Stop prawa - Brandon Sanderson - ebook

Stop prawa ebook

Brandon Sanderson

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Trzysta lat po wydarzeniach opisanych w trylogii „Zrodzonego z Mgły”, Scadrial unowocześnia się, koleje uzupełniają kanały, ulice i domy bogaczy oświetlają elektryczne lampy, a w niebo wznoszą się pierwsze drapacze chmur o żelaznej konstrukcji.

Kelsier, Vin, Elend, Sazed, Spook i pozostali są teraz częścią historii – lub religii. Jednakże, choć nauka i technika wznoszą się na wyżyny, stara magia Allomancji i Feruchemii wciąż odgrywa rolę w odrodzonym świecie. Na pograniczu zwanym Dziczą są podstawowymi narzędziami dzielnych mężczyzn i kobiet, którzy starają się zaprowadzić tam prawo i porządek.

Jednym z nich jest Waxillium Ladrian, rzadki Podwójny, który dzięki Allomancji może Odpychać metale, a dzięki Feruchemii zmniejszać lub zwiększać swój ciężar. Po dwudziestu latach spędzonych w Dziczy, Wax został zmuszony przez rodzinną tragedię do powrotu do stolicy Elendel. Z dużą niechęcią musi odłożyć broń i przyjąć obowiązki przynależne głowie arystokratycznego rodu. W każdym razie tak mu się wydaje, do chwili, gdy boleśnie przekonuje się, że posiadłości i eleganckie ulice Miasta mogą kryć w sobie większe niebezpieczeństwa niż piaszczyste równiny Dziczy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 426

Oceny
4,4 (880 ocen)
502
282
81
14
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
atramentowe

Dobrze spędzony czas

Zupełnie inny klimat niż pierwsza trylogia ale jak dla mnie chyba na plus. Wydaje mi się dużo lżejsza od poprzednich, brawa za niekonwencjonalne rozwiązanie wątku romantycznego.
00
Steenan

Nie oderwiesz się od lektury

Może nie najlepsza książka Sandersona, ale i tak świetna.
00
martager
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo mi się podobała. Inna niż poprzednie części, lżejsza ale nie tracąca na jakości. Polecam
00
asiorel

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejny wspaniały tom
00
0laaa

Dobrze spędzony czas

Nie tak wciągająca jak przygody Vin, ale fajnie powrócić do znanego świata
00

Popularność




Przedmowa

PRZED­MOWA

Stop prawa był (swego rodzaju) przy­pad­kiem. Nie pla­no­wa­łem go pier­wot­nie jako czę­ści pod­se­rii Z Mgły Zro­dzo­nego, ale jest to rów­nież dosko­nały przy­kład, dla­czego nie należy się za bar­dzo przy­wią­zy­wać do kon­spek­tów.

Książki o Waxie i Way­nie, z któ­rych Stop jest pierw­szą, mają być zabawne, dyna­miczne i inte­re­su­jące – jako prze­ciw­waga dla Burzo­wego Świa­tła, które jest dłu­gie, epic­kie i wymaga mnó­stwa wysiłku umy­sło­wego, żeby nadą­żać za dużą liczbą boha­te­rów. To nie zna­czy, że książki o Waxie i Way­nie nie są głę­bo­kie – są jed­nak bar­dziej sku­pione, z nie­wielką liczbą postaci i fabu­łami, które sku­piają się na nich, zamiast doty­czyć kon­flik­tów obej­mu­ją­cych całe kon­ty­nenty.

Kiedy zaczą­łem two­rzyć cosmere, wie­dzia­łem, że chcę mieć kilka wąt­ków prze­ni­ka­ją­cych całą mega-sekwen­cję, która miała obej­mo­wać tysiące lat. Z tego powodu umie­ści­łem w kon­spek­cie kilka klu­czo­wych serii.

Jedną z nich jest Archi­wum Burzo­wego Świa­tła, w któ­rym mamy ist­nie­ją­cych przez wieki Herol­dów. W końcu posta­no­wi­łem podzie­lić serię na dwie osobne czę­ści. Inne cykle rów­nież poru­szają kwe­stię boha­te­rów żyją­cych przez wiele lat. Na przy­kład Dra­gon­steel będzie swego rodzaju klamrą, obej­mu­jącą z jed­nej strony pocho­dze­nie Hoida, a z dru­giej strony powie­ści dzie­jące się pod koniec całej histo­rii cosmere.

W przy­padku Zro­dzo­nego z Mgły mia­łem w pla­nach coś innego. Ze względu na este­tykę chcia­łem stwo­rzyć świat fan­tasy, który się zmie­nił, uno­wo­cze­śnił i zmo­der­ni­zo­wał. Jed­nym z moich oso­bi­stych zamie­rzeń jako miło­śnika epic­kiej fan­tasy jest wyko­rzy­sta­nie tego, co stwo­rzono wcze­śniej, i roz­wi­nię­cie histo­rii w kie­run­kach, któ­rych moim zda­niem nie badano wcze­śniej wystar­cza­jąco czę­sto.

Dla­tego kiedy zgło­si­łem się z serią Z Mgły Zro­dzony do redak­tora pro­wa­dzą­cego, nie rekla­mo­wa­łem jej jako jed­nej osob­nej try­lo­gii, ale jako cią­głość – try­lo­gię try­lo­gii. Każda miała obej­mo­wać inną epokę w histo­rii Sca­drialu i każda miała opi­sy­wać innych boha­te­rów – poczy­na­jąc od epic­kiej fan­tasy aż po space operę. Łączyć je miała magia, nie zaś poje­dyn­czy boha­te­ro­wie.

Mia­łem w tym więk­szy cel niż tylko stwo­rze­nie uno­wo­cze­śnio­nego świata fan­tasy. Celem było poka­za­nie upływu czasu w uni­wer­sum i pozwo­le­nie, by czy­tel­nik poczuł jego cię­żar.

Nie­któ­rzy z boha­te­rów cosmere, jak Hoid, są zasad­ni­czo nie­śmier­telni – a w każ­dym razie nie sta­rzeją się i dość trudno ich zabić. Czu­łem, że gdyby czy­tel­nicy dostali wspa­niałą powieść epicką, w któ­rej żaden z boha­te­rów się nie zmie­nia, cze­goś by im bra­ko­wało. Mogłem Wam powie­dzieć, że coś się zmie­nia, ale gdyby boha­te­ro­wie pozo­stali ci sami, nie czu­li­by­ście, że wszech­świat się sta­rzeje.

Chcia­łem, by cosmere wywo­ły­wało wra­że­nie poru­sza­nia się przez epoki, a żeby to osią­gnąć, uzna­łem, że muszę zro­bić coś odważ­nego – musia­łem regu­lar­nie restar­to­wać świat Z Mgły Zro­dzo­nego z nowymi boha­te­rami i sce­ne­rią.

W ramach ostrze­że­nia dla pisa­rzy: zwy­kle uważa się to za pisar­ski nie­takt. Czy­tel­nicy lubią tych samych boha­te­rów i two­rze­nie wyrw, jak ja to zro­bi­łem (i cią­gle robię), czę­sto ma nega­tywny wpływ na sprze­daż. Czy­tel­nicy natu­ral­nie czują pra­gnie­nie dokoń­cze­nia serii, a jeśli dać im punkt, w któ­rym mogą prze­rwać – gdy histo­ria zostaje domknięta – tracą chęć, by się­gnąć po kolejną książkę.

Mimo że jest to uznana zasada w świe­cie wydaw­ni­czym, mar­twię się, że w przy­padku nie­któ­rych serii dopro­wa­dziła do złych decy­zji pod wzglę­dem arty­stycz­nym. Kiedy seria robi się bar­dzo długa, w umy­słach czy­tel­ni­ków dzieją się dziwne rze­czy. Choć chcą czy­tać o zna­jo­mych posta­ciach, cza­sami zaczy­nają czuć do nich nie­chęć – i czy­tają jedy­nie po to, by dowie­dzieć się, co się z nimi w końcu sta­nie.

Lubimy czy­tać o tych samych posta­ciach, lecz jed­no­cze­śnie się nimi męczymy. (Chyba że autor zrobi coś spryt­nego, jak Jim But­cher z Dres­de­nem).

Restart Z Mgły Zro­dzo­nego to jeden ze spo­so­bów, w jaki z tym wal­czę, i jestem prze­ko­nany, że na dłuż­szą metę przy­służy się serii.

Wróćmy jed­nak do try­lo­gii try­lo­gii. Po epic­kiej fan­tasy zamie­rza­łem sko­czyć setki lat naprzód, utrzy­mać ten sam sys­tem magii i napi­sać kolejną serię dzie­jąca się w czymś, co przy­po­mi­nało nasze lata osiem­dzie­siąte. Póź­niej zamie­rza­łem roz­wi­nąć ten świat w science fic­tion, w któ­rym magia została cał­ko­wi­cie prze­obra­żona w naukę i umoż­li­wiała podróże kosmiczne. Przy tym wszyst­kim ory­gi­nalna try­lo­gia fan­tasy miała zmie­nić się w póź­niej­szych epo­kach w mito­lo­gię.

Kiedy pra­co­wa­łem nad Drogą Kró­lów, uświa­do­mi­łem sobie, że mię­dzy publi­ka­cją Boha­tera wie­ków a moim powro­tem do świata Z Mgły Zro­dzo­nego i napi­sa­niem dru­giej zapla­no­wa­nej try­lo­gii minie mnó­stwo czasu.

Usia­dłem, żeby napi­sać opo­wia­da­nie i stwo­rzyć coś w świe­cie Z Mgły Zro­dzo­nego jako swego rodzaju zapchaj­dziurę mię­dzy zapla­no­wa­nymi try­lo­giami, ale poczu­łem się roz­cza­ro­wany próbą – którą zamiesz­czam na końcu tej przed­mowy dla zain­te­re­so­wa­nych. Próba ta jed­nak uświa­do­miła mi, że mię­dzy tymi pierw­szymi try­lo­giami były histo­rie, które chcia­łem opo­wie­dzieć.

Wtedy zmu­si­łem się, by spoj­rzeć z dystansu i zasta­no­wić się, jak naprawdę chcę do tego podejść. Uzna­łem, że pra­gnę stwo­rzyć nową serię Z Mgły Zro­dzo­nego jako prze­ciw­wagę dla Burzo­wego Świa­tła. Coś dla fanów Z Mgły Zro­dzo­nego, co wyko­rzy­stuje pewne pod­sta­wowe ele­menty serii (Allo­man­cja, histo­ria o skoku) i mie­sza je z innym gatun­kiem – w prze­ci­wień­stwie do epic­kiej fan­tasy – by stwo­rzyć coś bar­dziej dyna­micz­nego i sku­pio­nego niż Burzowe Świa­tło.

W ten spo­sób mogłem two­rzyć na prze­mian sze­roko zakro­jone histo­rie i opo­wie­ści sku­pione na boha­te­rach. Mogłem spra­wić, by ludzie nie zapo­mnieli o Z Mgły Zro­dzo­nym, gdy mozo­li­łem się nad Burzo­wym Świa­tłem.

Efek­tem był Stop prawa, eks­pe­ry­ment w dru­giej erze Z Mgły Zro­dzo­nego, umiej­sco­wiony mię­dzy dwiema pierw­szymi zapla­no­wa­nymi try­lo­giami. Pierw­sza książka nie była w takim razie do końca przy­pad­kiem, nie wywo­dziła się też z ukoń­czo­nego opo­wia­da­nia. (Sły­sza­łem obie te wer­sje i się im nie sprze­ci­wia­łem, bo było to łatwiej­sze niż wyja­śnie­nie całego pro­cesu). Jako czas akcji wybra­łem począ­tek dwu­dzie­stego wieku, bo to okres, który uwa­żam za fascy­nu­jący i zacie­ka­wiła mnie kon­cep­cja mało­mia­stecz­ko­wego stróża prawa uwi­kła­nego w wielką poli­tykę.

Stop nie był przy­pad­kiem, ale bez wąt­pie­nia był eks­pe­ry­men­tem. Nie byłem pewien, jak czy­tel­nicy zare­agują nie tylko na taki łagodny restart, ale też na zmianę tonu z epic­kiego na sku­piony. Począt­kowo mar­twi­łem się, że tego może być za wiele, ale reak­cja fanów była entu­zja­styczna i obok tego jubi­le­uszo­wego wyda­nia Stopu prawa uka­zuje się po raz pierw­szy ostatni tom cyklu, Zagi­niony metal. Dzie­sięć lat póź­niej era, która zaczęła się jako „przy­pa­dek”, zbliża się do końca, a ja zachę­cam Was, byście znów zoba­czyli, jak zaczęła się histo­ria Waxa, Wayne’a, Ste­ris i Marasi.

Ale zanim do tego przej­dziemy, oto począ­tek tego nie­ka­no­nicz­nego opo­wia­da­nia, które obie­ca­łem wcze­śniej.

***

Easel opu­ścił rondo dużego słom­ko­wego kape­lu­sza, osła­nia­jąc oczy przed bla­skiem zacho­dzą­cego słońca. Uśmiech­nął się z zado­wo­le­niem. Kape­lusz był ide­alny, tak skon­stru­owany, że łatwo się go zakła­dało i mak­sy­mal­nie osła­niał czoło i szyję, a jed­no­cze­śnie uple­ciony w taki spo­sób, że prze­pusz­czał powie­trze i nie pozwa­lał, by jego głowa się prze­grze­wała.

– Nie wolno lek­ce­wa­żyć roli porząd­nego kape­lu­sza. Nie sądzisz?

Jego koń wciąż się wlókł.

– Kape­lusz defi­niuje czło­wieka – mówił dalej Ease. – Czy jego nakry­cie głowy jest prak­tyczne czy modne? Czy było kie­dyś modne, ale prze­stało, a wła­ści­ciel nosi je z nawyku wyro­bio­nego przez dzie­się­cio­le­cia? Czy kape­lusz jest obszar­pany czy nowy, zadbany czy pomięty? Czy sym­bo­li­zuje zawód wła­ści­ciela, a może jest pamiątką daw­nego zawodu? Czy noszący go jest czło­wie­kiem, który zmie­nia nakry­cie głowy w zależ­no­ści od nastroju, zada­nia lub sytu­acji? Tyle pytań. Założę się, że nie mia­łaś poję­cia, jak wiele pytań wiąże się z kape­luszami.

Koń nic nie mówił.

Ease jechał przez zapy­loną oko­licę. Słońce wisiało na hory­zon­cie jak gruby kawał czer­wo­nego wosku, wyda­wało się, że chmury wypły­wają z niego i ota­czają je halo. Koń­skie kopyta ude­rzały mia­rowo o zie­mię, wzbu­dza­jąc kłęby kurzu. W oko­licy nie było wła­ści­wie drzew, tylko kol­cza­ste zaro­śla o czer­wo­no­fio­le­to­wych kwia­tach. Easel odwró­cił się i się­gnął do juków w poszu­ki­wa­niu filcu i igieł. Na ten wie­czór potrze­bo­wał nowego kape­lu­sza. Jed­nakże ruch konia utrud­niał mu pracę z mate­ria­łem.

– Nie obraź się, ale to była nudna jazda. Mia­łem nadzieję, że roz­wój kolei pozwoli unik­nąć poko­ny­wa­nia dużych odle­gło­ści na koń­skim grzbie­cie.

– A myślisz, że dźwi­ga­nie cię to taka wielka przy­jem­ność? – mruk­nął koń.

– Jestem ci za to wdzięczny – powie­dział swo­bod­nie Easel. – Nie skar­ży­łem się na cie­bie, ale na to, że ta misja jest konieczna. Współ­czuję ci, tak na mar­gi­ne­sie. Ale bądźmy szcze­rzy. Nie mógł­bym ponieść cię na swoim grzbie­cie i tak naprawdę do tego celu jesteś prze­zna­czona.

Koń chrząk­nął.

– Jeśli chcesz, mogę ci zro­bić kape­lusz – zapro­po­no­wał Easel.

– Dużo gadasz.

– Tak. To bło­go­sła­wień­stwo. Wszy­scy ludzie mają talenty. Ja mam to szczę­ście, że mam trzy.

– Żałuję, że jed­nym z nich nie jest podró­żo­wa­nie z małym baga­żem – powie­dział koń. Miał kobiecy głos, który brzmiał nieco nie­wy­raź­nie, z powodu wyko­rzy­sta­nia nie­ludz­kiego pyska do wypo­wia­da­nia słów.

– Ja podró­żuję bez więk­szego bagażu. Przy­naj­mniej jak na mnie. – Prze­krę­cił się i trą­cił dużą torbę z tyłu, naje­żoną twar­dymi kawał­kami. – To te rze­czy cię obcią­żają.

– Nie doty­kaj ich.

Easel macał dalej z zacie­ka­wie­niem.

– Nie­które z nich są nała­do­wane – ostrze­gła Tora­Lin.

Zamarł.

– Że co?

– Raz dałam się zła­pać bez nała­do­wa­nej broni – wyja­śniła. – Ni­gdy wię­cej.

– Prze­je­cha­łem całą tę drogę, mając za ple­cami wyce­lo­wane we mnie nała­do­wane pisto­lety?

– Są skie­ro­wane w inną stronę. – Zawa­hała się. – W więk­szo­ści.

– Cudow­nie. Wiesz, że w tej chwili nie masz rąk. Sądzę, że gdy­byś miała wystrze­lić z tych pisto­le­tów, ich roz­ła­do­wa­nie byłoby naj­mniej­szym pro­ble­mem.

– Stwo­rzy­łam konia z chwyt­nym języ­kiem.

– Ty… ty możesz zro­bić coś takiego?

– To sztuczka, któ­rej nauczy­łam się od jed­nego gościa przed paroma dzie­się­cio­le­ciami. Jeśli zosta­niemy zaata­ko­wani, być może będziesz musiał wci­snąć mi pisto­let do pyska. – Brzmiała cał­ko­wi­cie poważ­nie. Kan­dry takie bywały. Poważne aż do szpiku kości… nie­za­leż­nie od tego, z jakich kości wła­śnie korzy­stały.

– W takim razie posta­ram się wci­snąć pisto­let we wła­ściwy spo­sób, jeśli pojawi się taka potrzeba. – Ease znów posłał spoj­rze­nie tor­bie, która zaczęła robić zło­wro­gie wra­że­nie.

Całe szczę­ście prze­je­chali kolejny odci­nek bez nie­spo­dzie­wa­nego wystrzału. Słońce znik­nęło za hory­zon­tem, ostat­nie bryły czer­wieni się roz­pły­nęły. Easel przy­glą­dał się uważ­nie, z nadzieją, że tej nocy poja­wią się mgły. W suchym kra­jo­bra­zie wyda­wało się to nie­do­rzeczne, ale mgły nie zacho­wy­wały się zgod­nie z nor­malną pogodą. Rów­nie dobrze mogły się poja­wić na pustyni, jak na mokrym wybrzeżu.

Nie­stety, ta noc zapo­wia­dała się bez­mgli­ście. Wes­tchnął i się roz­luź­nił. Wkrótce zoba­czyli przed sobą świa­tła. Dust­mire.

– W końcu – powie­działa Tora­Lin. – Zsia­daj.

Easel spoj­rzał z ukosa na świa­tła mia­sta, wciąż odle­głe.

– Pew­nie nie uda mi się prze­ko­nać cię, żebyś ponio­sła mnie jesz­cze kawa­łek…

– Jasne. Zakła­da­jąc, że chcesz podró­żo­wać w moim żołądku.

Ease zaśmiał się cicho, po czym urwał, kiedy dotarł do niego bez­na­miętny ton głosu kan­dry. Z całą pew­no­ścią ona nie…

Pośpiesz­nie zsu­nął się z sio­dła.

– Wiesz co… – Kiedy zdej­mo­wał bagaże, kan­dra spoj­rzała na niego wiel­kimi koń­skimi oczami. – Parę tygo­dni temu usły­sza­łem coś inte­re­su­ją­cego. Ktoś twier­dził, że kan­drom kie­dyś nie wolno było zabi­jać. Cie­kawe, co?

Tora­Lin odwró­ciła się.

– Ten zakaz został znie­siony dawno temu.

Ease zawa­hał się i pozwo­lił, by jedna z toreb spa­dła z brzę­kiem na zie­mię.

– To była prawda?

– To było w dniach zmroku.

– Och.

Z tam­tych cza­sów pocho­dziło wiele opo­wie­ści. Cza­sów, kiedy zie­mia była poczer­niała i ciemna, kiedy niebo pło­nęło, a legendy wal­czyły z Panem Zmroku. Dzia­dek Ease’a twier­dził, że pamięta dni Wiel­kiego Roz­kwitu, kiedy życie zostało stwo­rzone, a świat odro­dzony, ale Ease miał wra­że­nie, że to była prze­sada.

Zdjął z sap­nię­ciem resztę bagaży. Kan­dra mogła prze­nieść znacz­nie więk­szy cię­żar niż zwy­kły koń. W poło­wie pracy wymie­nił słom­kowy kape­lusz na fil­cowy z baweł­nianą pod­szewką, która wchła­niała pot. Dosko­nałe dzieło. Był z niego dumny.

Wresz­cie skoń­czył, zdjął sio­dło kan­dry i zsu­nął je na zapy­loną zie­mię.

– Dzięki – powie­działa Tora­Lin. – A teraz trze­cia torba po lewej.

Ease prze­glą­dał torby, które zdjął, i poczuł, że dostaje gęsiej skórki.

– Ta? – spy­tał, uno­sząc nie­duży worek.

Kości w środku zagrze­cho­tały.

– Dosko­nale.

– Co mam…?

– Po pro­stu wysyp je na zie­mię.

Kości upa­dły z grze­cho­tem. Ease cof­nął się, uniósł brew i odrzu­cił torbę na bok. Zawsze się zasta­na­wiał, jak to działa…

Koń popa­trzył na niego.

– Czy mogła­bym dostać tro­chę pry­wat­no­ści?

Och, pomy­ślał Ease.

– Ależ oczy­wi­ście. O jakim „tro­chę” mówimy?

– Około pięt­na­stu minut.

Ease spoj­rzał na zega­rek w bla­sku gwiazd, wycią­gnął kape­lusz do cho­dze­nia w nocy – z sze­ro­kim ron­dem, z ciem­nego, wykroch­ma­lo­nego filcu – i ski­nąw­szy głową kan­drze, odszedł w stronę zacho­dzą­cego słońca.

Prolog

Wax skra­dał się sku­lony wzdłuż nie­rów­nego płotu, pode­szwy jego butów szu­rały po wyschnię­tej ziemi. Swo­jego ster­riona 36 trzy­mał unie­sio­nego na wyso­ko­ści głowy, długą sre­brzy­stą lufę pokry­wał czer­wony pył. Rewol­wer nie robił więk­szego wra­że­nia, choć sze­ścio­ko­mo­rowy bębe­nek był dopa­so­wany bez naj­mniej­szego luzu. Metal nie błysz­czał, ręko­je­ści nie obło­żono rzad­kim mate­ria­łem. Ale ide­al­nie paso­wał do jego dłoni.

Się­ga­jący do pasa płot był lichy, drewno przez lata posza­rzało, w jed­nym kawałku utrzy­my­wał go jedy­nie poprze­cie­rany sznur. Śmier­dział sta­ro­ścią. Nawet robac­two ucie­kło przed wielu laty.

Wyj­rzał nad powią­za­nymi deskami, roz­glą­da­jąc się po opu­sto­sza­łym mie­ście. Dzięki Allo­man­cji pole widze­nia wypeł­niały mu błę­kitne linie, się­ga­jące od jego piersi do sku­pisk metalu. Tak dzia­łało spa­la­nie stali – pozwa­lało zoba­czyć pobli­skie źró­dła metalu, a póź­niej Ode­pchnąć się od nich, gdyby tylko zechciał. Jego cię­żar prze­ciw­sta­wiony cię­żarowi przed­miotu. Jeśli przed­miot był cięż­szy, Odpy­chał czło­wieka. Jeśli był lżej­szy, sam był Odpy­chany do przodu.

Teraz jed­nak nie Odpy­chał. Jedy­nie obser­wo­wał linie, by spraw­dzić, czy metal się poru­sza. Nic takiego się nie działo. Gwoź­dzie utrzy­my­wały budynki w jed­nym kawałku, zużyte łuski leżały na pia­chu, a cichą kuź­nię wypeł­niały sterty pod­ków – wszyst­kie były rów­nie nie­ru­chome jak stara ręczna pompa sto­jąca po jego pra­wej.

On rów­nież pozo­stał bez ruchu. Stal wciąż przy­jem­nie pło­nęła w jego żołądku, więc jako śro­dek ostroż­no­ści deli­kat­nie Odpy­chał na zewnątrz. Tę sztuczkę wymy­ślił przed kilku laty – nie Odpy­chał żad­nego okre­ślo­nego meta­lo­wego przed­miotu, ale two­rzył wokół sie­bie swego rodzaju bańkę ochronną. Wszelki metal, który by się do niego zbli­żał, zostałby lekko zepchnięty z kursu.

Nie była to metoda cał­ko­wi­cie nie­za­wodna i mógł zostać postrze­lony. Ale poci­ski leciały w bok, nie ude­rza­jąc w miej­sce, w które zostały wyce­lo­wane. Kilka razy ura­to­wało mu to życie. Wła­ści­wie nawet nie wie­dział, jak to robi – Allo­man­cją czę­sto posłu­gi­wał się instynk­tow­nie. Jakimś spo­so­bem uda­wało mu się nawet pomi­jać metal, który miał przy sobie, i nie Odpy­chał broni, którą trzy­mał w rękach.

Ruszył dalej wzdłuż płotu – wciąż obser­wu­jąc linie metalu, by mieć pew­ność, że nikt się do niego nie pod­krada. Fel­trel było nie­gdyś zamoż­nym mia­stecz­kiem. Przed dwu­dzie­stu laty. Póź­niej w oko­licy zamiesz­kał klan kolos­sów. Sprawy nie poto­czyły się dobrze.

Tego dnia mar­twe mia­sto wyda­wało się zupeł­nie puste, choć wie­dział, że tak nie jest. Wax przy­był na polo­wa­nie na psy­cho­patę. I nie był sam. Chwy­cił szczyt płotu i prze­sko­czył na drugą stronę; czuł, jak jego stopy wbi­jają się w czer­woną glinę. Pochy­lony, prze­biegł wzdłuż ściany sta­rej kuźni. Ubra­nie miał zaku­rzone, ale dosko­nale skro­jone – ele­gancki gar­ni­tur, sre­brzy­sty fular na szyi, migo­czące spinki w man­kie­tach porząd­nej bia­łej koszuli. Wyda­wał się tu nie na miej­scu, jakby wła­śnie wybie­rał się na bal w Elen­del, a nie skra­dał przez wymarłe mia­steczko w Dzi­czy, polu­jąc na mor­dercę. Dodat­kowo na gło­wie miał melo­nik dla ochrony przed słoń­cem.

Dźwięk. Ktoś sta­nął na desce po dru­giej stro­nie ulicy, a ta zaskrzy­piała. Odgłos był tak słaby, że Wax nie­mal go prze­ga­pił. Zare­ago­wał natych­miast, roz­ja­rza­jąc stal pło­nącą w żołądku. W chwili gdy roz­legł się strzał, on już Odpy­chał gwoź­dzie w ścia­nie. Nagłe Ode­pchnię­cie spra­wiło, że ściana zagrze­cho­tała, stare, zardze­wiałe gwoź­dzie z tru­dem utrzy­mały się na miej­scu. Wax pole­ciał na bok i prze­to­czył się po ziemi. Nagle ujrzał błę­kitną linię – kulę – która ude­rzyła w zie­mię tam, gdzie znaj­do­wał się jesz­cze przed chwilą. Gdy zaczął się pod­no­sić, roz­legł się kolejny strzał. Ten pocisk pra­wie tra­fił, ale w ostat­niej chwili został ode­pchnięty w bok.

Kula gwizd­nęła mu koło ucha, bańka stali wciąż dzia­łała. Cal w prawo, a tra­fi­łaby w czoło, nie­za­leż­nie od Odpy­cha­nia. Oddy­cha­jąc spo­koj­nie, uniósł ster­riona i wyce­lo­wał w bal­kon sta­rego hotelu po dru­giej stro­nie, skąd do niego strze­lano. Bal­kon zasła­niał szyld hotelu, za któ­rym mógł się ukryć strze­lec.

Wax wystrze­lił i Ode­pchnął kulę, popy­cha­jąc ją dodat­kowo do przodu, by była szyb­sza i moc­niej raziła. By była cel­niej­sza.

Nie uży­wał typo­wych oło­wia­nych naboi z oło­wia­nym lub mie­dzia­nym płasz­czem, potrze­bo­wał cze­goś moc­niej­szego.

Pocisk dużego kali­bru ze sta­lową łuską ude­rzył w bal­kon, a dodat­kowa moc Waxa spra­wiła, że prze­bił drewno i tra­fił kry­ją­cego się za szyl­dem męż­czy­znę. Nie­bie­ska linia pro­wa­dząca do broni tam­tego zadrżała, gdy padał bez słowa. Wax pod­niósł się powoli i otrze­pał ubra­nie z kurzu. Wtedy wła­śnie roz­legł się kolejny wystrzał.

Zaklął i odru­chowo znów Ode­pchnął się od gwoź­dzi, choć instynkt pod­po­wia­dał mu, że tym razem było za późno. Kiedy usły­szał strzał, Odpy­cha­nie nie mogło mu już pomóc.

Został rzu­cony na zie­mię. Siła musiała zna­leźć swoje ujście, a jeśli gwoź­dzie nie mogły się poru­szyć, to on musiał. Jęk­nął, kiedy ude­rzył o zie­mię, i uniósł rewol­wer; kurz lepił się do potu na jego ręce. Gorącz­kowo szu­kał tego, który do niego strze­lał. Nie tra­fił. Może bańka stali…

Z dachu kuźni zsu­nęło się ciało i łup­nęło o zie­mię, wzbi­ja­jąc chmurę czer­wo­nego pyłu. Wax zamru­gał, uniósł broń na wyso­kość głowy i znów sku­lił się za pło­tem. Miał oko na Allo­man­tyczne linie. Ostrze­gały go, że ktoś się zbli­żał, pod warun­kiem, że ten ktoś nosił na sobie metal.

Do ciała, które upa­dło obok budynku, nie pro­wa­dziły żadne linie. Jed­nakże kolejna grupa drżą­cych linii wska­zy­wała na coś poru­sza­ją­cego się na tyłach kuźni. Wax wyce­lo­wał broń, gdy zza budynku wyło­niła się postać i ruszyła bie­giem w jego stronę.

Kobieta miała na sobie biały płaszcz do kon­nej jazdy, u dołu czer­wony. Ciemne włosy zwią­zała w kucyk, nosiła spodnie i sze­roki pas, a na nogach cięż­kie buty. Miała kwa­dra­tową twarz. Silną twarz, z war­gami, któ­rych prawy kącik czę­sto uno­siła w pół­u­śmie­chu.

Wax wes­tchnął z ulgą i ponow­nie uniósł broń.

– Les­sie.

– Znów się rzu­ci­łeś na zie­mię? – spy­tała jego żona, gdy razem z nim ukryła się za pło­tem. – Na twa­rzy masz wię­cej kurzu niż Miles gry­ma­sów. Może czas, żebyś prze­szedł na eme­ry­turę, sta­ruszku.

– Les­sie, jestem od cie­bie star­szy o trzy mie­siące.

– To były dłu­gie trzy mie­siące. – Wyj­rzała za płot. – Widzia­łeś kogoś jesz­cze?

– Pozby­łem się gościa na tam­tym bal­ko­nie – odparł Wax. – Nie widzia­łem, czy to Krwawy Gar­barz, czy nie.

– Nie – sprze­ci­wiła się. – On by nie pró­bo­wał cię zastrze­lić z takiej odle­gło­ści.

Wax poki­wał głową. Gar­barz lubił kon­takt oso­bi­sty. Bli­skość. Psy­cho­pata narze­kał, kiedy musiał korzy­stać z broni pal­nej; i rzadko strze­lał do kogoś, jeśli nie mógł zoba­czyć stra­chu w jego oczach.

Wax wska­zał na męż­czy­znę leżą­cego przy ścia­nie.

– Twoja robota?

– Miał łuk – odpo­wie­działa. – Kamienne groty. Pra­wie cię ustrze­lił z góry.

– Dzięki.

Wzru­szyła ramio­nami, jej oczy błysz­czały zado­wo­le­niem. Te oczy ota­czały teraz zmarszczki, zmę­czyło je ostre słońce Dzi­czy. W swoim cza­sie ona i Wax liczyli, kto komu czę­ściej rato­wał życie. Już przed wielu laty stra­cili rachubę.

– Osła­niaj mnie – powie­dział Wax.

– Czym? – spy­tała. – Płasz­czem? Tar­czą? Już okrywa cię pył.

Wax uniósł brew.

– Prze­pra­szam – powie­działa, krzy­wiąc się. – Ostat­nio za czę­sto gry­wam w karty z Wayne’em.

Prych­nął i pod­biegł schy­lony do trupa, po czym go obró­cił. To był męż­czy­zna o okrut­nej twa­rzy, z kil­ku­dnio­wym zaro­stem. Kula wbiła się w jego prawy bok. Chyba go poznaję, pomy­ślał Wax i zabrał się do prze­glą­da­nia kie­szeni męż­czy­zny. Wycią­gnął kilka poci­sków i szklany pacio­rek w kolo­rze krwi.

Pośpiesz­nie wró­cił do płotu.

– I jak? – spy­tała Les­sie.

– Ekipa Donala – odparł Wax, poka­zu­jąc jej pacio­rek.

– Sukin­syny. Nie mogli po pro­stu zosta­wić tego nam, nie?

– W końcu strze­la­łaś do jego syna, Les­sie.

– A ty do jego brata.

– Ja w samo­obro­nie.

– Ja też – powie­działa. – Ten dzie­ciak był dener­wu­jący. Poza tym on prze­żył.

– Bez palca u nogi.

– Kom­plet nie jest nie­zbędny – zauwa­żyła. – Moja kuzynka ma tylko cztery. Radzi sobie dosko­nale. – Unio­sła rewol­wer i rozej­rzała się po pustym mia­steczku. – Oczy­wi­ście wygląda dość absur­dal­nie. Osła­niaj mnie.

– Czym?

Ona jedy­nie się uśmiech­nęła i wyło­niła zza zasłony, po czym pośpiesz­nie ruszyła w stronę kuźni.

Har­mo­nio, pomy­ślał z uśmie­chem Wax, jak ja kocham tę kobietę.

Roz­glą­dał się w poszu­ki­wa­niu innych strzel­ców, ale Les­sie bez pro­blemu dotarła do budynku. Wax ski­nął jej głową i prze­biegł przez ulicę do hotelu. Zaj­rzał do środka w poszu­ki­wa­niu ukry­tych w kątach prze­ciw­ni­ków. Sala była pusta, więc ukrył się w drzwiach i mach­nął Les­sie ręką. Ona pod­bie­gła do kolej­nego budynku po swo­jej stro­nie ulicy i spraw­dziła go.

Ekipa Donala. Ow­szem, Wax zastrze­lił jego brata – tam­ten rabo­wał wów­czas wagon kole­jowy. O ile jed­nak wie­dział, Donal nie­szcze­gól­nie przej­mo­wał się swoim bra­tem. Jedy­nym, co go ruszało, była utrata pie­nię­dzy i pew­nie dla­tego zna­lazł się tutaj. Wyzna­czył cenę za głowę Krwa­wego Gar­ba­rza, kiedy ten ukradł jego ładu­nek stopu bizmu­to­wego. Donal pew­nie nie spo­dzie­wał się, że Wax wyru­szy zapo­lo­wać na Gar­ba­rza w tym samym cza­sie, kiedy on to zro­bił, a jego ludzie mieli stały roz­kaz strze­lać do Waxa i Les­sie, gdy tylko ich zoba­czą.

Waxa kusiło, żeby opu­ścić mar­twe mia­steczko i pozwo­lić Dona­lowi zetrzeć się z Gar­ba­rzem. Jed­nakże na tę myśl zadrgała mu powieka. Obie­cał dopaść Gar­ba­rza. I tyle.

Les­sie zama­chała ze swo­jego budynku, po czym wska­zała na tyły. Miała zamiar wyjść z tam­tej strony i prze­śli­zgnąć się wzdłuż kolej­nej grupy budyn­ków. Wax poki­wał głową i zro­bił krótki gest. Chciał zna­leźć Wayne’a i Barla, któ­rzy udali się spraw­dzić drugą połowę mia­sta.

Les­sie znik­nęła, a Wax ruszył przez hotel w stronę bocz­nego wyj­ścia. Mijał stare, brudne gniazda, zarówno szczu­rów, jak i ludzi. Mia­steczko przy­cią­gało łotrów, jak pies pchły. Minął nawet miej­sce, w któ­rym jakiś wędro­wiec zro­bił sobie ogni­sko z wyko­rzy­sta­niem arku­sza bla­chy i kręgu kamieni. Cud, że głu­piec nie spa­lił całego budynku.

Waxil­lium ostroż­nie otwo­rzył boczne drzwi i wyszedł w uliczkę mię­dzy hote­lem a skle­pem obok. Wcze­śniej­sze strzały na pewno zostały usły­szane i ktoś mógł przyjść, żeby spraw­dzić, co się dzieje. Lepiej nie pozo­sta­wać na widoku.

Wax prze­śli­zgnął się na tył sklepu, cicho sta­wia­jąc stopy na czer­wo­nej gli­nie. Zbo­cze wzgó­rza było zaro­śnięte chwa­stami, z wyjąt­kiem wej­ścia do sta­rej piw­niczki. Wax obszedł je, po czym zawa­hał się, spo­glą­da­jąc na obra­mo­wany deskami otwór.

Może…

Ukląkł przy otwo­rze i zaj­rzał do środka.

Kie­dyś na dół pro­wa­dziła dra­bina, ale prze­gniła – na dnie leżały jej pozo­sta­ło­ści. Powie­trze pach­niało ple­śnią i wil­go­cią… z nutą dymu. Ktoś tam palił pochod­nię.

Wax wrzu­cił w otwór kulę i wsko­czył do środka z wycią­gniętą bro­nią. Spa­da­jąc, wypeł­niał metal­myśl, zmniej­sza­jąc swój cię­żar. Był Podwój­nym, jed­no­cze­śnie Feru­che­mi­kiem i Allo­mantą. Jego Allo­man­tyczną mocą było Odpy­cha­nie stali, a Feru­che­miczną Muska­nie, zdol­ność do zwięk­sza­nia lub zmniej­sza­nia wła­snego cię­żaru. To było potężne połą­cze­nie talen­tów.

Ode­pchnął się od poci­sku na dole, spo­wal­nia­jąc swój upa­dek. Wylą­do­wał lekko. Wró­cił do nor­mal­nej wagi – a raczej nor­mal­nej dla niego. Czę­sto zmniej­szał cię­żar do trzech czwar­tych rze­czy­wi­stego, dzięki czemu lżej stą­pał i szyb­ciej reago­wał.

Skra­dał się w ciem­no­ściach. Droga do kry­jówki Krwa­wego Gar­ba­rza była długa i trudna. Główną wska­zówką oka­zał się fakt, że w Fel­trel nagle zabra­kło innych ban­dy­tów, wędrow­ców i nie­szczę­śni­ków. Wax stą­pał cicho, wcho­dząc coraz dalej w głąb piw­nicy. Woń dymu była tu sil­niej­sza i Wax zauwa­żył pale­ni­sko przy ścia­nie. Jak rów­nież dra­binę, którą można było zanieść do otworu wej­ścio­wego.

To kazało mu się zatrzy­mać. Wska­zy­wało, że ten, kto krył się w piw­nicy – Gar­barz albo ktoś zupeł­nie inny – wciąż tam był. Chyba że ist­niała inna droga wyj­ścia. Wax prze­su­nął się odro­binę naprzód, mru­żąc oczy.

Przed sobą widział świa­tło.

Cicho odbez­pie­czył rewol­wer, po czym z kie­szeni mgiel­nego płasz­cza wyjął małą fiolkę. Wycią­gnąw­szy zębami korek, jed­nym łykiem wypił whi­skey i stal, by uzu­peł­nić rezerwy. Roz­ja­rzył stal. Tak… przed nim był metal, w tunelu. Jak długa była ta piw­nica? Zakła­dał, że będzie mała, ale sza­lo­wane drew­nem ściany wska­zy­wały na coś głęb­szego i dłuż­szego. Bar­dziej przy­po­mi­na­ją­cego kory­ta­rze kopalni.

Skra­dał się, sku­pia­jąc się na liniach metalu. Jeśli ktoś go zoba­czy, będzie musiał wyce­lo­wać w niego rewol­wer, a wtedy metal zadrży, pozwa­la­jąc mu Ode­pchnąć broń z rąk prze­ciw­nika. Nic się nie poru­szyło. Prze­śli­zgi­wał się naprzód, czu­jąc woń wil­got­nej ziemi, grzy­bów, kieł­ku­ją­cych ziem­nia­ków. Zbli­żył się do drżą­cego świa­tła, ale nic nie sły­szał. Linie metalu się nie poru­szały.

W końcu zbli­żył się na tyle, że zoba­czył lampę wiszącą na haku na drew­nia­nej belce przy ścia­nie. Pośrodku tunelu wisiało coś jesz­cze. Ciało? Powie­szone? Waxil­lium zaklął cicho i pobiegł naprzód, choć oba­wiał się pułapki. To był trup, ale jego widok zbił Waxa z tropu. Na pierw­szy rzut oka wyda­wał się bar­dzo stary. Oczy znik­nęły, skóra mocno przy­le­gała do kości. Nie śmier­dział i nie był napuch­nięty.

Waxowi wyda­wało się, że go roz­po­znaje. Geo­r­min, woź­nica, który przy­wo­ził pocztę do Weathe­ring z wio­sek w oko­licy. W każ­dym razie trup nosił jego mun­dur, włosy też paso­wały. Był jedną z pierw­szych ofiar Gar­ba­rza, to jego znik­nię­cie spra­wiło, że Wax ruszył na polo­wa­nie. Stało się to przed zale­d­wie dwoma mie­sią­cami.

Został zmu­mi­fi­ko­wany, pomy­ślał Wax. Spra­wiony i wysu­szony jak skóra. Czuł obrzy­dze­nie – zda­rzało mu się pić z Geo­r­mi­nem i choć męż­czy­zna oszu­ki­wał w kar­tach, był cał­kiem sym­pa­tycz­nym gościem.

Do tego nie został zwy­czaj­nie powie­szony. Za pomocą dru­tów ramiona Geo­r­mina roz­ło­żono na boki, jego głowa była prze­chy­lona, a usta miał otwarte. Waxil­lium odwró­cił się od kosz­mar­nego widoku, drżała mu powieka.

Ostroż­nie, powie­dział do sie­bie. Nie pozwól, by cię roz­zło­ścił. Zacho­waj sku­pie­nie. Miał zamiar wró­cić i odciąć Geo­r­mina. Na razie jed­nak nie mógł hała­so­wać. Przy­naj­mniej wie­dział, że znaj­duje się na wła­ści­wej dro­dze. To z pew­no­ścią była kry­jówka Krwa­wego Gar­ba­rza.

W pew­nej odle­gło­ści zauwa­żył kolejne źró­dło świa­tła. Jak długi był ten tunel? Wax zbli­żył się do następ­nej plamy świa­tła i ujrzał kolej­nego trupa, powie­szo­nego bokiem na ścia­nie. Anna­rel, odwie­dza­jąca oko­licę geo­log, która znik­nęła wkrótce po Geo­r­mi­nie. Bie­daczka. Została zmu­mi­fi­ko­wana w ten sam spo­sób, a jej ciało przy­mo­co­wano do ściany w cha­rak­te­ry­styczny spo­sób, jakby klę­czała i przy­glą­dała się ster­cie kamieni.

Jego uwagę zwró­ciła kolejna plama świa­tła. To z pew­no­ścią nie była zwy­czajna piw­nica, lecz naj­pew­niej tunel prze­myt­ni­ków z cza­sów, kiedy Fel­trel było pro­spe­ru­ją­cym mia­stem. Gar­barz nie mógł go wybu­do­wać, prze­czyły temu stare drew­niane sza­lunki.

Wax minął kolejne sześć tru­pów – każdy był oświe­tlony latar­nią i usta­wiony w spe­cy­ficz­nej pozie. Jeden sie­dział na krze­śle, inny został zawie­szony, jakby fru­wał, kilka przy­mo­co­wano do ściany.

Na Rdzę i Znisz­cze­nie, pomy­ślał Wax. To nie jest kry­jówka Krwa­wego Gar­ba­rza, lecz jego gale­ria.

Pełen odrazy Wax ruszył w stronę kolej­nej plamy świa­tła. Ta jed­nak wyda­wała się inna. Jaśniej­sza. W miarę zbli­ża­nia się zro­zu­miał, że to świa­tło słońca wpa­da­jące przez otwór w skle­pie­niu – pew­nie po daw­nej kla­pie, która prze­gniła lub się roz­pa­dła. Dno tunelu uno­siło się stop­niowo w stronę otworu.

Wax prze­kradł się na górę, po czym ostroż­nie wysta­wił głowę. Dotarł do budynku. Dach się zawa­lił, ale ceglane ściany pozo­stały wła­ści­wie nie­na­ru­szone, a z przodu, po lewej stro­nie, znaj­do­wały się cztery ołta­rze. Stara kaplica Oca­la­łego. Wyda­wała się pusta.

Wax wyczoł­gał się z otworu, uno­sząc ster­riona na wyso­kość głowy i bru­dząc płaszcz zie­mią. Czy­ste, suche powie­trze pach­niało wspa­niale.

– Każde życie jest przed­sta­wie­niem – powie­dział ktoś, a jego głos odbi­jał się echem w zruj­no­wa­nej świą­tyni.

Wax natych­miast usko­czył w bok i prze­to­czył się do ołta­rza.

– Ale nie jeste­śmy akto­rami. Jeste­śmy mario­net­kami.

– Gar­ba­rzu – powie­dział Wax. – Wyjdź.

– Widzia­łem Boga, stróżu prawa – wyszep­tał Gar­barz. – Widzia­łem samą Śmierć, z gwoź­dziami w oczach. Widzia­łem Oca­la­łego, który jest życiem.

Wax rozej­rzał się po nie­wiel­kiej kaplicy. Wypeł­niały ją poła­mane ławki i powa­lone rzeźby. Obszedł ołtarz, oce­nia­jąc, że głos docho­dzi z tyłów pomiesz­cze­nia.

– Inni ludzie się zasta­na­wiają, ale ja wiem. Wiem, że jestem mario­netką. Wszy­scy jeste­śmy. Czy podo­bało ci się moje przed­sta­wie­nie? Stwo­rzy­łem je z dużym wysił­kiem.

Wax szedł dalej wzdłuż pra­wej ściany budynku, zosta­wia­jąc ślady na pokry­tej kurzem pod­ło­dze. Oddy­chał płytko, po jego pra­wej skroni spły­wała strużka potu. Powieka mu drżała. Oczyma duszy widział trupy na ścia­nach.

– Wielu ludzi ni­gdy nie ma oka­zji, by stwo­rzyć praw­dziwą sztukę – mówił dalej Gar­barz. – A naj­lep­sze przed­sta­wie­nia to te, któ­rych nie da się powtó­rzyć. Mie­siące i lata przy­go­to­wań. Wszystko umiesz­czone na wła­ści­wym miej­scu. Przed koń­cem tego dnia znów zacznie się roz­kład. Nie udało mi się ich naprawdę zmu­mi­fi­ko­wać, zabra­kło mi czasu i środ­ków. Ale zacho­wa­łem ich do tego jed­nego przed­sta­wie­nia. Jutro będzie po wszyst­kim. Tylko ty je widzia­łeś. Tylko ty. Wydaje mi się… wszy­scy jeste­śmy mario­net­kami… wiesz…

Głos dobie­gał z tyłu pomiesz­cze­nia, zza sterty gruzu, która zasła­niała Waxowi widok.

– Poru­sza nami ktoś inny – stwier­dził Gar­barz.

Waxil­lium wysko­czył zza sterty gruzu, uno­sząc ster­riona.

Stał tam Gar­barz, trzy­ma­jąc przed sobą Les­sie, zakne­blo­waną, z sze­roko otwar­tymi oczami. Wax zamarł z unie­sioną bro­nią. Les­sie krwa­wiła z ran na ręce i nodze. Została postrze­lona, jej twarz pobla­dła. Utrata krwi spra­wiła, że Gar­barzowi udało się ją poko­nać.

Wax uspo­koił serce i oddech. Nie czuł lęku. Nie mógł sobie na to pozwo­lić – wtedy ręka mogłaby mu zadrżeć i spu­dło­wałby. Widział twarz Gar­ba­rza za Les­sie – męż­czy­zna trzy­mał garotę na jej szyi.

Gar­barz był smu­kłym męż­czy­zną o deli­kat­nych pal­cach. Nie­gdyś pro­wa­dził zakład pogrze­bowy. Prze­rze­dzone czarne włosy zacze­sane do tyłu. Ele­gancki gar­ni­tur błysz­czący od świe­żej krwi.

– Poru­sza nami ktoś inny, stróżu prawa – powtó­rzył cicho Gar­barz.

Les­sie spoj­rzała Waxowi w oczy. Oboje wie­dzieli, co zro­bić w tej sytu­acji. Poprzed­nim razem to on został schwy­tany. Ludzie zawsze pró­bo­wali wygrać jedno prze­ciwko dru­giemu. Zda­niem Les­sie nie był to pro­blem. Wyja­śni­łaby, że gdyby Gar­barz nie wie­dział o ich związku, od razu by ją zabił. A tak porwał ją. To dawało im obojgu szansę.

Waxil­lium wyce­lo­wał, a Les­sie zamru­gała. Raz. Dwa. Trzy.

Wax strze­lił.

W tej samej chwili Gar­barz szarp­nął Les­sie w prawo.

Odgłos wystrzału odbił się echem od cegieł. Głowa kobiety pole­ciała do tyłu, kiedy kula Waxa tra­fiła ją tuż nad pra­wym okiem. Krew opry­skała cegły. Les­sie upa­dła na zie­mię.

Wax stał nie­ru­chomo, prze­ra­żony. Nie… to nie tak… nie może…

– Naj­lep­sze przed­sta­wie­nia to te, któ­rych nie da się powtó­rzyć – powie­dział Gar­barz z uśmie­chem, spo­glą­da­jąc z góry na Les­sie.

Wax strze­lił mu w głowę.

Część pierwsza

Rozdział 1

Wax szedł przez jedno z licz­nych pomiesz­czeń, w któ­rych trwało oży­wione przy­ję­cie, mija­jąc męż­czyzn w ciem­nych fra­kach i kobiety w kolo­ro­wych sukien­kach, dopa­so­wa­nych w talii, ale z licz­nymi obfi­tymi fal­ba­nami. Wszy­scy zwra­cali się do niego „lor­dzie Waxil­liu­mie”.

Odpo­wia­dał ski­nie­niem głowy każ­demu, kto się do niego ode­zwał, ale nie dawał się wcią­gnąć w roz­mowę. Celowo udał się na tyły budynku, do pokoju, w któ­rym olśnie­wa­jące żarówki elek­tryczne – mówiono o nich w całym mie­ście – ema­no­wały zbyt sta­łym bla­skiem, odpy­cha­jąc mrok nocy. Za oknami mgła muskała szkło.

Wbrew zasa­dom dobrego wycho­wa­nia, Wax wyszedł przez olbrzy­mie, podwójne szklane drzwi i zna­lazł się na wspa­nia­łym bal­ko­nie rezy­den­cji. Tu w końcu poczuł, że może ode­tchnąć.

Zamknął oczy, wcią­gał powie­trze i je wypusz­czał, czu­jąc wil­gotny dotyk mgieł na twa­rzy. Budynki są tak… duszące tu, w mie­ście, pomy­ślał. Czy zdą­ży­łem już o tym zapo­mnieć, czy też nie zauwa­ża­łem tego, kiedy byłem młod­szy?

Otwo­rzył oczy i oparł dło­nie na balu­stra­dzie, po czym spoj­rzał na Elen­del. To było naj­wspa­nial­sze mia­sto na całym świe­cie, metro­po­lia zapro­jek­to­wana przez samego Har­mo­nię. Miej­sce, w któ­rym się wycho­wał. Miej­sce, które od dwu­dzie­stu lat nie było jego domem.

Od śmierci Les­sie minęło pięć mie­sięcy. Wciąż sły­szał strzał, widział krew, która spry­skała ceglaną ścianę. Opu­ścił Dzicz i wró­cił do Mia­sta, odpo­wia­da­jąc na roz­pacz­liwe wezwa­nie, by wypeł­nił swoje obo­wiązki wobec rodu po śmierci wuja.

Pięć mie­sięcy i pół świata dalej, a on wciąż sły­szał ten strzał. Ostry, wyra­zi­sty, jak trzask pęka­ją­cych nie­bios.

Zza jego ple­ców z wnę­trza cie­płego pokoju docho­dził melo­dyjny śmiech. Rezy­den­cja Cet­tów była wspa­niałą budowlą, pełną cen­nego drewna, mięk­kich dywa­nów i migo­czą­cych żyran­doli. Nikt nie przy­łą­czył się do niego na bal­ko­nie. Z tego miej­sca dosko­nale widział, jak zapa­lają się świa­tła na Pro­me­na­dzie Demoux. Podwójny rząd jasnych elek­trycz­nych latarni ema­nu­ją­cych rów­nym, ośle­pia­ją­cym bla­skiem. Wyglą­dały jak świe­tli­ste kule roz­miesz­czone wzdłuż sze­ro­kiego bul­waru, gra­ni­czą­cego z jesz­cze szer­szym kana­łem, któ­rego spo­kojne wody odbi­jały świa­tło. Wie­czorny pociąg zagwiz­dał na powi­ta­nie, prze­jeż­dża­jąc z sapa­niem przez odle­głe cen­trum Mia­sta i napeł­nia­jąc mgły dymem.

Dalej, przy Pro­me­na­dzie Demoux wyra­stały Żela­zna Budowla i Wieża Tekiel, po prze­ciw­nych stro­nach kanału i drogi. Choć oba budynki nie zostały jesz­cze ukoń­czone, to ich sta­lowe kra­tow­nice wzno­siły się wysoko w niebo. Osza­ła­mia­jąco wysoko.

Archi­tekci regu­lar­nie wypusz­czali popra­wione wer­sje rapor­tów na temat tego, jak wysoko zamie­rzali dotrzeć, a jeden pró­bo­wał prze­go­nić dru­giego. Wedle pogło­sek, które sły­szał na tym przy­ję­ciu, cał­kiem wia­ry­god­nych, obaj mieli zamiar zakoń­czyć na wyso­ko­ści ponad pięć­dzie­się­ciu kon­dy­gna­cji. Nikt nie wie­dział, która budowla okaże się wyż­sza, choć wśród przy­ja­ciół popu­larne były zakłady.

Wax ode­tchnął głę­boko we mgłę. W Dzi­czy rezy­den­cję Cet­tów – dwu­pię­trowy budy­nek – uwa­żano by za szczyt moż­li­wo­ści. Tutaj wyda­wała się przy­tło­czona. Przez te lata, które spę­dził poza mia­stem, świat się zmie­nił. Dorósł, wymy­ślił świa­tła, które nie potrze­bo­wały ognia, i budynki, które mogły wznieść się ponad same mgły. Spo­glą­da­jąc z góry na sze­roką ulicę w Pią­tym Oktan­cie, Wax poczuł się nagle bar­dzo stary.

– Lor­dzie Waxil­liu­mie? – ode­zwał się ktoś z tyłu.

Odwró­cił się i ujrzał star­szą kobietę, lady Aving Cett, sto­jącą w drzwiach. Siwe włosy upięła w kok, na szyi miała sznur rubi­nów.

– Na Har­mo­nię, mój drogi. Prze­zię­bisz się tam! Przy­szło kilka osób, które z pew­no­ścią chciał­byś poznać.

– Nie­ba­wem wrócę, milady – odparł Wax. – Pra­gną­łem zaczerp­nąć nieco świe­żego powie­trza.

Lady Cett zmarsz­czyła czoło, ale się wyco­fała. Nie wie­działa, co o nim sądzić – nikt z nich nie wie­dział. Nie­któ­rzy uwa­żali go za tajem­ni­czego potomka Ladria­nów, koja­rzyli go z dziw­nymi opo­wie­ściami o kra­inach za górami. Reszta uwa­żała go za nie­wy­ro­bio­nego, pro­win­cjo­nal­nego bła­zna. Uznał, że pew­nie jest jed­nym i dru­gim.

Przez cały wie­czór był wysta­wiony na pokaz. Miał sobie szu­kać żony i wszy­scy o tym wie­dzieli. Ród Ladria­nów stał się nie­wy­pła­calny na sku­tek nie­ostroż­nego zarzą­dza­nia mająt­kiem przez jego wuja, a naj­szyb­szym spo­so­bem na odzy­ska­nie wypła­cal­no­ści było mał­żeń­stwo. Nie­stety, wujowi udało się rów­nież obra­zić trzy czwarte śmie­tanki towa­rzy­skiej Mia­sta.

Wax pochy­lił się na bal­ko­nie, trzy­many pod pachą ster­rion wbi­jał się w jego bok. Broń o dłu­giej lufie nie była prze­zna­czona do nosze­nia w kabu­rze pod pachą. Całą noc czuł się nie­zręcz­nie. Powi­nien wró­cić na przy­ję­cie, by roz­ma­wiać z zebra­nymi i pró­bo­wać napra­wić repu­ta­cję rodu Ladria­nów.

Tyle że myśl o tym zatło­czo­nym pomiesz­cze­niu… tak gorąco, wszy­scy ści­śnięci. Duszno, trudno oddy­chać…

Nie dając sobie nawet chwili na dal­sze zasta­no­wie­nie, prze­sko­czył przez balu­stradę i zaczął spa­dać trzy kon­dy­gna­cje w dół. Spa­lił stal, po czym rzu­cił łuskę od poci­sku i Ode­pchnął się od niej – jego cię­żar spra­wił, że pole­ciała w dół szyb­ciej niż on. Jak zawsze, dzięki Feru­che­mii był lżej­szy, niż powi­nien. Wła­ści­wie już nie pamię­tał, jak to jest nosić swój praw­dziwy cię­żar.

Kiedy łuska ude­rzyła w zie­mię, Ode­pchnął się od niej i, lecąc nie­mal poziomo, skie­ro­wał się w stronę muru ogrodu. Oparł­szy dłoń na jego szczy­cie, sko­czył w górę, a póź­niej znacz­nie zmniej­szył swój cię­żar i opadł po dru­giej stro­nie muru. Wylą­do­wał lekko.

Dobrze, pomy­ślał, przy­ku­ca­jąc i wpa­tru­jąc się w mgły. Dzie­dzi­niec powo­zów. Pojazdy, któ­rymi wszy­scy przy­byli, stały w rów­nych rzę­dach, a sami stan­greci sie­dzieli i gadali w kilku przy­tul­nych pomiesz­cze­niach ema­nu­ją­cych poma­rań­czo­wym bla­skiem. Tu nie było elek­trycz­no­ści, jedy­nie dające cie­pło kominki.

Prze­szedł wzdłuż rzędu powo­zów, aż odna­lazł swój i otwo­rzył skrzy­nię przy­mo­co­waną z tyłu.

Zdjął ele­gancki frak. Wymie­nił go na mgielny płaszcz, długi i obszerny wierzchni strój z gru­bym koł­nie­rzem i man­kie­tami. Wsu­nął śru­tówkę o krót­kiej lufie do spe­cjal­nej kie­szeni po wewnętrz­nej stro­nie, po czym zapiął pas i prze­ło­żył ster­riony do kabur na bio­drach.

Ech, pomy­ślał. O wiele lepiej. Naprawdę powi­nien prze­stać nosić ster­riony i kupić sobie jakąś bar­dziej prak­tyczną i łatwiej­szą do ukry­cia broń. Nie­stety wie­dział, że ni­gdy nie znaj­dzie nic lep­szego od dzieła Ranette. Czy ona nie prze­pro­wa­dziła się do mia­sta? Może mógłby ją odna­leźć i namó­wić, żeby coś dla niego zro­biła? Zakła­da­jąc, że nie strzeli do niego w chwili, kiedy go zoba­czy.

Kilka chwil póź­niej biegł przez mia­sto odziany w mgielny płaszcz. Nie zapiął go z przodu, uka­zu­jąc czarną koszulę i ele­ganc­kie spodnie. Dolna połowa się­ga­ją­cego do kostek płasz­cza była podzie­lona na wąskie paski, które uno­siły się za nim z cichym sze­le­stem.

Upu­ścił łuskę i sko­czył wysoko w powie­trze, po czym wylą­do­wał na dachu budynku naprze­ciwko rezy­den­cji. Obej­rzał się przez ramię w stronę jej okien pło­ną­cych w mroku wie­czora. Cie­kawe, jakie plotki wywoła jego znik­nię­cie z bal­konu?

Cóż, wie­dzieli, że jest Podwój­nym – nie było to żadną tajem­nicą. A jego znik­nię­cie raczej nie pomoże repu­ta­cji rodziny. W tej chwili go to nie obcho­dziło. Nie­mal każdy wie­czór od powrotu do Mia­sta spę­dzał na impre­zach, a od wielu tygo­dni nie było mgli­stej nocy.

Potrze­bo­wał mgieł. To była część jego natury.

Wax prze­biegł po dachu i zesko­czył z niego, kie­ru­jąc się ku Pro­me­na­dzie Demoux. Nim ude­rzył w zie­mię, rzu­cił łuskę i Ode­pchnął się od niej, spo­wal­nia­jąc upa­dek. Wylą­do­wał pośrodku ozdob­nego żywo­płotu, który pochwy­cił pasma jego płasz­cza i zaczął sze­le­ścić. A niech to! W Dzi­czy nikt nie hodo­wał ozdob­nych żywo­pło­tów. Oswo­bo­dził się, krzy­wiąc się z powodu hałasu. Kilka tygo­dni w mie­ście i jego umie­jęt­no­ści już zaczęły rdze­wieć?

Pokrę­cił głową i znów Ode­pchnął się w powie­trze, kie­ru­jąc się w stronę sze­ro­kiego bul­waru i rów­no­le­głego do niego kanału. Tak usta­lił kie­ru­nek lotu, by wylą­do­wać na jed­nej z nowych elek­trycz­nych latarni. Nowo­cze­sne mia­sto miało tę zaletę, że było w nim mnó­stwo metalu.

Uśmiech­nął się, po czym roz­ja­rzył stal i Ode­pchnął się od latarni, wzno­sząc się wysoko w powie­trze. Mgła prze­pły­wała obok i wiro­wała, gdy wiatr ude­rzał go w twarz. Waxa prze­szy­wał przy­jemny dreszcz. Czło­wiek nie czuł się naprawdę wolny, dopóki nie zerwał oko­wów gra­wi­ta­cji i nie ruszył w niebo.

Kiedy zaczął opa­dać, Ode­pchnął się od kolej­nej latarni i ruszył dalej naprzód. Długi sze­reg meta­lo­wych słu­pów był niczym oso­bi­sta linia kole­jowa. Wax prze­ska­ki­wał od latarni do latarni, a jego wyczyny przy­cią­gały uwagę pasa­że­rów prze­jeż­dża­ją­cych powo­zów, zarówno zaprzę­żo­nych w konie, jak i tych bez koni.

Uśmiech­nął się. Mone­to­strzel­nych takich jak on nie spo­ty­kało się czę­sto, ale Elen­del było dużym, gęsto zalud­nio­nym mia­stem. Ci ludzie z pew­no­ścią już wcze­śniej widzieli kogoś, kto ska­kał po uli­cach, odbi­ja­jąc się od metalu. W Elen­del Mone­to­strzelni czę­sto peł­nili funk­cję szyb­kich goń­ców.

Roz­miar mia­sta wciąż go osza­ła­miał. Miesz­kało w nim kilka milio­nów ludzi, może nawet aż pięć. Nikt nie osza­co­wał dokład­nie miesz­kań­ców wszyst­kich dziel­nic – nazy­wano je oktan­tami i, jak można się spo­dzie­wać, było ich osiem.

Miliony – nie umiał sobie tego wyobra­zić, choć prze­cież tu dora­stał. Zanim opu­ścił Weathe­ring, sądził, że robi się zbyt duże, choć w mia­steczku mogło miesz­kać naj­wy­żej dzie­sięć tysięcy ludzi.

Wylą­do­wał na latarni naprze­ciwko ogrom­nej Żela­znej Budowli. Wygiął szyję i spoj­rzał w górę na potężną kon­struk­cję. Jej szczyt nik­nął w mroku. Czy mógłby wspiąć się na coś tak wyso­kiego? Nie umiał Przy­cią­gać metali, jedy­nie się od nich Odpy­chać – nie był mitycz­nym Zro­dzo­nym z Mgły ze sta­rych histo­rii, jak Oca­lały czy Wojow­niczka Wstą­pie­nia. Jedna moc Allo­man­tyczna i jedna Feru­che­miczna, to było mak­si­mum. A nawet posia­da­nie jed­nej z nich uwa­żano za rzadki przy­wi­lej – Podwójni tacy jak Wax byli praw­dzi­wymi wyjąt­kami.

Wayne twier­dził, że znał na pamięć nazwy wszyst­kich moż­li­wych kom­bi­na­cji Podwój­nych. Oczy­wi­ście Wayne twier­dził też, że kie­dyś ukradł konia, który melo­dyj­nie bekał, więc wszy­scy wie­dzieli, że jego słowa należy brać ze szczyptą mie­dzi. Sam Wax nie zwra­cał więk­szej uwagi na wszel­kie defi­ni­cje i nazwy dla Podwój­nych – kogoś takiego jak on, połą­cze­nie Mone­to­strzel­nego i Muska­cza, nazy­wano Zder­za­czem. Rzadko o sobie w ten spo­sób myślał.

Zaczął napeł­niać metal­my­śli, bran­so­lety, które nosił na przed­ra­mio­nach, pozba­wia­jąc się cię­żaru i czy­niąc się jesz­cze lżej­szym. Ten cię­żar maga­zy­no­wał do wyko­rzy­sta­nia w przy­szło­ści. Póź­niej, igno­ru­jąc ostroż­niej­szą część umy­słu, roz­ja­rzył stal i Ode­pchnął.

Wystrze­lił do góry. Szum wia­tru zmie­nił się w ryk, a latar­nia była dosko­nałą kotwicą – mnó­stwo metalu mocno przy­mo­co­wa­nego do ziemi – zdolną ode­pchnąć go wysoko. Leciał pod nie­wiel­kim kątem, a kolejne pię­tra budynku roz­my­wały się przed nim. Wylą­do­wał na wyso­ko­ści około dwu­dzie­stu kon­dy­gna­cji, kiedy jego Odpy­cha­nie od latarni osią­gnęło mak­si­mum.

Ta część budynku została już wykoń­czona, pokry­wał ją for­mo­wany mate­riał imi­tu­jący obro­biony kamień. Cera­mika, jak sły­szał. Tak czę­sto robiono w wypadku wyso­kich budowli – niż­sze kon­dy­gna­cje rze­czy­wi­ście budo­wano z kamie­nia, a wyż­sze z cze­goś lżej­szego.

Chwy­cił występ. Nie był na tyle lekki, by mógł go porwać wiatr – nie z całą bro­nią i metal­my­ślami na ramio­nach. Co wię­cej, lżej­sze ciało spra­wiało, że łatwiej mu było się utrzy­mać.

Pod nim kłę­biła się mgła. Robiła wra­że­nie wręcz roz­ba­wio­nej. Spoj­rzał w górę, pla­nu­jąc kolejny krok. Stal uka­zała mu błę­kitne linie pro­wa­dzące do pobli­skich źró­deł metalu, z któ­rych wiele było czę­ścią szkie­letu budowli. Ode­pchnię­cie się od każ­dego z nich spra­wi­łoby, że odda­liłby się od budynku.

Tutaj, pomy­ślał, zauwa­ża­jąc sporą półkę jakieś pięć stóp wyżej. Wspiął się po ścia­nie budynku, jego okryte ręka­wicz­kami dło­nie bez trudu znaj­do­wały pewny uchwyt na ozdo­bio­nej skom­pli­ko­wa­nymi wzo­rami powierzchni. Mone­to­strzelny szybko uczył się nie bać wyso­ko­ści. Pod­cią­gnął się na półkę, upu­ścił łuskę i ją przy­dep­nął.

Spoj­rzał w górę, wyli­cza­jąc tra­jek­to­rię. Wycią­gnął zza pasa fiolkę, odkor­ko­wał ją i wypił płyn z opił­kami metalu. Syk­nął, kiedy whi­skey wypa­liła mu gar­dło. Dobry tru­nek, z gorzelni Sta­gina. A niech to, będzie mi jej bra­ko­wać, kiedy skoń­czy mi się zapas, pomy­ślał, cho­wa­jąc fiolkę.

Więk­szość Allo­man­tów nie trzy­mała whi­skey w swo­ich fla­ko­ni­kach z meta­lami. Więk­szość Allo­man­tów prze­ga­piła dosko­nałą oka­zję. Uśmiech­nął się, kiedy poczuł uzu­peł­nie­nie wewnętrz­nych zapa­sów stali, póź­niej roz­ja­rzył metal i sko­czył.

Wzniósł się w nocne niebo. Nie­stety, Żela­zna Budowla zwę­żała się ku górze i każda kolejna kon­dy­gna­cja była nieco cof­nięta w sto­sunku do poprzed­niej. To ozna­czało, że choć Ode­pchnął się pro­sto w górę, wkrótce szy­bo­wał przez otwartą prze­strzeń, oto­czony mgłami, a ściana budynku znaj­do­wała się dobre dzie­sięć stóp od niego.

Wax się­gnął za pazu­chę i wyjął krót­ko­lu­fową śru­tówkę z dłu­giej, przy­po­mi­na­ją­cej rękaw kie­szeni po wewnętrz­nej stro­nie płasz­cza. Odwró­cił się, kie­ru­jąc broń na zewnątrz, oparł ją o bok i wystrze­lił.

Był na tyle lekki, że odrzut pchnął go w stronę budynku. Odgłos strzału odbi­jał się gło­śnym echem, ale strzelba była zała­do­wana śru­tem, zbyt małym, by, spa­da­jąc, zro­bił komuś krzywdę.

Ude­rzył w ścianę budynku pięć kon­dy­gna­cji wyżej i chwy­cił się występu przy­po­mi­na­ją­cego iglicę. Ozdoby na tej wyso­ko­ści wyglą­dały naprawdę wspa­niale. Ale kto miał je oglą­dać? Potrzą­snął głową. Archi­tekci byli dziw­nymi gośćmi. Zupeł­nie nie­prak­tycz­nymi, w prze­ci­wień­stwie do rusz­ni­ka­rzy. Wax wspiął się na kolejną półkę i znów sko­czył w górę.

Następny skok spra­wił, że Wax zna­lazł się na pozio­mie sta­lo­wej kra­tow­nicy nie­wy­koń­czo­nych wyż­szych pię­ter. Swo­bod­nie prze­szedł po dźwi­ga­rze i wbiegł po pio­no­wym wspor­niku – dzięki zmniej­szo­nemu cię­ża­rowi nie było to szcze­gól­nie trudne – po czym wspiął się na naj­wyż­szą belkę wysta­jącą ze szczytu budynku.

Wyso­kość była osza­ła­mia­jąca. Mimo mgieł okry­wa­ją­cych oko­licę widział podwójny rząd latarni oświe­tla­ją­cych ulicę poni­żej. Inne ema­no­wały deli­kat­niej­szym bla­skiem, roz­świe­tla­jąc mia­sto jak pły­wa­jące świece pod­czas mor­skiego pogrzebu. Tylko nie­obec­ność świa­teł pozwo­liła mu dostrzec parki i zatokę daleko na zacho­dzie.

Kie­dyś mia­sto było jego domem. Zanim prze­żył dwa­dzie­ścia lat pośród pyłu, w kra­inie, w któ­rej prawo cza­sem było odle­głym wspo­mnie­niem, a ludzie uwa­żali powozy za roz­rzut­ność. Co by Les­sie pomy­ślała o jed­nym z tych bez­kon­nych pojaz­dów z wąskimi kołami, prze­zna­czo­nymi do jazdy po pięk­nie wybru­ko­wa­nych uli­cach mia­sta? Środ­kach trans­portu napę­dza­nych przez ropę i smar, nie siano i pod­kowy.

Obró­cił się na swo­jej grzę­dzie. W ciem­no­ści i pośród mgieł trudno było oce­nić poło­że­nie, ale miał tę prze­wagę, że mło­dość spę­dził wła­śnie w tych oko­li­cach. Wszystko się zmie­niało, ale nie aż tak. Wybrał kie­ru­nek, spraw­dził rezerwy stali i rzu­cił się w mrok. Wystrze­lił wspa­nia­łym łukiem ponad mia­sto. Ode­pchnąw­szy się od tych olbrzy­mich dźwi­ga­rów, leciał przez dobre pół minuty. Dra­pacz chmur stał się jedy­nie cie­niem za jego ple­cami, a póź­niej znik­nął. W końcu jego pęd się wyczer­pał i Wax zaczął w ciszy opa­dać pośród mgieł. Pozwa­lał sobie na to. Kiedy świa­tła się przy­bli­żyły – i widział, że poni­żej jest pusto – wyce­lo­wał w zie­mię i pocią­gnął za spust.

Szarp­nię­cie na chwilę spo­wol­niło jego spa­da­nie. Ode­pchnął się od śrutu na ziemi, by zwol­nić jesz­cze bar­dziej. Wylą­do­wał swo­bod­nie, przy­kuc­nięty. Z nie­za­do­wo­le­niem zauwa­żył, że jego strzał uszko­dził kilka porząd­nych płyt chod­nika.

Har­mo­nio, pomy­ślał. Przy­zwy­cza­je­nie się do tego miej­sca musiało mu zająć tro­chę czasu. Jestem jak koń prze­bi­ja­jący się przez zatło­czone tar­go­wi­sko, pomy­ślał, znów cho­wa­jąc śru­tówkę pod płasz­czem. Bra­kuje mi fine­zji. W Dzi­czy uwa­żano go za wyra­fi­no­wa­nego dżen­tel­mena. Tutaj, jeśli nie będzie uwa­żał, wkrótce udo­wodni, że jest nie­wy­ro­bio­nym pro­sta­kiem, za któ­rego i tak uwa­żała go więk­szość szla­chet­nie uro­dzo­nych. To…

Strzały.

Wax zare­ago­wał natych­miast. Ode­pchnął się w bok od żela­znej bramy i prze­to­czył. Kiedy się wypro­sto­wał, od razu się­gnął po broń. Prawą ręką wycią­gnął ster­riona, lewą się­gnął do śru­tówki.

Wpa­trzył się w mrok. Czyżby jego bez­myślne strzały przy­cią­gnęły uwagę miej­sco­wych kon­sta­bli? Ktoś znów wystrze­lił i Wax zmarsz­czył czoło. Nie, zbyt daleko. Coś się dzieje.

Po raz pierw­szy od mie­sięcy poczuł, że prze­szywa go dreszcz. Sko­czył w górę i do przodu, Odpy­cha­jąc się od tej samej żela­znej bramy, żeby wznieść się wyżej. Wylą­do­wał na dachu budynku. Tę oko­licę wypeł­niały dwu- i trzy­pię­trowe kamie­nice oddzie­lone od sie­bie wąskimi przej­ściami. Jak ludzie mogli żyć bez żad­nej prze­strzeni wokół? On by osza­lał.

Prze­szedł po kilku budyn­kach – jakie to dogodne, że miały pła­skie dachy – i zatrzy­mał się, żeby posłu­chać. Serce biło mu coraz szyb­ciej i zro­zu­miał, że na coś takiego liczył. Wła­śnie dla­tego poczuł przy­mus, by opu­ścić przy­ję­cie, odna­leźć dra­pacz chmur i się na niego wspiąć, biec pośród mgieł. W Weathe­ring, kiedy mia­steczko uro­sło, czę­sto pro­wa­dził nocne patrole, roz­glą­da­jąc się za kło­po­tami.

Zaci­snął dłoń na ster­rio­nie, kiedy roz­legł się kolejny strzał, tym razem bli­żej. Oce­nił odle­głość, upu­ścił łuskę i Ode­pchnął się w powie­trze. Zwięk­szył swój cię­żar do trzech czwar­tych i już go nie zmniej­szał. Trzeba tro­chę ważyć, żeby sku­tecz­nie wal­czyć.

Mgły kłę­biły się i wiro­wały, zacze­pia­jąc go. Ni­gdy nie dało się prze­wi­dzieć, które noce spro­wa­dzą mgły, one były nie­za­leżne od pogody. Jed­nej nocy, wil­got­nej i chłod­nej, nie poja­wiało się nawet jedno pasmo, a inną, z początku suchą jak jesienne liście, mgły opa­no­wy­wały cał­ko­wi­cie.

Tej nocy były roz­pro­szone, pozo­sta­wia­jąc nie­złą widocz­ność. Ciszę prze­rwał kolejny trzask. Tam, pomy­ślał Wax. Czu­jąc przy­jemne cie­pło palą­cej się stali, prze­sko­czył nad kolejną ulicą, łopo­cząc pasmami mgiel­nego płasz­cza pośród wiru­ją­cej mgły i wia­tru.

Wylą­do­wał cicho i prze­biegł pochy­lony po dachu, uno­sząc broń na wyso­kość głowy. Dotarł do kra­wę­dzi i spoj­rzał w dół. Poni­żej ktoś ukrył się za stertą skrzyń przy wej­ściu do bocz­nej uliczki. Tej mgli­stej, ciem­nej nocy Wax nie widział wielu szcze­gó­łów, ale zauwa­żył strzelbę opartą na skrzyni, z lufą skie­ro­waną w stronę grupki ludzi na ulicy. Nosili oni cha­rak­te­ry­styczne wypu­kłe nakry­cia głowy miej­skich kon­sta­bli.

Wax zaczął lekko Odpy­chać wokół sie­bie, two­rząc w ten spo­sób bańkę stali. Zasuwa na kla­pie u jego stóp zadrżała, gdy wpły­nął na nią Allo­man­cją. Spoj­rzał z góry na męż­czy­znę strze­la­ją­cego do kon­sta­bli. Dobrze by było zro­bić coś rze­czy­wi­ście z pożyt­kiem dla mia­sta, a nie tylko gadać z ele­gancko ubra­nymi przed­sta­wi­cie­lami klas uprzy­wi­le­jo­wa­nych.

Upu­ścił łuskę, a jego Allo­man­cja natych­miast przy­ci­snęła ją do dachu. Ode­pchnął się od niej moc­niej i wystrze­lił w górę pośród wiru­ją­cych mgieł. Znacz­nie zmniej­szył swój cię­żar, a spa­da­jąc, Ode­pchnął się od zasuwki okien­nicy, dzięki czemu wylą­do­wał dokład­nie pośrodku uliczki.

Dzięki stali widział linie bie­gnące w stronę czte­rech postaci, które stały przed nim. W chwili lądo­wa­nia, gdy męż­czyźni zaczęli kląć i obra­cać się w jego stronę, uniósł ster­riona i wyce­lo­wał w pierw­szego z opry­chów. Męż­czy­zna miał postrzę­pioną brodę i oczy czarne jak noc.

Wax usły­szał jęk. To był głos kobiety.

Zamarł, jego broń nie zadrżała, ale nie mógł się poru­szyć. Wspo­mnie­nia, tak sta­ran­nie zablo­ko­wane w umy­śle, prze­biły się przez tamę i zalały go. Les­sie. Unie­siona broń. Jeden strzał. Krew na czer­wo­nych cegłach.

Oprych wyce­lo­wał w stronę Waxa i wystrze­lił. Sta­lowa bańka odro­binę odchy­liła tor lotu i pocisk prze­bił się przez płaszcz Allo­manty, o włos mija­jąc jego żebra.

Pró­bo­wał strze­lić, ale te jęki…

Na Har­mo­nię, pomy­ślał z prze­ra­że­niem. Skie­ro­wał lufę w dół, wystrze­lił w zie­mię, Ode­pchnął się od kuli i wysko­czył z uliczki.

Kule prze­szy­wały powie­trze wszę­dzie wokół niego. Mimo bańki i tak powi­nien zostać tra­fiony. Miał duże szczę­ście, że oca­lił życie, gdy wylą­do­wał na kolej­nym dachu i prze­to­czył się, po czym roz­cią­gnął pła­sko, a gzyms chro­nił go przed poci­skami.

Wax z tru­dem łapał oddech. Idiota, pomy­ślał o sobie. Głu­piec. Ni­gdy wcze­śniej nie zamarł w walce, nawet kiedy był cał­kiem zie­lony. Ni­gdy. Jed­nakże to był pierw­szy raz, kiedy pró­bo­wał do kogoś strze­lić, od czasu kata­strofy w znisz­czo­nej świą­tyni.

Chciał się wyco­fać, zawsty­dzony, lecz zaci­snął zęby i pod­czoł­gał się do kra­wę­dzi dachu. Teraz lepiej widział męż­czyzn na dole, któ­rzy zebrali się razem i wyraź­nie przy­go­to­wy­wali do ucieczki. Pew­nie nie chcieli mieć do czy­nie­nia z Allo­mantą.

Wyce­lo­wał do tego, któ­rego uznał za ich przy­wódcę. Nim jed­nak zdą­żył wystrze­lić, męż­czy­znę powa­liły strzały kon­sta­bli. Po chwili w uliczce mro­wiło się od ludzi w mun­du­rach. Wax uniósł ster­riona i ode­tchnął głę­boko.

Tym razem bym wystrze­lił, powie­dział sobie. Zamar­łem tylko w tej jed­nej chwili. To by się nie powtó­rzyło. Powie­dział to sobie kil­ka­krot­nie, a poni­żej kon­sta­ble wycią­gali zło­czyń­ców z uliczki, jed­nego po dru­gim.

Nie było żad­nej kobiety. Jęki wyda­wał z sie­bie jeden z opry­chów, który został ranny przed przy­by­ciem Waxa. Męż­czy­zna wciąż jęczał z bólu, gdy go zabie­rali.

Kon­sta­ble nie widzieli Waxa. Odwró­cił się i znik­nął w mroku.

***

Wkrótce dotarł do rezy­den­cji Ladria­nów. Jego miej­skiej posia­dło­ści, domu przod­ków. Nie czuł, że to jego miej­sce, ale i tak z niej korzy­stał.

Oka­zała rezy­den­cja nie miała wiel­kich ogro­dów, za to cztery ele­ganc­kie kon­dy­gna­cje z bal­ko­nami i przy­jemne patio na tyłach. Wax upu­ścił monetę i prze­sko­czył nad pło­tem, lądu­jąc na dachu stró­żówki. Zauwa­żył, że powóz wró­cił. Nic dziw­nego. Przy­zwy­cza­jali się do niego – choć nie wie­dział, czy powinno go to cie­szyć, czy też raczej zawsty­dzać.

Ode­pchnął się od bramy – która zagrze­cho­tała pod naci­skiem – i wylą­do­wał. Mone­to­strzelni musieli uczyć się pre­cy­zji, w prze­ci­wień­stwie do pokrew­nych im Allo­man­tów, Żela­zo­przy­cią­ga­czy, zwa­nych rów­nież Szar­pa­czami. Ci jedy­nie wybie­rali sobie cel i Przy­cią­gali się w jego stronę, choć zazwy­czaj jed­no­cze­śnie ocie­rali się o boki budyn­ków, robiąc spory hałas. Mone­to­strzelni musieli być deli­katni, sta­ranni, dokładni.

Okien­nica nie była zamknięta, tak ją pozo­sta­wił. Nie miał ochoty na kon­takty z ludźmi. Nie­udana kon­fron­ta­cja ze zło­czyń­cami bar­dzo nim wstrzą­snęła. Wśli­zgnął się do ciem­nego pokoju, po czym prze­szedł prze­zeń ostroż­nie i zaczął nasłu­chi­wać przy drzwiach. Z kory­ta­rza nie docho­dziły żadne odgłosy. Cicho otwo­rzył drzwi i wyszedł.

Na kory­ta­rzu pano­wała ciem­ność, a on nie był Cyno­okim, zdol­nym wyczu­lić zmy­sły. Ostroż­nie sta­wiał krok za kro­kiem, sta­ra­jąc się nie potknąć o kra­wędź dywanu ani nie wpaść na postu­ment.

Jego pokoje znaj­do­wały się na końcu kory­ta­rza. Chwy­cił mosiężną gałkę dło­nią w ręka­wiczce. Dosko­nale. Ostroż­nie otwo­rzył drzwi i wszedł do swo­jej sypialni. Teraz musiał jedy­nie…

Po dru­giej stro­nie pokoju otwo­rzyły się inne drzwi, wpusz­cza­jąc do środka mocne żółte świa­tło. Wax zamarł, choć jego dłoń szybko się­gnęła do ster­riona.

W drzwiach stał sta­rze­jący się męż­czy­zna z dużym lich­ta­rzem w dło­niach. Miał na sobie schludną czarną libe­rię i białe ręka­wiczki. Na widok Waxa uniósł brew.

– Lor­dzie Ladria­nie, widzę, że pan wró­cił – powie­dział.

– Aha – odparł Wax, z zawsty­dze­niem wycią­ga­jąc rękę spod płasz­cza.

– Przy­go­to­wa­łem kąpiel, milor­dzie.

– Nie pro­si­łem o kąpiel.

– To prawda, ale bio­rąc pod uwagę pań­skie… roz­rywki tej nocy, uzna­łem, że przy­go­to­wa­nie jej będzie roz­sądne. – Pocią­gnął nosem. – Proch?

– No tak.

– Ufam, że nie zastrze­lił pan nikogo zbyt waż­nego, milor­dzie.

Nie, pomy­ślał Wax. Nie udało mi się.

Til­laume stał w drzwiach, sztywny i pełen dez­apro­baty. Nie wypo­wie­dział na głos tego, co bez wąt­pie­nia myślał – że znik­nię­cie Waxa z przy­ję­cia wywo­łało pomniej­szy skan­dal i że utrudni to jesz­cze bar­dziej zna­le­zie­nie odpo­wied­niej narze­czo­nej. Nie powie­dział, że był roz­cza­ro­wany. Nie mówił tego wszyst­kiego, gdyż był w końcu dosko­na­łym słu­żą­cym lorda.

Poza tym jego spoj­rze­nie i tak wszystko wyra­żało.

– Czy mam przy­go­to­wać list z prze­pro­si­nami do lady Cett, milor­dzie? Jak mnie­mam, będzie go ocze­ki­wać, skoro wysłał pan taki list do lorda Stan­tona.

– Tak, bar­dzo dobrze.

Wax opu­ścił palce do pasa i wyma­cał fiolki z meta­lami. Czuł rewol­wery na bio­drach, cię­żar śru­tówki pod płasz­czem. Co ja wypra­wiam? Zacho­wuję się jak idiota.

Nagle poczuł się dzie­cin­nie. Opu­ścić przy­ję­cie, żeby patro­lo­wać mia­sto, szu­ka­jąc kło­po­tów? Co go napa­dło?

Miał wra­że­nie, że pró­buje coś odzy­skać. Część osoby, którą był przed śmier­cią Les­sie. W głębi duszy wie­dział, że mógłby mieć teraz pro­blem ze strze­la­niem, i chciał sobie udo­wod­nić, że jest ina­czej.

Oblał ten test.

– Milor­dzie – ode­zwał się Til­laume, pod­cho­dząc bli­żej. – Czy wolno mi ode­zwać się… śmiało?

– Masz moje pozwo­le­nie.

– W tym mie­ście jest wielu kon­sta­bli. I świet­nie sobie radzą. Nasz ród ma jed­nak tylko jed­nego naj­wyż­szego lorda. Liczą na pana tysiące, milor­dzie.

Til­laume skło­nił z sza­cun­kiem głowę, po czym zaczął zapa­lać świece w sypialni.

Kamer­dy­ner mówił prawdę. Ród Ladria­nów był jed­nym z naj­po­tęż­niej­szych w mie­ście, przy­naj­mniej histo­rycz­nie. We wła­dzach mia­sta Wax repre­zen­to­wał inte­resy wszyst­kich, któ­rych zatrud­niała jego rodzina. Ow­szem, oni mieli też przed­sta­wi­cieli wybie­ra­nych przez swoje gil­die, ale to na Waxie pole­gali.

Jego ród nie­mal zban­kru­to­wał – miał wielki poten­cjał, posia­dło­ści i robot­ni­ków, ale z winy nie­roz­sąd­nego wuja bra­ko­wało mu pie­nię­dzy i konek­sji. Jeśli Wax tego nie zmieni, mogło to ozna­czać utratę miejsc pracy, ubó­stwo i upa­dek, gdy inne rody roz­dra­pią jego posia­dło­ści za nie­spła­cone długi.

Wax prze­cią­gnął pal­cami po ster­rio­nach. Kon­sta­ble świet­nie sobie radzili na tych uli­cach, przy­znał sam przed sobą. Nie potrze­bo­wali mnie. To mia­sto mnie nie potrze­buje, w prze­ci­wień­stwie do Weathe­ring.

Kur­czowo trzy­mał się tego, kim był w prze­szło­ści. Ale nie był już tym czło­wie­kiem. Nie mógł nim być. Ludzie potrze­bo­wali go z innych przy­czyn.

– Til­laume – powie­dział.

Kamer­dy­ner pod­niósł wzrok znad świec. Rezy­den­cja nie miała jesz­cze oświe­tle­nia elek­trycz­nego, choć wkrótce miało zostać zain­sta­lo­wane. Wuj przed śmier­cią opła­cił robot­ni­ków i tych pie­nię­dzy Wax nie mógł odzy­skać.

– Tak, milor­dzie.

Wax zawa­hał się, powoli wysu­nął śru­tówkę z kie­szeni za pazu­chą płasz­cza, po czym wło­żył ją do skrzyni sto­ją­cej przy łóżku, obok bliź­nia­czej broni, którą umie­ścił tam wcze­śniej. Zdjął mgielny płaszcz i prze­wie­sił przez ramię. Przez chwilę trzy­mał go z sza­cun­kiem, po czym rów­nież umie­ścił w skrzyni. Za nim podą­żyły ster­riony. Nie były tylko bro­nią, ale rów­nież sym­bo­lem życia w Dzi­czy.

Zamknął wieko skrzyni daw­nego życia.

– Weź to, Til­laume – powie­dział. – Scho­waj gdzieś.

– Tak, milor­dzie – odparł kamer­dy­ner. – Będzie cze­kać w goto­wo­ści, gdyby pan jej jesz­cze potrze­bo­wał.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki