brandon Sanderson

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Po utworzeniu koalicji ludzkich monarchów stawiających opór wrogiej inwazji, Dalinar Kholin i jego Świetliści Rycerze przez rok prowadzili przeciągającą się, brutalną wojnę. Żadna ze stron nie zyskała przewagi, a nad każdym strategicznym posunięciem wisi cień zdrady przebiegłego Taravangiana.

Teraz, gdy nowe wynalazki uczonych Navani Kholin zaczynają zmieniać oblicze wojny, wróg przygotowuje odważną i niebezpieczną operację. Następujący później wyścig zbrojeń może rzucić wyzwanie samemu sednu ideałów Świetlistych, a być może wyjawić również tajemnice starożytnej wieży, która niegdyś była sercem ich potęgi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 898

Oceny
4,7 (720 ocen)
530
148
38
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MajaS38

Dobrze spędzony czas

Niestety narazie najgorsza z całej serii. Rozwlekła, osuwająca się w odmęty szaleństwa głównych bohaterów. Coraz ciężej się to czyta. Chociaż i tak pewnie przeczytam pozostałe...
20
Togus81

Dobrze spędzony czas

Książka bardzo dobra warta przeczytania
00
Michal8204

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, gorąco polecam. Można czytać osobno jako serię Archiwum Burzowego Światła, albo połączyć z pozostałymi książkami tego autora.
00
Everesting

Nie oderwiesz się od lektury

Super się bawiłam, bardzo wciągająca i dużo akcji.
00
SylwesterWawrzon
(edytowany)

Całkiem niezła

Długie to strasznie . No strasznie 🤪 . Zmęczyłem się, muszę odpocząć. Fragmentami czytałem z obowiązku . Lubię duże , grube niekończące się opowieści które czyta się jednym tchem , ale tu fabuła ciągnie się jak flaki z olejem i badaniami Navani przez Cieniomorze kulkowe , że brak jest płynności akcji. Wyhamowanej przeplataną nudną fabułą rozdziałów opisującą równoległe wydarzenia w innym miejscu lub skupione wobec innych bohaterów. Oczywiście związanych z całokształtem wydarzeń ale nudnych . W odróżnieniu od wcześniejszych tomów a szczególnie pierwszego najmniej dynamiczna opowieść i nie wywołała żadnych moich emocji. Zasypiałem
00

Popularność




Przed­mowa i podzię­ko­wa­nia

Z dumą przed­sta­wiam Wam Rytm Wojny, księgę czwartą „Archi­wum Burzo­wego Świa­tła”. Minęło dzie­sięć lat, od kiedy roz­po­czą­łem pisa­nie tego cyklu, i z coraz więk­szą satys­fak­cją patrzę, jak histo­ria roz­wija się i wypeł­nia wizję sprzed lat. Na przy­kład jedna ze scen pod koniec książki należy do tych, które wymy­śli­łem na samym początku, przed ponad dwu­dzie­stu laty!

Zbli­żamy się do ostat­niego tomu tej czę­ści „Archi­wum Burzo­wego Świa­tła” (wyobra­zi­łem sobie cykl jako dwie serie po pięć ksią­żek każda, z dwoma głów­nymi wąt­kami). Dzię­kuję, że wytrzy­ma­li­ście ze mną przez te wszyst­kie lata! Moim celem jest dostar­czać je Wam w roz­sąd­nym cza­sie. Jak zawsze, tak i w przy­padku tego tomu ter­miny były bar­dzo napięte i wielu ludzi poświę­ciło wiele godzin, żeby ich dotrzy­mać. Lista będzie dość długa, ale każdy z osobna i wszy­scy razem zasłu­gują na to, by doce­nić ich wysiłki.

W wydaw­nic­twie Tor Books moją główną redak­torką przy tej powie­ści była Devi Pil­lai, nie­zmor­do­wana, punk­tu­alna i zawsze wspie­ra­jąca „Archi­wum Burzo­wego Świa­tła”. To moja pierw­sza książka z cosmere, przy któ­rej nie współ­pra­co­wa­łem ze swoim dłu­go­let­nim redak­to­rem Moshe Fede­rem, który wciąż zasłu­guje na ogromne podzię­ko­wa­nia za popro­wa­dze­nie tej serii w począt­ko­wym okre­sie. Pra­gnę jed­nak szcze­gól­nie podzię­ko­wać Devi, spra­wiła ona bowiem, że to przej­ście poszło gładko i łatwo.

Jak zawsze dzię­kuję Tomowi Doherty’emu, który dał mi pierw­szą szansę publi­ka­cji. Do pra­cu­ją­cego nad tą książką zespołu Devi i Toma w wydaw­nic­twie Tor nale­żeli Rachel Bass, Peter Lutjen, Rafal Gibek i Heather Saun­ders.

Jeśli cho­dzi o mojego bry­tyj­skiego wydawcę, Gol­lancz, chciał­bym szcze­gól­nie podzię­ko­wać Gil­lian Red­fe­arn, która zapew­nia wspar­cie redak­cyjne w ciągu całego pro­cesu wydaw­ni­czego i bar­dzo się stara, by moje książki wyglą­dały dosko­nale.

Naszą adiu­sta­torką była zawsze wspa­niała Terry McGarry, a dołą­czyła do niej, po raz pierw­szy w roli korek­torki, Kri­stina Kugler. Od dawna chcia­łem współ­pra­co­wać z Kri­stiną nad książką z cosmere, a ona dosko­nale sobie pora­dziła.

Pro­du­cen­tem audio­bo­oka był Steve Wagner, a jako lek­to­rzy powró­cili naj­lepsi na świe­cie Michael Kra­mer i Kate Reading. Dzię­kuję im z całego serca za to, że na­dal zno­szą te trwa­jące ponad pięć­dzie­siąt godzin kobyły.

Moim głów­nym agen­tem był JAB­be­ro­wocky Lite­rary Agency, pod kie­row­nic­twem Joshuy Bil­mesa, któ­rego wspie­rały Susan Vela­zquez, Karen Bourne i Valen­tina Sainato. Naszym bry­tyj­skim agen­tem jest Zeno Lite­rary Agency. Nie­ustan­nie jestem im wdzięczny za pracę i wspar­cie.

Moją wła­sną firmą, Dra­gon­steel Enter­ta­in­ment, kie­ruje moja cudowna żona Emily San­der­son. Nie­wy­sło­wiony Peter Ahl­strom jest jej zastępcą i kie­row­ni­kiem wydaw­ni­czym, a Isaac Ste­wart kie­row­ni­kiem arty­stycz­nym. Zwy­kle robię coś śmiesz­nego z jego imie­niem, ale bio­rąc pod uwagę, że dedy­ko­wa­łem mu tę książkę, uzna­łem, że tym razem dam mu spo­kój. Isaac nie tylko two­rzy nasze piękne mapy, ale też to on przed­sta­wił mnie mojej żonie. (I to na randce w ciemno). Jeśli więc kie­dyś będzie­cie mieli oka­zję go spo­tkać, pod­suń­cie mu tę książkę do pod­pisu i koniecz­nie poroz­ma­wiaj­cie z nim o ulu­bio­nych zesta­wach LEGO.

W Dra­gon­steel Enter­ta­in­ment pra­cują rów­nież Karen Ahl­strom, która czuwa nad spój­no­ścią, i Kara Ste­wart, która zarzą­dza maga­zy­nem i finan­sami. Adam Horne to spe­cja­li­sta od reklamy, mój asy­stent i ogól­nie facet od wszyst­kiego. W skle­pie pra­cują rów­nież Kath­leen Dor­sey San­der­son, Emily „Mem” Grange, Lex Wil­l­hite i Bate­man. To oni wysy­łają Wam koszulki, pla­katy i książki z auto­gra­fem. Ich asy­stentami, minion­kami naszego zespołu, są Jacob, Hazel, Isa­bel, Mat­thew, Audrey, Tori i Joe. Ponadto dzię­kuję wszyst­kim wolon­ta­riu­szom, szcze­gól­nie zawsze wspa­nia­łej Chri­sti Jacob­son.

Arty­ści, któ­rych dzieła zdo­bią Rytm Wojny, musieli sta­wić czoło nie tylko pan­de­mii i oso­bi­stym pro­ble­mom w cza­sie two­rze­nia ilu­stra­cji – nie­któ­rzy musieli sta­wić czoło zupeł­nie praw­dzi­wej burzy, żeby je dostar­czyć. Jestem pod wra­że­niem ich talentu i poświę­ce­nia, i chciał­bym im nie tylko ser­decz­nie podzię­ko­wać, ale rów­nież życzyć spo­koju w tych trud­nych cza­sach.

Jed­nym z jasnych punk­tów mojej kariery jest moż­li­wość współ­pracy z Micha­elem Whe­la­nem. Jestem zaszczy­cony, że na jakiś czas odło­żył inne pro­jekty, by stwo­rzyć piękne obrazy do tej serii. Był­bym wdzięczny choćby za jedną z jego okła­dek, uwa­żam się więc za ogrom­nego szczę­ścia­rza, że stwo­rzył okładkę do Rytmu Wojny, którą uwa­żam za naj­lep­szą jak do tej pory okładkę cyklu. Bez wąt­pie­nia to dzieło sztuki, a ja jestem pod wra­że­niem.

W Dawcy Przy­sięgi umie­ści­li­śmy por­trety Herol­dów na wyklej­kach i teraz to kon­ty­nu­ujemy. Na początku pisa­nia tej książki zamó­wi­li­śmy pozo­sta­łych sze­ścioro Herol­dów, wie­dząc, że dwoje będziemy musieli zacho­wać do wyko­rzy­sta­nia w kolej­nym tomie. Herold Tale­ne­lat autor­stwa Donata jest zatro­skany, lecz zwy­cię­ski, i raduję się tą piękną wizją tej postaci. Miranda Meeks nie poja­wia się w „Archi­wum Burzo­wego Świa­tła” po raz pierw­szy – cie­szymy się z każ­dej moż­li­wo­ści współ­pracy – a jej Herold Bat­tah jest wład­cza i tajem­ni­cza. Karla Ortiz, któ­rej fanem byłem od jakie­goś czasu, stwo­rzyła wspa­niałe i nie­mal dosko­nałe wizje Herol­dów Cha­na­ra­nach i Nalana. Wresz­cie Herol­do­wie Pailiah i Kelek autor­stwa Magali Vil­le­neuve są osza­ła­mia­jący i cudowni. We współ­pracy z nią Howard Lyon nama­lo­wał nie­sa­mo­wite olejne wer­sje por­tre­tów tej ostat­niej dwójki, które w swoim cza­sie zostaną przed­sta­wione razem z pozo­sta­łymi.

Dan dos San­tos to żyjąca legenda i mój bli­ski przy­ja­ciel. W swoim cha­rak­te­ry­stycz­nym stylu zilu­stro­wał modę, bio­rąc na swoje barki wyzwa­nie przed­sta­wie­nia pie­śnia­rzy jako istot obcych, a jed­no­cze­śnie w taki spo­sób, by czy­tel­nicy mogli się z nimi iden­ty­fi­ko­wać na pozio­mie emo­cjo­nal­nym. Sądzę, że dosko­nale mu się to udało.

Ben McSwe­eney w tym roku zatrud­nił się na pełen etat w Dra­gon­steel Enter­ta­in­ment, a książka pre­zen­tuje wiele z jego naj­lep­szych dzieł. Szcze­gól­nie strony przed­sta­wia­jące spreny uwiecz­nione przez Shal­lan odsła­niają wizu­alną stronę Rosharu. Podoba mi się spo­sób, w jaki Ben przed­sta­wił atrium Uri­thiru, jed­no­cze­śnie uka­zu­jąc ogrom mia­sta – w tym miej­scu dzię­kuję rów­nież Ale­xowi Schne­ide­rowi za kon­sul­ta­cje archi­tek­to­niczne.

Ogrom­nie dzię­kuję Kel­ley Har­ris, dzięki któ­rej kartki z notat­nika Navani oży­wają. Jej nie­na­ganne pro­jekty koja­rzą mi się z pro­jek­tami Alphonse’a Muchy z począt­ków dwu­dzie­stego wieku.

Ponadto wielu innych twór­ców poma­gało w powsta­niu tej książki i zasłu­gują na wiel­kie podzię­ko­wa­nie. Są to: Miranda Meeks, Howard Lyon, Shawn Boy­les, Cori Boy­les, Jacob, Isa­bel, Rachel, Sophie i Hay­ley Lazo.

Przy pracy nad książką poma­gało nam kil­koro bar­dzo waż­nych eks­per­tów mery­to­rycz­nych. Shad „Sha­di­ver­sity” Bro­oks był naszym głów­nym spe­cja­li­stą od histo­rycz­nych sztuk walki. Carl Fisk rów­nież podzie­lił się z nami pew­nymi infor­ma­cjami na ten temat – choć jeśli coś pomy­li­łem, to nie ich wina. Z całą pew­no­ścią jest to coś, czego albo im nie poka­za­łem, albo zapo­mnia­łem zmie­nić.

Naszą eks­pertką w dzie­dzi­nie dyso­cja­cyj­nego zabu­rze­nia toż­sa­mo­ści była Britt Mar­tin. Jestem jej naprawdę wdzięczny za udzie­la­nie mi infor­ma­cji zwrot­nych, które pomo­gły mi lepiej przed­sta­wić zabu­rze­nia psy­chiczne w tej książce. Była naszym ukry­tym Świe­tli­stym Ryce­rzem i zawsze mnie wspie­rała.

Bar­dzo dzię­kuję czworgu czy­tel­ni­ków beta za ich dro­bia­zgowe infor­ma­cje zwrotne na temat szcze­gól­nego aspektu sek­su­al­no­ści, a są to Paige Phil­lips, Alyx Hoge, Blue i E.N. Weir. Wasza pomoc uczy­niła tę książkę lep­szą.

Do grupy pisar­skiej nale­żeli: Kay­lynn ZoBell, Kath­leen Dor­sey San­der­son, Eric James Stone, Darci Stone, Alan Lay­ton, Ben „czy mógł­byś choć raz napi­sać popraw­nie moje imię, Bran­do­nie” Olze­di­xplo­xi­pl­len­ti­var, Ethan Skar­stedt, Karen Ahl­strom, Peter Ahl­strom, Emily San­der­son i Howard Tay­ler. Lep­szej grupy nie mógł­bym sobie zna­leźć. Co tydzień czy­tali duże frag­menty tej książki i zno­sili moje cią­głe, ogromne zmiany, a wszystko po to, by pomóc mi nadać Ryt­mowi Wojny osta­teczny kształt.

Wśród czy­tel­ni­ków beta tym razem znaj­do­wali się: Brian T. Hill, Jes­sica Ash­craft, Sumejja Mura­ta­gić-Tadić, Joshua „Jofwu” Har­key, Kel­lyn Neu­mann, Jory „Jor Wyki­dajło” Phil­lips (Gra­tu­la­cje, Jory!), Drew McCaf­frey, Lau­ren McCaf­frey, Liliana Klein, Evgeni „Argent” Kiri­lov, Darci Cole, Bran­don Cole, Joe Dear­deuff, Austin Hus­sey, Eliy­ahu Bere­lo­witz Levin, Megan Kanne, Alyx Hoge, Trae Cooper, Deana Covel Whit­ney, Richard Fife, Chri­stina Good­man, Bob Kluttz, Oren Meiron, Paige Vest, Becca Rep­pert, Ben Rep­pert, Ted Her­man, Ian McNatt, Kaly­ani Poluri, Rahul Pan­tula, Gary Sin­ger, Ling­ting „Bota­nica” Xu, Ross New­berry, David Beh­rens, Tim Chal­le­ner, Mat­thew Wiens, Giu­lia Costan­tini, Alice Arne­son, Paige Phil­lips, Ravi Per­saud, Bao Pham, Aubree Pham, Adam Hus­sey, Nikki Ram­say, Joel D. Phil­lips, Zenef Mark Lind­berg, Tyler Patrick, Mar­nie Peter­son, Lynd­sey Luther, Mi’chelle Wal­ker, Josh Wal­ker, Jay­den King, Eric Lakei Chris Kluwe.

Koor­dy­na­to­rem czy­tel­ni­ków beta był Peter Orul­lian, który sam jest dosko­na­łym pisa­rzem.

Do czy­tel­ni­ków gamma zali­czała się duża część czy­tel­ni­ków beta, jak rów­nież Chris McGrath, João Mene­zes Morais, Brian Magnant, David Fal­lon, Rob West, Shi­vam Bhatt, Todd Sin­ger, Jes­sie Bell, Jeff Tuc­ker, Jesse Salo­mon, Shan­non Nel­son, James Ander­son, Fran­kie Jerome, Zoe Lar­sen, Lin­nea Lind­strom, Aaron Ford, Poonam Desai, Ram Sho­ham, Jen­ni­fer Neal, Glen Voge­laar, Tay­lor Cole, Heather Clin­ger, Donita Orders, Rachel Lit­tle, Suzanne Musin, Wil­liam „aber­da­sher”, Chri­sto­pher Cot­tin­gham, Kurt Man­wa­ring, Jacob Hun­sa­ker, Aaron Biggs, Amit Shte­in­he­art, Ken­dra Wil­son, Sam Baskin i Alex Rasmus­sen.

Wiem, że wielu z Was, któ­rzy to czy­ta­cie, chcia­łoby dołą­czyć do ekipy czy­tel­ni­ków beta albo gamma – ale to nie jest aż tak wspa­niała robota, jak się Wam wydaje. Ci goście muszą czy­tać książkę, czę­sto pod dużą pre­sją czasu, i doświad­czają jej w nie­ukoń­czo­nej postaci. W pew­nym sen­sie rezy­gnują z szansy prze­ży­cia lek­tury wer­sji osta­tecz­nej i zado­wa­lają się gor­szym doświad­cze­niem, by uczy­nić powieść lep­szą dla wszyst­kich pozo­sta­łych. Doce­niam ich nie­usta­jące wysiłki i infor­ma­cje zwrotne. Dzięki ich wysił­kom Rytm Wojny jest o wiele lep­szy.

To była długa lista, wiem. Z każ­dym tomem staje się coraz dłuż­sza! Ale ja naprawdę szcze­rze doce­niam ich wszyst­kich. Jak czę­sto powta­rzam, na okładkę tra­fia moje nazwi­sko, ale te powie­ści są tak naprawdę dzie­łem grupy i wyko­rzy­stują talenty i wie­dzę wielu peł­nych poświę­ce­nia ludzi.

Dzięki nim może­cie teraz prze­czy­tać Rytm Wojny, księgę czwartą „Archi­wum Burzo­wego Świa­tła”. Przy­jem­nej podróży.

Mapa Rosharu

Szki­cow­nik Shal­lan: Uri­thiru

Szki­cow­nik Shal­lan: Atrium

Pro­log. Uda­wać

Sie­dem lat wcze­śniej

Oczy­wi­ście, że Par­shendi chcieli grać na bęb­nach.

I oczy­wi­ście Gavi­lar im na to pozwo­lił.

I oczy­wi­ście nie wpadł na pomysł, żeby ostrzec Navani.

– Widzia­łaś roz­miar tych instru­men­tów? – Mara­tham prze­cze­sała pal­cami czarne włosy. – Gdzie my je umie­ścimy? Już i tak bra­kuje nam miej­sca po tym, jak twój mąż zapro­sił tych wszyst­kich cudzo­ziem­skich dostoj­ni­ków. Nie możemy…

– W sali balo­wej na górze urzą­dzimy ucztę dla naj­waż­niej­szych gości. – Navani sta­rała się zacho­wać spo­kój. – I umie­ścimy tam bębny, razem z kró­lew­skim sto­łem.

Wszy­scy inni w kuch­niach już pra­wie wpa­dli w panikę, pod­ku­chenne bie­gały we wszyst­kie strony, brzę­czały garnki, a nie­cier­pli­wo­spreny wyra­stały z ziemi jak wstęgi. Gavi­lar zapro­sił nie tylko arcy­ksią­żąt, ale rów­nież ich krew­nych. I każ­dego lorda obec­nego w mie­ście. I chciał, żeby Uczta Żebra­ków była dwa razy więk­sza niż zwy­kle. A teraz… bębny?

– Już wysła­li­śmy wszyst­kich do pracy w dol­nej sali uczt! – wykrzyk­nęła Mara­tham. – Nie mam dość ludzi, żeby…

– Dziś wie­czo­rem po pałacu kręci się dwa razy wię­cej żoł­nie­rzy niż zwy­kle – zauwa­żyła Navani. – To oni pomogą ci wszystko przy­go­to­wać.

Roz­sta­wie­nie dodat­ko­wych straż­ni­ków, pokaz siły? Na Gavi­lara zawsze można było liczyć, jeśli cho­dziło o coś takiego.

Całą resztą zaj­mo­wała się Navani.

– To się może udać. Lepiej, jeśli damy tym łobu­zom jakieś zaję­cie, prze­staną się krę­cić pod nogami. Innymi słowy, mamy dwie uczty? Dobrze. Wdech, wydech. – Niska pała­cowa orga­ni­za­torka ode­szła pośpiesz­nie, w ostat­niej chwili scho­dząc z drogi pod­ku­chen­nemu nio­są­cemu dużą misę sko­ru­pia­ków.

Navani odsu­nęła się, robiąc miej­sce dla kucha­rza. Męż­czy­zna ski­nął jej głową w podzię­ko­wa­niu – służba już dawno prze­stała się dener­wo­wać, kiedy Navani wkra­czała do kuchni. Dała im wyraź­nie do zro­zu­mie­nia, że wystar­czy, jeśli będą solid­nie wyko­ny­wać swoją robotę.

Mimo wyczu­wal­nego napię­cia pano­wali nad sytu­acją – choć przez chwilę mieli strach w oczach, kiedy odkryli robac­two w trzech becz­kach z ziar­nem. Całe szczę­ście lord Ama­ram miał zapasy dla swo­ich żoł­nie­rzy, a Navani udało się wydo­być je od niego. Jak na razie, dzięki pomocy kucha­rzy wypo­ży­czo­nych z klasz­toru wyglą­dało na to, że z powo­dze­niem nakar­mią wszyst­kich, któ­rych zapro­sił Gavi­lar.

Będę musiała przy­go­to­wać instruk­cje, kogo umie­ścić w któ­rej sali uczt, pomy­ślała, wyśli­zgu­jąc się z kuchni do pała­co­wych ogro­dów. I zosta­wić tro­chę miej­sca w obu. Nie wia­domo, kto jesz­cze może się poja­wić z zapro­sze­niem.

Kro­czyła przez ogrody w stronę bocz­nego wej­ścia do pałacu. Wie­działa, że jeśli wybie­rze tę drogę, będzie mniej prze­szka­dzać – i nie będzie musiała scho­dzić z drogi służ­bie. Idąc, roz­glą­dała się, spraw­dza­jąc, czy wszyst­kie latar­nie są na swoim miej­scu. Choć słońce jesz­cze nie zaszło, chciała, by tej nocy pałac w Kho­lia­rze świe­cił jasno.

Chwi­leczkę. Czy tam, obok fon­tann, nie stała jej synowa Aesu­dan, żona Elho­kara? Miała witać gości w środku. Smu­kła kobieta upięła dłu­gie włosy w kok oświe­tlany klej­no­tami – po jed­nym w każ­dym odcie­niu. Połą­cze­nie kolo­rów wyglą­dało dość jar­marcz­nie – Navani pre­fe­ro­wała kilka pro­stych kamieni w jed­nej bar­wie – ale spra­wiały, że Aesu­dan rze­czy­wi­ście się wyróż­niała, kiedy roz­ma­wiała z dwójką star­szych żar­liw­ców.

Na burze jasne i zuchwałe… to był Rushur Kris, arty­sta i mistrz arti­fa­bria­nin. Kiedy przy­był? Kto go zapro­sił? Trzy­mał nie­wiel­kie pudełko z nama­lo­wa­nym kwia­tem. Czy to mógł być… jeden z jego nowych fabriali?

Navani poczuła, że coś przy­ciąga ją do tej grupki, i zupeł­nie zapo­mniała o wszyst­kim. Jak udało mu się stwo­rzyć fabrial grzew­czy, który zmie­niał tem­pe­ra­turę? Widziała rysunki, ale poroz­ma­wiać z samym mistrzem…

Aesu­dan zoba­czyła ją i uśmiech­nęła się pro­mien­nie. Radość wyda­wała się szczera, co było nie­zwy­kłe, przy­naj­mniej w odnie­sie­niu do Navani. Pró­bo­wała nie trak­to­wać ogól­nej nie­chęci Aesu­dan oso­bi­ście – każda kobieta miała prawo czuć się zagro­żona przez teściową. Szcze­gól­nie kiedy dziew­czy­nie tak wyraź­nie bra­ko­wało talentu.

Navani w odpo­wie­dzi uśmiech­nęła się do niej i pró­bo­wała dołą­czyć do roz­mowy, by lepiej przyj­rzeć się pudełku. Aesu­dan jed­nak wzięła ją za rękę.

– Matko! Kom­plet­nie zapo­mnia­łam, że były­śmy umó­wione. Cza­sem bywam tak roz­ko­ja­rzona. Ogrom­nie prze­pra­szam, żar­liwcu Kri­sie, ale muszę was opu­ścić.

Aesu­dan pocią­gnęła Navani – gwał­tow­nie – z powro­tem przez ogród w stronę kuchni.

– Dzięki niech będą Kele­kowi, że się poja­wi­łaś, matko. Ten czło­wiek jest strasz­li­wym nudzia­rzem.

– Nudzia­rzem? – Navani obej­rzała się przez ramię. – Opo­wia­dał o…

– Klej­no­tach. I innych klej­no­tach. I spre­nach, i pudeł­kach ze spre­nami, i… na burze! Można by się spo­dzie­wać, że zro­zu­mie. Muszę się spo­tkać z waż­nymi ludźmi. Żony arcy­ksią­żąt, naj­lepsi gene­ra­ło­wie w kraju, wszy­scy przy­byli poga­pić się na dzi­kich par­sh­me­nów. A ja utknę­łam w ogro­dzie, roz­ma­wia­jąc z żar­liw­cami? Musisz wie­dzieć, że twój syn mnie tu porzu­cił. Kiedy go znajdę…

Navani wyplą­tała się z uści­sku Aesu­dan.

– Ktoś powi­nien zająć się tymi żar­liw­cami. Dla­czego tu są?

– Mnie nie pytaj. Gavi­lar cze­goś od nich chciał, ale kazał Elho­ka­rowi ich zaba­wiać. Co za brak manier. Naprawdę!

Gavi­lar zapro­sił jed­nego z czo­ło­wych arti­fa­brian do Kho­li­naru i nawet nie chciało mu się powie­dzieć Navani? Poczuła rodzące się w jej wnę­trzu uczu­cie, wście­kłość, którą bar­dzo sta­ran­nie ukryła. Ten męż­czy­zna. Ten burzowy męż­czy­zna. Jak… jak mógł…

Wokół jej stóp zaczęły się wzno­sić zło­ścio­spreny, jak kałuża wrzą­cej krwi. „Spo­koj­nie, Navani”, mówiła racjo­nalna część umy­słu. „Może zamie­rza zro­bić ci pre­zent i przed­sta­wić cię żar­liw­cowi”. Z tru­dem zapa­no­wała nad zło­ścią.

– Jasno­ści! – zawo­łał ktoś z kuchni. – Jasno­ści Navani! Pro­szę! Mamy pro­blem.

– Aesu­dan. –Navani wciąż spo­glą­dała na żar­liwca, który szedł teraz powoli w stronę klasz­toru. – Mogła­byś pomóc tym w kuchni? Chcia­ła­bym…

Ale Aesu­dan już śpie­szyła w stronę innej grupki w ogro­dzie, w skład któ­rej wcho­dziło kilku potęż­nych gene­ra­łów. Navani ode­tchnęła głę­boko i stłu­miła kolejne uczu­cie fru­stra­cji. Jej synowa twier­dziła, że przej­muje się przy­zwo­ito­ścią i dobrymi manie­rami, ale była gotowa wtrą­cić się do roz­mowy męż­czyzn, i to nie pro­wa­dząc ze sobą męża jako uspra­wie­dli­wie­nia.

– Jasno­ści! – zawo­łał znów kucharz, macha­jąc do niej.

Navani po raz ostatni spoj­rzała na żar­liwca, po czym zaci­snęła zęby i pośpie­szyła w stronę kuchni, pil­nu­jąc, by nie zacze­pić spód­nicą o ozdobną łup­ko­korę.

– Co znowu?

– Wino – stwier­dził kucharz. – Skoń­czyły się nam „Cla­ven­dah” i „Rubi­nowa Ława”.

– Jakim spo­so­bem? Mamy zapasy…

Spoj­rzała na kucha­rza i odpo­wiedź stała się oczy­wi­sta. Dali­nar znów odna­lazł zapas wina. W coraz bar­dziej pomy­słowy spo­sób opróż­niał beczułki dla sie­bie i swo­ich przy­ja­ciół. Żało­wała, że nie zaj­mo­wał się potrze­bami kró­le­stwa z choćby o połowę mniej­szym poświę­ce­niem.

– Mam oso­bi­sty zapas. – Navani wycią­gnęła notat­nik z kie­szeni, zła­pała go bez­pieczną dło­nią przez rękaw i napi­sała wia­do­mość. – Trzy­mam go w klasz­to­rze pod opieką sio­stry Tala­nah. Pokaż jej to, a ona ci go udo­stępni.

– Dzię­kuję, jasno­ści. – Kucharz wziął od niej kartkę.

Zanim męż­czy­zna znik­nął za drzwiami, Navani zauwa­żyła zarządcę – siwo­bro­dego męż­czy­znę, który nosił sta­now­czo zbyt wiele pier­ścieni na pal­cach – krę­cą­cego się przy scho­dach pro­wa­dzą­cych do pałacu. Bawił się pier­ścieniami na lewej dłoni. A niech to.

– Co się dzieje? – spy­tała, pod­cho­dząc.

– Lord Rine Hatham przy­był i pyta, co z audien­cją u króla. Jak pamię­ta­cie, Jego Wyso­kość obie­cał, że poroz­ma­wia dziś z Rine’em o…

– O kon­flik­cie gra­nicz­nym i błęd­nie wykre­ślo­nych mapach, tak. – Navani wes­tchnęła. – A gdzie jest mój mąż?

– Nie wia­domo. Ostat­nio widziano go z lor­dem Ama­ra­mem i jedną z tych… nie­zwy­kłych postaci.

Tak pała­cowa służba okre­ślała nowych przy­ja­ciół Gavi­lara, tych, któ­rzy zwy­kle przy­by­wali bez ostrze­że­nia i zapo­wie­dzi, i rzadko się przed­sta­wiali.

Navani zazgrzy­tała zębami, zasta­na­wia­jąc się nad miej­scami w pałacu, do któ­rych mógł się udać Gavi­lar. Roz­zło­ściłby się, gdyby mu prze­rwała. I dobrze. Powi­nien zaj­mo­wać się gośćmi, a nie zakła­dać, że ona zaj­mie się wszyst­kimi i wszyst­kim.

Nie­stety, w tej chwili… cóż, musiała się zaj­mo­wać wszyst­kimi i wszyst­kim.

Pozwo­liła, by nie­spo­kojny zarządca zapro­wa­dził ją do głów­nego holu, gdzie gości zaba­wiano muzyką, trun­kami i poezją, pod­czas gdy trwały przy­go­to­wa­nia do uczty. Innych pano­wie-słu­dzy pro­wa­dzili do miej­sca, w któ­rym mogli zoba­czyć Par­shen­dich, praw­dziwą nowość tego wie­czoru. Nie każ­dego dnia król Ale­th­karu pod­pi­sy­wał trak­tat z grupą tajem­ni­czych par­sh­me­nów, któ­rzy umieli mówić.

Prze­pro­siła lorda Rine’a za nie­obec­ność Gavi­lara i zapro­po­no­wała, że sama przej­rzy mapy. Póź­niej zatrzy­mała ją kolejka nie­cier­pli­wych męż­czyzn i kobiet, któ­rzy przy­byli do pałacu z nadzieją na audien­cję u króla.

Navani zapew­niła jasno­okich, że zostaną wysłu­chani. Obie­cała, że zbada nie­pra­wi­dło­wo­ści. Uko­iła zra­nione uczu­cia tych, któ­rzy sądzili, że oso­bi­ste zapro­sze­nie od króla ozna­czało, iż rze­czy­wi­ście go zoba­czą – co ostat­nio było rzad­kim przy­wi­le­jem, o ile nie było się jedną z „tajem­ni­czych postaci”.

Goście oczy­wi­ście przez cały czas przy­by­wali. Tacy, któ­rzy nie znaj­do­wali się na popra­wio­nej liście, dostar­czo­nej przez Gavi­lara wcze­śniej tego dnia.

Na złote klu­cze Vev! Navani z tru­dem zmu­siła się do zro­bie­nia przy­ja­znej miny. Uśmie­chała się, śmiała, machała ręką. Wyko­rzy­stu­jąc przy­po­mnie­nia i listy, które miała w notat­niku, pytała o rodziny, nowe dzieci i ulu­bione ostro­gary. Dowia­dy­wała się o sytu­ację w han­dlu i robiła notatki na temat jasno­okich, któ­rzy wyglą­dali, jakby uni­kali innych. Krótko mówiąc, zacho­wy­wała się jak kró­lowa.

Zada­nie wyczer­py­wało emo­cjo­nal­nie, ale taka była jej rola. Może pew­nego dnia będzie mogła spę­dzać całe dnie na zaba­wie fabria­lami i uda­wa­niu, że jest uczoną. Tego wie­czoru zamie­rzała wyko­ny­wać swoją pracę – choć w głębi duszy czuła, że oszu­kuje. Choć pocho­dziła z uzna­nego sta­ro­żyt­nego rodu, nie­po­kój pod­po­wia­dał jej, że tak naprawdę jest dziew­czyną z zapa­dłej wio­ski, która wło­żyła cudze szaty.

Ten brak pew­no­ści sie­bie sta­wał się ostat­nio coraz sil­niej­szy. Spo­koj­nie. Spo­koj­nie. Nie miała czasu na tego rodzaju myśle­nie. Okrą­żyła salę i z przy­jem­no­ścią zauwa­żyła, że Aesu­dan odna­la­zła Elho­kara i choć raz roz­ma­wiała z nim, a nie z innymi męż­czy­znami. Elho­kar robił wra­że­nie bar­dzo szczę­śli­wego, pod nie­obec­ność ojca nad­zo­ru­jąc wpro­wa­dze­nie do uczty. Ado­lin i Rena­rin stali w swo­ich sztyw­nych mun­du­rach – ten pierw­szy zaba­wiał nie­wielką grupkę mło­dych kobiet, a drugi w porów­na­niu z bra­tem robił wra­że­nie tycz­ko­wa­tego i nie­zgrab­nego.

I… był też Dali­nar. Stał wypro­sto­wany. Jakimś spo­so­bem wyż­szy niż wszy­scy inni męż­czyźni na sali. Nie był jesz­cze pijany, a ludzie krą­żyli wokół niego, jak mogliby krą­żyć wokół ogni­ska w zimną noc – potrze­bo­wali zna­leźć się bli­sko, ale bali się praw­dzi­wego gorąca jego obec­no­ści. Te jego udrę­czone oczy, w któ­rych pło­nęła pasja.

Burze roz­świe­tlone. Prze­pro­siła gości i wspięła się po scho­dach do miej­sca, gdzie nie było jej już tak gorąco. Wyj­ście nie było dobrym pomy­słem, na sali bra­ko­wało króla, a gdyby kró­lowa rów­nież znik­nęła, ludzie zaczę­liby zada­wać pyta­nia. Jed­nakże wszy­scy z pew­no­ścią wytrzy­mają choć przez chwilę bez niej. Poza tym, skoro zna­la­zła się na pię­trze, mogła spraw­dzić jedną z kry­jó­wek Gavi­lara.

Ruszyła kory­ta­rzami koja­rzą­cymi się z lochem, po dro­dze minęła Par­shen­dich dźwi­ga­ją­cych bębny i roz­ma­wia­ją­cych w języku, któ­rego nie rozu­miała. Dla­czego w pałacu nie mogło być tro­chę wię­cej natu­ral­nego świa­tła, kilka dodat­ko­wych okien? Roz­ma­wiała o tym z Gavi­la­rem, ale jemu podo­bało się tak, jak było. Dzięki temu miał wię­cej kry­jó­wek.

Tutaj, pomy­ślała, zatrzy­mu­jąc się na prze­cię­ciu. Głosy.

– …Moż­li­wość spro­wa­dze­nia ich z Bra­ize i ode­sła­nia tam nic nie zna­czy – powie­dział ktoś. – To zbyt bli­sko, by taka odle­głość się liczyła.

– Jesz­cze przed kilku laty było to nie­moż­liwe – zabrzmiał głę­boki, potężny głos. Gavi­lar. – To jest dowód. Zwią­zek nie został zerwany, a pudełko umoż­li­wia podróż. Jesz­cze nie tak daleko, jak byś chciał, ale musimy roz­po­cząć podróż w jakimś miej­scu.

Navani wyj­rzała za róg. Widziała drzwi na końcu krót­kiego kory­ta­rza, lekko uchy­lone, zza któ­rych dobie­gały głosy. Tak, Gavi­lar odby­wał swoje spo­tka­nie dokład­nie tam, gdzie się spo­dzie­wała – w jej gabi­ne­cie. Była to przy­tulna kom­nata z oknem, ukryta w zaka­marku pierw­szego pię­tra. Ona sama rzadko miała czas odwie­dzać gabi­net, ale inni ludzie raczej nie szu­ka­liby w nim Gavi­lara.

Prze­su­nęła się ostroż­nie, by spoj­rzeć przez uchy­lone drzwi. Gali­nar miał dość potężną oso­bo­wość, by wypeł­nić kom­natę. Nosił brodę, która na jego twa­rzy nie wyglą­dała nie­mod­nie, lecz… kla­sycz­nie. Jak obraz, który ożył, przed­sta­wie­nie sta­ro­żyt­nego Ale­tharu. Nie­któ­rzy sądzili, że zapo­cząt­kuje modę, ale nie­wielu wyglą­dało rów­nie dobrze.

Poza tym Gavi­lara ota­czała aura… znie­kształ­ce­nia. Nic nad­na­tu­ral­nego ani bzdur­nego. Po pro­stu… czło­wiek akcep­to­wał, że Gavi­lar mógł zro­bić, co tylko zechciał, rzu­ca­jąc wyzwa­nie wszel­kiej tra­dy­cji i logice. Jemu się uda­wało. Zawsze.

Król roz­ma­wiał z dwoma męż­czy­znami, któ­rych Navani nie­ja­sno sobie przy­po­mi­nała. Wysoki Maka­bak ze zna­mie­niem na policzku i niż­szy vorin o okrą­głej twa­rzy i małym nosie. Podobno byli amba­sa­do­rami z Zachodu, ale nie podano, z jakiego kró­le­stwa.

Maka­bak opie­rał się o regał, ręce zaplótł na pier­siach, a jego twarz pozo­sta­wała cał­ko­wi­cie bez wyrazu. Vorin zała­my­wał ręce, co Navani koja­rzyło się z zarządcą pałacu, choć ten męż­czy­zna robił wra­że­nie o wiele młod­szego. Dwa­dzie­ścia kilka lat? Może trzy­dzie­ści? Nie, mógł być star­szy.

Na stole mię­dzy Gavi­la­rem a męż­czy­znami leżały kule i klej­noty. Navani zaparło dech w pier­siach, kiedy je zoba­czyła. Posor­to­wano je według koloru i jasno­ści, ale kilka wyglą­dało dziw­nie. Ema­no­wały odwrot­no­ścią świa­tła, jakby były nie­wiel­kimi stud­niami fio­le­to­wej ciem­no­ści, wcią­ga­ją­cymi wszel­kie ota­cza­jące je barwy.

Ni­gdy wcze­śniej nie widziała cze­goś takiego, ale kule z uwię­zio­nymi spre­nami mogły wyglą­dać bar­dzo dziw­nie i jesz­cze dziw­niej dzia­łać. Te… musiały być prze­zna­czone do fabriali. Co Gavi­lar robił z kulami, dziw­nym bla­skiem i sza­no­wa­nymi arti­fa­bria­nami? I dla­czego nie chciał z nią roz­ma­wiać o…

Gavi­lar nagle się wypro­sto­wał i spoj­rzał w stronę drzwi, choć Navani nie wydała żad­nego dźwięku. Ich spoj­rze­nia się zetknęły. Navani pchnęła drzwi, jakby wła­śnie wcho­dziła do środka. Nie szpie­go­wała, w końcu była kró­lową tego pałacu. Mogła wcho­dzić, gdzie tylko chciała, szcze­gól­nie do wła­snego gabi­netu.

– Mężu, cze­kają na cie­bie goście. Naj­wy­raź­niej prze­sta­łeś zauwa­żać upływ czasu.

– Pano­wie – powie­dział Gavi­lar do amba­sa­do­rów – będę musiał was prze­pro­sić.

Ner­wowy vorin prze­cze­sał dło­nią rzad­kie włosy.

– Chcę wie­dzieć wię­cej o tym pro­jek­cie, Gavi­la­rze. Muszę cię rów­nież poin­for­mo­wać, że jest tu jesz­cze jedna z nas. Wcze­śniej dostrze­głem jej dzieło.

– Wkrótce spo­tkam się z Meri­da­sem i pozo­sta­łymi – odparł Gavi­lar. – Powinni mieć wię­cej infor­ma­cji. Póź­niej o tym poroz­ma­wiamy.

– Nie. – Głos Maka­baka brzmiał ostro. – Wąt­pię w to.

– Jest tu coś wię­cej, Nale! – stwier­dził vorin, choć podą­żył za swoim wycho­dzą­cym przy­ja­cie­lem. – To ważne! Chcę się wydo­stać. To jedyny spo­sób…

– O co w tym cho­dzi? – spy­tała Navani, kiedy Gavi­lar zamknął drzwi. – To nie byli amba­sa­do­ro­wie. Kim oni naprawdę są?

Gavi­lar nie odpo­wie­dział. Zaczął nie­śpiesz­nie zbie­rać kule ze stołu i wkła­dać je do sakiewki.

Navani rzu­ciła się do przodu i zła­pała jedną.

– Co to jest? Skąd wzią­łeś kule, które świecą w taki spo­sób? Czy to ma coś wspól­nego z arti­fa­bria­nami, któ­rych tu zapro­si­łeś? – Spoj­rzała na niego, ocze­ku­jąc odpo­wie­dzi, wyja­śnie­nia.

On jed­nak tylko wycią­gnął rękę po kulę.

– To cię nie doty­czy, Navani. Wra­caj na ucztę.

Zaci­snęła dłoń na szkle.

– Żebym mogła wciąż cię zastę­po­wać? Obie­ca­łeś lor­dowi Rine, że roz­wią­żesz jego kon­flikt, i to wła­śnie dzi­siaj? Wiesz, jak wielu ludzi na cie­bie czeka? I czy mówi­łeś, że masz inne spo­tka­nie, na które się teraz udasz, przed roz­po­czę­ciem uczty? Zamie­rzasz tak po pro­stu igno­ro­wać naszych gości?

– Wiesz – powie­dział cicho – jak bar­dzo nużą mnie twoje cią­głe pyta­nia, kobieto?

– Może w takim razie spró­buj odpo­wie­dzieć na parę. To by było dla cie­bie nowe doświad­cze­nie, potrak­to­wać żonę jako istotę ludzką, a nie maszynę zbu­do­waną, by pil­no­wała dla cie­bie dni tygo­dnia.

Gavi­lar mach­nął ręką w stronę kuli.

Instynk­tow­nie ści­snęła ją moc­niej.

– Dla­czego? Dla­czego przez cały czas mnie odpy­chasz? Pro­szę, powiedz mi.

– To tajem­nice, z któ­rymi byś sobie nie pora­dziła, Navani. Gdy­byś znała zakres tego, co roz­po­czą­łem…

Zmarsz­czyła czoło. Zakres czego? Już pod­bił Ale­th­kar. Zjed­no­czył arcy­ksią­żąt. Czy to dla­tego zwró­cił teraz wzrok w stronę Niczy­ich Wzgórz? Z pew­no­ścią osie­dle­nie się w dzi­czy, zamiesz­ka­nej jedy­nie przez dzi­waczne ple­mię par­sh­me­nów, było niczym w porów­na­niu z tym, co już osią­gnął.

Ujął jej rękę, siłą odgiął palce i wyjął kulę. Nie wal­czyła z nim, bo nie przy­jąłby tego dobrze. Ni­gdy nie wyko­rzy­stał swo­jej siły prze­ciwko niej, nie w ten spo­sób, ale były słowa. Uwagi. Groźby. Wziął dziwną urze­ka­jącą kulę i scho­wał ją do sakiewki wraz z pozo­sta­łymi. Z gło­śnym trza­skiem ścią­gnął rze­mień i wci­snął ją do kie­szeni.

– Karzesz mnie, prawda? – spy­tała ostro. – Znasz moją miłość do fabriali. Szy­dzisz ze mnie, bo wiesz, że mnie to zaboli.

– Może nauczysz się myśleć, zanim się ode­zwiesz, Navani. Może poznasz nie­bez­pieczną cenę pogło­sek.

Znowu to? – pomy­ślała.

– Do niczego nie doszło, Gavi­la­rze.

– A myślisz, że mnie to obcho­dzi? Myślisz, ze dwór to obcho­dzi? Dla nich kłam­stwa są rów­nie dobre jak fakty.

To była prawda, uświa­do­miła sobie. Gavi­lara nie obcho­dziło, czy była nie­wierna – a nie była. Ale jej słowa wywo­łały plotki, trudne do uci­sze­nia.

Gavi­lara obcho­dziło jedy­nie jego dzie­dzic­two. Chciał być znany jako wielki król, wielki przy­wódca. To zawsze nim kie­ro­wało, ale ostat­nio prze­obra­żało się w coś innego. Cią­gle pytał, czy zosta­nie zapa­mię­tany jako naj­więk­szy król Ale­th­karu. Czy mógł rów­nać się ze swo­imi przod­kami, męż­czy­znami takimi jak Sło­neczny?

Jeśli dwór króla sądził, że nie panuje nad wła­sną żoną, czy to mogło ska­lać jego dzie­dzic­two? Czym było kró­le­stwo, jeśli Gavi­lar wie­dział, że jego żona w tajem­nicy kochała jego brata? W ten spo­sób Navani sta­no­wiła odprysk w mar­mu­rze jego naj­waż­niej­szego na świe­cie dzie­dzic­twa.

– Poroz­ma­wiaj ze swoją córką – Gavi­lar odwró­cił się w stronę drzwi. – Sądzę, że udało mi się uła­go­dzić Ama­rama. Może zechce ją przy­jąć, a jej czas się koń­czy. Nie­wielu zalot­ni­ków się nią inte­re­suje, pew­nie będę musiał oddać pół kró­le­stwa, żeby pozbyć się dziew­czyny, jeśli znów odmówi Ama­ra­mowi.

Navani prych­nęła.

– Ty z nią poroz­ma­wiaj. Jeśli to, czego pra­gniesz, jest takie ważne, może choć raz mógł­byś zro­bić to oso­bi­ście. Poza tym Ama­ram mi nie odpo­wiada. Jasnah może sobie zna­leźć kogoś lep­szego.

Gavi­lar znie­ru­cho­miał, po czym znów odwró­cił się do niej i ode­zwał się cichym gło­sem.

– Jasnah poślubi Ama­rama, jak jej pole­ci­łem. Zapo­mni o tej swo­jej fana­be­rii, zdo­by­ciu sławy poprzez odrzu­ce­nie kościoła. Jej aro­gan­cja plami repu­ta­cję całej rodziny.

Navani zro­biła krok do przodu i pozwo­liła, by jej głos zabrzmiał rów­nie chłodno jak głos męża.

– Wiesz, że dziew­czyna wciąż cię kocha, Gavi­la­rze. Wszy­scy cię kochają. Elho­kar, Dali­nar, chłopcy… oni cię wiel­bią. Jesteś pewien, że chcesz im uka­zać, kim naprawdę jesteś? Oni są twoim dzie­dzic­twem. Odnoś się do nich z tro­ską. To oni okre­ślą, jak zosta­niesz zapa­mię­tany.

– Wiel­kość mnie okre­śli, Navani. I żadne mierne wysiłki kogoś takiego jak Dali­nar albo mój syn tego nie prze­kre­ślą… a oso­bi­ście wąt­pię, by Elko­har mógł wznieść się choćby do mier­no­ści.

– A co ze mną? Mogła­bym opi­sać twoją histo­rię. Twoje życie. Cokol­wiek wydaje ci się, że zro­bi­łeś, cze­go­kol­wiek doko­na­łeś… jest ulotne, Gavi­la­rze. Słowa na kar­tach okre­ślają ludzi dla przy­szłych poko­leń. Gar­dzisz mną, ale to ja trzy­mam w rękach to, co jest dla cie­bie naj­cen­niej­sze. Jeśli popchniesz mnie zbyt daleko, zacznę ści­skać.

Nie odpo­wie­dział krzy­kiem ani wście­kło­ścią, ale zimna pustka w jego oczach mogłaby pochło­nąć kró­le­stwa i zosta­wić jedy­nie czerń. Uniósł dłoń do jej policzka i objął go łagod­nie, szy­dząc z nie­gdyś namięt­nego gestu.

Było to bar­dziej bole­sne od spo­licz­ko­wa­nia.

– Wiesz, dla­czego cię nie włą­czy­łem, Navani? – spy­tał cicho. – Myślisz, że uda ci się przy­jąć prawdę?

– Spró­buj choć raz, to może być miła odmiana.

– Nie jesteś godna, Navani. Twier­dzisz, że jesteś uczoną, ale gdzie są twoje odkry­cia? Badasz świa­tło, ale jesteś jego prze­ci­wień­stwem. Istotą, która nisz­czy świa­tło. Spę­dzasz czas, tarza­jąc się w bło­cie w kuchni, i obse­syj­nie przej­mu­jesz się tym, czy jakiś mało zna­czący jasno­oki prze­strzega odpo­wied­nich linii na mapie. Tak nie działa wielki czło­wiek. Nie jesteś uczoną. Jedy­nie lubisz prze­by­wać bli­sko nich. Nie jesteś arti­fa­brianką. Jedy­nie kobietą, która lubi bły­skotki. Nie masz wła­snej sławy, osią­gnięć ani umie­jęt­no­ści. Wszystko, co się w tobie liczy, pocho­dzi od kogoś innego. Nie masz wła­dzy… jedy­nie lubisz poślu­biać męż­czyzn, któ­rzy ją mają.

– Jak śmiesz…

– Zaprzecz temu, Navani – wark­nął. – Zaprzecz, że kocha­łaś jed­nego brata, ale poślu­bi­łaś dru­giego. Uda­wa­łaś, że uwiel­biasz męż­czy­znę, któ­rym gar­dzi­łaś… a wszystko dla­tego, że wie­dzia­łaś, że zosta­nie kró­lem.

Cof­nęła się, wyrwała z jego uści­sku i prze­krę­ciła głowę na bok. Zamknęła oczy i poczuła łzy na policz­kach. To było bar­dziej skom­pli­ko­wane, niż suge­ro­wał, bo kochała ich obu – a inten­syw­ność Dali­nara ją prze­ra­żała, więc Gavi­lar wyda­wał się bez­piecz­niej­szym wybo­rem.

Jed­nakże w oskar­że­niu Gavi­lara kryła się prawda. Mogła sama się okła­my­wać i powie­dzieć, że poważ­nie roz­wa­żała Dali­nara, ale wszy­scy wie­dzieli, że w końcu wybie­rze Gavi­lara. I tak zro­biła. Był bar­dziej wpły­wowy z nich dwóch.

– Poszłaś tam, gdzie spo­dzie­wa­łaś się naj­więk­szych pie­nię­dzy i wła­dzy. Jak zwy­kła dziwka. Napisz, co tylko zechcesz na mój temat. Powiedz to, wykrzyk­nij, ogłoś. Prze­żyję twoje oskar­że­nia, a moje dzie­dzic­two prze­trwa. Odkry­łem wej­ście do świata bogów i legend, a kiedy do nich dołą­czę, moje kró­le­stwo ni­gdy się nie skoń­czy. Ja ni­gdy się nie skoń­czę.

Wyszedł i z cichym trza­skiem zamknął za sobą drzwi. Nawet w cza­sie kłótni pano­wał nad sytu­acją.

Drżąc, Navani z tru­dem dotarła do krze­sła przy biurku, na któ­rym goto­wały się zło­ścio­spreny. I kłę­biły wsty­do­spreny, ota­cza­jące ją jak białe i czer­wone płatki.

Aż się trzę­sła z wście­kło­ści. Wście­kło­ści na niego. Na samą sie­bie, że nie wal­czyła. I na świat, bo wie­działa, że jego słowa przy­naj­mniej w czę­ści były prawdą.

Nie. Nie pozwól, żeby jego kłam­stwa stały się prawdą. Walcz z tym. Zaci­snęła zęby, otwo­rzyła oczy i zaczęła prze­glą­dać biurko w poszu­ki­wa­niu farb olej­nych i papieru.

Zaczęła malo­wać, bar­dzo sta­ran­nie kre­śląc każdą linię. Duma – jakby na dowód dla niego – kazała jej być dro­bia­zgową i dosko­nałą. Ta czyn­ność zwy­kle ją uspo­ka­jała. Spo­sób, w jaki upo­rząd­ko­wane, ele­ganc­kie linie sta­wały się sło­wami, a farba i papier nabie­rały zna­cze­nia.

W końcu miała w ręku jeden z naj­lep­szych gli­fów strze­gą­cych, jakie stwo­rzyła. Gło­sił po pro­stu Śmierć. Dar. Śmierć. Nakre­śliła każdy glif w kształ­cie heral­dycz­nej wieży lub mie­cza Gavi­lara.

Modli­twa zapa­liła się od pło­mie­nia lampy, pło­nęła jasno – a kiedy tak się stało, jej kathar­sis zmie­niło się we wstyd. Co ona wypra­wiała? Modliła się o śmierć męża? Wsty­do­spreny powró­ciły całą chmurą.

Jak do tego doszło? Ich kłót­nie sta­wały się coraz gor­sze. Wie­działa, że nie był tym męż­czy­zną, tym, z któ­rym ostat­nio się sty­kała. Nie zacho­wy­wał się w taki spo­sób, kiedy roz­ma­wiał z Dali­na­rem, Sade­asem, a nawet – zazwy­czaj – Jasnah.

Gavi­lar był kimś lep­szym. Podej­rze­wała, że on też to wie­dział. Jutro dosta­nie kwiaty. Bez prze­pro­sin, ale z pre­zen­tem, zazwy­czaj bran­so­letką.

Tak, wie­dział, że powi­nien być kimś wię­cej. Ale… jakimś spo­so­bem budziła w nim potwora. A on jakimś spo­so­bem budził w niej sła­bość. Ude­rzyła bez­pieczną dło­nią w blat, a drugą roz­ma­so­wała czoło.

Na burze. Wyda­wało się, że jesz­cze tak nie­dawno sie­dzieli razem i dys­ku­to­wali o kró­le­stwie, które stwo­rzą. Teraz wła­ści­wie w każ­dej roz­mo­wie się­gali po naj­ostrzej­sze noże i wbi­jali je w naj­bar­dziej bole­sne miej­sca z dokład­no­ścią, jaką można osią­gnąć jedy­nie po latach bli­sko­ści.

Z tru­dem zapa­no­wała nad sobą, znów nało­żyła maki­jaż i popra­wiła fry­zurę. Mogła być wszyst­kim, o co ją oskar­żył, ale on był jedy­nie zbi­rem z zapa­dłej wio­ski, który miał sta­now­czo zbyt dużo szczę­ścia i talent do zwo­dze­nia dobrych ludzi, by za nim podą­żali.

Jeśli męż­czy­zna taki jak on mógł uda­wać, że jest kró­lem, to ona mogła uda­wać, że jest kró­lową. Tak czy ina­czej, mieli kró­le­stwo.

I przy­naj­mniej jedno z nich powinno spró­bo­wać nim rzą­dzić.

***

Navani dowie­działa się o ataku skry­to­bójcy dopiero, kiedy było już po wszyst­kim.

Pod­czas uczty zacho­wy­wali się jak wzór kró­lew­skiej pary, byli wobec sie­bie ser­deczni i każde prze­wo­dziło swo­jej uczcie. A póź­niej Gavi­lar wyszedł, kiedy tylko udało mu się zna­leźć uspra­wie­dli­wie­nie. Przy­naj­mniej zacze­kał do końca posiłku.

Navani zeszła na dół, żeby poże­gnać gości. Dała im do zro­zu­mie­nia, że Gavi­lar nikogo celowo nie zlek­ce­wa­żył. Był po pro­stu wyczer­pany po dłu­giej podróży. Tak, z całą pew­no­ścią wkrótce zor­ga­ni­zuje audien­cję. Z przy­jem­no­ścią przy­jadą po zakoń­cze­niu następ­nej burzy…

I tak dalej, i tak dalej, aż miała wra­że­nie, że przy kolej­nym uśmie­chu jej twarz pęk­nie. Poczuła ulgę, kiedy zoba­czyła bie­gnącą w jej stronę młodą posłań­czy­nię. Odsu­nęła się od wycho­dzą­cych gości. Spo­dzie­wała się usły­szeć, że stłu­czono cenną wazę albo Dali­nar zasnął z twa­rzą na stole.

Posłań­czyni jed­nak zapro­wa­dziła Navani do zarządcy. Na jego twa­rzy malo­wał się wielki smu­tek, oczy miał zaczer­wie­nione, a dło­nie mu drżały. Stary męż­czy­zna wycią­gnął do niej rękę i zła­pał ją za ramię, jakby chciał się na niej oprzeć. Po jego twa­rzy pły­nęły łzy, moczyły rzadką brodę.

Widząc jego emo­cje, Navani uświa­do­miła sobie, że rzadko myślała o męż­czyź­nie, uży­wa­jąc jego imie­nia, rzadko myślała o nim jako o czło­wieku. Czę­sto trak­to­wała go jak ele­ment wypo­sa­że­nia pałacu, wła­ści­wie jak rzeźby przed wej­ściem. Jak Gavi­lar trak­to­wał ją.

– Gerehu. – Z zawsty­dze­niem wzięła go za rękę. – Co się stało? Dobrze się czu­jesz? Zmu­sza­li­śmy cię do zbyt cięż­kiej pracy bez…

– Król – wykrztu­sił star­szy męż­czy­zna. – Jasno­ści, oni ode­brali nam króla! Ci par­sh­meni. Ci bar­ba­rzyńcy. Te… potwory.

Navani od razu zaczęła podej­rze­wać, że Gavi­lar zna­lazł jakiś spo­sób na wymknię­cie się z pałacu, a wszy­scy uznali, że został porwany. Ten męż­czy­zna… pomy­ślała, wyobra­ża­jąc sobie, jak prze­bywa gdzieś w mie­ście ze swo­imi nie­zwy­kłymi gośćmi, i oma­wia tajem­nice w mrocz­nej kom­na­cie.

Gereh ści­snął ją moc­niej.

– Jasno­ści, oni go zabili. Król Gavi­lar nie żyje.

– Nie­moż­liwe. Jest naj­po­tęż­niej­szym męż­czy­zną w całym kraju, może na całym świe­cie. Ota­czają go Odpry­skowi. Pomy­li­łeś się, Gerehu. On….

Jest twardy jak burze. Ale to oczy­wi­ście nie było prawdą – chciał jedy­nie, by ludzie tak sądzili. „Ja ni­gdy się nie skoń­czę…”. Kiedy mówił takie rze­czy, trudno było mu nie wie­rzyć.

Musiała zoba­czyć ciało, zanim prawda w końcu zaczęła do niej docie­rać, prze­peł­nia­jąc ją chło­dem jak zimowy deszcz. Gavi­lar leżał na stole w spi­żarni, poła­many i zakrwa­wiony, a straż­nicy siłą odpę­dzali prze­ra­żo­nych słu­żą­cych, kiedy ci pytali o wyja­śnie­nia.

Navani sta­nęła nad nim. Nawet widząc krew na jego bro­dzie, strza­skany Pan­cerz Odpry­sku, brak odde­chu i zie­jące rany… nawet wtedy zasta­na­wiała się, czy to nie sztuczka. To, co leżało przed nią, było nie­moż­li­wo­ścią. Gavi­lar Kho­lin nie mógł tak po pro­stu umrzeć, jak inni ludzie.

Kazała sobie poka­zać odcięty bal­kon, na któ­rym po upadku z góry spo­czy­wał bez życia Gavi­lar. Jasnah wszystko widziała, powie­dzieli. Zwy­kle nie­wzru­szona dziew­czyna sie­działa w kącie i pła­kała, przy­ci­ska­jąc zaci­śniętą bez­pieczną dłoń do ust.

Dopiero wtedy wokół Navani zaczęły się poja­wiać wstrzą­so­spreny, trój­kąty migo­czą­cego świa­tła. Dopiero wtedy uwie­rzyła.

Gavi­lar Kho­lin nie żył.

Sadeas odcią­gnął Navani na bok i ze szcze­rym smut­kiem wyja­śnił jej swoją rolę w tym, co się wyda­rzyło. Słu­chała z dziw­nym otę­pie­niem. Była tak zajęta, że nawet nie zauwa­żyła, iż więk­szość Par­shen­dich w tajem­nicy opu­ściła pałac – znik­nęli w mroku tuż przed tym, jak ich sługa zaata­ko­wał. Ich przy­wódcy zostali, by nikt nie zauwa­żył ucieczki.

Navani jak w tran­sie wró­ciła do spi­żarni i osty­głego ciała Gavi­lara Kho­lina. Jego porzu­co­nej sko­rupy. Miny słu­żą­cych i chi­rur­gów świad­czyły, że spo­dzie­wali się po niej smutku. Może zawo­dze­nia. Z całą pew­no­ścią w pomiesz­cze­niu poja­wiały się całe chmary bólo­spre­nów, a nawet kilka rzad­kich udrę­ko­spre­nów, przy­po­mi­na­ją­cych zęby wyra­sta­jące ze ścian.

Czuła coś podob­nego do tych emo­cji. Smu­tek? Nie do końca. Żal. Jeśli on naprawdę umarł… to było po wszyst­kim. Ich ostat­nia praw­dziwa roz­mowa zmie­niła się w kolejną kłót­nię. I nic się nie dało zmie­nić. Wcze­śniej zawsze mogła sobie powta­rzać, że się pogo­dzą. Że prze­biją się przez cier­nie i znajdą drogę powrotną do tego, czym byli wcze­śniej. Jeśli nie kocha­jącą się parą, to choć sprzy­mie­rzeń­cami.

Teraz już do tego nie doj­dzie. Było po wszyst­kim. On zgi­nął, ona została wdową i… na burze, modliła się o to. Ta świa­do­mość ją prze­szyła. Mogła jedy­nie mieć nadzieję, że Wszech­mocny nie wysłu­chał jej głu­piej prośby napi­sa­nej w chwili wście­kło­ści. Choć w głębi duszy zaczęła nie­na­wi­dzić Gavi­lara, nie życzyła mu śmierci. Prawda?

Nie, nie tak powinno się to skoń­czyć. I dla­tego poczuła coś jesz­cze. Litość.

Leżące na stole w kałuży krwi ciało Gavi­lara Kho­lina wyda­wało się osta­teczną znie­wagą dla jego wiel­kich pla­nów. Myślał, że jest wieczny, czyż nie? Pra­gnął osią­gnąć jakąś wielką wizję, zbyt ważną, by się z nią podzie­lić? Cóż, Ojciec Burz i Matka Świata igno­ro­wali pra­gnie­nia ludzi, choćby naj­więk­sze.

Nie czuła jed­nak smutku. Jego śmierć była ważna, ale dla niej nic nie zna­czyła. Może poza szansą, by jej dzieci ni­gdy nie musiały się dowie­dzieć, kim się stał.

Będę lep­szym czło­wie­kiem, Gavi­la­rze, pomy­ślała, zamy­ka­jąc jego oczy. W imię tego, kim byłeś kie­dyś, pozwolę, by świat uda­wał. Dam ci twoje dzie­dzic­two.

Póź­niej się zawa­hała. Jego Pan­cerz Odpry­sku – cóż, Pan­cerz, który miał na sobie – pękł na wyso­ko­ści pasa. Się­gnęła do kie­szeni i nama­cała świń­ską skórę. Ostroż­nie wydo­była sakiewkę z kulami, którą widziała wcze­śniej, ale odkryła, że jest pusta.

Na burze. Gdzie je scho­wał?

Ktoś zaka­słał i Navani nagle uświa­do­miła sobie, jakie wra­że­nie robiło takie grze­ba­nie po kie­sze­niach. Wyjęła kule z wło­sów i wło­żyła je do sakiewki, którą wci­snęła w jego dłoń, po czym oparła czoło o jego zmiaż­dżoną pierś. To miało wyglą­dać, jakby zwra­cała mu jego dary, co sym­bo­li­zo­wało, że kiedy umarł, jej świa­tło sta­wało się jego świa­tłem.

Póź­niej, z twa­rzą pokrytą jego krwią, wstała i udała, że zmu­sza się do odzy­ska­nia pano­wa­nia nad sobą. W ciągu następ­nych godzin, gdy wal­czyła z cha­osem w mie­ście posta­wio­nym na gło­wie, mar­twiła się, że zyska repu­ta­cję bez­dusz­nej. Tym­cza­sem wyda­wało się, że ludzie uznali jej wewnętrzną siłę za uspo­ka­ja­jącą.

Król umarł, ale kró­le­stwo trwało na­dal. Gavi­lar utra­cił życie w dokład­nie taki sam spo­sób, w jaki je pro­wa­dził – z wiel­kim dra­ma­ty­zmem, a Navani musiała po nim posprzą­tać.

Część pierw­sza. Cię­żary

CZĘŚĆ PIERW­SZA

CIĘ­ŻARY

Kala­din • Shal­lan • Navani • Venli • Lirin

1. Odci­ski

Naj­pierw należy skło­nić sprena do zbli­że­nia się.Rodzaj klej­notu ma zna­cze­nie – nie­które spreny są natu­ral­nie bar­dziej zain­te­re­so­wane okre­ślo­nymi klej­no­tami. Ponadto jest nie­zmier­nie ważne, by uspo­koić sprena czymś, co zna i kocha. Na przy­kład dla ognio­spre­nów nie­zbędny jest duży pło­mień.

Wykład na temat mecha­niki fabriali, wygło­szony przez Navani Kho­lin przed koali­cją monar­chów, Uri­thiru, Jese­van roku 1175

Lirin był pod wra­że­niem spo­koju, jaki czuł, gdy spraw­dzał, czy dziecko nie ma śla­dów szkor­butu na dzią­słach. Lata szko­le­nia jako chi­rurg dobrze mu tego dnia słu­żyły. Ćwi­cze­nia odde­chowe – które miały mu poma­gać w powstrzy­my­wa­niu drże­nia rąk – w cza­sie szpie­go­wa­nia dzia­łały rów­nie dobrze, jak pod­czas zabie­gów.

– Pro­szę – powie­dział do matki dziecka, wycią­ga­jąc z kie­szeni nie­duży żeton z rzeź­bio­nej sko­rupy. – Pokaż go kobie­cie w pawi­lo­nie jadal­nym. Da sok dla two­jego syna. Dopil­nuj, żeby wypił wszystko, każ­dego ranka.

– Dzię­ko­wać bar­dzo – powie­działa kobieta z sil­nym her­daz­kim akcen­tem. Przy­tu­liła syna i spoj­rzała na Lirina udrę­czo­nym wzro­kiem. – Jeśli… jeśli dziecko… zna­leźć…

– Przy­pil­nuję, żebyś została poin­for­mo­wana, jeśli dowiemy się cze­goś o resz­cie two­ich dzieci – obie­cał Lirin. – Przy­kro mi z powodu two­jej straty.

Kobieta poki­wała głową, otarła policzki i zanio­sła dziecko do straż­nicy pod mia­stecz­kiem. Tam grupka uzbro­jo­nych par­sh­me­nów zsu­nęła jej kap­tur i porów­nała jej twarz z rysun­kami przy­sła­nymi przez Sto­pio­nych. Żona Lirina, Hesina, stała w pobliżu, by w razie koniecz­no­ści prze­czy­tać opis.

Za ich ple­cami poranna mgła zasła­niała Pale­ni­sko. Mia­steczko wyglą­dało jak zbio­ro­wi­sko ciem­nych, nie­wy­raź­nych brył. Jak guz. Lirin z tru­dem widział płótna roz­cią­gnięte mię­dzy budyn­kami, zapew­nia­jące odro­binę schro­nie­nia licz­nym ucie­ki­nie­rom z Her­dazu. Całe uliczki zostały zamknięte, a wśród mgły roz­le­gały się wid­mowe odgłosy – brzęk tale­rzy, ludz­kie roz­mowy.

Rzecz jasna, te pry­mi­tywne osie­dla nie prze­trwa­łyby burzy, ale dawało się je łatwo zde­mon­to­wać i scho­wać. Po pro­stu bra­ko­wało domów. Ludzie mogli tło­czyć się przez kilka godzin w burzo­wych schro­nach, ale nie mogli tak żyć.

Odwró­cił się i spoj­rzał na tych, któ­rzy tego dnia cze­kali na wpusz­cze­nie. Koniec kolejki ginął we mgle, a towa­rzy­szyły jej przy­po­mi­na­jące owady gło­do­spreny i wyczer­pa­nio­spreny jak chmury pyłu. Na burze. Ilu ludzi mogło się jesz­cze pomie­ścić w mia­steczku? Wio­ski bli­żej gra­nicy muszą być już cał­ko­wi­cie prze­peł­nione, jeśli tak wielu wędro­wało tak daleko w głąb.

Minął ponad rok od nadej­ścia Wiecz­nej Burzy i upadku Ale­th­karu. Rok, w cza­sie któ­rego Her­daz – mniej­szy sąsiad Ale­th­karu na pół­noc­nym zacho­dzie – jakimś cudem przez cały czas wal­czył. Przed dwoma mie­sią­cami wróg w końcu posta­no­wił osta­tecz­nie zmiaż­dżyć kró­le­stwo. Wkrótce potem wzro­sła liczba uchodź­ców. Jak zawsze, żoł­nie­rze wal­czyli, a zwy­kli ludzie – któ­rych pola zostały zadep­tane – umie­rali z głodu i byli zmu­szeni do opusz­cze­nia domów.

Pale­ni­sko robiło, co mogło. Aric i inni męż­czyźni – kie­dyś straż­nicy w rezy­den­cji Roshone’a, obec­nie nie mieli prawa nosić broni – orga­ni­zo­wali kolejkę i pil­no­wali, by nikt nie wśli­zgnął się do mia­sta, jeśli nie został obej­rzany przez Lirina. Prze­ko­nał jasność Abia­jan, że koniecz­nie musi zba­dać każ­dego. Ona mar­twiła się zarazą, on zaś chciał po pro­stu zoba­czyć każ­dego, kto mógł potrze­bo­wać lecze­nia.

Jej żoł­nie­rze szli wzdłuż kolejki, wszy­scy byli czujni. Par­sh­meni uzbro­jeni w mie­cze. Uczyli się czy­tać i nale­gali, by nazy­wano ich „pie­śnia­rzami”. Rok po ich prze­bu­dze­niu Lirin na­dal uwa­żał to za coś dziw­nego. Ale tak naprawdę, co go to obcho­dziło? W pew­nym sen­sie nie­wiele się zmie­niło. Te same stare kon­flikty pochła­niały par­sh­me­nów z równą łatwo­ścią, co ale­thyj­skich oświe­co­nych. Ludzie, któ­rzy posma­ko­wali wła­dzy, pra­gnęli wię­cej, a póź­niej się­gali po nią z mie­czem. Zwy­kli ludzie krwa­wili, a Liri­nowi pozo­sta­wało ich pozszy­wać.

Wró­cił do pracy. Musiał obej­rzeć przy­naj­mniej setkę ucie­ki­nie­rów. Gdzieś wśród nich ukry­wał się męż­czy­zna, któ­rego dzie­łem była duża część tego cier­pie­nia. To dla­tego Lirin był tego dnia tak zde­ner­wo­wany. Następny w sze­regu nie był jed­nak on, a obszar­pany Ale­thyj­czyk, który w walce stra­cił rękę. Lirin obej­rzał ranę, ale obra­że­nia miały już kilka mie­sięcy, a Lirin nie mógł wiele pora­dzić na roz­le­głe zbli­zno­wa­ce­nia.

Lirin poru­szył pal­cem przed twa­rzą męż­czy­zny, obser­wu­jąc, jak ten podąża za nim wzro­kiem. Wstrząs, pomy­ślał.

– Czy odnio­słeś ostat­nio rany, o któ­rych mi nie powie­dzia­łeś?

– Żad­nych ran – szep­nął męż­czy­zna. – Ale zbójcy… zabrali moją żonę, zacny chi­rurgu. Zabrali ją… zosta­wili mnie przy­wią­za­nego do drzewa. Ode­szli ze śmie­chem…

A niech to. Wstrząs psy­chiczny nie był czymś, co Lirin mógłby wyciąć skal­pe­lem.

– Kiedy wej­dziesz do mia­sta, poszu­kaj namiotu czter­na­stego. Powiedz tam­tym kobie­tom, że cię przy­sła­łem.

Męż­czy­zna poki­wał tępo głową, spoj­rze­nie miał puste. Czy w ogóle zwró­cił uwagę na jego słowa? Lirin zapa­mię­tał rysy męż­czy­zny – siwie­jące włosy z dłuż­szym kosmy­kiem z tyłu, trzy duże pie­przyki na gór­nej czę­ści lewego policzka i oczy­wi­ście brak ręki – i posta­no­wił wie­czo­rem poszu­kać go w namio­cie. Asy­stentki obser­wo­wały w nim ucie­ki­nie­rów, któ­rzy mogli mieć skłon­no­ści samo­bój­cze. Przy tak wielu ludziach, któ­rymi musieli się zaj­mo­wać, Lirin nie mógł zro­bić wię­cej.

– Ruszaj. – Lirin łagod­nie popchnął męż­czy­znę w stronę mia­steczka. – Namiot czter­na­sty. Przy­kro mi z powodu two­jej straty.

Męż­czy­zna odszedł.

– Mówisz to z taką łatwo­ścią, chi­rurgu – powie­dział ktoś za jego ple­cami.

Lirin obró­cił się na pię­cie, po czym natych­miast ukło­nił się głę­boko. Abia­jan, nowa pani mia­sta, była par­sh­menką o wyra­zi­stej bia­łej skó­rze z deli­kat­nym czer­wo­nym mar­mur­kiem na policz­kach.

– Jasno­ści. O co cho­dzi?

– Powie­dzia­łeś temu męż­czyź­nie, że przy­kro ci z powodu jego straty. Mówisz to tak łatwo każ­demu z nich, a jed­nak wydaje się, że masz tyle współ­czu­cia, co głaz. Nic nie czu­jesz do tych ludzi?

– Czuję, jasno­ści, ale muszę być ostrożny, by ich cier­pie­nie mnie nie przy­tło­czyło. To jedna z pierw­szych zasad obo­wią­zu­ją­cych chi­rur­gów.

– Inte­re­su­jące. – Par­sh­menka unio­sła bez­pieczną dłoń, osło­niętą ręka­wem havah. – Pamię­tasz, jak nasta­wia­łeś moją rękę, kiedy byłam dziec­kiem?

– Tak.

Abia­jan powró­ciła – z nowym imie­niem i nowym zada­niem od Sto­pio­nych – po tym, jak ucie­kła z innymi po nadej­ściu Wiecz­nej Burzy. Przy­pro­wa­dziła wielu par­sh­me­nów, z któ­rych wszy­scy pocho­dzili z tej oko­licy, ale z tych miesz­ka­ją­cych wcze­śniej w Pale­ni­sku wró­ciła tylko ona. Nie chciała mówić o tym, czego doświad­czyła przez te wszyst­kie mie­siące.

– Cóż za inte­re­su­jąca pamięć. Tamto życie wydaje mi się teraz snem. Pamię­tam ból. Dez­orien­ta­cję. Surową postać, która spra­wiła mi jesz­cze wię­cej bólu… choć teraz rozu­miem, że sta­ra­łeś się mnie uzdro­wić. Tyle wysiłku dla małej nie­wol­nicy.

– Ni­gdy nie obcho­dziło mnie, kogo uzdra­wiam, jasno­ści. Nie­wol­nika czy króla.

– Jestem pewna, że fakt, iż Wistiow sporo za mnie zapła­cił, nie miał z tym nic wspól­nego. – Spoj­rzała na Lirina zmru­żo­nymi oczami, a kiedy znów się ode­zwała, w jej gło­sie zabrzmiał rytm, jakby wypo­wia­dała słowa pie­śni. – Czy współ­czu­łeś mi, bied­nej, zdez­o­rien­to­wa­nej nie­wol­nicy, któ­rej ukra­dziono umysł? Czy pła­ka­łeś nad nami, chi­rurgu, i życiem, które pro­wa­dzi­li­śmy?

– Chi­rur­gowi nie wolno pła­kać – powie­dział cicho Lirin. – Chi­rurg nie może sobie pozwo­lić na płaszcz.

– Jak głaz – powtó­rzyła i pokrę­ciła głową. – Widzia­łeś jakieś zara­zo­spreny na tych ucie­ki­nie­rach? Jeśli te spreny dostaną się do mia­sta, wszy­scy mogą zgi­nąć.

– Cho­rób nie wywo­łują spreny. Zarazy roz­no­szą się przez zaka­żoną wodę, brak odpo­wied­niej higieny, a cza­sami oddech tych, któ­rzy mają je w sobie.

– Prze­sądy.

– Mądrość Herol­dów – sprze­ci­wił się Lirin. – Powin­ni­śmy być ostrożni.

Frag­menty sta­rych manu­skryp­tów – tłu­ma­cze­nia tłu­ma­czeń tłu­ma­czeń – wspo­mi­nały o szybko roz­prze­strze­nia­ją­cych się cho­ro­bach, które zabi­jały dzie­siątki tysięcy. W żad­nym ze współ­cze­snych tek­stów, które czy­tał, nie zna­lazł infor­ma­cji o czymś takim, ale doszły go pogło­ski o czymś dziw­nym na zacho­dzie – nowa zaraza, tak ją nazy­wano. Nie znał wielu szcze­gó­łów.

Abia­jan ruszyła dalej, nie mówiąc nic wię­cej. Dołą­czyła do niej jej świta – grupa wynie­sio­nych par­sh­me­nów i par­sh­me­nek. Ich stroje były ale­thyj­skie w kroju, ale w jaśniej­szych, bar­dziej stłu­mio­nych odcie­niach. Sto­pieni wyja­śnili, że dawni pie­śnia­rze odrzu­cali jaskrawe barwy, gdyż woleli pod­kre­ślać wzory na skó­rze.

W zacho­wa­niu Abia­jan i innych par­sh­me­nów Lirin wyczu­wał poszu­ki­wa­nie toż­sa­mo­ści. Ich akcenty, stroje, manie­ry­zmy – wszyst­kie były wyraź­nie ale­thyj­skie. Ale kiedy Sto­pieni opo­wia­dali o ich przod­kach, byli urze­czeni i pró­bo­wali naśla­do­wać tych od dawna nie­ży­ją­cych par­sh­me­nów.

Lirin odwró­cił się do kolej­nej grupy uchodź­ców – tym razem wresz­cie peł­nej rodziny. Choć powi­nien się cie­szyć, nie mógł się nie zasta­na­wiać, jak trudno będzie wykar­mić pię­cioro dzieci i rodzi­ców, z któ­rych wszy­scy osła­bli z nie­do­ży­wie­nia.

Kiedy posłał ich dalej, wzdłuż sze­regu ruszyła w jego stronę zna­joma postać, roz­ga­nia­jąc gło­do­spreny. Laral nosiła teraz pro­stą sukienkę słu­żą­cej, z ręka­wiczką zamiast rękawa, i dźwi­gała wia­dro z wodą dla ocze­ku­ją­cych ucie­ki­nie­rów. Nie kro­czyła jed­nak jak słu­żąca. Młoda kobieta ema­no­wała pewną… deter­mi­na­cją, któ­rej nie mogła stłu­mić wymu­szona służba. Wyda­wało się, że koniec świata nie­po­koi ją nie bar­dziej niż kie­dyś słabe zbiory.

Zatrzy­mała się przy Liri­nie i zapro­po­no­wała mu wodę – wziętą z jej bukłaka i nalaną do czy­stego kubka, a nie podaną pro­sto cho­chlą z wia­dra.

– Jest trzeci w kolejce – szep­nęła Laral, kiedy Lirin popi­jał wodę.

Męż­czy­zna chrząk­nął.

– Niż­szy, niż się spo­dzie­wa­łam. Ponoć jest wiel­kim gene­ra­łem, przy­wódcą her­daz­kiego oporu. Wygląda bar­dziej jak wędrowny kupiec.

– Geniusz przy­biera różne kształty, Laral. – Lirin wycią­gnął rękę z kub­kiem, by znów go napeł­niła, co było uspra­wie­dli­wie­niem dla ich dal­szej roz­mowy.

– Mimo wszystko… – Umil­kła, kiedy obok prze­szedł Dur­nash, wysoki par­sh­men o mar­mur­ko­wej, czarno-czer­wo­nej skó­rze, z mie­czem na ple­cach. Kiedy się odda­lił, ode­zwała się ciszej. – Naprawdę mnie zaska­ku­jesz, Liri­nie. Ani razu nie zasu­ge­ro­wa­łeś, że mogli­by­śmy wydać tego ukry­wa­ją­cego się gene­rała.

– Zostałby stra­cony.

– Ale uwa­żasz go za zbrod­nia­rza, prawda?

– Dźwiga strasz­liwą odpo­wie­dzial­ność. Pro­wa­dził wojnę prze­ciwko prze­wa­ża­ją­cym siłom wroga. Posy­łał swo­ich ludzi na śmierć w bez­na­dziej­nych bitwach.

– Nie­któ­rzy nazwa­liby to boha­ter­stwem.

– Boha­ter­stwo to mit, który opo­wiada się mło­dym ide­ali­stom, szcze­gól­nie wtedy, gdy się chce, żeby oddali za cie­bie krew. Jeden z moich synów przez niego zgi­nął, a dru­giego utra­ci­łem. Możesz zacho­wać swoje boha­ter­stwo i oddać mi życie tych, któ­rzy zgi­nęli w bez­sen­sow­nych kon­flik­tach.

Przy­naj­mniej wyda­wało się, że już pra­wie po wszyst­kim. Teraz, gdy opór w Her­da­zie w końcu został zła­many, napływ uchodź­ców powi­nien się zmniej­szyć.

Laral patrzyła na niego bla­do­zie­lo­nymi oczyma. Była prze­ni­kliwa. Jakże żało­wał, że życie nie poto­czyło się ina­czej, że stary Wistiow nie wytrzy­mał jesz­cze kilku lat. Lirin mógłby nazy­wać tę kobietę swoją córką i mógłby mieć teraz u swo­jego boku Tiena i Kala­dina jako chi­rur­gów.

– Nie wydam her­daz­kiego gene­rała. Nie patrz na mnie z taką miną. Nie­na­wi­dzę wojny, ale nie skażę two­jego boha­tera na śmierć.

– A twój syn wkrótce po niego przy­bę­dzie?

– Wysła­li­śmy wia­do­mość do Kala. To powinno wystar­czyć. Dopil­nuj, żeby twój mąż był gotów z odwra­ca­niem uwagi.

Poki­wała głową i ruszyła dalej, by zapro­po­no­wać wodę par­sh­meń­skim straż­ni­kom w bra­mie mia­steczka. Lirin szybko zajął się kolej­nymi ucie­ki­nie­rami, aż dotarł do grupy ludzi w płasz­czach. Uspo­koił się szyb­kim ćwi­cze­niem odde­cho­wym, któ­rego przed tak wielu laty nauczył się od swo­jego mistrza na sali ope­ra­cyj­nej. Choć w jego wnę­trzu sza­lała burza, dło­nie Lirina nie drżały, kiedy gestem wezwał ocze­ku­ją­cych.

– Będę musiał prze­pro­wa­dzić bada­nie – powie­dział cicho – żeby to nie wyglą­dało dziw­nie, kiedy wypro­wa­dzę was z kolejki.

– Zacznij ode mnie – stwier­dził naj­niż­szy. Pozo­stała czwórka zmie­niła pozy­cję, roz­sta­wia­jąc się wokół niego.

– Prze­stań­cie wyglą­dać, jak­by­ście go strze­gli, głupcy – syk­nął Lirin. – Usiądź­cie na ziemi. Może w ten spo­sób nie będzie­cie już robić wra­że­nia bandy zbi­rów.

Wypeł­nili jego pole­ce­nie, a Lirin pod­cią­gnął swój zydel do przy­wódcy. Męż­czy­zna miał wąski, siwie­jący wąsik nad górną wargą i był naj­pew­niej po pięć­dzie­siątce. Ogo­rzała skóra, w odcie­niu ciem­niej­szym niż u więk­szo­ści Her­da­zów, spra­wiała, że mógłby pra­wie ucho­dzić za Azir­czyka. Jego oczy były ciem­no­brą­zowe.

– Ty jesteś nim? – szep­nął Lirin, przy­kła­da­jąc ucho do piersi męż­czy­zny, by posłu­chać bicia jego serca.

– Tak.

Dieno enne Calah. Dieno „Norka” po sta­ro­her­dazku. Hesina wyja­śniła, że „enne” było tytu­łem grzecz­no­ścio­wym suge­ru­ją­cym wiel­kość.

Można by się spo­dzie­wać – jak Laral – że Norka będzie bru­tal­nym wojow­ni­kiem ule­pio­nym z tej samej gliny, co męż­czyźni w rodzaju Dali­nara Kho­lina czy Meri­dasa Ama­rama. Lirin jed­nak wie­dział, że zabójcy mają różne kształty. Norka był niski i bra­ko­wało mu zęba, ale jego szczu­pła syl­wetka ema­no­wała siłą, a w cza­sie bada­nia Lirin dostrzegł też kilka blizn. Tak wła­ści­wie te wokół nad­garst­ków… to były bli­zny, jakie na skó­rze nie­wol­ni­ków pozo­sta­wiały kaj­dany.

– Dzię­kuję – szep­nął Dieno – za pro­po­zy­cję schro­nie­nia.

– To nie była moja decy­zja – odparł Lirin.

– Mimo to pozwa­lasz tym, któ­rzy sta­wiali opór, uciec i żyć dalej. Niech cię Herol­do­wie bło­go­sła­wią, chi­rurgu.

Lirin wyjął ban­daż i zaczął opa­try­wać ranę na ramie­niu męż­czy­zny, którą nikt wcze­śniej się nie zajął.

– Niech Herol­do­wie pobło­go­sła­wią nas szyb­kim koń­cem tego kon­fliktu.

– Tak, a najeźdźcy niech uciekną z powro­tem do Potę­pie­nia, które ich zro­dziło.

Lirin nie prze­ry­wał pracy.

– Ty… się z tym nie zga­dzasz, chi­rurgu?

– Wasz opór poniósł klę­skę, gene­rale. – Lirin mocno nacią­gnął ban­daż. – Twoje kró­le­stwo upa­dło tak samo jak moje. Dal­szy kon­flikt dopro­wa­dzi jedy­nie do śmierci kolej­nych ludzi.

– Z pew­no­ścią nie zamie­rzasz być posłuszny tym potwo­rom.

– Jestem posłuszny temu, kto trzyma mi miecz na gar­dle, gene­rale. Tak samo jak zawsze.

Zakoń­czył pracę, po czym przyj­rzał się pobież­nie czwórce towa­rzy­szy gene­rała. Żad­nych kobiet. Jak gene­rał czy­tał wia­do­mo­ści, które do niego wysy­łano?

Lirin udał, że odkrył ranę na nodze jed­nego z męż­czyzn, który – po kilku pod­po­wie­dziach – zaczął sto­sow­nie kuś­ty­kać, po czym zawył z bólu. Ukłu­cie igłą spra­wiło, że z ziemi wyro­sły bólo­spreny w kształ­cie malut­kich poma­rań­czo­wych rąk.

– To wymaga zabiegu – powie­dział gło­śno Lirin. – Ina­czej możesz stra­cić nogę. Nie, nie pró­buj się sprze­ci­wiać. Od razu się tym zaj­miemy.

Pole­cił Ari­cowi przy­nieść nosze. Pozo­sta­łym czte­rem żoł­nie­rzom – w tym gene­ra­łowi – kazał dźwi­gać nosze, co pozwo­liło mu wycią­gnąć ich wszyst­kich z kolejki.

Teraz potrze­bo­wali już tylko odwró­ce­nia uwagi. Przy­było w postaci Tora­lina Roshone’a, męża Laral i byłego pana mia­sta. Wyto­czył się ze spo­wi­tego mgłą mia­steczka, koły­sząc się i chwie­jąc.

Lirin gestem wezwał Norkę i jego żoł­nie­rzy, i popro­wa­dził ich nie­śpiesz­nie w stronę poste­runku.

– Nie jeste­ście uzbro­jeni, prawda? – syk­nął.

– Porzu­ci­li­śmy wszyst­kie rzu­ca­jące się w oczy bro­nie, ale to moja twarz nas zdra­dzi, nie broń.

– Przy­go­to­wa­li­śmy się na to. – W myślach Lirin dodał: „I módl­cie się do Wszech­moc­nego, żeby się udało”.

Zbli­żyw­szy się, Lirin lepiej widział Roshone’a. Policzki byłego pana mia­sta były obwi­słe – ślad po tym, jak sie­dem lat wcze­śniej po śmierci syna znacz­nie stra­cił na wadze. Roshone dostał roz­kaz zgo­le­nia brody, być może dla­tego, że bar­dzo ją lubił, i nie nosił już takamy dum­nego wojow­nika. Zastą­piły ją ochra­nia­cze na kolana i krót­kie spodnie robot­nika usu­wa­ją­cego krem.

Pod pachą niósł zydel i mam­ro­tał coś beł­ko­tli­wie pod nosem, a jego drew­niana noga zgrzy­tała o kamień. Lirin nie mógł oce­nić, czy Roshone upił się na pokaz, czy uda­wał. Tak czy ina­czej, zwra­cał na sie­bie uwagę. Par­sh­meni na poste­runku trą­cali się nawza­jem, a jeden z nich zanu­cił w weso­łym ryt­mie – czę­sto to robili, gdy byli roz­ba­wieni.

Roshone wybrał pobli­ski budy­nek i posta­wił zydel na ziemi, a póź­niej – ku wiel­kiej rado­ści obser­wu­ją­cych par­sh­me­nów – pró­bo­wał na niego wejść, ale nie tra­fił, potknął się i pra­wie się prze­wró­cił, koły­sząc się na drew­nia­nej nodze.

Uwiel­biali go oglą­dać. Każdy z tych nowo naro­dzo­nych pie­śnia­rzy nale­żał do takiego czy innego zamoż­nego jasno­okiego. Patrze­nie na daw­nego pana mia­sta, a obec­nie zata­cza­ją­cego się pijaka, który przez więk­szość dnia wyko­ny­wał naj­po­dlej­sze prace fizyczne? Dla nich było to bar­dziej urze­ka­jące niż występ baja­rza.

Lirin pod­szedł do poste­runku.

– Ten tutaj potrze­buje zabiegu. – Wska­zał na męż­czy­znę na noszach. – Jeśli nie zajmę się nim teraz, może stra­cić nogę. Moja żona dopil­nuje, żeby pozo­stali ucie­ki­nie­rzy usie­dli i cze­kali na mój powrót.

Z trzech par­sh­me­nów wyzna­czo­nych na „inspek­to­rów” tylko Dor w ogóle porów­nał twarz „ran­nego” z rysun­kami. Norka był na szczy­cie listy naj­bar­dziej nie­bez­piecz­nych uchodź­ców, ale Dor nawet nie spoj­rzał na noszo­wych. Lirin zauwa­żył to przed kil­koma dniami – kiedy wyko­rzy­sty­wał ucie­ki­nie­rów z kolejki do pracy, inspek­to­rzy czę­sto sku­piali się jedy­nie na czło­wieku na noszach.

Lirin miał nadzieję, że jeśli Roshone zapewni roz­rywkę, par­sh­meni będą się jesz­cze mniej przy­kła­dać do pracy. Mimo to poczuł, że się poci, kiedy Dor zawa­hał się, uno­sząc jeden z rysun­ków. Lirin w swoim liście – zwró­co­nym przez zwia­dowcę, który przy­był, bła­ga­jąc o schro­nie­nie – ostrze­gał Norkę, by zabrał ze sobą jedy­nie nisko posta­wio­nych straż­ni­ków, któ­rzy nie znaj­do­wali się na listach. Czy to…

Dwaj pozo­stali par­sh­meni zaczęli się śmiać z Roshone’a, który pró­bo­wał – mimo upo­je­nia – dosię­gnąć dachu budynku i usu­nąć nagro­ma­dzony tam krem. Dor odwró­cił się i dołą­czył do nich, lek­ce­wa­żą­cym gestem każąc Liri­nowi ruszać dalej.

Lirin wymie­nił spoj­rze­nia z żoną, która cze­kała w pobliżu. Dobrze, że żaden z par­sh­me­nów nie odwró­cił się w jej stronę, bo była blada jak Shinka. Lirin pew­nie nie wyglą­dał o wiele lepiej, ale powstrzy­mał wes­tchnie­nie ulgi i popro­wa­dził Norkę i jego żoł­nie­rzy naprzód. Mógł zamknąć ich na sali ope­ra­cyj­nej, z dala od cie­kaw­skich spoj­rzeń, aż…

– Niech wszy­scy prze­rwą to, co robią! – dobiegł z tyłu kobiecy głos. – Przy­go­tuj­cie się do odda­nia sza­cunku!

Lirin natych­miast poczuł pra­gnie­nie, by rzu­cić się do ucieczki. Pra­wie to zro­bił, ale żoł­nie­rze wciąż masze­ro­wali rów­nym kro­kiem. Tak. Uda, że nie sły­szał.

– Ty! Chi­rurgu! – krzyk­nęła do niego kobieta.

To była Abia­jan. Lirin zatrzy­mał się nie­chęt­nie, szu­ka­jąc uspra­wie­dli­wie­nia. Uwie­rzy­łaby, że nie roz­po­znał Norki? Lirin już był w nie­ła­sce u pani mia­sta po tym, jak uparł się opa­trzyć rany Jebera, kiedy ten głu­piec dał się wywie­sić i wyba­to­żyć.

Lirin odwró­cił się i spró­bo­wał uspo­koić. Abia­jan pode­szła do niego pośpiesz­nie i, choć pie­śnia­rze się nie rumie­nili, była wyraź­nie zmie­szana. Kiedy się ode­zwała, mówiła w szyb­kim ryt­mie.

– Towa­rzysz mi. Mamy gościa.

Minęła chwila, nim do Lirina dotarły jej słowa. Nie wyma­gała wyja­śnień. Tu cho­dziło o… coś innego?

– Co się stało, jasno­ści?

Norka i jego żoł­nie­rze się zatrzy­mali, ale Lirin widział, że ich ręce poru­szają się pod płasz­czami. Powie­dzieli, że porzu­cili „rzu­ca­jące się w oczy” bro­nie. Niech go Wszech­mocny broni, jeśli doj­dzie do roz­lewu krwi…

– Nic się nie stało – wyja­śniła pośpiesz­nie Abia­jan. – Zosta­li­śmy pobło­go­sła­wieni. Towa­rzysz mi. – Spoj­rzała na Dora i inspek­to­rów. – Prze­każ­cie wia­do­mość. Nikt nie wej­dzie do mia­sta ani go nie opu­ści, dopóki nie wydam takiego roz­kazu.

– Jasno­ści. – Lirin wska­zał na męż­czy­znę na noszach. – Jego rana może nie wygląda poważ­nie, ale jestem pewien, że jeśli natych­miast się nią nie zajmę…

– Zaczeka. – Wska­zała na Norkę i jego ludzi. – Wasza piątka zaczeka. Wszy­scy zacze­kają. Zacze­kają, a… a ty, chi­rurgu, idziesz ze mną.

Ode­szła, spo­dzie­wa­jąc się, że Lirin ruszy za nią. Chi­rurg napo­tkał spoj­rze­nie Norki i ski­nie­niem kazał mu zacze­kać, po czym pośpie­szył za panią mia­sta. Co mogło ją tak wytrą­cić z rów­no­wagi? Zwy­kle sta­rała się zacho­wy­wać z kró­lew­ską god­no­ścią, ale teraz zupeł­nie o tym zapo­mniała.

Lirin ruszył przez pod­miej­skie pole, idąc wzdłuż kolejki ucie­ki­nie­rów, i wkrótce poznał odpo­wiedź. Z mgły wyło­niła się pochy­lona postać wysoka na dobre sie­dem stóp, któ­rej towa­rzy­szył nie­wielki oddział uzbro­jo­nych par­sh­me­nów. Strasz­liwy stwór miał brodę i dłu­gie włosy barwy zaschnię­tej krwi, które sta­piały się z jego pro­stym stro­jem z jed­nego kawałka mate­riału – jakby trak­to­wał włosy jako odzież. Jego skóra była ide­al­nie czarna, z czer­wo­nym mar­mur­ko­wa­niem pod oczami.

Co naj­waż­niej­sze, miał nie­równą sko­rupę, jakiej Lirin nie widział ni­gdy wcze­śniej, z dziw­nymi płe­twami – albo rogami – się­ga­ją­cymi mu powy­żej uszu.

Oczy istoty jarzyły się czer­wie­nią. Jeden ze Sto­pio­nych. Tutaj, w Pale­ni­sku.

Minęło wiele mie­sięcy, od kiedy Lirin widział jedno z nich – i to tylko prze­lo­tem, gdy mała grupka zatrzy­mała się po dro­dze na front w Her­da­zie. Grupa szy­bo­wała w powie­trzu w zwiew­nych sza­tach, dzier­żąc dłu­gie włócz­nie. Ota­czała ich aura ete­rycz­nego piękna, ale sko­rupa tego stwora wyglą­dała bar­dziej zło­wrogo – jak coś, czego można było się spo­dzie­wać po isto­cie pocho­dzą­cej z Potę­pie­nia.

Sto­piony mówił w ryt­micz­nym języku do drob­niej­szej postaci u boku, par­sh­menki w woj­no­for­mie. Pie­śniarki, powie­dział sobie Lirin. Nie par­sh­menki. Uży­waj wła­ści­wego okre­śle­nia nawet w gło­wie, żebyś się nie pomy­lił, kiedy będziesz mówił.

Kobieta w woj­no­for­mie pode­szła bli­żej, żeby tłu­ma­czyć Sto­pio­nego. Z tego, co sły­szał Lirin, nawet ci Sto­pieni, któ­rzy znali ale­thyj­ski, czę­sto korzy­stali z tłu­ma­czy, jakby mówie­nie w ludz­kich języ­kach uwła­czało ich god­no­ści.

– Ty – powie­działa tłu­maczka do Lirina – jesteś chi­rur­giem? Bada­łeś dzi­siaj ludzi?

– Tak.

Sto­piony odpo­wie­dział, a tłu­maczka znów prze­ło­żyła jego słowa.

– Szu­kamy szpiega. Może ukry­wać się wśród tych ucie­ki­nie­rów.

Lirin poczuł, że zaschło mu w ustach. Postać sto­jąca mu nad głową była kosz­ma­rem, który powi­nien pozo­stać legendą, demo­nem, o któ­rym opo­wiada się szep­tem o pół­nocy przy ogni­sku. Kiedy Lirin pró­bo­wał się ode­zwać, nie udało mu się wypo­wie­dzieć słów i musiał odkaszl­nąć.

Na krótki roz­kaz Sto­pio­nego jego żoł­nie­rze roze­szli się wzdłuż kolejki. Ucie­ki­nie­rzy cof­nęli się, a nie­któ­rzy pró­bo­wali uciec, ale par­sh­meni – choć niscy w porów­na­niu ze Sto­pio­nym – nosili woj­no­formy, co zapew­niało im ogromną siłę i nie­wia­ry­godną szyb­kość. Zła­pali ucie­ki­nie­rów, a inni zaczęli spraw­dzać kolejkę, zdej­mo­wać kap­tury i wpa­try­wać się w twa­rze.

Nie oglą­daj się na Norkę, Liri­nie. Nie rób wra­że­nia zde­ner­wo­wa­nego.

– My… spraw­dzamy każdą osobę i porów­nu­jemy ją z rysun­kami, które nam dali­ście. Przy­się­gam. Byli­śmy czujni! Nie ma powodu ter­ro­ry­zo­wać tych bied­nych ucie­ki­nie­rów.

Tłu­maczka nie prze­tłu­ma­czyła słów Lirina Sto­pio­nemu, ale istota natych­miast ode­zwała się w swoim języku.

– Tego, któ­rego szu­kamy, nie ma na tych listach – stwier­dziła tłu­maczka. – To młody męż­czy­zna, szpieg naj­gor­szego rodzaju. W porów­na­niu z tymi uchodź­cami jest sprawny i silny, choć mógł uda­wać sła­bość.

– Ten opis… pasuje do bar­dzo wielu ludzi.

Czy mógł mieć szczę­ście? Czy to był zbieg oko­licz­no­ści? Może wcale nie cho­dziło o Norkę. Lirin poczuł ślad nadziei, jak pro­mień słońca prze­ni­ka­jący przez burzowe chmury.

– Zapa­mię­tał­byś tego męż­czy­znę – mówiła dalej tłu­maczka. – Wysoki jak na czło­wieka, falu­jące czarne włosy się­ga­jące ramion. Gładko ogo­lony, ma na czole piętno nie­wol­nika. W tym glif shash.

Piętno nie­wol­nika.

Shash. Nie­bez­pieczny.

O nie…

W pobliżu jeden z żoł­nie­rzy Sto­pio­nego zerwał kap­tur innego ucie­ki­niera – uka­zu­jąc twarz, którą Lirin powi­nien znać na pamięć. Jed­nakże surowy męż­czy­zna, jakim stał się Kala­din, wyglą­dał jak pry­mi­tywny por­tret wraż­li­wego mło­dzieńca, któ­rego pamię­tał Lirin.

Kala­din natych­miast zapło­nął mocą. Mimo wszel­kich wysił­ków Lirina tego dnia Pale­ni­sko nawie­dziła śmierć.

2. Prze­rwane sznury

Następ­nie pozwól­cie spre­nowi zwie­dzić pułapkę. Klej­not nie może być napeł­niony w cało­ści, ale nie może też być zupeł­nie bury. Eks­pe­ry­menty wska­zują, że naj­le­piej działa sie­dem­dzie­siąt pro­cent mak­sy­mal­nej pojem­no­ści Burzo­wego Świa­tła.Jeśli popraw­nie wyko­na­li­ście pracę, spren będzie zafa­scy­no­wany swoim przy­szłym wię­zie­niem. Będzie tań­czył wokół kamie­nia, przy­glą­dał mu się, krą­żył wokół niego.

Wykład na temat mecha­niki fabriali, wygło­szony przez Navani Kho­lin przed koali­cją monar­chów, Uri­thiru, Jese­van roku 1175

– Mówi­łam ci, że zosta­li­śmy zauwa­żeni – powie­działa Syl, kiedy Kala­din zapło­nął Burzo­wym Świa­tłem.

Chrząk­nął w odpo­wie­dzi. Wycią­gnął rękę do przodu i Syl przy­brała postać maje­sta­tycz­nej sre­brzy­stej włóczni – poja­wie­nie się broni zmu­siło poszu­ku­ją­cych go pie­śnia­rzy do cof­nię­cia się. Uni­kał spo­glą­da­nia w stronę ojca, żeby nie zdra­dzić, że się znają. Poza tym wie­dział, co zoba­czy. Roz­cza­ro­wa­nie.

Czyli nic nowego.

Uchodźcy roz­bie­gli się w panice, ale Sto­pio­nego już nie obcho­dzili. Masywna postać odwró­ciła się w stronę Kala­dina z rękami zało­żo­nymi na piersi i się uśmiech­nęła.

Mówi­łam ci, powie­działa Syl w umy­śle Kala­dina. Będę ci cią­gle przy­po­mi­nać, aż w końcu uznasz moją inte­li­gen­cję.

– To nowa odmiana. – Kala­din celo­wał włócz­nią w stronę Sto­pio­nego. – Widzia­łaś wcze­śniej takiego?

Nie. Ale wygląda na brzyd­szego niż inni.

W ciągu ostat­niego roku na polach bitew stop­niowo poja­wiały się nowe odmiany Sto­pio­nych. Kala­din naj­le­piej znał tych, któ­rzy umieli latać jak Wia­trowi. Nazy­wano ich sha­nay-im, co tłu­ma­czyło się w przy­bli­że­niu jako Istoty z Nie­bios.

Inni Sto­pieni nie umieli latać – podob­nie jak w przy­padku Świe­tli­stych, każdy rodzaj miał swój zestaw mocy. Jasnah zakła­dała, że odmian będzie dzie­sięć, choć Dali­nar – bez żad­nego wyja­śnie­nia, skąd to wie – stwier­dził, że tylko dzie­więć.

Ten tutaj był przed­sta­wi­cie­lem siód­mego rodzaju, z któ­rym Kala­din miał wal­czyć. I, jeśli wichry pozwolą, zabić. Kala­din uniósł włócz­nię, by rzu­cić Sto­pio­nemu wyzwa­nie do walki jeden na jed­nego, co zawsze dzia­łało na Istoty z Nie­bios. Ten Sto­piony jed­nak gestem kazał swoim towa­rzy­szom zaata­ko­wać Kala­dina ze wszyst­kich stron.

Kala­din w odpo­wie­dzi Przy­wią­zał się w górę. Kiedy wzniósł się w niebo, Syl auto­ma­tycz­nie prze­obra­ziła się w długą lancę, ide­alną do ata­ko­wa­nia z góry prze­ciw­ni­ków na ziemi. W Kala­dinie kłę­biło się Burzowe Świa­tło, zachę­ca­jąc go do dzia­ła­nia, do walki. Ale musiał być ostrożny. W oko­licy byli cywile, w tym kil­koro bar­dzo dla niego waż­nych.

– Zobaczmy, czy uda się nam ich odcią­gnąć.

Przy­wią­zał się w dół pod takim kątem, że zanur­ko­wał z powro­tem w stronę ziemi. Nie­stety, mgła nie pozwa­lała mu wznieść się zbyt wysoko, bo wtedy stra­ciłby wro­gów z oczu.

Bądź ostrożny, powie­działa Syl. Nie wiemy, jakie moce może mieć ten nowy Sto­piony…

Spo­wita mgłą postać w pobliżu nagle padła na zie­mię i coś wystrze­liło z jej ciała – nie­wielka linia czer­wono-fio­le­to­wego świa­tła, podobna do sprena. Ta świe­tli­sta linia w mgnie­niu oka zbli­żyła się do Kala­dina, po czym roz­ro­sła się i z dźwię­kiem przy­po­mi­na­ją­cym roz­cią­ga­nie skóry połą­czone ze zgrzy­ta­niem kamie­nia o kamień prze­obra­ziła się, by przy­brać postać Sto­pio­nego.

Sto­piony poja­wił się w powie­trzu tuż przed Kala­di­nem. Zanim zdą­żył zare­ago­wać, istota jedną ręką zła­pała go za gar­dło, a drugą za mun­dur.

Syl jęk­nęła i roz­myła się – w for­mie lancy była zbyt nie­zgrabna do walki na tak nie­wielką odle­głość. Cię­żar ogrom­nego Sto­pio­nego obda­rzo­nego kamienną sko­rupą i gru­bymi mię­śniami pocią­gnął Kala­dina w dół. Ude­rzył ple­cami o zie­mię.

Palce Sto­pio­nego zaci­snęły się na szyi Kala­dina, unie­moż­li­wia­jąc mu zaczerp­nię­cie tchu, ale sza­le­jące w jego wnę­trzu Burzowe Świa­tło spra­wiało, że nie musiał oddy­chać. Mimo to zła­pał za ręce Sto­pio­nego, by ode­rwać je od sie­bie. Ojcze Burz! Ta istota była silna. Rów­nie dobrze mógłby pró­bo­wać zgiąć stal. Zwal­czyw­szy panikę, która wypeł­niła go po tym, jak został rzu­cony na zie­mię, Kala­din wziął się w garść i przy­wo­łał Syl jako szty­let. Prze­ciął prawą rękę Sto­pio­nego, a póź­niej lewą, pozba­wia­jąc go wła­dzy w pal­cach.

Nie były to trwałe obra­że­nia – Sto­pieni, podob­nie jak Świe­tli­ści, leczyli rany za pomocą Świa­tła. Ale pozba­wiw­szy stwora wła­dzy w pal­cach, Kala­din uwol­nił się z sap­nię­ciem. Znów Przy­wią­zał się w górę i wzniósł w powie­trze. Jed­nak zanim zdo­łał zła­pać oddech, we mgle poni­żej poja­wiło się czer­wono-fio­le­towe świa­tło, które śmi­gnęło w jego stronę.

Sto­piony oto­czył go od tyłu ramie­niem i zaci­snął jak w ima­dle. Po chwili Kala­din poczuł ostry ból mię­dzy ramio­nami, kiedy stwór wbił mu nóż w szyję.

Kala­din krzyk­nął i poczuł, że traci wła­dzę w koń­czy­nach, gdy jego rdzeń krę­gowy został prze­cięty. Burzowe Świa­tło natych­miast ruszyło napra­wić uszko­dze­nie, ale ten Sto­piony wyraź­nie miał doświad­cze­nie w walce z Moco­wiąz­cami, bo raz za razem wbi­jał nóż w szyję Kala­dina, unie­moż­li­wia­jąc mu ule­cze­nie.

– Kala­di­nie! – Syl krą­żyła wokół niego. – Kala­di­nie! Co mam robić?

Przy­brała postać tar­czy, ale jego bez­władne palce ją wypu­ściły, więc znów powró­ciła do postaci sprena.

Ruchy Sto­pio­nego były dosko­nale pre­cy­zyjne, kiedy wisiał na nim z tyłu – wyda­wało się, że w huma­no­idal­nej postaci nie mógł latać, potra­fił to jedy­nie jako wstęga świa­tła. Kala­din czuł gorący oddech na policzku, kiedy stwór dźgał go raz za razem. Część Kala­dina wyszko­lona przez ojca prze­ana­li­zo­wała ranę. Prze­cię­cie krę­go­słupa. Powta­rza­jące się wywo­ły­wa­nie peł­nego para­liżu. Sprytny spo­sób na pora­dze­nie sobie z wro­giem, który mógł się uzdro­wić. Burzowe Świa­tło Kala­dina miało się wkrótce wyczer­pać.

Jed­nakże wewnętrzny żoł­nierz Kala­dina kie­ro­wał się bar­dziej instynk­tem niż świa­do­mymi roz­wa­ża­niami i zauwa­żył – mimo że wiro­wał w powie­trzu, ata­ko­wany przez strasz­li­wego wroga – że przed każ­dym nowym dźgnię­ciem na chwilę odzy­ski­wał zdol­ność ruchu. Dla­tego kiedy Kala­din poczuł mro­wie­nie ciała, pochy­lił się, a póź­niej ude­rzył głową do tyłu w Sto­pio­nego.

Prze­peł­nił go ból i zro­biło mu się biało przed oczami. Kiedy poczuł, że uścisk Sto­pio­nego słab­nie, a póź­niej znika, obró­cił się. Istota zła­pała Kala­dina za płaszcz i wciąż się trzy­mała – widział ją jako nie­wy­raźny cień. To wystar­czyło. Kala­din mach­nął ręką w stronę szyi stwora, Syl przy­brała postać krót­kiego mie­cza. Wystar­czyło prze­ciąć serce klej­notu, głowę albo szyję Ostrzem, a Sto­pieni – mimo wiel­kich mocy – ginęli.

Odzy­skał wzrok na tyle, że zoba­czył błysk czer­wono-fio­le­to­wego świa­tła wyry­wa­jący się z piersi Sto­pio­nego. Stwór porzu­cał ciało za każ­dym razem, kiedy jego dusza – czy co to było – sta­wała się wstęgą czer­wo­nego świa­tła. Ostrze Kala­dina obcięło gładko głowę ciała, ale świa­tło już ucie­kło.

Na burzowe wichry. Ta istota wyda­wała się bar­dziej spre­nem niż pie­śnia­rzem. Porzu­cone ciało kozioł­ko­wało przez mgłę, a Kala­din podą­żył za nim w dół. Jego rany się zago­iły. Kiedy wylą­do­wał obok trupa, wcią­gnął zawar­tość dru­giej sakiewki z kulami. Czy w ogóle mógł zabić tę istotę? Ostrze Odpry­sku prze­ci­nało spreny, ale to ich nie zabi­jało. W końcu się odra­dzały.