Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzysta lat po wydarzeniach opisanych w trylogii „Zrodzonego z Mgły”, Scadrial unowocześnia się, koleje uzupełniają kanały, ulice i domy bogaczy oświetlają elektryczne lampy, a w niebo wznoszą się pierwsze drapacze chmur o żelaznej konstrukcji.
Kelsier, Vin, Elend, Sazed, Spook i pozostali są teraz częścią historii – lub religii. Jednakże, choć nauka i technika wznoszą się na wyżyny, stara magia Allomancji i Feruchemii wciąż odgrywa rolę w odrodzonym świecie. Na pograniczu zwanym Dziczą są podstawowymi narzędziami dzielnych mężczyzn i kobiet, którzy starają się zaprowadzić tam prawo i porządek.
Jednym z nich jest Waxillium Ladrian, rzadki Podwójny, który dzięki Allomancji może Odpychać metale, a dzięki Feruchemii zmniejszać lub zwiększać swój ciężar. Po dwudziestu latach spędzonych w Dziczy, Wax został zmuszony przez rodzinną tragedię do powrotu do stolicy Elendel. Z dużą niechęcią musi odłożyć broń i przyjąć obowiązki przynależne głowie arystokratycznego rodu. W każdym razie tak mu się wydaje, do chwili, gdy boleśnie przekonuje się, że posiadłości i eleganckie ulice Miasta mogą kryć w sobie większe niebezpieczeństwa niż piaszczyste równiny Dziczy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 426
PRZEDMOWA
Stop prawa był (swego rodzaju) przypadkiem. Nie planowałem go pierwotnie jako części podserii Z Mgły Zrodzonego, ale jest to również doskonały przykład, dlaczego nie należy się za bardzo przywiązywać do konspektów.
Książki o Waxie i Waynie, z których Stop jest pierwszą, mają być zabawne, dynamiczne i interesujące – jako przeciwwaga dla Burzowego Światła, które jest długie, epickie i wymaga mnóstwa wysiłku umysłowego, żeby nadążać za dużą liczbą bohaterów. To nie znaczy, że książki o Waxie i Waynie nie są głębokie – są jednak bardziej skupione, z niewielką liczbą postaci i fabułami, które skupiają się na nich, zamiast dotyczyć konfliktów obejmujących całe kontynenty.
Kiedy zacząłem tworzyć cosmere, wiedziałem, że chcę mieć kilka wątków przenikających całą mega-sekwencję, która miała obejmować tysiące lat. Z tego powodu umieściłem w konspekcie kilka kluczowych serii.
Jedną z nich jest Archiwum Burzowego Światła, w którym mamy istniejących przez wieki Heroldów. W końcu postanowiłem podzielić serię na dwie osobne części. Inne cykle również poruszają kwestię bohaterów żyjących przez wiele lat. Na przykład Dragonsteel będzie swego rodzaju klamrą, obejmującą z jednej strony pochodzenie Hoida, a z drugiej strony powieści dziejące się pod koniec całej historii cosmere.
W przypadku Zrodzonego z Mgły miałem w planach coś innego. Ze względu na estetykę chciałem stworzyć świat fantasy, który się zmienił, unowocześnił i zmodernizował. Jednym z moich osobistych zamierzeń jako miłośnika epickiej fantasy jest wykorzystanie tego, co stworzono wcześniej, i rozwinięcie historii w kierunkach, których moim zdaniem nie badano wcześniej wystarczająco często.
Dlatego kiedy zgłosiłem się z serią Z Mgły Zrodzony do redaktora prowadzącego, nie reklamowałem jej jako jednej osobnej trylogii, ale jako ciągłość – trylogię trylogii. Każda miała obejmować inną epokę w historii Scadrialu i każda miała opisywać innych bohaterów – poczynając od epickiej fantasy aż po space operę. Łączyć je miała magia, nie zaś pojedynczy bohaterowie.
Miałem w tym większy cel niż tylko stworzenie unowocześnionego świata fantasy. Celem było pokazanie upływu czasu w uniwersum i pozwolenie, by czytelnik poczuł jego ciężar.
Niektórzy z bohaterów cosmere, jak Hoid, są zasadniczo nieśmiertelni – a w każdym razie nie starzeją się i dość trudno ich zabić. Czułem, że gdyby czytelnicy dostali wspaniałą powieść epicką, w której żaden z bohaterów się nie zmienia, czegoś by im brakowało. Mogłem Wam powiedzieć, że coś się zmienia, ale gdyby bohaterowie pozostali ci sami, nie czulibyście, że wszechświat się starzeje.
Chciałem, by cosmere wywoływało wrażenie poruszania się przez epoki, a żeby to osiągnąć, uznałem, że muszę zrobić coś odważnego – musiałem regularnie restartować świat Z Mgły Zrodzonego z nowymi bohaterami i scenerią.
W ramach ostrzeżenia dla pisarzy: zwykle uważa się to za pisarski nietakt. Czytelnicy lubią tych samych bohaterów i tworzenie wyrw, jak ja to zrobiłem (i ciągle robię), często ma negatywny wpływ na sprzedaż. Czytelnicy naturalnie czują pragnienie dokończenia serii, a jeśli dać im punkt, w którym mogą przerwać – gdy historia zostaje domknięta – tracą chęć, by sięgnąć po kolejną książkę.
Mimo że jest to uznana zasada w świecie wydawniczym, martwię się, że w przypadku niektórych serii doprowadziła do złych decyzji pod względem artystycznym. Kiedy seria robi się bardzo długa, w umysłach czytelników dzieją się dziwne rzeczy. Choć chcą czytać o znajomych postaciach, czasami zaczynają czuć do nich niechęć – i czytają jedynie po to, by dowiedzieć się, co się z nimi w końcu stanie.
Lubimy czytać o tych samych postaciach, lecz jednocześnie się nimi męczymy. (Chyba że autor zrobi coś sprytnego, jak Jim Butcher z Dresdenem).
Restart Z Mgły Zrodzonego to jeden ze sposobów, w jaki z tym walczę, i jestem przekonany, że na dłuższą metę przysłuży się serii.
Wróćmy jednak do trylogii trylogii. Po epickiej fantasy zamierzałem skoczyć setki lat naprzód, utrzymać ten sam system magii i napisać kolejną serię dziejąca się w czymś, co przypominało nasze lata osiemdziesiąte. Później zamierzałem rozwinąć ten świat w science fiction, w którym magia została całkowicie przeobrażona w naukę i umożliwiała podróże kosmiczne. Przy tym wszystkim oryginalna trylogia fantasy miała zmienić się w późniejszych epokach w mitologię.
Kiedy pracowałem nad Drogą Królów, uświadomiłem sobie, że między publikacją Bohatera wieków a moim powrotem do świata Z Mgły Zrodzonego i napisaniem drugiej zaplanowanej trylogii minie mnóstwo czasu.
Usiadłem, żeby napisać opowiadanie i stworzyć coś w świecie Z Mgły Zrodzonego jako swego rodzaju zapchajdziurę między zaplanowanymi trylogiami, ale poczułem się rozczarowany próbą – którą zamieszczam na końcu tej przedmowy dla zainteresowanych. Próba ta jednak uświadomiła mi, że między tymi pierwszymi trylogiami były historie, które chciałem opowiedzieć.
Wtedy zmusiłem się, by spojrzeć z dystansu i zastanowić się, jak naprawdę chcę do tego podejść. Uznałem, że pragnę stworzyć nową serię Z Mgły Zrodzonego jako przeciwwagę dla Burzowego Światła. Coś dla fanów Z Mgły Zrodzonego, co wykorzystuje pewne podstawowe elementy serii (Allomancja, historia o skoku) i miesza je z innym gatunkiem – w przeciwieństwie do epickiej fantasy – by stworzyć coś bardziej dynamicznego i skupionego niż Burzowe Światło.
W ten sposób mogłem tworzyć na przemian szeroko zakrojone historie i opowieści skupione na bohaterach. Mogłem sprawić, by ludzie nie zapomnieli o Z Mgły Zrodzonym, gdy mozoliłem się nad Burzowym Światłem.
Efektem był Stop prawa, eksperyment w drugiej erze Z Mgły Zrodzonego, umiejscowiony między dwiema pierwszymi zaplanowanymi trylogiami. Pierwsza książka nie była w takim razie do końca przypadkiem, nie wywodziła się też z ukończonego opowiadania. (Słyszałem obie te wersje i się im nie sprzeciwiałem, bo było to łatwiejsze niż wyjaśnienie całego procesu). Jako czas akcji wybrałem początek dwudziestego wieku, bo to okres, który uważam za fascynujący i zaciekawiła mnie koncepcja małomiasteczkowego stróża prawa uwikłanego w wielką politykę.
Stop nie był przypadkiem, ale bez wątpienia był eksperymentem. Nie byłem pewien, jak czytelnicy zareagują nie tylko na taki łagodny restart, ale też na zmianę tonu z epickiego na skupiony. Początkowo martwiłem się, że tego może być za wiele, ale reakcja fanów była entuzjastyczna i obok tego jubileuszowego wydania Stopu prawa ukazuje się po raz pierwszy ostatni tom cyklu, Zaginiony metal. Dziesięć lat później era, która zaczęła się jako „przypadek”, zbliża się do końca, a ja zachęcam Was, byście znów zobaczyli, jak zaczęła się historia Waxa, Wayne’a, Steris i Marasi.
Ale zanim do tego przejdziemy, oto początek tego niekanonicznego opowiadania, które obiecałem wcześniej.
***
Easel opuścił rondo dużego słomkowego kapelusza, osłaniając oczy przed blaskiem zachodzącego słońca. Uśmiechnął się z zadowoleniem. Kapelusz był idealny, tak skonstruowany, że łatwo się go zakładało i maksymalnie osłaniał czoło i szyję, a jednocześnie upleciony w taki sposób, że przepuszczał powietrze i nie pozwalał, by jego głowa się przegrzewała.
– Nie wolno lekceważyć roli porządnego kapelusza. Nie sądzisz?
Jego koń wciąż się wlókł.
– Kapelusz definiuje człowieka – mówił dalej Ease. – Czy jego nakrycie głowy jest praktyczne czy modne? Czy było kiedyś modne, ale przestało, a właściciel nosi je z nawyku wyrobionego przez dziesięciolecia? Czy kapelusz jest obszarpany czy nowy, zadbany czy pomięty? Czy symbolizuje zawód właściciela, a może jest pamiątką dawnego zawodu? Czy noszący go jest człowiekiem, który zmienia nakrycie głowy w zależności od nastroju, zadania lub sytuacji? Tyle pytań. Założę się, że nie miałaś pojęcia, jak wiele pytań wiąże się z kapeluszami.
Koń nic nie mówił.
Ease jechał przez zapyloną okolicę. Słońce wisiało na horyzoncie jak gruby kawał czerwonego wosku, wydawało się, że chmury wypływają z niego i otaczają je halo. Końskie kopyta uderzały miarowo o ziemię, wzbudzając kłęby kurzu. W okolicy nie było właściwie drzew, tylko kolczaste zarośla o czerwonofioletowych kwiatach. Easel odwrócił się i sięgnął do juków w poszukiwaniu filcu i igieł. Na ten wieczór potrzebował nowego kapelusza. Jednakże ruch konia utrudniał mu pracę z materiałem.
– Nie obraź się, ale to była nudna jazda. Miałem nadzieję, że rozwój kolei pozwoli uniknąć pokonywania dużych odległości na końskim grzbiecie.
– A myślisz, że dźwiganie cię to taka wielka przyjemność? – mruknął koń.
– Jestem ci za to wdzięczny – powiedział swobodnie Easel. – Nie skarżyłem się na ciebie, ale na to, że ta misja jest konieczna. Współczuję ci, tak na marginesie. Ale bądźmy szczerzy. Nie mógłbym ponieść cię na swoim grzbiecie i tak naprawdę do tego celu jesteś przeznaczona.
Koń chrząknął.
– Jeśli chcesz, mogę ci zrobić kapelusz – zaproponował Easel.
– Dużo gadasz.
– Tak. To błogosławieństwo. Wszyscy ludzie mają talenty. Ja mam to szczęście, że mam trzy.
– Żałuję, że jednym z nich nie jest podróżowanie z małym bagażem – powiedział koń. Miał kobiecy głos, który brzmiał nieco niewyraźnie, z powodu wykorzystania nieludzkiego pyska do wypowiadania słów.
– Ja podróżuję bez większego bagażu. Przynajmniej jak na mnie. – Przekręcił się i trącił dużą torbę z tyłu, najeżoną twardymi kawałkami. – To te rzeczy cię obciążają.
– Nie dotykaj ich.
Easel macał dalej z zaciekawieniem.
– Niektóre z nich są naładowane – ostrzegła ToraLin.
Zamarł.
– Że co?
– Raz dałam się złapać bez naładowanej broni – wyjaśniła. – Nigdy więcej.
– Przejechałem całą tę drogę, mając za plecami wycelowane we mnie naładowane pistolety?
– Są skierowane w inną stronę. – Zawahała się. – W większości.
– Cudownie. Wiesz, że w tej chwili nie masz rąk. Sądzę, że gdybyś miała wystrzelić z tych pistoletów, ich rozładowanie byłoby najmniejszym problemem.
– Stworzyłam konia z chwytnym językiem.
– Ty… ty możesz zrobić coś takiego?
– To sztuczka, której nauczyłam się od jednego gościa przed paroma dziesięcioleciami. Jeśli zostaniemy zaatakowani, być może będziesz musiał wcisnąć mi pistolet do pyska. – Brzmiała całkowicie poważnie. Kandry takie bywały. Poważne aż do szpiku kości… niezależnie od tego, z jakich kości właśnie korzystały.
– W takim razie postaram się wcisnąć pistolet we właściwy sposób, jeśli pojawi się taka potrzeba. – Ease znów posłał spojrzenie torbie, która zaczęła robić złowrogie wrażenie.
Całe szczęście przejechali kolejny odcinek bez niespodziewanego wystrzału. Słońce zniknęło za horyzontem, ostatnie bryły czerwieni się rozpłynęły. Easel przyglądał się uważnie, z nadzieją, że tej nocy pojawią się mgły. W suchym krajobrazie wydawało się to niedorzeczne, ale mgły nie zachowywały się zgodnie z normalną pogodą. Równie dobrze mogły się pojawić na pustyni, jak na mokrym wybrzeżu.
Niestety, ta noc zapowiadała się bezmgliście. Westchnął i się rozluźnił. Wkrótce zobaczyli przed sobą światła. Dustmire.
– W końcu – powiedziała ToraLin. – Zsiadaj.
Easel spojrzał z ukosa na światła miasta, wciąż odległe.
– Pewnie nie uda mi się przekonać cię, żebyś poniosła mnie jeszcze kawałek…
– Jasne. Zakładając, że chcesz podróżować w moim żołądku.
Ease zaśmiał się cicho, po czym urwał, kiedy dotarł do niego beznamiętny ton głosu kandry. Z całą pewnością ona nie…
Pośpiesznie zsunął się z siodła.
– Wiesz co… – Kiedy zdejmował bagaże, kandra spojrzała na niego wielkimi końskimi oczami. – Parę tygodni temu usłyszałem coś interesującego. Ktoś twierdził, że kandrom kiedyś nie wolno było zabijać. Ciekawe, co?
ToraLin odwróciła się.
– Ten zakaz został zniesiony dawno temu.
Ease zawahał się i pozwolił, by jedna z toreb spadła z brzękiem na ziemię.
– To była prawda?
– To było w dniach zmroku.
– Och.
Z tamtych czasów pochodziło wiele opowieści. Czasów, kiedy ziemia była poczerniała i ciemna, kiedy niebo płonęło, a legendy walczyły z Panem Zmroku. Dziadek Ease’a twierdził, że pamięta dni Wielkiego Rozkwitu, kiedy życie zostało stworzone, a świat odrodzony, ale Ease miał wrażenie, że to była przesada.
Zdjął z sapnięciem resztę bagaży. Kandra mogła przenieść znacznie większy ciężar niż zwykły koń. W połowie pracy wymienił słomkowy kapelusz na filcowy z bawełnianą podszewką, która wchłaniała pot. Doskonałe dzieło. Był z niego dumny.
Wreszcie skończył, zdjął siodło kandry i zsunął je na zapyloną ziemię.
– Dzięki – powiedziała ToraLin. – A teraz trzecia torba po lewej.
Ease przeglądał torby, które zdjął, i poczuł, że dostaje gęsiej skórki.
– Ta? – spytał, unosząc nieduży worek.
Kości w środku zagrzechotały.
– Doskonale.
– Co mam…?
– Po prostu wysyp je na ziemię.
Kości upadły z grzechotem. Ease cofnął się, uniósł brew i odrzucił torbę na bok. Zawsze się zastanawiał, jak to działa…
Koń popatrzył na niego.
– Czy mogłabym dostać trochę prywatności?
Och, pomyślał Ease.
– Ależ oczywiście. O jakim „trochę” mówimy?
– Około piętnastu minut.
Ease spojrzał na zegarek w blasku gwiazd, wyciągnął kapelusz do chodzenia w nocy – z szerokim rondem, z ciemnego, wykrochmalonego filcu – i skinąwszy głową kandrze, odszedł w stronę zachodzącego słońca.
Wax skradał się skulony wzdłuż nierównego płotu, podeszwy jego butów szurały po wyschniętej ziemi. Swojego sterriona 36 trzymał uniesionego na wysokości głowy, długą srebrzystą lufę pokrywał czerwony pył. Rewolwer nie robił większego wrażenia, choć sześciokomorowy bębenek był dopasowany bez najmniejszego luzu. Metal nie błyszczał, rękojeści nie obłożono rzadkim materiałem. Ale idealnie pasował do jego dłoni.
Sięgający do pasa płot był lichy, drewno przez lata poszarzało, w jednym kawałku utrzymywał go jedynie poprzecierany sznur. Śmierdział starością. Nawet robactwo uciekło przed wielu laty.
Wyjrzał nad powiązanymi deskami, rozglądając się po opustoszałym mieście. Dzięki Allomancji pole widzenia wypełniały mu błękitne linie, sięgające od jego piersi do skupisk metalu. Tak działało spalanie stali – pozwalało zobaczyć pobliskie źródła metalu, a później Odepchnąć się od nich, gdyby tylko zechciał. Jego ciężar przeciwstawiony ciężarowi przedmiotu. Jeśli przedmiot był cięższy, Odpychał człowieka. Jeśli był lżejszy, sam był Odpychany do przodu.
Teraz jednak nie Odpychał. Jedynie obserwował linie, by sprawdzić, czy metal się porusza. Nic takiego się nie działo. Gwoździe utrzymywały budynki w jednym kawałku, zużyte łuski leżały na piachu, a cichą kuźnię wypełniały sterty podków – wszystkie były równie nieruchome jak stara ręczna pompa stojąca po jego prawej.
On również pozostał bez ruchu. Stal wciąż przyjemnie płonęła w jego żołądku, więc jako środek ostrożności delikatnie Odpychał na zewnątrz. Tę sztuczkę wymyślił przed kilku laty – nie Odpychał żadnego określonego metalowego przedmiotu, ale tworzył wokół siebie swego rodzaju bańkę ochronną. Wszelki metal, który by się do niego zbliżał, zostałby lekko zepchnięty z kursu.
Nie była to metoda całkowicie niezawodna i mógł zostać postrzelony. Ale pociski leciały w bok, nie uderzając w miejsce, w które zostały wycelowane. Kilka razy uratowało mu to życie. Właściwie nawet nie wiedział, jak to robi – Allomancją często posługiwał się instynktownie. Jakimś sposobem udawało mu się nawet pomijać metal, który miał przy sobie, i nie Odpychał broni, którą trzymał w rękach.
Ruszył dalej wzdłuż płotu – wciąż obserwując linie metalu, by mieć pewność, że nikt się do niego nie podkrada. Feltrel było niegdyś zamożnym miasteczkiem. Przed dwudziestu laty. Później w okolicy zamieszkał klan kolossów. Sprawy nie potoczyły się dobrze.
Tego dnia martwe miasto wydawało się zupełnie puste, choć wiedział, że tak nie jest. Wax przybył na polowanie na psychopatę. I nie był sam. Chwycił szczyt płotu i przeskoczył na drugą stronę; czuł, jak jego stopy wbijają się w czerwoną glinę. Pochylony, przebiegł wzdłuż ściany starej kuźni. Ubranie miał zakurzone, ale doskonale skrojone – elegancki garnitur, srebrzysty fular na szyi, migoczące spinki w mankietach porządnej białej koszuli. Wydawał się tu nie na miejscu, jakby właśnie wybierał się na bal w Elendel, a nie skradał przez wymarłe miasteczko w Dziczy, polując na mordercę. Dodatkowo na głowie miał melonik dla ochrony przed słońcem.
Dźwięk. Ktoś stanął na desce po drugiej stronie ulicy, a ta zaskrzypiała. Odgłos był tak słaby, że Wax niemal go przegapił. Zareagował natychmiast, rozjarzając stal płonącą w żołądku. W chwili gdy rozległ się strzał, on już Odpychał gwoździe w ścianie. Nagłe Odepchnięcie sprawiło, że ściana zagrzechotała, stare, zardzewiałe gwoździe z trudem utrzymały się na miejscu. Wax poleciał na bok i przetoczył się po ziemi. Nagle ujrzał błękitną linię – kulę – która uderzyła w ziemię tam, gdzie znajdował się jeszcze przed chwilą. Gdy zaczął się podnosić, rozległ się kolejny strzał. Ten pocisk prawie trafił, ale w ostatniej chwili został odepchnięty w bok.
Kula gwizdnęła mu koło ucha, bańka stali wciąż działała. Cal w prawo, a trafiłaby w czoło, niezależnie od Odpychania. Oddychając spokojnie, uniósł sterriona i wycelował w balkon starego hotelu po drugiej stronie, skąd do niego strzelano. Balkon zasłaniał szyld hotelu, za którym mógł się ukryć strzelec.
Wax wystrzelił i Odepchnął kulę, popychając ją dodatkowo do przodu, by była szybsza i mocniej raziła. By była celniejsza.
Nie używał typowych ołowianych naboi z ołowianym lub miedzianym płaszczem, potrzebował czegoś mocniejszego.
Pocisk dużego kalibru ze stalową łuską uderzył w balkon, a dodatkowa moc Waxa sprawiła, że przebił drewno i trafił kryjącego się za szyldem mężczyznę. Niebieska linia prowadząca do broni tamtego zadrżała, gdy padał bez słowa. Wax podniósł się powoli i otrzepał ubranie z kurzu. Wtedy właśnie rozległ się kolejny wystrzał.
Zaklął i odruchowo znów Odepchnął się od gwoździ, choć instynkt podpowiadał mu, że tym razem było za późno. Kiedy usłyszał strzał, Odpychanie nie mogło mu już pomóc.
Został rzucony na ziemię. Siła musiała znaleźć swoje ujście, a jeśli gwoździe nie mogły się poruszyć, to on musiał. Jęknął, kiedy uderzył o ziemię, i uniósł rewolwer; kurz lepił się do potu na jego ręce. Gorączkowo szukał tego, który do niego strzelał. Nie trafił. Może bańka stali…
Z dachu kuźni zsunęło się ciało i łupnęło o ziemię, wzbijając chmurę czerwonego pyłu. Wax zamrugał, uniósł broń na wysokość głowy i znów skulił się za płotem. Miał oko na Allomantyczne linie. Ostrzegały go, że ktoś się zbliżał, pod warunkiem, że ten ktoś nosił na sobie metal.
Do ciała, które upadło obok budynku, nie prowadziły żadne linie. Jednakże kolejna grupa drżących linii wskazywała na coś poruszającego się na tyłach kuźni. Wax wycelował broń, gdy zza budynku wyłoniła się postać i ruszyła biegiem w jego stronę.
Kobieta miała na sobie biały płaszcz do konnej jazdy, u dołu czerwony. Ciemne włosy związała w kucyk, nosiła spodnie i szeroki pas, a na nogach ciężkie buty. Miała kwadratową twarz. Silną twarz, z wargami, których prawy kącik często unosiła w półuśmiechu.
Wax westchnął z ulgą i ponownie uniósł broń.
– Lessie.
– Znów się rzuciłeś na ziemię? – spytała jego żona, gdy razem z nim ukryła się za płotem. – Na twarzy masz więcej kurzu niż Miles grymasów. Może czas, żebyś przeszedł na emeryturę, staruszku.
– Lessie, jestem od ciebie starszy o trzy miesiące.
– To były długie trzy miesiące. – Wyjrzała za płot. – Widziałeś kogoś jeszcze?
– Pozbyłem się gościa na tamtym balkonie – odparł Wax. – Nie widziałem, czy to Krwawy Garbarz, czy nie.
– Nie – sprzeciwiła się. – On by nie próbował cię zastrzelić z takiej odległości.
Wax pokiwał głową. Garbarz lubił kontakt osobisty. Bliskość. Psychopata narzekał, kiedy musiał korzystać z broni palnej; i rzadko strzelał do kogoś, jeśli nie mógł zobaczyć strachu w jego oczach.
Wax wskazał na mężczyznę leżącego przy ścianie.
– Twoja robota?
– Miał łuk – odpowiedziała. – Kamienne groty. Prawie cię ustrzelił z góry.
– Dzięki.
Wzruszyła ramionami, jej oczy błyszczały zadowoleniem. Te oczy otaczały teraz zmarszczki, zmęczyło je ostre słońce Dziczy. W swoim czasie ona i Wax liczyli, kto komu częściej ratował życie. Już przed wielu laty stracili rachubę.
– Osłaniaj mnie – powiedział Wax.
– Czym? – spytała. – Płaszczem? Tarczą? Już okrywa cię pył.
Wax uniósł brew.
– Przepraszam – powiedziała, krzywiąc się. – Ostatnio za często grywam w karty z Wayne’em.
Prychnął i podbiegł schylony do trupa, po czym go obrócił. To był mężczyzna o okrutnej twarzy, z kilkudniowym zarostem. Kula wbiła się w jego prawy bok. Chyba go poznaję, pomyślał Wax i zabrał się do przeglądania kieszeni mężczyzny. Wyciągnął kilka pocisków i szklany paciorek w kolorze krwi.
Pośpiesznie wrócił do płotu.
– I jak? – spytała Lessie.
– Ekipa Donala – odparł Wax, pokazując jej paciorek.
– Sukinsyny. Nie mogli po prostu zostawić tego nam, nie?
– W końcu strzelałaś do jego syna, Lessie.
– A ty do jego brata.
– Ja w samoobronie.
– Ja też – powiedziała. – Ten dzieciak był denerwujący. Poza tym on przeżył.
– Bez palca u nogi.
– Komplet nie jest niezbędny – zauważyła. – Moja kuzynka ma tylko cztery. Radzi sobie doskonale. – Uniosła rewolwer i rozejrzała się po pustym miasteczku. – Oczywiście wygląda dość absurdalnie. Osłaniaj mnie.
– Czym?
Ona jedynie się uśmiechnęła i wyłoniła zza zasłony, po czym pośpiesznie ruszyła w stronę kuźni.
Harmonio, pomyślał z uśmiechem Wax, jak ja kocham tę kobietę.
Rozglądał się w poszukiwaniu innych strzelców, ale Lessie bez problemu dotarła do budynku. Wax skinął jej głową i przebiegł przez ulicę do hotelu. Zajrzał do środka w poszukiwaniu ukrytych w kątach przeciwników. Sala była pusta, więc ukrył się w drzwiach i machnął Lessie ręką. Ona podbiegła do kolejnego budynku po swojej stronie ulicy i sprawdziła go.
Ekipa Donala. Owszem, Wax zastrzelił jego brata – tamten rabował wówczas wagon kolejowy. O ile jednak wiedział, Donal nieszczególnie przejmował się swoim bratem. Jedynym, co go ruszało, była utrata pieniędzy i pewnie dlatego znalazł się tutaj. Wyznaczył cenę za głowę Krwawego Garbarza, kiedy ten ukradł jego ładunek stopu bizmutowego. Donal pewnie nie spodziewał się, że Wax wyruszy zapolować na Garbarza w tym samym czasie, kiedy on to zrobił, a jego ludzie mieli stały rozkaz strzelać do Waxa i Lessie, gdy tylko ich zobaczą.
Waxa kusiło, żeby opuścić martwe miasteczko i pozwolić Donalowi zetrzeć się z Garbarzem. Jednakże na tę myśl zadrgała mu powieka. Obiecał dopaść Garbarza. I tyle.
Lessie zamachała ze swojego budynku, po czym wskazała na tyły. Miała zamiar wyjść z tamtej strony i prześlizgnąć się wzdłuż kolejnej grupy budynków. Wax pokiwał głową i zrobił krótki gest. Chciał znaleźć Wayne’a i Barla, którzy udali się sprawdzić drugą połowę miasta.
Lessie zniknęła, a Wax ruszył przez hotel w stronę bocznego wyjścia. Mijał stare, brudne gniazda, zarówno szczurów, jak i ludzi. Miasteczko przyciągało łotrów, jak pies pchły. Minął nawet miejsce, w którym jakiś wędrowiec zrobił sobie ognisko z wykorzystaniem arkusza blachy i kręgu kamieni. Cud, że głupiec nie spalił całego budynku.
Waxillium ostrożnie otworzył boczne drzwi i wyszedł w uliczkę między hotelem a sklepem obok. Wcześniejsze strzały na pewno zostały usłyszane i ktoś mógł przyjść, żeby sprawdzić, co się dzieje. Lepiej nie pozostawać na widoku.
Wax prześlizgnął się na tył sklepu, cicho stawiając stopy na czerwonej glinie. Zbocze wzgórza było zarośnięte chwastami, z wyjątkiem wejścia do starej piwniczki. Wax obszedł je, po czym zawahał się, spoglądając na obramowany deskami otwór.
Może…
Ukląkł przy otworze i zajrzał do środka.
Kiedyś na dół prowadziła drabina, ale przegniła – na dnie leżały jej pozostałości. Powietrze pachniało pleśnią i wilgocią… z nutą dymu. Ktoś tam palił pochodnię.
Wax wrzucił w otwór kulę i wskoczył do środka z wyciągniętą bronią. Spadając, wypełniał metalmyśl, zmniejszając swój ciężar. Był Podwójnym, jednocześnie Feruchemikiem i Allomantą. Jego Allomantyczną mocą było Odpychanie stali, a Feruchemiczną Muskanie, zdolność do zwiększania lub zmniejszania własnego ciężaru. To było potężne połączenie talentów.
Odepchnął się od pocisku na dole, spowalniając swój upadek. Wylądował lekko. Wrócił do normalnej wagi – a raczej normalnej dla niego. Często zmniejszał ciężar do trzech czwartych rzeczywistego, dzięki czemu lżej stąpał i szybciej reagował.
Skradał się w ciemnościach. Droga do kryjówki Krwawego Garbarza była długa i trudna. Główną wskazówką okazał się fakt, że w Feltrel nagle zabrakło innych bandytów, wędrowców i nieszczęśników. Wax stąpał cicho, wchodząc coraz dalej w głąb piwnicy. Woń dymu była tu silniejsza i Wax zauważył palenisko przy ścianie. Jak również drabinę, którą można było zanieść do otworu wejściowego.
To kazało mu się zatrzymać. Wskazywało, że ten, kto krył się w piwnicy – Garbarz albo ktoś zupełnie inny – wciąż tam był. Chyba że istniała inna droga wyjścia. Wax przesunął się odrobinę naprzód, mrużąc oczy.
Przed sobą widział światło.
Cicho odbezpieczył rewolwer, po czym z kieszeni mgielnego płaszcza wyjął małą fiolkę. Wyciągnąwszy zębami korek, jednym łykiem wypił whiskey i stal, by uzupełnić rezerwy. Rozjarzył stal. Tak… przed nim był metal, w tunelu. Jak długa była ta piwnica? Zakładał, że będzie mała, ale szalowane drewnem ściany wskazywały na coś głębszego i dłuższego. Bardziej przypominającego korytarze kopalni.
Skradał się, skupiając się na liniach metalu. Jeśli ktoś go zobaczy, będzie musiał wycelować w niego rewolwer, a wtedy metal zadrży, pozwalając mu Odepchnąć broń z rąk przeciwnika. Nic się nie poruszyło. Prześlizgiwał się naprzód, czując woń wilgotnej ziemi, grzybów, kiełkujących ziemniaków. Zbliżył się do drżącego światła, ale nic nie słyszał. Linie metalu się nie poruszały.
W końcu zbliżył się na tyle, że zobaczył lampę wiszącą na haku na drewnianej belce przy ścianie. Pośrodku tunelu wisiało coś jeszcze. Ciało? Powieszone? Waxillium zaklął cicho i pobiegł naprzód, choć obawiał się pułapki. To był trup, ale jego widok zbił Waxa z tropu. Na pierwszy rzut oka wydawał się bardzo stary. Oczy zniknęły, skóra mocno przylegała do kości. Nie śmierdział i nie był napuchnięty.
Waxowi wydawało się, że go rozpoznaje. Geormin, woźnica, który przywoził pocztę do Weathering z wiosek w okolicy. W każdym razie trup nosił jego mundur, włosy też pasowały. Był jedną z pierwszych ofiar Garbarza, to jego zniknięcie sprawiło, że Wax ruszył na polowanie. Stało się to przed zaledwie dwoma miesiącami.
Został zmumifikowany, pomyślał Wax. Sprawiony i wysuszony jak skóra. Czuł obrzydzenie – zdarzało mu się pić z Georminem i choć mężczyzna oszukiwał w kartach, był całkiem sympatycznym gościem.
Do tego nie został zwyczajnie powieszony. Za pomocą drutów ramiona Geormina rozłożono na boki, jego głowa była przechylona, a usta miał otwarte. Waxillium odwrócił się od koszmarnego widoku, drżała mu powieka.
Ostrożnie, powiedział do siebie. Nie pozwól, by cię rozzłościł. Zachowaj skupienie. Miał zamiar wrócić i odciąć Geormina. Na razie jednak nie mógł hałasować. Przynajmniej wiedział, że znajduje się na właściwej drodze. To z pewnością była kryjówka Krwawego Garbarza.
W pewnej odległości zauważył kolejne źródło światła. Jak długi był ten tunel? Wax zbliżył się do następnej plamy światła i ujrzał kolejnego trupa, powieszonego bokiem na ścianie. Annarel, odwiedzająca okolicę geolog, która zniknęła wkrótce po Georminie. Biedaczka. Została zmumifikowana w ten sam sposób, a jej ciało przymocowano do ściany w charakterystyczny sposób, jakby klęczała i przyglądała się stercie kamieni.
Jego uwagę zwróciła kolejna plama światła. To z pewnością nie była zwyczajna piwnica, lecz najpewniej tunel przemytników z czasów, kiedy Feltrel było prosperującym miastem. Garbarz nie mógł go wybudować, przeczyły temu stare drewniane szalunki.
Wax minął kolejne sześć trupów – każdy był oświetlony latarnią i ustawiony w specyficznej pozie. Jeden siedział na krześle, inny został zawieszony, jakby fruwał, kilka przymocowano do ściany.
Na Rdzę i Zniszczenie, pomyślał Wax. To nie jest kryjówka Krwawego Garbarza, lecz jego galeria.
Pełen odrazy Wax ruszył w stronę kolejnej plamy światła. Ta jednak wydawała się inna. Jaśniejsza. W miarę zbliżania się zrozumiał, że to światło słońca wpadające przez otwór w sklepieniu – pewnie po dawnej klapie, która przegniła lub się rozpadła. Dno tunelu unosiło się stopniowo w stronę otworu.
Wax przekradł się na górę, po czym ostrożnie wystawił głowę. Dotarł do budynku. Dach się zawalił, ale ceglane ściany pozostały właściwie nienaruszone, a z przodu, po lewej stronie, znajdowały się cztery ołtarze. Stara kaplica Ocalałego. Wydawała się pusta.
Wax wyczołgał się z otworu, unosząc sterriona na wysokość głowy i brudząc płaszcz ziemią. Czyste, suche powietrze pachniało wspaniale.
– Każde życie jest przedstawieniem – powiedział ktoś, a jego głos odbijał się echem w zrujnowanej świątyni.
Wax natychmiast uskoczył w bok i przetoczył się do ołtarza.
– Ale nie jesteśmy aktorami. Jesteśmy marionetkami.
– Garbarzu – powiedział Wax. – Wyjdź.
– Widziałem Boga, stróżu prawa – wyszeptał Garbarz. – Widziałem samą Śmierć, z gwoździami w oczach. Widziałem Ocalałego, który jest życiem.
Wax rozejrzał się po niewielkiej kaplicy. Wypełniały ją połamane ławki i powalone rzeźby. Obszedł ołtarz, oceniając, że głos dochodzi z tyłów pomieszczenia.
– Inni ludzie się zastanawiają, ale ja wiem. Wiem, że jestem marionetką. Wszyscy jesteśmy. Czy podobało ci się moje przedstawienie? Stworzyłem je z dużym wysiłkiem.
Wax szedł dalej wzdłuż prawej ściany budynku, zostawiając ślady na pokrytej kurzem podłodze. Oddychał płytko, po jego prawej skroni spływała strużka potu. Powieka mu drżała. Oczyma duszy widział trupy na ścianach.
– Wielu ludzi nigdy nie ma okazji, by stworzyć prawdziwą sztukę – mówił dalej Garbarz. – A najlepsze przedstawienia to te, których nie da się powtórzyć. Miesiące i lata przygotowań. Wszystko umieszczone na właściwym miejscu. Przed końcem tego dnia znów zacznie się rozkład. Nie udało mi się ich naprawdę zmumifikować, zabrakło mi czasu i środków. Ale zachowałem ich do tego jednego przedstawienia. Jutro będzie po wszystkim. Tylko ty je widziałeś. Tylko ty. Wydaje mi się… wszyscy jesteśmy marionetkami… wiesz…
Głos dobiegał z tyłu pomieszczenia, zza sterty gruzu, która zasłaniała Waxowi widok.
– Porusza nami ktoś inny – stwierdził Garbarz.
Waxillium wyskoczył zza sterty gruzu, unosząc sterriona.
Stał tam Garbarz, trzymając przed sobą Lessie, zakneblowaną, z szeroko otwartymi oczami. Wax zamarł z uniesioną bronią. Lessie krwawiła z ran na ręce i nodze. Została postrzelona, jej twarz pobladła. Utrata krwi sprawiła, że Garbarzowi udało się ją pokonać.
Wax uspokoił serce i oddech. Nie czuł lęku. Nie mógł sobie na to pozwolić – wtedy ręka mogłaby mu zadrżeć i spudłowałby. Widział twarz Garbarza za Lessie – mężczyzna trzymał garotę na jej szyi.
Garbarz był smukłym mężczyzną o delikatnych palcach. Niegdyś prowadził zakład pogrzebowy. Przerzedzone czarne włosy zaczesane do tyłu. Elegancki garnitur błyszczący od świeżej krwi.
– Porusza nami ktoś inny, stróżu prawa – powtórzył cicho Garbarz.
Lessie spojrzała Waxowi w oczy. Oboje wiedzieli, co zrobić w tej sytuacji. Poprzednim razem to on został schwytany. Ludzie zawsze próbowali wygrać jedno przeciwko drugiemu. Zdaniem Lessie nie był to problem. Wyjaśniłaby, że gdyby Garbarz nie wiedział o ich związku, od razu by ją zabił. A tak porwał ją. To dawało im obojgu szansę.
Waxillium wycelował, a Lessie zamrugała. Raz. Dwa. Trzy.
Wax strzelił.
W tej samej chwili Garbarz szarpnął Lessie w prawo.
Odgłos wystrzału odbił się echem od cegieł. Głowa kobiety poleciała do tyłu, kiedy kula Waxa trafiła ją tuż nad prawym okiem. Krew opryskała cegły. Lessie upadła na ziemię.
Wax stał nieruchomo, przerażony. Nie… to nie tak… nie może…
– Najlepsze przedstawienia to te, których nie da się powtórzyć – powiedział Garbarz z uśmiechem, spoglądając z góry na Lessie.
Wax strzelił mu w głowę.
Wax szedł przez jedno z licznych pomieszczeń, w których trwało ożywione przyjęcie, mijając mężczyzn w ciemnych frakach i kobiety w kolorowych sukienkach, dopasowanych w talii, ale z licznymi obfitymi falbanami. Wszyscy zwracali się do niego „lordzie Waxilliumie”.
Odpowiadał skinieniem głowy każdemu, kto się do niego odezwał, ale nie dawał się wciągnąć w rozmowę. Celowo udał się na tyły budynku, do pokoju, w którym olśniewające żarówki elektryczne – mówiono o nich w całym mieście – emanowały zbyt stałym blaskiem, odpychając mrok nocy. Za oknami mgła muskała szkło.
Wbrew zasadom dobrego wychowania, Wax wyszedł przez olbrzymie, podwójne szklane drzwi i znalazł się na wspaniałym balkonie rezydencji. Tu w końcu poczuł, że może odetchnąć.
Zamknął oczy, wciągał powietrze i je wypuszczał, czując wilgotny dotyk mgieł na twarzy. Budynki są tak… duszące tu, w mieście, pomyślał. Czy zdążyłem już o tym zapomnieć, czy też nie zauważałem tego, kiedy byłem młodszy?
Otworzył oczy i oparł dłonie na balustradzie, po czym spojrzał na Elendel. To było najwspanialsze miasto na całym świecie, metropolia zaprojektowana przez samego Harmonię. Miejsce, w którym się wychował. Miejsce, które od dwudziestu lat nie było jego domem.
Od śmierci Lessie minęło pięć miesięcy. Wciąż słyszał strzał, widział krew, która spryskała ceglaną ścianę. Opuścił Dzicz i wrócił do Miasta, odpowiadając na rozpaczliwe wezwanie, by wypełnił swoje obowiązki wobec rodu po śmierci wuja.
Pięć miesięcy i pół świata dalej, a on wciąż słyszał ten strzał. Ostry, wyrazisty, jak trzask pękających niebios.
Zza jego pleców z wnętrza ciepłego pokoju dochodził melodyjny śmiech. Rezydencja Cettów była wspaniałą budowlą, pełną cennego drewna, miękkich dywanów i migoczących żyrandoli. Nikt nie przyłączył się do niego na balkonie. Z tego miejsca doskonale widział, jak zapalają się światła na Promenadzie Demoux. Podwójny rząd jasnych elektrycznych latarni emanujących równym, oślepiającym blaskiem. Wyglądały jak świetliste kule rozmieszczone wzdłuż szerokiego bulwaru, graniczącego z jeszcze szerszym kanałem, którego spokojne wody odbijały światło. Wieczorny pociąg zagwizdał na powitanie, przejeżdżając z sapaniem przez odległe centrum Miasta i napełniając mgły dymem.
Dalej, przy Promenadzie Demoux wyrastały Żelazna Budowla i Wieża Tekiel, po przeciwnych stronach kanału i drogi. Choć oba budynki nie zostały jeszcze ukończone, to ich stalowe kratownice wznosiły się wysoko w niebo. Oszałamiająco wysoko.
Architekci regularnie wypuszczali poprawione wersje raportów na temat tego, jak wysoko zamierzali dotrzeć, a jeden próbował przegonić drugiego. Wedle pogłosek, które słyszał na tym przyjęciu, całkiem wiarygodnych, obaj mieli zamiar zakończyć na wysokości ponad pięćdziesięciu kondygnacji. Nikt nie wiedział, która budowla okaże się wyższa, choć wśród przyjaciół popularne były zakłady.
Wax odetchnął głęboko we mgłę. W Dziczy rezydencję Cettów – dwupiętrowy budynek – uważano by za szczyt możliwości. Tutaj wydawała się przytłoczona. Przez te lata, które spędził poza miastem, świat się zmienił. Dorósł, wymyślił światła, które nie potrzebowały ognia, i budynki, które mogły wznieść się ponad same mgły. Spoglądając z góry na szeroką ulicę w Piątym Oktancie, Wax poczuł się nagle bardzo stary.
– Lordzie Waxilliumie? – odezwał się ktoś z tyłu.
Odwrócił się i ujrzał starszą kobietę, lady Aving Cett, stojącą w drzwiach. Siwe włosy upięła w kok, na szyi miała sznur rubinów.
– Na Harmonię, mój drogi. Przeziębisz się tam! Przyszło kilka osób, które z pewnością chciałbyś poznać.
– Niebawem wrócę, milady – odparł Wax. – Pragnąłem zaczerpnąć nieco świeżego powietrza.
Lady Cett zmarszczyła czoło, ale się wycofała. Nie wiedziała, co o nim sądzić – nikt z nich nie wiedział. Niektórzy uważali go za tajemniczego potomka Ladrianów, kojarzyli go z dziwnymi opowieściami o krainach za górami. Reszta uważała go za niewyrobionego, prowincjonalnego błazna. Uznał, że pewnie jest jednym i drugim.
Przez cały wieczór był wystawiony na pokaz. Miał sobie szukać żony i wszyscy o tym wiedzieli. Ród Ladrianów stał się niewypłacalny na skutek nieostrożnego zarządzania majątkiem przez jego wuja, a najszybszym sposobem na odzyskanie wypłacalności było małżeństwo. Niestety, wujowi udało się również obrazić trzy czwarte śmietanki towarzyskiej Miasta.
Wax pochylił się na balkonie, trzymany pod pachą sterrion wbijał się w jego bok. Broń o długiej lufie nie była przeznaczona do noszenia w kaburze pod pachą. Całą noc czuł się niezręcznie. Powinien wrócić na przyjęcie, by rozmawiać z zebranymi i próbować naprawić reputację rodu Ladrianów.
Tyle że myśl o tym zatłoczonym pomieszczeniu… tak gorąco, wszyscy ściśnięci. Duszno, trudno oddychać…
Nie dając sobie nawet chwili na dalsze zastanowienie, przeskoczył przez balustradę i zaczął spadać trzy kondygnacje w dół. Spalił stal, po czym rzucił łuskę od pocisku i Odepchnął się od niej – jego ciężar sprawił, że poleciała w dół szybciej niż on. Jak zawsze, dzięki Feruchemii był lżejszy, niż powinien. Właściwie już nie pamiętał, jak to jest nosić swój prawdziwy ciężar.
Kiedy łuska uderzyła w ziemię, Odepchnął się od niej i, lecąc niemal poziomo, skierował się w stronę muru ogrodu. Oparłszy dłoń na jego szczycie, skoczył w górę, a później znacznie zmniejszył swój ciężar i opadł po drugiej stronie muru. Wylądował lekko.
Dobrze, pomyślał, przykucając i wpatrując się w mgły. Dziedziniec powozów. Pojazdy, którymi wszyscy przybyli, stały w równych rzędach, a sami stangreci siedzieli i gadali w kilku przytulnych pomieszczeniach emanujących pomarańczowym blaskiem. Tu nie było elektryczności, jedynie dające ciepło kominki.
Przeszedł wzdłuż rzędu powozów, aż odnalazł swój i otworzył skrzynię przymocowaną z tyłu.
Zdjął elegancki frak. Wymienił go na mgielny płaszcz, długi i obszerny wierzchni strój z grubym kołnierzem i mankietami. Wsunął śrutówkę o krótkiej lufie do specjalnej kieszeni po wewnętrznej stronie, po czym zapiął pas i przełożył sterriony do kabur na biodrach.
Ech, pomyślał. O wiele lepiej. Naprawdę powinien przestać nosić sterriony i kupić sobie jakąś bardziej praktyczną i łatwiejszą do ukrycia broń. Niestety wiedział, że nigdy nie znajdzie nic lepszego od dzieła Ranette. Czy ona nie przeprowadziła się do miasta? Może mógłby ją odnaleźć i namówić, żeby coś dla niego zrobiła? Zakładając, że nie strzeli do niego w chwili, kiedy go zobaczy.
Kilka chwil później biegł przez miasto odziany w mgielny płaszcz. Nie zapiął go z przodu, ukazując czarną koszulę i eleganckie spodnie. Dolna połowa sięgającego do kostek płaszcza była podzielona na wąskie paski, które unosiły się za nim z cichym szelestem.
Upuścił łuskę i skoczył wysoko w powietrze, po czym wylądował na dachu budynku naprzeciwko rezydencji. Obejrzał się przez ramię w stronę jej okien płonących w mroku wieczora. Ciekawe, jakie plotki wywoła jego zniknięcie z balkonu?
Cóż, wiedzieli, że jest Podwójnym – nie było to żadną tajemnicą. A jego zniknięcie raczej nie pomoże reputacji rodziny. W tej chwili go to nie obchodziło. Niemal każdy wieczór od powrotu do Miasta spędzał na imprezach, a od wielu tygodni nie było mglistej nocy.
Potrzebował mgieł. To była część jego natury.
Wax przebiegł po dachu i zeskoczył z niego, kierując się ku Promenadzie Demoux. Nim uderzył w ziemię, rzucił łuskę i Odepchnął się od niej, spowalniając upadek. Wylądował pośrodku ozdobnego żywopłotu, który pochwycił pasma jego płaszcza i zaczął szeleścić. A niech to! W Dziczy nikt nie hodował ozdobnych żywopłotów. Oswobodził się, krzywiąc się z powodu hałasu. Kilka tygodni w mieście i jego umiejętności już zaczęły rdzewieć?
Pokręcił głową i znów Odepchnął się w powietrze, kierując się w stronę szerokiego bulwaru i równoległego do niego kanału. Tak ustalił kierunek lotu, by wylądować na jednej z nowych elektrycznych latarni. Nowoczesne miasto miało tę zaletę, że było w nim mnóstwo metalu.
Uśmiechnął się, po czym rozjarzył stal i Odepchnął się od latarni, wznosząc się wysoko w powietrze. Mgła przepływała obok i wirowała, gdy wiatr uderzał go w twarz. Waxa przeszywał przyjemny dreszcz. Człowiek nie czuł się naprawdę wolny, dopóki nie zerwał okowów grawitacji i nie ruszył w niebo.
Kiedy zaczął opadać, Odepchnął się od kolejnej latarni i ruszył dalej naprzód. Długi szereg metalowych słupów był niczym osobista linia kolejowa. Wax przeskakiwał od latarni do latarni, a jego wyczyny przyciągały uwagę pasażerów przejeżdżających powozów, zarówno zaprzężonych w konie, jak i tych bez koni.
Uśmiechnął się. Monetostrzelnych takich jak on nie spotykało się często, ale Elendel było dużym, gęsto zaludnionym miastem. Ci ludzie z pewnością już wcześniej widzieli kogoś, kto skakał po ulicach, odbijając się od metalu. W Elendel Monetostrzelni często pełnili funkcję szybkich gońców.
Rozmiar miasta wciąż go oszałamiał. Mieszkało w nim kilka milionów ludzi, może nawet aż pięć. Nikt nie oszacował dokładnie mieszkańców wszystkich dzielnic – nazywano je oktantami i, jak można się spodziewać, było ich osiem.
Miliony – nie umiał sobie tego wyobrazić, choć przecież tu dorastał. Zanim opuścił Weathering, sądził, że robi się zbyt duże, choć w miasteczku mogło mieszkać najwyżej dziesięć tysięcy ludzi.
Wylądował na latarni naprzeciwko ogromnej Żelaznej Budowli. Wygiął szyję i spojrzał w górę na potężną konstrukcję. Jej szczyt niknął w mroku. Czy mógłby wspiąć się na coś tak wysokiego? Nie umiał Przyciągać metali, jedynie się od nich Odpychać – nie był mitycznym Zrodzonym z Mgły ze starych historii, jak Ocalały czy Wojowniczka Wstąpienia. Jedna moc Allomantyczna i jedna Feruchemiczna, to było maksimum. A nawet posiadanie jednej z nich uważano za rzadki przywilej – Podwójni tacy jak Wax byli prawdziwymi wyjątkami.
Wayne twierdził, że znał na pamięć nazwy wszystkich możliwych kombinacji Podwójnych. Oczywiście Wayne twierdził też, że kiedyś ukradł konia, który melodyjnie bekał, więc wszyscy wiedzieli, że jego słowa należy brać ze szczyptą miedzi. Sam Wax nie zwracał większej uwagi na wszelkie definicje i nazwy dla Podwójnych – kogoś takiego jak on, połączenie Monetostrzelnego i Muskacza, nazywano Zderzaczem. Rzadko o sobie w ten sposób myślał.
Zaczął napełniać metalmyśli, bransolety, które nosił na przedramionach, pozbawiając się ciężaru i czyniąc się jeszcze lżejszym. Ten ciężar magazynował do wykorzystania w przyszłości. Później, ignorując ostrożniejszą część umysłu, rozjarzył stal i Odepchnął.
Wystrzelił do góry. Szum wiatru zmienił się w ryk, a latarnia była doskonałą kotwicą – mnóstwo metalu mocno przymocowanego do ziemi – zdolną odepchnąć go wysoko. Leciał pod niewielkim kątem, a kolejne piętra budynku rozmywały się przed nim. Wylądował na wysokości około dwudziestu kondygnacji, kiedy jego Odpychanie od latarni osiągnęło maksimum.
Ta część budynku została już wykończona, pokrywał ją formowany materiał imitujący obrobiony kamień. Ceramika, jak słyszał. Tak często robiono w wypadku wysokich budowli – niższe kondygnacje rzeczywiście budowano z kamienia, a wyższe z czegoś lżejszego.
Chwycił występ. Nie był na tyle lekki, by mógł go porwać wiatr – nie z całą bronią i metalmyślami na ramionach. Co więcej, lżejsze ciało sprawiało, że łatwiej mu było się utrzymać.
Pod nim kłębiła się mgła. Robiła wrażenie wręcz rozbawionej. Spojrzał w górę, planując kolejny krok. Stal ukazała mu błękitne linie prowadzące do pobliskich źródeł metalu, z których wiele było częścią szkieletu budowli. Odepchnięcie się od każdego z nich sprawiłoby, że oddaliłby się od budynku.
Tutaj, pomyślał, zauważając sporą półkę jakieś pięć stóp wyżej. Wspiął się po ścianie budynku, jego okryte rękawiczkami dłonie bez trudu znajdowały pewny uchwyt na ozdobionej skomplikowanymi wzorami powierzchni. Monetostrzelny szybko uczył się nie bać wysokości. Podciągnął się na półkę, upuścił łuskę i ją przydepnął.
Spojrzał w górę, wyliczając trajektorię. Wyciągnął zza pasa fiolkę, odkorkował ją i wypił płyn z opiłkami metalu. Syknął, kiedy whiskey wypaliła mu gardło. Dobry trunek, z gorzelni Stagina. A niech to, będzie mi jej brakować, kiedy skończy mi się zapas, pomyślał, chowając fiolkę.
Większość Allomantów nie trzymała whiskey w swoich flakonikach z metalami. Większość Allomantów przegapiła doskonałą okazję. Uśmiechnął się, kiedy poczuł uzupełnienie wewnętrznych zapasów stali, później rozjarzył metal i skoczył.
Wzniósł się w nocne niebo. Niestety, Żelazna Budowla zwężała się ku górze i każda kolejna kondygnacja była nieco cofnięta w stosunku do poprzedniej. To oznaczało, że choć Odepchnął się prosto w górę, wkrótce szybował przez otwartą przestrzeń, otoczony mgłami, a ściana budynku znajdowała się dobre dziesięć stóp od niego.
Wax sięgnął za pazuchę i wyjął krótkolufową śrutówkę z długiej, przypominającej rękaw kieszeni po wewnętrznej stronie płaszcza. Odwrócił się, kierując broń na zewnątrz, oparł ją o bok i wystrzelił.
Był na tyle lekki, że odrzut pchnął go w stronę budynku. Odgłos strzału odbijał się głośnym echem, ale strzelba była załadowana śrutem, zbyt małym, by, spadając, zrobił komuś krzywdę.
Uderzył w ścianę budynku pięć kondygnacji wyżej i chwycił się występu przypominającego iglicę. Ozdoby na tej wysokości wyglądały naprawdę wspaniale. Ale kto miał je oglądać? Potrząsnął głową. Architekci byli dziwnymi gośćmi. Zupełnie niepraktycznymi, w przeciwieństwie do rusznikarzy. Wax wspiął się na kolejną półkę i znów skoczył w górę.
Następny skok sprawił, że Wax znalazł się na poziomie stalowej kratownicy niewykończonych wyższych pięter. Swobodnie przeszedł po dźwigarze i wbiegł po pionowym wsporniku – dzięki zmniejszonemu ciężarowi nie było to szczególnie trudne – po czym wspiął się na najwyższą belkę wystającą ze szczytu budynku.
Wysokość była oszałamiająca. Mimo mgieł okrywających okolicę widział podwójny rząd latarni oświetlających ulicę poniżej. Inne emanowały delikatniejszym blaskiem, rozświetlając miasto jak pływające świece podczas morskiego pogrzebu. Tylko nieobecność świateł pozwoliła mu dostrzec parki i zatokę daleko na zachodzie.
Kiedyś miasto było jego domem. Zanim przeżył dwadzieścia lat pośród pyłu, w krainie, w której prawo czasem było odległym wspomnieniem, a ludzie uważali powozy za rozrzutność. Co by Lessie pomyślała o jednym z tych bezkonnych pojazdów z wąskimi kołami, przeznaczonymi do jazdy po pięknie wybrukowanych ulicach miasta? Środkach transportu napędzanych przez ropę i smar, nie siano i podkowy.
Obrócił się na swojej grzędzie. W ciemności i pośród mgieł trudno było ocenić położenie, ale miał tę przewagę, że młodość spędził właśnie w tych okolicach. Wszystko się zmieniało, ale nie aż tak. Wybrał kierunek, sprawdził rezerwy stali i rzucił się w mrok. Wystrzelił wspaniałym łukiem ponad miasto. Odepchnąwszy się od tych olbrzymich dźwigarów, leciał przez dobre pół minuty. Drapacz chmur stał się jedynie cieniem za jego plecami, a później zniknął. W końcu jego pęd się wyczerpał i Wax zaczął w ciszy opadać pośród mgieł. Pozwalał sobie na to. Kiedy światła się przybliżyły – i widział, że poniżej jest pusto – wycelował w ziemię i pociągnął za spust.
Szarpnięcie na chwilę spowolniło jego spadanie. Odepchnął się od śrutu na ziemi, by zwolnić jeszcze bardziej. Wylądował swobodnie, przykucnięty. Z niezadowoleniem zauważył, że jego strzał uszkodził kilka porządnych płyt chodnika.
Harmonio, pomyślał. Przyzwyczajenie się do tego miejsca musiało mu zająć trochę czasu. Jestem jak koń przebijający się przez zatłoczone targowisko, pomyślał, znów chowając śrutówkę pod płaszczem. Brakuje mi finezji. W Dziczy uważano go za wyrafinowanego dżentelmena. Tutaj, jeśli nie będzie uważał, wkrótce udowodni, że jest niewyrobionym prostakiem, za którego i tak uważała go większość szlachetnie urodzonych. To…
Strzały.
Wax zareagował natychmiast. Odepchnął się w bok od żelaznej bramy i przetoczył. Kiedy się wyprostował, od razu sięgnął po broń. Prawą ręką wyciągnął sterriona, lewą sięgnął do śrutówki.
Wpatrzył się w mrok. Czyżby jego bezmyślne strzały przyciągnęły uwagę miejscowych konstabli? Ktoś znów wystrzelił i Wax zmarszczył czoło. Nie, zbyt daleko. Coś się dzieje.
Po raz pierwszy od miesięcy poczuł, że przeszywa go dreszcz. Skoczył w górę i do przodu, Odpychając się od tej samej żelaznej bramy, żeby wznieść się wyżej. Wylądował na dachu budynku. Tę okolicę wypełniały dwu- i trzypiętrowe kamienice oddzielone od siebie wąskimi przejściami. Jak ludzie mogli żyć bez żadnej przestrzeni wokół? On by oszalał.
Przeszedł po kilku budynkach – jakie to dogodne, że miały płaskie dachy – i zatrzymał się, żeby posłuchać. Serce biło mu coraz szybciej i zrozumiał, że na coś takiego liczył. Właśnie dlatego poczuł przymus, by opuścić przyjęcie, odnaleźć drapacz chmur i się na niego wspiąć, biec pośród mgieł. W Weathering, kiedy miasteczko urosło, często prowadził nocne patrole, rozglądając się za kłopotami.
Zacisnął dłoń na sterrionie, kiedy rozległ się kolejny strzał, tym razem bliżej. Ocenił odległość, upuścił łuskę i Odepchnął się w powietrze. Zwiększył swój ciężar do trzech czwartych i już go nie zmniejszał. Trzeba trochę ważyć, żeby skutecznie walczyć.
Mgły kłębiły się i wirowały, zaczepiając go. Nigdy nie dało się przewidzieć, które noce sprowadzą mgły, one były niezależne od pogody. Jednej nocy, wilgotnej i chłodnej, nie pojawiało się nawet jedno pasmo, a inną, z początku suchą jak jesienne liście, mgły opanowywały całkowicie.
Tej nocy były rozproszone, pozostawiając niezłą widoczność. Ciszę przerwał kolejny trzask. Tam, pomyślał Wax. Czując przyjemne ciepło palącej się stali, przeskoczył nad kolejną ulicą, łopocząc pasmami mgielnego płaszcza pośród wirującej mgły i wiatru.
Wylądował cicho i przebiegł pochylony po dachu, unosząc broń na wysokość głowy. Dotarł do krawędzi i spojrzał w dół. Poniżej ktoś ukrył się za stertą skrzyń przy wejściu do bocznej uliczki. Tej mglistej, ciemnej nocy Wax nie widział wielu szczegółów, ale zauważył strzelbę opartą na skrzyni, z lufą skierowaną w stronę grupki ludzi na ulicy. Nosili oni charakterystyczne wypukłe nakrycia głowy miejskich konstabli.
Wax zaczął lekko Odpychać wokół siebie, tworząc w ten sposób bańkę stali. Zasuwa na klapie u jego stóp zadrżała, gdy wpłynął na nią Allomancją. Spojrzał z góry na mężczyznę strzelającego do konstabli. Dobrze by było zrobić coś rzeczywiście z pożytkiem dla miasta, a nie tylko gadać z elegancko ubranymi przedstawicielami klas uprzywilejowanych.
Upuścił łuskę, a jego Allomancja natychmiast przycisnęła ją do dachu. Odepchnął się od niej mocniej i wystrzelił w górę pośród wirujących mgieł. Znacznie zmniejszył swój ciężar, a spadając, Odepchnął się od zasuwki okiennicy, dzięki czemu wylądował dokładnie pośrodku uliczki.
Dzięki stali widział linie biegnące w stronę czterech postaci, które stały przed nim. W chwili lądowania, gdy mężczyźni zaczęli kląć i obracać się w jego stronę, uniósł sterriona i wycelował w pierwszego z oprychów. Mężczyzna miał postrzępioną brodę i oczy czarne jak noc.
Wax usłyszał jęk. To był głos kobiety.
Zamarł, jego broń nie zadrżała, ale nie mógł się poruszyć. Wspomnienia, tak starannie zablokowane w umyśle, przebiły się przez tamę i zalały go. Lessie. Uniesiona broń. Jeden strzał. Krew na czerwonych cegłach.
Oprych wycelował w stronę Waxa i wystrzelił. Stalowa bańka odrobinę odchyliła tor lotu i pocisk przebił się przez płaszcz Allomanty, o włos mijając jego żebra.
Próbował strzelić, ale te jęki…
Na Harmonię, pomyślał z przerażeniem. Skierował lufę w dół, wystrzelił w ziemię, Odepchnął się od kuli i wyskoczył z uliczki.
Kule przeszywały powietrze wszędzie wokół niego. Mimo bańki i tak powinien zostać trafiony. Miał duże szczęście, że ocalił życie, gdy wylądował na kolejnym dachu i przetoczył się, po czym rozciągnął płasko, a gzyms chronił go przed pociskami.
Wax z trudem łapał oddech. Idiota, pomyślał o sobie. Głupiec. Nigdy wcześniej nie zamarł w walce, nawet kiedy był całkiem zielony. Nigdy. Jednakże to był pierwszy raz, kiedy próbował do kogoś strzelić, od czasu katastrofy w zniszczonej świątyni.
Chciał się wycofać, zawstydzony, lecz zacisnął zęby i podczołgał się do krawędzi dachu. Teraz lepiej widział mężczyzn na dole, którzy zebrali się razem i wyraźnie przygotowywali do ucieczki. Pewnie nie chcieli mieć do czynienia z Allomantą.
Wycelował do tego, którego uznał za ich przywódcę. Nim jednak zdążył wystrzelić, mężczyznę powaliły strzały konstabli. Po chwili w uliczce mrowiło się od ludzi w mundurach. Wax uniósł sterriona i odetchnął głęboko.
Tym razem bym wystrzelił, powiedział sobie. Zamarłem tylko w tej jednej chwili. To by się nie powtórzyło. Powiedział to sobie kilkakrotnie, a poniżej konstable wyciągali złoczyńców z uliczki, jednego po drugim.
Nie było żadnej kobiety. Jęki wydawał z siebie jeden z oprychów, który został ranny przed przybyciem Waxa. Mężczyzna wciąż jęczał z bólu, gdy go zabierali.
Konstable nie widzieli Waxa. Odwrócił się i zniknął w mroku.
***
Wkrótce dotarł do rezydencji Ladrianów. Jego miejskiej posiadłości, domu przodków. Nie czuł, że to jego miejsce, ale i tak z niej korzystał.
Okazała rezydencja nie miała wielkich ogrodów, za to cztery eleganckie kondygnacje z balkonami i przyjemne patio na tyłach. Wax upuścił monetę i przeskoczył nad płotem, lądując na dachu stróżówki. Zauważył, że powóz wrócił. Nic dziwnego. Przyzwyczajali się do niego – choć nie wiedział, czy powinno go to cieszyć, czy też raczej zawstydzać.
Odepchnął się od bramy – która zagrzechotała pod naciskiem – i wylądował. Monetostrzelni musieli uczyć się precyzji, w przeciwieństwie do pokrewnych im Allomantów, Żelazoprzyciągaczy, zwanych również Szarpaczami. Ci jedynie wybierali sobie cel i Przyciągali się w jego stronę, choć zazwyczaj jednocześnie ocierali się o boki budynków, robiąc spory hałas. Monetostrzelni musieli być delikatni, staranni, dokładni.
Okiennica nie była zamknięta, tak ją pozostawił. Nie miał ochoty na kontakty z ludźmi. Nieudana konfrontacja ze złoczyńcami bardzo nim wstrząsnęła. Wślizgnął się do ciemnego pokoju, po czym przeszedł przezeń ostrożnie i zaczął nasłuchiwać przy drzwiach. Z korytarza nie dochodziły żadne odgłosy. Cicho otworzył drzwi i wyszedł.
Na korytarzu panowała ciemność, a on nie był Cynookim, zdolnym wyczulić zmysły. Ostrożnie stawiał krok za krokiem, starając się nie potknąć o krawędź dywanu ani nie wpaść na postument.
Jego pokoje znajdowały się na końcu korytarza. Chwycił mosiężną gałkę dłonią w rękawiczce. Doskonale. Ostrożnie otworzył drzwi i wszedł do swojej sypialni. Teraz musiał jedynie…
Po drugiej stronie pokoju otworzyły się inne drzwi, wpuszczając do środka mocne żółte światło. Wax zamarł, choć jego dłoń szybko sięgnęła do sterriona.
W drzwiach stał starzejący się mężczyzna z dużym lichtarzem w dłoniach. Miał na sobie schludną czarną liberię i białe rękawiczki. Na widok Waxa uniósł brew.
– Lordzie Ladrianie, widzę, że pan wrócił – powiedział.
– Aha – odparł Wax, z zawstydzeniem wyciągając rękę spod płaszcza.
– Przygotowałem kąpiel, milordzie.
– Nie prosiłem o kąpiel.
– To prawda, ale biorąc pod uwagę pańskie… rozrywki tej nocy, uznałem, że przygotowanie jej będzie rozsądne. – Pociągnął nosem. – Proch?
– No tak.
– Ufam, że nie zastrzelił pan nikogo zbyt ważnego, milordzie.
Nie, pomyślał Wax. Nie udało mi się.
Tillaume stał w drzwiach, sztywny i pełen dezaprobaty. Nie wypowiedział na głos tego, co bez wątpienia myślał – że zniknięcie Waxa z przyjęcia wywołało pomniejszy skandal i że utrudni to jeszcze bardziej znalezienie odpowiedniej narzeczonej. Nie powiedział, że był rozczarowany. Nie mówił tego wszystkiego, gdyż był w końcu doskonałym służącym lorda.
Poza tym jego spojrzenie i tak wszystko wyrażało.
– Czy mam przygotować list z przeprosinami do lady Cett, milordzie? Jak mniemam, będzie go oczekiwać, skoro wysłał pan taki list do lorda Stantona.
– Tak, bardzo dobrze.
Wax opuścił palce do pasa i wymacał fiolki z metalami. Czuł rewolwery na biodrach, ciężar śrutówki pod płaszczem. Co ja wyprawiam? Zachowuję się jak idiota.
Nagle poczuł się dziecinnie. Opuścić przyjęcie, żeby patrolować miasto, szukając kłopotów? Co go napadło?
Miał wrażenie, że próbuje coś odzyskać. Część osoby, którą był przed śmiercią Lessie. W głębi duszy wiedział, że mógłby mieć teraz problem ze strzelaniem, i chciał sobie udowodnić, że jest inaczej.
Oblał ten test.
– Milordzie – odezwał się Tillaume, podchodząc bliżej. – Czy wolno mi odezwać się… śmiało?
– Masz moje pozwolenie.
– W tym mieście jest wielu konstabli. I świetnie sobie radzą. Nasz ród ma jednak tylko jednego najwyższego lorda. Liczą na pana tysiące, milordzie.
Tillaume skłonił z szacunkiem głowę, po czym zaczął zapalać świece w sypialni.
Kamerdyner mówił prawdę. Ród Ladrianów był jednym z najpotężniejszych w mieście, przynajmniej historycznie. We władzach miasta Wax reprezentował interesy wszystkich, których zatrudniała jego rodzina. Owszem, oni mieli też przedstawicieli wybieranych przez swoje gildie, ale to na Waxie polegali.
Jego ród niemal zbankrutował – miał wielki potencjał, posiadłości i robotników, ale z winy nierozsądnego wuja brakowało mu pieniędzy i koneksji. Jeśli Wax tego nie zmieni, mogło to oznaczać utratę miejsc pracy, ubóstwo i upadek, gdy inne rody rozdrapią jego posiadłości za niespłacone długi.
Wax przeciągnął palcami po sterrionach. Konstable świetnie sobie radzili na tych ulicach, przyznał sam przed sobą. Nie potrzebowali mnie. To miasto mnie nie potrzebuje, w przeciwieństwie do Weathering.
Kurczowo trzymał się tego, kim był w przeszłości. Ale nie był już tym człowiekiem. Nie mógł nim być. Ludzie potrzebowali go z innych przyczyn.
– Tillaume – powiedział.
Kamerdyner podniósł wzrok znad świec. Rezydencja nie miała jeszcze oświetlenia elektrycznego, choć wkrótce miało zostać zainstalowane. Wuj przed śmiercią opłacił robotników i tych pieniędzy Wax nie mógł odzyskać.
– Tak, milordzie.
Wax zawahał się, powoli wysunął śrutówkę z kieszeni za pazuchą płaszcza, po czym włożył ją do skrzyni stojącej przy łóżku, obok bliźniaczej broni, którą umieścił tam wcześniej. Zdjął mgielny płaszcz i przewiesił przez ramię. Przez chwilę trzymał go z szacunkiem, po czym również umieścił w skrzyni. Za nim podążyły sterriony. Nie były tylko bronią, ale również symbolem życia w Dziczy.
Zamknął wieko skrzyni dawnego życia.
– Weź to, Tillaume – powiedział. – Schowaj gdzieś.
– Tak, milordzie – odparł kamerdyner. – Będzie czekać w gotowości, gdyby pan jej jeszcze potrzebował.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki