Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
19 osób interesuje się tą książką
W opanowanym przez pieśniarzy i Stopionych Urithiru Kaladin i Navani walczą o ocalenie Rodzeństwa, sprena wieży, przed całkowitym zepsuciem. Upadek wieży, stanowiącej główny punkt przerzutowy dla wojsk koalicji monarchów, oznaczałby katastrofę i ostateczne zwycięstwo sił Odium. Aby osiągnąć swój cel, Navani decyduje się na niebezpieczną grę z Raboniel, Stopioną zwaną niegdyś nie bez powodu Panią Bólu.
Tymczasem nieświadome sytuacji w Urithiru wojska koalicji prowadzą wojnę w Emulu, Dalinar próbuje poznać głębię swoich mocy Kowala Więzi, a Jasnah umocnić swoją pozycję królowej Alethkaru. Zaś w Cieniomorzu Adolin i Shallan trafiają do fortecy honorsprenów, Nieprzemijającej Prawości, gdzie każde ma swoje niebezpieczne zadanie do wypełnienia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 986
CZĘŚĆ TRZECIA
PIEŚNI O DOMU
Kaladin • Navani • Dalinar • Venli • Eshonai • Jasnah • Renarin
44
Podpałka czekająca na iskrę
Uważam ten format za najwygodniejszy, tak bowiem współpracowałam w przeszłości. Nigdy nie robiłam tego w taki sposób i z taką partnerką.
Rytm Wojny, s. 1
Kaladin biegł przez ciemne korytarze Urithiru, z Teftem na ramionach, i wydawało mu się, że słyszy, jak z każdym krokiem depcze swoje życie. Widmowy trzask, jakby rozbijanego szkła.
Każdy bolesny krok oddalał go coraz bardziej od rodziny, od spokoju. Coraz głębiej w ciemność. Podjął decyzję. Nie mógł zostawić przyjaciela na łasce wrogów. I choć w końcu wpadł na pomysł, by zdjąć zakrwawione buty – zawiesił je sobie na sznurówkach na szyi – wciąż czuł, jakby pozostawiał za sobą splamione ślady.
Na burze. Co zamierzał osiągnąć sam jeden? Faktycznie sprzeciwił się rozkazowi królowej, by się poddać.
Próbował pozbyć się takich myśli i biec dalej. Później nadejdzie czas na rozważanie tego, co zrobił. Na razie musiał odnaleźć bezpieczną kryjówkę. Wieża nie była już domem, ale twierdzą wroga.
Syl śmigała przed nim, sprawdzając każde skrzyżowanie tuneli. Burzowe Światło dodawało mu sił, ale obawiał się tego, co się stanie, kiedy się skończy. Czy utraci siły? Czy padnie na ziemię na środku korytarza?
Dlaczego przed odejściem nie wziął więcej kul od rodziców albo Laral? Nawet nie pomyślał, żeby zabrać topór burzoformy. Pozostał właściwie bezbronny, pomijając skalpel. Był zbyt przyzwyczajony do Syl jako Włóczni Odprysku, ale jeśli ona nie mogła się przeobrazić…
Nie, pomyślał. Żadnych myśli. Myśli są niebezpieczne. Po prostu się ruszaj.
Podążył naprzód, polegając na Syl, która pośpieszyła klatką schodową. Najłatwiejszym sposobem, by nie dać się złapać, było znalezienie kryjówki na niezamieszkanych kondygnacjach, może gdzieś na dziesiątym albo jedenastym piętrze. Wbiegał po dwa schodki, Światło pulsujące w żyłach dodawało mu sił. Jego własny blask był wystarczającym źródłem światła. Teft zaczął mamrotać cicho, może w reakcji na poruszenia.
Dotarli na szóste piętro i ruszyli na siódme. Tam Syl poprowadziła go dalej w głąb. Choć Kaladin próbował je ignorować, ciągle słyszał echa swojej porażki. Krzyki ojca. Własne łzy…
Był tak blisko. Tak blisko.
Stracił orientację w niekończących się tunelach. Na podłodze nie wymalowano wskazówek, więc ufał Syl. Podfrunęła do skrzyżowania, kilka razy zatoczyła krąg i wystrzeliła w prawo. Dotrzymywał jej kroku, choć z każdą chwilą coraz bardziej odczuwał ciężar Tefta.
– Daj mi chwilę – szepnął do niej na następnym skrzyżowaniu, po czym oparł się o ścianę, wciąż z Teftem na ramionach, i wyjął z kieszeni odłamek.
Nieduży topaz emanował słabym blaskiem, bardzo potrzebnym, gdyż Burzowe Światło, które miał w sobie, zaczynało się wyczerpywać. A nie pozostało mu wiele kul.
Sapnął pod ciężarem przyjaciela, po czym zmusił się, żeby się wyprostować. Mocno trzymał Tefta obiema rękami, a kulę ściskał w dwóch palcach. Skinął na Syl i ruszył za nią, zadowolony, że wciąż nie zabrakło mu sił. Mógł unieść Tefta bez Światła. Mimo że kilka ostatnich tygodni spędził jako chirurg, jego ciało wciąż pozostawało ciałem żołnierza.
– Powinniśmy udać się wyżej. – Syl unosiła się obok niego jako świetlista wstęga. – Poradzisz sobie?
– Zaprowadź nas co najmniej na dziewiąte piętro.
– Kiedy tylko natrafimy na klatkę schodową. Tak naprawdę nie znam tej części wieży…
Ruszyli dalej, a on powrócił do starego, znajomego nastawienia. Ciężar Tefta na ramionach niewiele się różnił od dźwigania mostu. Sprawiał, że Kaladin przypomniał sobie tamte czasy. Bieganie z mostem. Jedzenie potrawki.
Patrzenie, jak jego przyjaciele umierają… przerażenie każdego dnia…
Te wspomnienia nie dawały mu pocieszenia. Ale rytm kroków, dźwiganie ciężaru, panowanie nad ciałem w czasie przeciągającego się marszu… to przynajmniej było znajome.
Podążył za Syl w górę kolejnymi schodami, a później jeszcze jednymi. Następnie ruszyli długim tunelem – ułożenie skalnych warstw przypominało tu fale na wzburzonej sadzawce. Kaladin się nie zatrzymywał.
Aż nagle coś go zaniepokoiło.
Nie umiał wskazać, co kazało mu mieć się na baczności, ale pod wpływem instynktu zasłonił kulę i uskoczył w boczne przejście. Wślizgnął się do alkowy i ukląkł, by zsunąć Tefta z ramion. Przycisnął dłoń do ust nieprzytomnego, by uciszyć jego mamrotanie.
Po chwili podfrunęła do niego Syl. Widział ją w ciemnościach, ale nie rozświetlała otoczenia. Wepchnął drugą rękę do kieszeni, mocno ściskając kulę, by swoim blaskiem nie zdradziła jego obecności.
– O co chodzi? – spytała Syl.
Kaladin pokręcił głową. Nie wiedział, ale nie chciał się odzywać. Kulił się – z nadzieją, że Teft nie zacznie mamrotać ani poruszać się zbyt głośno – a bicie serca odbijało się echem w jego uszach.
I wtedy w korytarzu, który opuścił, pojawił się słaby czerwony blask. Syl natychmiast śmignęła, by ukryć swoje światło za ciemną sylwetką Kaladina.
Blask przybliżył się, ukazując samotny rubin i parę płonących czerwienią oczu. Oświetlały one przerażającą twarz. Była niemal całkowicie czarna, ze śladami czerwonego marmurkowania pod oczami. Długie ciemne włosy, które wyglądały, jakby utkano z nich również prostą szatę z jednego kawałka tkaniny. To była istota, z którą Kaladin walczył w Palenisku, ta, którą zabił w płonącej komnacie rezydencji. Choć Stopiony odrodził się w nowym ciele, Kaladin rozpoznawał po wzorach na skórze, że to ta sama osoba. Przybyła, by się zemścić.
Stopiony najwyraźniej nie dostrzegł Kaladina kryjącego się w ciemności, choć na dłuższą chwilę zatrzymał się na przecięciu tuneli. Na szczęście ruszył dalej drogą, którą wcześniej podążał Kaladin.
Na burze… Kaladin ostatnim razem pokonał tego stwora bez Burzowego Światła, ale tylko dlatego, że wykorzystał jego arogancję. Wątpił, by tym razem istota dała mu się tak łatwo zabić.
Ci pieśniarze w klinice… któryś z nich wspomniał, że jeden ze Stopionych mnie szukał. Nazwali go Ścigającym. Ta istota… przybyła do wieży specjalnie po to, by go odnaleźć.
– Podążaj za nim – wyszeptał samym ruchem warg, odwracając się do Syl i licząc, że go zrozumie. – Ja znajdę bardziej odosobnioną kryjówkę.
Jej linia światła stworzyła na krótką chwilę świetlisty obraz glifu kejeh, który oznaczał „potwierdzenie”, i pofrunęła za Ścigającym. Już nie mogła zbytnio oddalić się od Kaladina, ale przez jakiś czas mogła za nim podążać. Mógł mieć jedynie nadzieję, że zachowa ostrożność, bo niektórzy ze Stopionych widzieli spreny.
Kaladin znów zarzucił sobie Tefta na barki, po czym wyruszył w mrok, pozwalając sobie jedynie na odrobinę światła. Przebywanie w głębi wieży, tak daleko od nieba i wiatru, zawsze miało w sobie coś przytłaczającego – ale w ciemności było gorsze. Aż za łatwo mógł sobie wyobrazić, że zostanie uwięziony tutaj bez kul i przez wieczność będzie wędrował w tym kamiennym grobowcu.
Skręcił jeszcze kilka razy, z nadzieją, że znajdzie kolejne schody prowadzące wyżej. Niestety, Teft znów zaczął mamrotać. Zaciskając zęby, Kaladin wszedł do pierwszego pomieszczenia, które udało mu się znaleźć – komnaty z wąskim otworem wejściowym. Tam położył Tefta i próbował stłumić wydawane przez niego odgłosy.
Po chwili do środka wpadła Syl, a Kaladin aż podskoczył.
– On się zbliża – syknęła. – Poszedł tylko kawałek dalej niewłaściwym korytarzem, po czym przystanął, popatrzył na ziemię i się cofnął. Nie sądzę, by mnie dostrzegł. Podążałam za nim dość długo, by zobaczyć, jak zatrzymał się w miejscu, gdzie jakiś czas temu się ukrywałeś. Znalazł tam niewielki ślad krwi na ścianie. Wyprzedziłam go, ale on wie, że jesteś w pobliżu.
Na burze. Kaladin spojrzał na swoje zakrwawione ubranie, a później na Tefta – który mamrotał, mimo wszelkich wysiłków, by go powstrzymać.
– Musimy odciągnąć Ścigającego – szepnął Kaladin. – Bądź gotowa odwrócić jego uwagę.
Kaladin zostawił przyjaciela w ciemności i odrobinę się wycofał. Zatrzymał się w pobliżu przecięcia tuneli, ściskając skalpel. Nie miał żadnego światła poza Syl, kilka pozostałych kul schował do czarnej sakiewki.
Odetchnął głęboko kilka razy i szeptem wyłożył Syl plan. Odpłynęła dalej w głąb czarnego korytarza, pozostawiając go w całkowitych ciemnościach.
Nigdy nie udało mu się odnaleźć czystej pustki umysłu, jakiej niektórzy żołnierze podobno doświadczali w walce. Nie był nawet pewien, czy chciałby czegoś takiego. Zapanował jednak nad sobą, oddychał płytko i czujnie nasłuchiwał.
Swobodny, rozluźniony, ale gotowy zapłonąć. Jak podpałka czekająca na iskrę. Był gotów wciągnąć Burzowe Światło z reszty kul, ale zamierzał zwlekać z tym do ostatniej chwili.
W korytarzu po prawej rozległy się kroki, a na ścianach pojawił się słaby czerwony blask. Kaladin wstrzymał oddech i oparł się plecami o ścianę.
Ścigający zamarł tuż przed dotarciem do skrzyżowania i Kaladin wiedział, że istota dostrzegła Syl, która miała przefrunąć w pewnej odległości. Uderzenie serca później szuranie potwierdziło, że Ścigający porzucił skorupę ciała – a czerwona wstęga światła popędziła za sprenem. Odwrócenie uwagi zadziałało. Syl go odciągnie.
Orientowali się, że Stopieni nie mogli zranić sprenów – dało się to zrobić jedynie za pomocą Ostrza Odprysku. Co jednak również było tymczasowe – można było pociąć sprena Ostrzem Odprysku, nawet posiekać go na kawałki, a on w swoim czasie wracał do siebie w Krainie Umysłu. Eksperymenty potwierdziły, że jedynym sposobem, by je rozdzielić, było przechowywanie rozdzielonych połówek w klejnotach.
Kaladin dał mu dziesięć uderzeń serca, a później wyjął niewielką kulę jako źródło światła i wybiegł na korytarz. Poświęciwszy jedynie krótkie spojrzenie porzuconemu ciału Ścigającego, wpadł do komnaty, w której zostawił Tefta.
Zadziwiające, jak duży przypływ energii dawało znalezienie się tak blisko walki. Bez trudu zarzucił sobie przyjaciela na ramiona i odbiegł – jakby znów napełniło go Burzowe Światło. Wykorzystując kulę, wkrótce odnalazł klatkę schodową. Chciał wbiec na wyższą kondygnację, ale słaby blask dochodzący z góry kazał mu się zatrzymać.
Z góry odbijały się echem głosy mówiące w rytmach. I z dołu też, jak sobie uświadomił. Porzucił tę klatkę schodową, ale dwa korytarze dalej dostrzegł odległe światła i cienie. Wślizgnął się w boczny korytarz, pot spływał z niego strumieniami, a strachospreny – jak bryły mazi – wyłaniały się z kamienia u jego stóp.
Znał to uczucie. Przemykanie się w ciemności. Ludzie z lampami, poruszający się metodycznie, polujący na niego. Oddychając ciężko, pociągnął Tefta w inny boczny korytarz, lecz wkrótce zauważył światła również i tam.
Wróg tworzył pętlę powoli zaciskającą się wokół jego pozycji. Ta wiedza sprawiła, że wróciły wspomnienia nocy, gdy zawiódł Nalmę i pozostałych. Nocy, kiedy – podobnie jak przy wielu innych okazjach – on przeżył, choć wszyscy inni zginęli. Kaladin nie był już zbiegłym niewolnikiem, ale uczucie pozostało.
– Kaladinie! – Syl podleciała do niego. – Prowadziłam go na skraj tej kondygnacji, ale wpadliśmy na zwykłych żołnierzy i on zawrócił. Chyba zrozumiał, że próbowałam odwrócić jego uwagę.
– Jest tu kilka oddziałów. – Kaladin ukrył się w ciemności. – Może cała kompania. Na burze. Ścigający musiał zabrać wszystkich żołnierzy wysłanych do przeszukania domów na piątym piętrze.
Wstrząsnęło nim to, w jakim tempie zastawili pułapkę. Musiał przyznać, że pewnie wynikało to z faktu, iż pozwolił żołnierzowi uciec i powiadomić pozostałych.
Cóż, wątpił, by wróg znalazł czas, by przywłaszczyć sobie jedną ze stworzonych przez Navani map tego poziomu. Z pewnością nie umieścili straży w każdym korytarzu i na każdej klatce schodowej. Zaciskająca się wokół niego sieć musiała mieć luki.
Zaczął szukać. Ruszył bocznym korytarzem, ale dostrzegł zbliżające się cienie. I w następnej klatce schodowej też. Byli nieustępliwi i byli wszędzie. A on nie znał tej okolicy lepiej od nich. Kręcił się korytarzami, aż dotarł do ślepego zaułka. Szybko przeszukał pobliskie komnaty, lecz nie znalazł drogi ucieczki, a kiedy obejrzał się przez ramię, usłyszał głosy. Mówili po azirsku – i z rytmami.
Z rosnącym przerażeniem odstawił Tefta, odliczył kule i znów wyjął skalpel. Racja. Musiał… zabrać broń pierwszemu żołnierzowi, którego zabije. Najlepiej włócznię. Coś długiego, jeśli miał przetrwać walkę w tych korytarzach.
Syl wylądowała na jego ramieniu i przybrała postać młodej kobiety siedzącej z rękami na kolanach.
– Będziemy musieli się przebić – szepnął Kaladin. – Jest szansa, że w tę stronę poślą tylko paru żołnierzy. Zabijemy ich, wyślizgniemy się z pętli i uciekniemy.
Pokiwała głową.
Ale to nie brzmiało jak „paru żołnierzy”. I był pewny, że słyszał wśród nich ostrzejszy, bardziej donośny głos. Ścigający nadal za nim podążał, być może wykorzystując niewielkie ślady krwi na ścianach lub podłodze.
Kaladin wciągnął Tefta do jednej z komnat, po czym stanął w drzwiach i czekał. Nie uspokoił się, ale był przygotowany. Trzymał skalpel w taki sposób, by móc wbić go od góry w miejsce między skorupą a szyją. Stojąc tak, czuł, jak przytłacza go ciężar wszystkiego. Ciemność, na zewnątrz i w środku. Wyczerpanie. Groza. Wokół pojawiły się ponurospreny, jak poszarpane fragmenty materiału, niczym proporce przymocowane do ścian.
– Kaladinie, czy moglibyśmy się poddać? – zapytała cicho Syl.
– Ten Stopiony nie przybył tu, by wziąć mnie do niewoli, Syl.
– Jeśli umrzesz, znów zostanę sama.
– Wyślizgiwaliśmy się z trudniejszych sytuacji… – Urwał, kiedy spojrzał na nią, siedzącą na jego ramieniu. Wydawała się znacznie mniejsza niż zwykle. Nie mógł zmusić się do wypowiedzenia dalszych słów. Nie mógł kłamać.
Światło zaczęło wypełniać korytarz, zbliżało się do niego.
Kaladin mocniej zacisnął palce na skalpelu. W głębi duszy zawsze wiedział, że do tego dojdzie. Samotny w ciemności, oparty plecami o ścianę, przeciwko przytłaczającej liczbie wrogów. Chwalebna śmierć, ale Kaladin nie chciał chwały. Już w dzieciństwie odrzucił to głupie marzenie.
– Kaladinie? – odezwała się Syl. – Co to? Na podłodze?
W prawym rogu pojawił się słaby fioletowy blask. Niemal niewidoczny, nawet w ciemności. Kaladin porzucił stanowisko przy drzwiach i przyjrzał mu się. W kamieniu biegła żyła granatów, a jej niewielka część świeciła. Kiedy próbował domyślić się dlaczego, blask się poruszył – przesunął wzdłuż żyły kryształu. Kaladin podążył za nim do otworu wejściowego i patrzył, jak prześlizguje się przez korytarz do pomieszczenia po drugiej stronie.
Po krótkim wahaniu schował broń i znów wziął Tefta na ramiona. Wytoczył się na korytarz i usłyszał, że jeden ze zbliżających się wrogów powiedział coś po azirsku. Brzmiał niepewnie, jakby zauważył jedynie jego cień.
Na burze. Co on wyprawiał? Gonił widmowe światła, jak gwiazdospreny na niebie? W tej niewielkiej komnacie światło prześlizgnęło się po podłodze i ścianie, ukazując coś, co wyglądało na klejnot zanurzony głęboko w kamieniu.
– Fabrial? – odezwała się Syl. – Napełnij go!
Kaladin odetchnął Burzowym Światłem i obejrzał się przez ramię. Głosy na zewnątrz i cienie. Zamiast zachować Burzowe Światło na czas walki, wypełnił polecenie Syl i wepchnął Światło w klejnot. Po tym została mu zawartość dwóch, może trzech odłamków. Był właściwie bezbronny.
Ściana pękła pośrodku. Zapatrzył się na poruszające się kamienie, ale na szczęście zrobiły to bezgłośnie. Rozsunęły się na tyle, że mógł przejść. Niosąc Tefta, wszedł do ukrytego korytarza. Za jego plecami drzwi zasunęły się gładko, a światło klejnotu zgasło.
Kaladin wstrzymał oddech, gdy usłyszał głosy w pomieszczeniu po drugiej stronie, po czym przycisnął ucho do ściany i nasłuchiwał. Niewiele zrozumiał – jakaś kłótnia, w której chyba uczestniczył Ścigający. Kaladin martwił się, że zauważyli zamykające się drzwi, ale nie słyszał drapania ani uderzeń. Z pewnością dostrzegli jednak spreny, które przyciągnął, i wiedzieli, że jest blisko.
Nie mógł się zatrzymać. Fioletowe światełko na podłodze zamigotało i poruszyło się, więc dźwigając Tefta, podążył za nim kolejnymi korytarzami. W końcu dotarli do ukrytej klatki schodowej, której – na szczęście – nikt nie pilnował. Wspiął się nią na wyższy poziom, choć każdy krok był coraz trudniejszy, a po piętach deptały mu wyczerpaniospreny. Mimo wszystko szedł dalej, aż światło zaprowadziło go na dziesiąte piętro, a później do kolejnej ciemnej komnaty. Przytłaczająca cisza świadczyła, że dotarli do części wieży, której wróg nie przeszukiwał. Miał ochotę osunąć się na ziemię, ale światło pulsowało uporczywie na ścianie – a Syl zachęciła go, żeby na nie spojrzał.
Kolejny zagłębiony klejnot, ledwie widoczny. Wykorzystał resztkę Burzowego Światła, by go napełnić, i prześlizgnął się przez drzwi, które się otworzyły. W całkowitej ciemności położył Tefta na ziemi i poczuł, że drzwi zamknęły się za nim.
Nie miał siły, by rozejrzeć się po otoczeniu, jedynie osunął się z drżeniem na zimną kamienną podłogę.
I w końcu pozwolił sobie zasnąć.
45
Odważne serce, przenikliwy i przebiegły umysł
Dziewięć lat wcześniej
Eshonai powiedziano, że tworzenie map świata odzierało go z tajemnicy. Niektórzy ze słuchaczy upierali się, że dzicz powinna pozostać niezbadana – kraina sprenów i wielkoskorupów – a próbując zamknąć ją na papierze, ryzykowała, że ukradnie jej tajemnice.
Uznała to za śmieszne. Dostroiła się do Podziwu, kiedy weszła do lasu – wokół drzew podskakiwały życiospreny, jaskrawozielone kulki z wystającymi białymi kolcami. Bliżej Strzaskanych Równin było bardziej płasko, i tylko gdzieniegdzie wyrastały skałopąki. Tu jednak rośliny wzrastały bujnie.
Jej bliscy często udawali się do lasu po drewno i grzyby, jednak zawsze szli dokładnie tą samą drogą. Dzień marszu w górę rzeki i w głąb lasu, zbiory, powrót. Tym razem postanowiła, że się rozdzielą – co ich bardzo zaniepokoiło. Obiecała, że spotkają się w zwyczajowym obozie, po przeprowadzeniu zwiadu wzdłuż całego zewnętrznego skraju lasu.
Po kilku dniach wędrówki dotarła do rzeki od drugiej strony. Teraz mogła wrócić wzdłuż niej przez środek lasu i dotrzeć do obozu rodziny. Przyniesie nową mapę, pokazującą, jak duży jest las, przynajmniej na jednym brzegu.
Ruszyła wzdłuż strumienia, dostrojona do Radości, a towarzyszyły jej pływające rzekospreny. Wszyscy tak się martwili, że w czasie burz była sama. Cóż, kilkanaście razy w życiu spędziła burzę na otwartej przestrzeni i bez trudu to przetrwała. A do tego mogła się schronić między drzewami.
Rodzina i przyjaciele i tak się przejmowali. Całe życie przeżyli na niewielkim obszarze, marząc o dniach, kiedy uda im się podbić jedno z dziesięciu starożytnych miast na skraju Strzaskanych Równin. Cóż za ograniczony cel. Dlaczego nie wyruszyć dalej, zobaczyć, co jeszcze jest na świecie?
Ale nie. Istniał tylko jeden możliwy cel – zdobyć jedno z miast. Znaleźć schronienie za walącymi się murami, ignorując barierę, jaką stanowiły lasy. Eshonai uznała to za dowód, że natura okazała się silniejsza od tworów słuchaczy. Te lasy pewnie istniały, gdy starożytne miasta dopiero wybudowano. Jednakże las wciąż rozkwitał, a one popadły w ruinę.
Nie można było ukraść tajemnic czegoś tak potężnego, po prostu to badając. Można się było jedynie uczyć.
Usiadła w pobliżu kamienia i rozwinęła mapę wykreśloną na cennym papierze. Jej matka była jedną z nielicznych we wszystkich rodzinach, która znała Pieśń Wyrabiania Papieru, a Eshonai z jej pomocą udoskonaliła proces. Piórem i tuszem wykreśliła bieg rzeki w miejscu, gdzie wpadła do lasu, a później osuszyła tusz i zwinęła mapę.
Choć była pewna siebie, dostrojona do Zdecydowania, narzekania pozostałych ostatnio wyjątkowo ją męczyły.
„Wiemy, gdzie jest las i jak do niego dotrzeć. Po co określać jego wielkość? Co to da?”.
„Rzeka płynie w tę stronę. Wszyscy wiedzą, gdzie ją znaleźć. Po co umieszczać ją na papierze?”.
Zbyt wielu z jej rodziny pragnęło udawać, że świat jest mniejszy niż w rzeczywistości. Eshonai była przekonana, że dlatego wciąż sprzeczali się z innymi rodzinami słuchaczy. Gdyby świat składał się jedynie z ziem wokół dziesięciu miast, walka o tę ziemię miałaby sens.
Ale ich przodkowie nie walczyli między sobą. Ich przodkowie zwrócili twarze w stronę burzy i wymaszerowali, porzucając własnych bogów w imię wolności. Eshonai zamierzała wykorzystać tę wolność. Zamiast siedzieć przy ogniu i narzekać, zamierzała doświadczyć piękna, które dawała im Pielęgnacja. I zadawać najważniejsze pytanie ze wszystkich.
„Co teraz odkryję?”.
Eshonai szła dalej, oceniając bieg rzeki. Miała własne metody obliczania odległości, a następnie sprawdzała swoje dzieło, przyglądając się mu pod różnymi kątami. Rzeka płynęła przez wiele dni po zakończeniu burzy. Jak? Kiedy pozostała woda odpłynęła lub została wypita, dlaczego ta rzeka nie przestawała płynąć? Gdzie miała początek?
Rzeki i ich pokryte skorupą spreny ją fascynowały. Rzeki były znakami, drogowskazami, drogami. Nie można było się zgubić, jeśli się wiedziało, gdzie jest rzeka. Zatrzymała się na obiad w pobliżu jednego z zakoli i odkryła rodzaj kremlika, który był zielony jak drzewa. Nigdy wcześniej nie widziała takiego odcienia. Musiała powiedzieć o nim Venli.
– Kradzież tajemnic natury – powiedziała z Rozdrażnieniem. – Czymże jest tajemnica, jeśli nie niespodzianką, którą należy odkryć?
Dojadła ugotowane na parze haspery, zgasiła ognisko i rozpędziła ogniospreny, po czym ruszyła dalej. Obliczała, że dotarcie do rodziny zajmie jej półtora dnia. A później, jeśli znów ich pozostawi i obejdzie las z drugiej strony, będzie miała jego kompletny obraz.
Było tyle rzeczy do zobaczenia, do poznania, do zrobienia. A ona zamierzała odkryć je wszystkie. Zamierzała…
Co to było?
Zmarszczyła czoło i przystanęła. Nurt rzeki nie był teraz silny, następnego dnia pewnie będzie ledwie ciurkać. Ponad jej bulgotaniem słyszała dochodzące z pewnej odległości okrzyki. Czy to pozostali wyruszyli, by ją odnaleźć? Pośpieszyła naprzód, dostrajając się do Podekscytowania. Może nabrali chęci na odwiedzanie nowych miejsc.
Dopiero kiedy niemal dotarła do źródła dźwięków, uświadomiła sobie, że coś było z nimi bardzo nie w porządku. Brzmiały płasko, bez śladu rytmów. Jakby wydawali je umarli.
Po chwili wyszła zza zakrętu i ujrzała przed sobą coś o wiele cudowniejszego – i bardziej przerażającego – niż mogła sobie wyobrazić.
Ludzie.
***
– „…Tępoforma straszliwa, myśli utracenie” – zacytowała Venli. – „Spośród wszystkich najniższa, rozumu jej brak. By ją odnaleźć, nie myślcie o cenie. Ona was odnajdzie i przyniesie żal”.
Odetchnęła głęboko i usiadła wygodniej w namiocie. Była z siebie dumna. Dziewięćdziesiąt jeden zwrotek, wyrecytowanych idealnie.
Jej matka, Jaxlim, pokiwała głową, nie przerywając tkania.
– To była jedna z twoich lepszych recytacji – powiedziała z Pochwałą. – Jeszcze trochę ćwiczeń i przejdziemy do kolejnej pieśni.
– Ale… wszystko wypowiedziałam poprawnie.
– Pomyliłaś siódmą zwrotkę z piętnastą.
– Kolejność nie ma znaczenia.
– Zapomniałaś też o dziewiętnastej.
– Wcale nie. – Venli odliczyła je w głowie. Pracoforma? – …Tak?
– Tak. Ale nie musisz być zawstydzona. Dobrze sobie radzisz.
Dobrze? Venli całe lata zapamiętywała pieśni, podczas gdy Eshonai nie robiła właściwie nic użytecznego. Venli była lepsza niż dobra. Była doskonała.
Ale… zapomniała o całej zwrotce? Spojrzała na matkę, która nuciła cicho, pracując przy krośnie.
– Dziewiętnasta zwrotka nie jest aż tak ważna – stwierdziła Venli. – Nikt nie zapomni, jak stać się robotnikiem. I tępoforma. Po co mamy zwrotkę na jej temat? Nikt nie wybrałby jej z własnej woli.
– Musimy pamiętać o przeszłości – odparła matka w Rytmie Straty. – Musimy pamiętać, przez co przeszliśmy, żeby dotrzeć tutaj. Musimy pilnować, żeby się nie zapomnieć.
Venli dostroiła się do Rozdrażnienia. A wtedy Jaxlim zaczęła pięknie śpiewać w rytmach. W głosie jej matki było coś niesamowitego. Nie był potężny ani mocny, ale przypominał nóż – wąski, ostry, niemal płynny. Ciął samą duszę Venli i wkrótce Rozdrażnienie zastąpił Podziw.
Nie, Venli nie była doskonała. Jeszcze nie. Ale jej matka tak.
Jaxlim śpiewała dalej, a Venli patrzyła urzeczona i czuła się zawstydzona swoimi wcześniejszymi dąsami. Po prostu czasami było jej bardzo ciężko. Siedziała tutaj, dzień po dniu, i zapamiętywała, podczas gdy Eshonai się bawiła. Obie były już prawie dorosłe, Eshonai został tylko rok, a Venli niewiele ponad dwa. Miały być odpowiedzialne.
Matka w końcu urwała po dziesiątej zwrotce.
– Dziękuję – powiedziała Venli.
– Za to, że zaśpiewałam coś, co słyszałaś tysiąc razy?
– Za przypomnienie mi, do czego mają doprowadzić moje ćwiczenia. – Venli dostroiła się do Pochwały.
Matka dostroiła się do Radości i pracowała dalej. Venli podeszła do wejścia do namiotu i wyjrzała na zewnątrz, gdzie członkowie rodziny zajmowali się różnymi rzeczami, takimi jak rąbanie drewna i obalanie drzew. Byli rodziną Pierwszego Rytmu i mieli szlachetne pochodzenie. Jednakże, choć było ich wiele tysięcy, od lat nie panowali nad miastem.
Ciągle mówili, że wkrótce jedno z nich odzyskają. Wyprowadzą atak z lasu tuż przed burzą i odzyskają prawowitą siedzibę. Był to doskonały i godny cel, jednak Venli odkryła, że nie czuje satysfakcji, gdy patrzy na wojowników robiących strzały i ostrzących starożytne metalowe włócznie. Czy do tego ograniczało się życie? Ciągłej walki o te same dziesięć miast?
Z pewnością było dla nich coś więcej. Z pewnością było coś więcej dla niej. Nauczyła się kochać pieśni, ale chciała je też wykorzystać. Odnaleźć tajemnice, które obiecywały. Czy Roshar stworzyłby kogoś takiego jak Venli, by następnie kazać jej siedzieć w namiocie ze skóry i zapamiętywać słowa, aż w końcu przekaże je dalej i umrze?
Nie. Musiała mieć jakieś przeznaczenie. Coś wielkiego.
– Eshonai myśli, że powinniśmy nakreślić rysunki oznaczające zwrotki pieśni – powiedziała Venli. – Stworzyć sterty papierów zapełnionych obrazkami, żebyśmy nie zapomnieli.
– Twoja siostra czasami ma w sobie mądrość.
Venli dostroiła się do Zdrady.
– Nie powinna na tak długo opuszczać rodziny i samolubnie marnować czasu. Powinna uczyć się pieśni tak samo jak ja. To również jej obowiązek, jako twojej córki.
– Tak, masz rację. Ale Eshonai ma odważne serce. Musi jedynie się nauczyć, że rodzina jest ważniejsza od policzenia wzgórz otaczających obóz.
– Ja mam odważne serce!
– Ty masz przenikliwy i przebiegły umysł. Podobnie jak twoja matka. Nie lekceważ własnych talentów tylko dlatego, że zazdrościsz drugiemu.
– Zazdroszczę? Jej?
Matka Venli nie przerywała tkania. Nie musiała wykonywać takiej pracy – jej pozycja powierniczki pieśni była wysoka, być może najważniejsza w całej rodzinie. Jednakże matka zawsze starała się być zajęta. Mówiła, że praca fizyczna dodaje siły jej ciału, a powtarzanie pieśni jest pracą dla umysłu.
Venli dostroiła się do Niepokoju, później Pewności, i znów Niepokoju. Podeszła do matki i usiadła na zydlu obok niej. Jaxlim emanowała Pewnością, nawet oddając się czemuś tak prostemu jak tkanie. Skomplikowany wzór jej skóry, składający się z falujących czerwonych i czarnych linii, był jednym z najpiękniejszych w obozie – jak prawdziwy marmur. Eshonai odziedziczyła kolory po matce.
Venli, rzecz jasna, była podobna do ojca – głównie biel i czerwień, połączone we wzorze bardziej przypominającym zawijasy. Wielu twierdziło, że nie widzi małych plamek czerni na jej szyi, ale ona je dostrzegała. Połączenie wszystkich trzech kolorów było niewiarygodnie rzadkie.
– Matko, chyba coś odkryłam – powiedziała z Podekscytowaniem.
– A cóż takiego?
– Znów eksperymentowałam z różnymi sprenami. Zabierałam je na burze.
– Zostałaś przed tym ostrzeżona.
– Nie zakazałaś mi, więc robiłam to dalej. Czy mamy zawsze robić tylko to, co nam każą?
– Wielu mówi, że nie potrzebujemy niczego poza pracoformą i paroformą – powiedziała matka z Zastanowieniem. – Mówią, że poszukiwanie innych form to robienie kroku w stronę form mocy.
– A co ty mówisz?
– Zawsze tak bardzo przejmujesz się moim zdaniem. Większość dzieci, kiedy osiągnie twój wiek, zaczyna rzucać wyzwanie swoim rodzicom lub ich ignorować.
– Większość dzieci nie ma ciebie za matkę.
– Pochlebstwo? – spytała Jaxlim z Rozbawieniem.
– Nie… do końca. – Venli dostroiła się do Rezygnacji. – Matko, chcę wykorzystywać to, czego się nauczyłam. Moją głowę wypełniają pieśni o formach. Jak mogę nie czuć pragnienia, by je odkryć? Dla dobra naszego ludu.
Jaxlim w końcu przestała tkać. Odwróciła się na zydlu, zbliżyła do Venli i złapała ją za ręce. Zamruczała, po czym zanuciła cicho do Pochwały – czysta melodia, bez słów. Venli zamknęła oczy i pozwoliła, by pieśń ją omyła, i wydawało jej się, że czuje wibracje skóry matki. Czuje jej duszę.
Robiła to, od kiedy pamiętała. Polegała na niej i jej pieśniach. Od kiedy ojciec odszedł, wyruszył na poszukiwanie wschodniego morza.
– Jestem z ciebie dumna, Venli. Dobrze sobie poradziłaś przez te ostatnie lata, zapamiętując, kiedy Eshonai się poddała. Zachęcam cię do dalszej pracy nad sobą, ale pamiętaj, nie wolno ci się rozproszyć. Potrzebuję cię. Potrzebujemy cię.
Venli pokiwała głową, po czym zanuciła w tym samym rytmie, dostrajając się do Pochwały w harmonii z matką. Czuła w tych palcach miłość, ciepło, akceptację. I wiedziała, że cokolwiek się stanie, matka nią pokieruje. Podtrzyma ją. Z pieśnią, która przebijała nawet burze.
Matka powróciła do tkania, a Venli znów zaczęła recytować. Wypowiedziała całość i tym razem nie przegapiła zwrotki.
Kiedy skończyła, czekała, popijając wodę, z nadzieją na pochwałę matki. Ale Jaxlim dała jej coś lepszego.
– Opowiedz mi o tych eksperymentach ze sprenami, które przeprowadzałaś.
– Próbuję odnaleźć wojnoformę! – powiedziała Venli z Niecierpliwością. – W czasie burz trzymałam się w pobliżu skraju schronienia i próbowałam przyciągnąć właściwe spreny. To trudne, bo większość sprenów ucieka przede mną, kiedy wzmaga się wiatr. Jednak ostatnim razem czułam, że jestem blisko. Kluczem jest bólospren. One zawsze kręcą się w okolicy w czasie burz. Jeśli uda mi się utrzymać jednego z nich blisko mnie, sądzę, że będę mogła przyjąć formę.
Gdyby jej się to udało, byłaby pierwszym słuchaczem w wojnoformie od wielu pokoleń. Od czasu, gdy ludzie i pieśniarze zniszczyli się nawzajem w ostatniej bitwie. To było coś, co mogła dać swoim rodakom, coś, co zostanie zapamiętane!
– Porozmawiajmy z Piątką. – Jaxlim wstała od krosna.
– Zaczekaj. – Venli wzięła ją za rękę i dostroiła się do Napięcia. – Zamierzasz przekazać im, co ci powiedziałam? O wojnoformie?
– Naturalnie. Jeśli masz podążać dalej tą ścieżką, potrzebujemy ich błogosławieństwa.
– Może powinnam jeszcze poćwiczyć. Zanim komukolwiek powiemy.
Jaxlim zanuciła z Reprymendą.
– To przypomina twoją odmowę śpiewania pieśni publicznie. Obawiasz się, że znów narazisz się na porażkę, Venli.
– Nie. Oczywiście, że nie, matko. Po prostu sądzę, że byłoby lepiej, gdybym wiedziała, że to na pewno się uda. Nim wywołam zamieszanie.
Dlaczego ktoś mógłby nie chcieć uzyskać pewności, zanim narazi się na śmieszność, kiedy mu się nie uda? To nie znaczyło, że Venli była tchórzem. Zamierzała przyjąć nową formę, choć nikt inny tego nie zrobił. To było odważne. Chciała po prostu zapanować nad okolicznościami i tyle.
– Chodź ze mną – powiedziała Jaxlim z Pokojem. – Inni rozmawiali na ten temat… zwróciłam się do nich, kiedy spytałaś mnie poprzednim razem. Zasugerowałam starszym, że uważam przyjęcie nowych form za możliwe, i wierzę, że oni są gotowi spróbować.
– Naprawdę?
– Tak. Chodź. Docenią twoją inicjatywę. Ona też jest wśród nas rzadka, w tej formie. Jest o wiele lepsza niż tępoforma, ale i tak wpływa na nasze umysły. Potrzebujemy innych form, wbrew temu, co mogą twierdzić niektórzy.
Venli poczuła, że dostraja się do Podekscytowania, gdy opuściła z matką namiot. Gdyby udało jej się uzyskać wojnoformę, czy to otworzyłoby jej umysł? Uczyniłoby ją jeszcze odważniejszą? Uciszyło obawy i niepokoje, które często czuła? Pożądała osiągnięć. Pragnęła uczynić ich świat lepszym, mniej nudnym, bardziej ożywionym. Chciała być tą, która poprowadzi swój lud do wielkości. Z kremu w stronę niebios.
Piątka zebrała się wokół ogniska wśród drzew i omawiała taktykę ataku w czasie nadchodzącej bitwy. Co ograniczało się głównie do decydowania, jakie przechwałki wykrzyknąć i którzy wojownicy mają jako pierwsi rzucić włóczniami.
Jaxlim podeszła do starszych i zaśpiewała pełną pieśń Podekscytowania. Rzadki występ powierniczki pieśni, a każda zwrotka sprawiała, że Venli stała coraz bardziej wyprostowana.
Po zakończeniu pieśni Jaxlim wyjaśniła, co powiedziała jej Venli. Starsi byli rzeczywiście zainteresowani. Uświadamiali sobie, że nowe formy były warte ryzyka. Pewna, że nie zostanie odrzucona, Venli wystąpiła do przodu i dostroiła się do Zwycięstwa.
Kiedy jednak zaczęła, coś rozległo się pod miastem. Bębny wojenne? Piątka chwyciła za broń – starożytne topory, włócznie i miecze, każdy cenny i przekazywany z pokolenia na pokolenie, słuchacze bowiem nie mieli jak tworzyć nowych metalowych broni.
Ale co to mogło być? Żadna inna rodzina nie zaatakowałaby ich na pustkowiu. Nie wydarzyło się to od pokoleń, od czasu, gdy rodzina Czystej Pieśni napadła na rodzinę Czwartej Części, by ukraść im broń. Ci z Czystej Pieśni zostali za ten czyn odrzuceni przez wszystkich pozostałych.
Venli została na miejscu, gdy starsi odeszli. Nie chciała brać udziału w potyczce – jeśli rzeczywiście o to chodziło. Była uczennicą powierniczki pieśni, zbyt cenną, by ryzykować w bitwie. Miała nadzieję, że cokolwiek to było, wkrótce się skończy, a ona będzie mogła powrócić do pławienia się w szacunku starszych.
I dlatego jako jedna z ostatnich usłyszała o niewiarygodnym odkryciu Eshonai. Jako jedna z ostatnich dowiedziała się, że ich świat zmienił się na zawsze. I jako jedna z ostatnich odkryła, że jej wspaniała deklaracja została całkowicie przyćmiona przez czyny lekkomyślnej siostry.
46
Ciężar wieży
Podchodzę do tego tekstu na równi z trwogą i nadzieją. I nie wiem, która z nich powinna mną kierować.
Rytm Wojny, s. 1
Raboniel odmówiła Navani służących. Stopiona najwyraźniej sądziła, że życie bez nich będzie dla niej utrudnieniem. Dlatego Navani pozwoliła sobie na odrobinę dumy, kiedy wyszła z komnat pierwszego pełnego dnia okupacji Urithiru. Włosy miała czyste i zaplecione, prostą havah porządnie uprasowaną, i nałożony makijaż. Mycie w zimnej wodzie nie było przyjemne, ale fabriale nie działały, zatem nie mogłaby się spodziewać ciepłej wody nawet gdyby miała służbę.
Zaprowadzono ją do biblioteki w piwnicach Urithiru. Raboniel siedziała za biurkiem Navani i przeglądała jej notatki. Po przybyciu Navani ukłoniła się starannie, na tyle nisko, by okazać posłuszeństwo – ale nie tak, by zasugerować podporządkowanie.
Stopiona odsunęła krzesło do tyłu i oparła się łokciem o biurko, po czym przy akompaniamencie nucenia machnęła ręką, by odprawić strażników.
– Jaką podjęłaś decyzję?
– Zorganizuję swoje uczone, Starożytna, i będziemy dalej prowadzić badania pod waszym nadzorem.
– Mądrzejszy wybór, ale i bardziej niebezpieczny, Navani Kholin. – Raboniel zanuciła inny ton. – Nie znalazłam w tych notatkach diagramów latającej machiny.
Navani udała, że się zastanawia, ale już rozważyła tę kwestię. Tajemnice latającej platformy nie mogły pozostać w ukryciu, zbyt wiele uczonych Navani je znało. Poza tym sporo z tych nowych złączonych fabriali – które pozwalały na ruch w poziomie przy zachowaniu wysokości – wykorzystywano już w wieży. Choć fabriale nie działały, podwładni Raboniel z pewnością mogli zrozumieć ich działanie.
Po długim wewnętrznym sporze doszła do wniosku, że musiała oddać tę tajemnicę. Jej największą nadzieją na wydostanie się z tej sytuacji było udawanie, że jest gotowa współpracować z Raboniel, jednocześnie grając na czas.
– Celowo nie trzymam najważniejszych diagramów nigdzie poza własną głową – skłamała. – Wyjaśniam swoim uczonym każdy element, którego potrzebuję, gdy go potrzebuję. Jeśli dostanę dość czasu, mogę narysować dla was mechanizm sprawiający, że machina działa.
Raboniel zanuciła w rytmie, ale Navani nie umiała ocenić, co on oznacza. Stopiona wydawała się jednak sceptyczna, gdy wstała i gestem kazała jej usiąść. Umieściła trzcinę w jej dłoni i zaplotła ręce na piersi.
Cóż, dobrze. Navani rysowała szybko i sprawnie. Stworzyła schemat złączonego fabriala i dodała krótkie wyjaśnienie, jak działał, a później narysowała większy diagram całych setek umieszczonych w latającej machinie.
– Tak – stwierdziła Raboniel, gdy Navani narysowała ostatnie elementy. – Ale jak sprawiacie, że lata w poziomie? Przy wykorzystaniu takiej konstrukcji z całą pewnością można unieść machinę wysoko w powietrze… ale musiałaby pozostać w tym miejscu. Chyba nie spodziewasz się, że uwierzę, że macie machinę poruszającą się po ziemi w idealnej koordynacji z tą na niebie?
– Wiecie więcej na temat fabriali, niż się spodziewałam, Pani Życzeń.
Raboniel zanuciła w rytmie.
– Szybko się uczę. – Wskazała na notatki na biurku Navani. – W przeszłości mój rodzaj miał problemy ze skłonieniem sprenów do objawienia się w Krainie Materii jako urządzenia. Wygląda na to, że Pustkospreny nie są naturalnie tak… skłonne do poświęceń jak te Honoru i Pielęgnacji.
Navani zamrugała, gdy dotarły do niej implikacje. Nagle kilkanaście luźnych wątków w jej umyśle połączyło się ze sobą, tworząc gobelin. Wyjaśnienie. To dlatego fabriale w wieży – pompy, mechanizmy wind – nie miały klejnotów z uwięzionymi sprenami. Na burze… to było wyjaśnienie Duszników.
Otoczyły ją podziwospreny jak kręgi błękitnego dymu. Duszniki nie zawierały sprenów, bo same były sprenami. Objawiającymi się w Krainie Materii jak Ostrza Odprysku. Po tej stronie spreny stawały się metalem. Jakim sposobem starożytne spreny skłoniono do objawienia się jako Duszniki zamiast Ostrzy?
– Widzę, że nie wiedziałaś. – Raboniel podciągnęła sobie krzesło. Nawet siedząc, była o stopę wyższa od Navani. Robiła tak dziwne wrażenie: postać okryta pancerzem, jakby przygotowująca się do wyruszenia na wojnę, przeglądająca notatki. – Dziwne, że poczyniliście tak wielkie postępy, o których nawet nie marzyliśmy w poprzednich epokach, a jednak zapomnieliście o znacznie prostszym sposobie, z jakiego korzystali wasi przodkowie.
– My… nie mieliśmy dostępu do sprenów, które chciałyby z nami rozmawiać. Na złote klucze Vev… to… nie wierzę, że tego nie dostrzegliśmy. Implikacje…
– Ruch w poziomie?
Navani czuła się wręcz oszołomiona, gdy szkicowała odpowiedź.
– Nauczyliśmy się rozdzielać płaszczyzny ruchu w złączonych fabrialach. Trzeba wykorzystać konstrukcję z aluminiowych drutów, umieszczonych w taki sposób, by dotykały klejnotu. To pozwala klejnotowi zachować niezmienioną pozycję w pionie, a jednocześnie poruszać się w poziomie.
– Fascynujące. Ralkalest… wy nazywacie go aluminium… wpływa na Związek. To całkiem przemyślne. Znalezienie właściwej konfiguracji z pewnością wymagało wielu testów.
– Minął ponad rok – przyznała Navani. – Od chwili, kiedy w ogóle pojawiła się taka teoria. Mamy problem, że nie możemy poruszać się jednocześnie w pionie i w poziomie… fabriale, które unoszą nas w górę i opuszczają, są kapryśne i zbliżamy do nich aluminium dopiero po tym, jak je zablokujemy w pozycji.
– To niedogodność.
– Owszem, ale wymyśliliśmy system, w którym najpierw się zatrzymujemy, a dopiero później poruszamy się w poziomie. To kłopotliwe, zwłaszcza że łączotrzciny bardzo trudno zmusić do działania na poruszających się obiektach.
– Wydaje się, że powinien istnieć sposób, by wykorzystać tę wiedzę do stworzenia łączotrzcin, z których można korzystać w ruchu. – Raboniel przyjrzała się rysunkowi Navani.
– Też tak sądziłam. Wyznaczyłam niewielką grupę do zajęcia się tą kwestią, ale zaprzątały nas głównie inne. Wasze bronie przeciwko Świetlistym wciąż wzbudzają moją dezorientację.
Raboniel zanuciła w szybkim, lekceważącym rytmie.
– Starożytna technologia ledwie działa. Możemy wyssać Burzowe Światło ze Świetlistego, zgadza się… jak długo pozostaje w jednej pozycji przebity jedną z naszych broni. Ta metoda nie powstrzymuje sprena przed związaniem się z nowym Świetlistym. Ucieszyłoby mnie, gdyby wasze spreny dawało się łatwiej uwięzić w klejnotach.
– Przekażę tę prośbę dalej.
Raboniel zanuciła w innym rytmie, po czym się uśmiechnęła. Na jej marmurkowej twarzy, smukłej i niebezpiecznej, trudno było nie interpretować tego uśmiechu jako drapieżnego. Jednakże w tej sprawnej wymianie zdań było również coś kuszącego. Kilka minut rozmowy i Navani poznała tajemnice, które próbowała rozwikłać przez dziesięciolecia.
– Tak zakończymy wojnę, Navani. – Raboniel wstała. – Dzięki informacjom. Dzielonym.
– A to w jaki sposób ma zakończyć wojnę?
– Pokażemy wszystkim, że dzięki współpracy nasze życie stało się lepsze.
– Pod władzą pieśniarzy.
– Oczywiście. Widać po tobie, że jesteś wnikliwą uczoną, Navani Kholin. Gdybyś mogła wielokrotnie polepszyć życie swoich rodaków, czy nie warto dla osiągnięcia tego celu zrezygnować z samostanowienia? Popatrz, co osiągnęłyśmy w ciągu zaledwie kilku minut, kiedy podzieliłyśmy się wiedzą?
Podzieliłyśmy się z powodu twoich gróźb, pomyślała Navani, ale pilnowała, by wyraz twarzy nie zdradził jej przemyśleń. To nie była swobodna wymiana. Nieważne, co mi mówisz, Raboniel. Możesz wyjawić dowolną tajemnicę – bo jestem w twojej mocy. Możesz mnie po prostu zabić, kiedy dostaniesz wszystko, czego chcesz.
Mimo to uśmiechnęła się do Raboniel.
– Chciałabym zobaczyć swoje uczone, Pani Życzeń, zorientować się, jak są traktowane, i poznać rozmiar naszych… strat.
Miała nadzieję, że w ten sposób zwróciła uwagę na jedną kwestię. Niektóre z jej przyjaciółek zostały zamordowane. Nie zamierzała tak po prostu o tym zapomnieć.
Raboniel zanuciła i gestem przywołała Navani do siebie. To miało wymagać zachowania niepewnej równowagi, gdy obie będą próbowały wzajemnie się oszukiwać. Navani musiała bardzo się pilnować, by Raboniel jej nie oszukała. To była jej jedyna przewaga nad uczonymi. Może nigdy nie okaże się godna, by do nich dołączyć, ale miała znacznie więcej doświadczenia w prawdziwym świecie polityki.
Raboniel i Navani weszły do drugiego pomieszczenia biblioteki – tego, w którym znajdowało się więcej biurek i krzeseł. Najlepsi ludzie Navani – żarliwcy i uczone – siedzieli na podłodze ze zwieszonymi głowami. Wyraźnie zmuszono ich do spania tutaj, o czym świadczyły rozłożone koce.
Kilka osób uniosło głowy na jej widok i Navani dostrzegła z ulgą, że Rushu i Falilarowi nie stała się krzywda. Szybko przeliczyła obecnych i natychmiast dostrzegła, kogo brakuje. Podeszła do Falilara, kucnęła i spytała:
– Neshan? Inabar?
– Zabite, jasności – odparł cicho. – Znajdowały się w sali z kryształową kolumną, razem z obiema podopiecznymi Neshan, żarliwczynią Vevanarą i garstką pechowych żołnierzy.
Navani się skrzywiła.
– Przekaż informacje – szepnęła. – Na razie współpracujemy z okupantem. – Podeszła do Rushu. – Cieszę się, że masz się dobrze.
Żarliwczyni – po której widać było ślady płaczu – pokiwała głową.
– Właśnie tu schodziłam, żeby zgromadzić skryby do pomocy przy katalogowaniu tamtej zniszczonej komnaty, kiedy… to się wydarzyło. Jasności, czy sądzicie, że istniał jakiś związek?
W chaosie Navani niemal zapomniała o dziwnym wybuchu.
– Może przypadkiem znalazłaś wśród zniszczeń napełnione kule?
A dokładniej, taką z dziwnym Pustkowym Światłem, dodała w myślach.
– Nie, jasności. Sami widzieliście to miejsce. Było w ruinie. Ale zaciemniłam je, żeby sprawdzić, czy coś nie świeci, i nic nie dostrzegłam. Ani śladu Burzowego Światła, a nawet Pustkowego Światła.
Jak się obawiała Navani. Czymkolwiek był wybuch, musiał być powiązany z tą dziwną kulą – a sama kula najpewniej została zniszczona.
Navani wstała i podeszła do Raboniel.
– Nie musieliście zabijać moich uczonych w czasie ataku. Nie były dla was zagrożeniem.
Raboniel zanuciła w szybkim rytmie.
– To ostatnie ostrzeżenie, Navani. Będziesz się do mnie zwracać, używając mojego tytułu. Nie chciałabym, żeby stała ci się krzywda, ale musisz przestrzegać zasad obowiązujących od tysiącleci.
– Ja… rozumiem, Pani Życzeń. Sądzę, że wysłanie pozostałych przy życiu ludzi do pracy byłoby dobre dla morale. Czego od nas oczekujecie?
– By okres przejściowy nie był tak trudny, niech nadal pracują nad tym, co robiły przed moim przybyciem.
– Wiele pracowało nad fabrialami, które już nie działają.
– W takim razie niech tworzą diagramy. I opisują eksperymenty, które przeprowadzały przed okupacją. Mogę dopilnować, by ich nowe teorie zostały przetestowane.
Czy to znaczyło, że istniał sposób, by uruchomić fabriale w wieży?
– Jak sobie życzycie.
A później wzięła się do pracy nad prawdziwym problemem – zaplanowaniem, jak wydostać ich z tego bałaganu.
***
Kaladina obudził deszcz. Zamrugał, czując mgiełkę na twarzy, i ujrzał niebo rozświetlone znieruchomiałymi błyskawicami – które nie gasły, ale wisiały w powietrzu na tle kłębiących się czarnych chmur.
Przypatrywał się przez chwilę temu dziwnemu zjawisku, po czym przetoczył się na bok, na wpół zanurzony w kałuży lodowatej wody. Gdzie się znalazł? Czy to było Palenisko? Obozy wojskowe? Nie… żadne z nich?
Z jękiem zmusił się do wstania. Nie wydawało się, że jest ranny, ale głowa go bolała. Żadnej broni. Bez włóczni czuł się nagi. Uderzał go niesiony wiatrem deszcz, woda leciała z nieba całymi falami – i mógłby przysiąc, że wśród deszczu dostrzegał zarys sylwetek. Jakby, spadając, krople tworzyły kształty.
Krajobraz był ciemny i sugerował odległe granie. Kaladin ruszył przez wodę i z zaskoczeniem stwierdził, że nie widzi żadnych sprenów – nawet deszczosprenów. Wydawało mu się, że dostrzega światło na szczycie wzgórza, ruszył więc w górę zbocza, ostrożnie, by nie poślizgnąć się na mokrych skałach. Częściowo zastanawiał się, dlaczego w ogóle cokolwiek widzi. Poszarpane, znieruchomiałe błyskawice nie dawały wiele światła. Czy nie przebywał kiedyś w takim miejscu? Z wszechobecnym światłem, ale czarnym niebem?
Zatrzymał się i zapatrzył na górę, a deszcz uderzał go w twarz. To wszystko było… niewłaściwe. To nie było rzeczywiste… prawda?
Ruch.
Kaladin obrócił się gwałtownie. Z ciemności wyłoniła się niska postać, schodząca po zboczu i kierująca się w jego stronę. Wydawało się, że składa się wyłącznie z kłębiącej się szarej mgły bez rysów twarzy, choć dzierżyła włócznię. Kaladin szybkim ruchem pochwycił drzewce broni, po czym przekręcił je i odepchnął w klasycznym ruchu służącym do rozbrojenia przeciwnika.
Widmowy napastnik nie był zbyt dobrze wyszkolony i Kaladin bez trudu odebrał mu włócznię. Instynktownie przekręcił ją i przebił szyję postaci. Kiedy upadła, dwie inne pojawiły się jakby znikąd, również uzbrojone we włócznie.
Kaladin zablokował jeden cios i odepchnął napastnika na bok, po czym przekręcił się i przewrócił drugiego, podcinając mu nogi. Dźgnął tę postać w szyję, po czym bez trudu wbił włócznię w brzuch drugiej, kiedy się podniosła. Krew spływała po drzewcu na jego palce.
Wyrwał ostrze, gdy widmowa sylwetka upadła na ziemię. Dobrze było znów trzymać włócznię. Móc walczyć bez zmartwień. Bez obciążenia innego niż woda na mundurze. Walka była kiedyś prosta. Zanim…
Zanim…
Kłębiąca się mgła opuściła powalone postacie i ujrzał trzech młodych posłańców w barwach Amarama, zabitych włócznią Kaladina. Trzy ciała, w tym jego brata.
– Nie! – krzyknął, ochryple i z nienawiścią. – Jak śmiesz mi to pokazywać? To się nie wydarzyło w taki sposób! Byłem tam!
Odwrócił się od ciał i spojrzał w niebo.
– Ja go nie zabiłem! Ja tylko go zawiodłem. Ja… ja tylko…
Potykając się, odszedł od martwych chłopców, upuścił broń i uniósł ręce do głowy. Poczuł blizny na czole. Wydawały się głębsze, jak rozpadliny przecinające czaszkę.
Shash. Niebezpieczny.
Nad jego głową zadudnił grzmot i Kaladin, potykając się, ruszył w dół. Nie mógł pozbyć się obrazu martwego, zakrwawionego Tiena leżącego na zboczu. Co to była za straszliwa wizja?
– Ocaliłeś nas, żebyśmy mogli umrzeć – powiedział ktoś w ciemności.
Znał ten głos. Kaladin obrócił się na pięcie, rozchlapując wodę, i poszukał jego źródła. Był teraz na Strzaskanych Równinach. W deszczu dostrzegał sugestie ludzi. Postacie tworzone przez spadające krople, ale jakimś sposobem puste.
Postacie atakowały się nawzajem i słyszał zgiełk wojny. Krzyki, brzęk broni, kroki na skałach. Otaczały go, przytłaczały, aż – nagle – wyłonił się w centrum ogromnej bitwy, a zasugerowane kształty stały się prawdziwe. Mężczyźni w niebieskich mundurach walczący z innymi mężczyznami w niebieskich mundurach.
– Przestańcie walczyć! – krzyknął do nich. – Zabijacie swoich! To wszystko nasi żołnierze!
Nie słyszeli go. Zamiast deszczówki pod jego stopami płynęła krew, rozbryzgi i fontanny łączyły się ze sobą, gdy włócznicy wspinali się na ciała zabitych, by nadal mordować się nawzajem. Kaladin chwycił jednego włócznika i odepchnął go od innego, po czym złapał trzeciego i jego też odepchnął – i odkrył, że to Lopen.
– Lopenie! Posłuchaj mnie! Przestań walczyć!
Lopen odsłonił zęby w przerażającym grymasie, po czym odepchnął Kaladina i rzucił się na kolejną postać – Skałę, który potknął się o trupa. Lopen wbił mu włócznię w brzuch, ale wtedy Teft zaatakował go od tyłu. Bisig zadźgał Tefta, a Kaladin nie zobaczył już, kto powalił jego. Był zbyt przerażony.
W pobliżu upadł Sigzil z raną w boku. Kaladin go złapał.
– Dlaczego? – Z ust Sigzila płynęła krew. – Dlaczego nie pozwoliłeś nam spać?
– To nie jest prawda. To nie może być prawda.
– Powinieneś pozwolić nam umrzeć na Strzaskanych Równinach.
– Chciałem was chronić! Musiałem was chronić!
– Przekląłeś nas…
Kaladin puścił umierającego i odszedł niepewnym krokiem. Pochylił głowę i zaczął biec, a umysł miał zaćmiony. W głębi duszy wiedział, że ta groza nie jest prawdziwa, ale wciąż słyszał krzyki. Oskarżenia. „Dlaczego to zrobiłeś?! Dlaczego nas zabiłeś?!”.
Przycisnął ręce do uszu i tak bardzo skupił się na ucieczce przed rzezią, że prawie wbiegł do rozpadliny. Zatrzymał się na jej krawędzi. Potknął się i spojrzał w lewo. Były tam obozy wojskowe, w górze niewielkiego zbocza.
Był tu wcześniej. Pamiętał to miejsce, tę burzę, ten deszcz. Tę rozpadlinę. Gdzie prawie umarł.
– Ocaliłeś nas, żebyśmy mogli cierpieć – powiedział ktoś.
Moash. Stał na skraju rozpadliny w pobliżu Kaladina. Mężczyzna odwrócił się i Kaladin zobaczył jego oczy – czarne jamy.
– Ludzie myślą, że byłeś dla nas miłosierny. Ale my obaj znamy prawdę, czyż nie? Zrobiłeś to dla siebie. Nie dla nas. Gdybyś był naprawdę miłosierny, dałbyś nam lekką śmierć.
– Nie. Nie!
– Otchłań czeka, Kal. Pustka. Pozwala ci zrobić wszystko, nawet zabić króla, bez żadnego żalu. Jeden krok. Już nigdy więcej nie będziesz czuł bólu.
Moash zrobił krok i wpadł do rozpadliny. Kaladin osunął się na kolana na jej skraju, wokół niego padał deszcz. Z przerażeniem patrzył w dół.
I obudził się ze wzdrygnięciem w jakimś zimnym miejscu. Natychmiast poczuł ból przeszywający stawy i mięśnie, a każde ukłucie domagało się jego uwagi jak krzyczące dziecko. Jęknął i otworzył oczy, ale widział tylko ciemność.
Jestem w wieży, pomyślał, przypominając sobie wydarzenia poprzedniego dnia. Na burze. Panują nad nią Stopieni. Z trudem udało mi się uciec.
Koszmary stawały się coraz gorsze. Albo zawsze były paskudne, tylko ich nie pamiętał. Leżał, oddychał głęboko i pocił się, jakby z wysiłku – i przypomniał sobie widok umierających przyjaciół. Przypomniał sobie Moasha wkraczającego w tę ciemność i znikającego.
Sen miał dodawać sił, ale Kaladin czuł się zmęczony bardziej, niż kiedy osunął się na ziemię. Jęknął, oparł się plecami o ścianę i zmusił się, by usiąść. Po czym w nagłej panice zaczął macać dookoła. W oszołomieniu był częściowo przekonany, że znajdzie Tefta martwego na podłodze.
Odetchnął z ulgą, kiedy odnalazł przyjaciela w pobliżu, wciąż oddychającego. Niestety, mężczyzna się zmoczył – wkrótce się odwodni, jeśli Kaladin czegoś nie zrobi. Do tego istniało duże ryzyko pojawienia się zgniłosprenów, jeśli go nie obmyje i nie ułoży w odpowiedniej pozycji z basenem.
Na burze. Ciężar tego, co zrobił, wisiał nad nim, niemal równie przytłaczający jak masa wieży. Był sam, zagubiony w ciemności, bez Burzowego Światła i czegokolwiek do picia – nie wspominając o porządnej broni. Musiał się zajmować nie tylko sobą, ale też człowiekiem w śpiączce.
Co on sobie myślał? Nie uwierzył w koszmar, ale nie mógł też do końca pozbyć się jego echa. Dlaczego? Dlaczego nie umiał dać sobie spokoju? Dlaczego musiał nadal walczyć? Czy naprawdę robił to dla nich?
A może był samolubny? Może nie potrafił przyznać się do porażki?
– Syl? – spytał w ciemności. Kiedy mu nie odpowiedziała, znów zawołał drżącym głosem. – Syl, gdzie jesteś?!
Żadnej odpowiedzi. Pomacał wokół pomieszczenia i zorientował się, że nie ma pojęcia, jak się wydostać z tego miejsca. Uwięził siebie i Tefta w tej zbyt gęstej ciemności. Żeby umierali samotnie powolną śmiercią…
I wtedy pojawiła się iskra światła. Na szczęście do środka wleciała Syl. Nie mogła przenikać przez ściany – Świetliste spreny były na tyle realne w Krainie Materii, że większość substancji je zatrzymywała. Wyglądało to tak, jakby wyłoniła się z czegoś w rodzaju otworu wentylacyjnego wysoko na ścianie.
Jej przybycie przywróciło mu trochę zdrowych zmysłów. Odetchnął z drżeniem, gdy sfrunęła i wylądowała na jego wyciągniętej dłoni.
– Znalazłam drogę wyjścia. – Przybrała postać żołnierza w mundurze zwiadowcy. – Ale wątpię, żeby tobie udało się przecisnąć. Nawet dziecku byłoby ciasno. Rozejrzałam się jednak dookoła, choć nie mogłam się zbytnio oddalić. Na wielu klatkach schodowych rozmieszczono strażników, ale chyba cię nie szukają. Te kondygnacje są duże i pewnie uświadomili sobie, że odnalezienie tu jednego człowieka jest właściwie niemożliwe.
– Sądzę, że to dobre wieści. Masz jakieś pojęcie, czym było to światło, które mnie tu zaprowadziło?
– Ja… mam pewną teorię. Dawno temu, zanim doszło do konfliktu między sprenami a ludźmi, Kowalów Więzi było troje. Jedno dla Ojca Burz. Jedno dla Strażniczki Nocy. I jeszcze jedno. Dla sprena zwanego Rodzeństwem. Sprena, który pozostał w tej wieży, w ukryciu, i nie pokazywał się ludziom. Podobno Rodzeństwo umarło dawno temu.
– Hm. – Kaladin pomacał drzwi, które wcześniej otworzyły się, żeby go wpuścić. – Jakie ono było?
– Nie wiem. – Syl przeniosła się na jego ramię. – Rozmawialiśmy o tym z jasnością Navani, odpowiadając na jej pytania, i inne Świetliste spreny nie wiedzą nic poza tym, co już ci powiedziałam. Pamiętaj, wiele sprenów, które pamiętały dawne czasy, umarło… a Rodzeństwo zawsze było tajemnicze. Nie wiem, jakim rodzajem sprena było ani dlaczego mogło stworzyć Kowala Więzi. Jeśli jednak żyje, nie wiem, dlaczego tak wiele rzeczy w wieży nie działa.
– Cóż, ta ściana zadziałała.
Kaladin odnalazł klejnot w ścianie. Był teraz ciemny, ale po tej stronie wystawał znacznie bardziej. Po drugiej mógłby łatwo go przegapić. Jak wiele innych komnat miało takie klejnoty w ścianach, skrywające niewidoczne drzwi?
Dotknął klejnotu. Mimo że nie miał już Burzowego Światła, w jego głębi pojawił się blask. Białe światełko, które migotało jak gwiazda. Rozrosło się w niewielki wybuch Burzowego Światła i drzwi znów otworzyły się bezgłośnie.
Kaladin odetchnął głęboko i poczuł, jak opuszcza go część przerażenia. Nie umrze w ciemności. Kiedy klejnot został napełniony, działał jak każdy inny fabrial i nie przestawał funkcjonować do czasu wyczerpania Burzowego Światła.
Spojrzał na Syl.
– Myślisz, że udałoby ci się znaleźć drogę powrotną do Tefta, gdybyśmy wyszli i ruszyli na zwiad?
– Sądzę, że uda mi się zapamiętać naszą drogę.
– Doskonale. Bo potrzebujemy zapasów.
Nie mógł sobie jeszcze pozwolić na myślenie w dalszej perspektywie. Te zniechęcające pytania – co miał zrobić z wieżą, dziesiątkami Świetlistych w niewoli u wroga, rodziną – musiały zaczekać. Najpierw potrzebował wody, żywności, Burzowego Światła i – co najważniejsze – lepszej broni.
47
Klatka stworzona z duchów
Podchodzę do tego projektu z nowym natchnieniem – powinny się liczyć jedynie odpowiedzi.
Rytm Wojny, s. 1, podtekst
Drewno podskoczyło pod stopami Dalinara, który złapał za barierkę, by nie utracić równowagi.
– Niebiańscy! – krzyknął. – Próbują dostać się do obudowy fabriali!
Dwie postaci w niebieskich mundurach zeskoczyły z pobliskiego pokładu, wybuchając blaskiem, ale platforma nadal się kołysała. Dwoje sobie z tym nie poradzi. Na burze, gdzie są…?
Sigzil opadł z nieba ze swoją dziesiątką Wiatrowych i zaatakował od spodu latającej platformy. Nie była to prawdziwa latająca machina jak Czwarty most, ale te platformy zapewniały doskonały widok na pole bitwy. O ile nie zostały zaatakowane.
Dalinar wciąż ściskał barierkę. Posłał spojrzenie Norce, który był przywiązany do niego liną. Niższy mężczyzna kurczowo trzymał się balustrady i szczerzył zęby jak szaleniec. Na szczęście platforma wkrótce przestała podskakiwać, a Niebiańscy się rozproszyli – podążyły za nimi postacie w niebieskich mundurach i z włóczniami.
Mniej Istot z Niebios, niż się spodziewałem, zauważył w myślach Dalinar, kiedy wiatr szarpał jego włosy. Dostrzegł zaledwie czworo latających Stopionych, którzy z góry obserwowali pole bitwy i od czasu do czasu wydawali polecenia wojskom na ziemi. Nie brali udziału w walce. W tej bitwie liczą na Niebiańskich. Może większość Istot z Niebios przebywała z głównymi siłami wroga, stacjonującymi w odległości kilku dni marszu.
Norka wychylił się poza platformę, próbując spojrzeć bezpośrednio pod nią, gdzie trwało zwarcie Świetlistych. Nie wydawało się, by trzysta jardów dzielących go od ziemi wzbudzało jego niepokój. Jak na człowieka, który cierpiał na taką paranoję, z pewnością czasami podchodził nonszalancko do kwestii własnego bezpieczeństwa.
Poniżej żołnierze na linii frontu wciąż pozostawali w szyku. Oddziały Dalinara, wsparte przez Azirczyków, walczyły przeciwko zdradzieckim żołnierzom Taravangiana, którzy próbowali przebić się przez nich, by uratować swojego króla. Vedeńczykom towarzyszyła niewielka liczba Stopionych wraz z oddziałami pieśniarzy – siły na tyle niewielkie, że mogły zbliżyć się niepostrzeżenie jeszcze przed zdradą.
Na platformie Dalinara około pięćdziesięciu łuczników znów stanęło w szyku po chaosie, jaki wywołał w nich nagły atak Niebiańskich. Już po chwili zasypywali Vedeńczyków strzałami.
– Tamci wkrótce się złamią – powiedział cicho Norka, wpatrując się w pole bitwy. – Ich szyk się chwieje. Ci Azirczycy dobrze walczą. Lepiej, niż się spodziewałem.
– Są bardzo zdyscyplinowani. Po prostu należy nimi właściwie pokierować.
Pojedynczy azirski żołnierz nie mógł dorównać Alethyjczykowi, ale Dalinar przez ostatni rok widział ich dyscyplinę i cieszył się, że nie musiał nigdy stawiać czoła ich piechocie na polu bitwy. Potężne oddziały azirskich pikinierów były mniej mobilne niż ich alethyjskie odpowiedniki, ale za to nienagannie skoordynowane.
Stanowili doskonały dodatek do alethyjskiego wojska, które było o wiele bardziej elastyczne i składały się na nie różnorodne wyspecjalizowane oddziały. Wykorzystując azirskie jednostki jako kliny i alethyjską taktykę, mogli stawić czoło wrogowi, mimo jego naturalnej przewagi w postaci pancerza ze skorupy i mocniejszej budowy ciała.
A vedeńscy zdrajcy? Norka miał rację. Szeregi wroga zaczynały chwiać się i rwać. Nie mieli kawalerii, a Norka wydał przyciszonym głosem rozkaz jednej ze skryb, która go przekazała. Dalinar domyślił się – słusznie – że polecił, by lekka piechota nękała lewą flankę. Ostrzeliwali tyły Vedeńczyków, wywierając jeszcze większą presję na chwiejące się szeregi.
– Muszę przyznać, że to doskonały sposób na obserwację pola bitwy – powiedział Norka do Dalinara, gdy za ich plecami rozlegał się brzęk cięciw.
– A martwiłeś się, że nie ma drogi ucieczki.
Norka spojrzał w dół.
– Raczej martwiłem się, że wszystkie drogi ucieczki pechowo skończyłyby się zderzeniem z ziemią. Nadal nie wiem, czy umieszczenie nas obu w tym miejscu jest rozsądne. Wydaje mi się, że powinniśmy przebywać na osobnych platformach, dzięki czemu, gdyby jeden z nas zginął, drugi mógłby nadal dowodzić.
– Źle mnie zrozumiałeś, Dieno. – Dalinar pociągnął za sznur, który ich łączył. – Moim zadaniem w tej bitwie nie jest dowodzenie, gdybyś został zabity. Jest nim wydostanie cię, nim zostaniesz zabity.
Po drugiej stronie, w Cieniomorzu, czekała jedna z łodzi Jasnah. W nagłym wypadku Dalinar mógłby przeciągnąć siebie i Norkę przez prostopadłość. Spadliby z pewnej wysokości – ale nie aż tak dużej jak po tej stronie – do wyłożonego miękkimi poduszkami statku zaprzężonego w mandry.
Norce, co nie było zaskakujące, ta droga ucieczki się nie podobała. Nie mógł jej kontrolować. Jeśli Dalinar miał być szczery, on sam również nie czuł się w pełni swobodnie – jeszcze nie do końca ufał swoim mocom. Nie panował nad nimi w pełni.
Otworzył prostopadłość, gdy Wiatrowi zbliżyli się po nowe Burzowe Światło. Udało mu się uchylić ją jedynie odrobinę, dzięki czemu odnowił tych w pobliżu, ale uniemożliwił skorzystanie Niebiańskim. Wycofali się – Niebiańscy nie mogli dorównać Wiatrowym, którzy byli bezustannie odnawiani, i zwykle rozmieszczano ich na polach bitwy, na których Dalinar nie był obecny.
Kiedy Norka przyjął raport o stratach – które, niestety, obejmowały dwoje giermków Wiatrowych – do Dalinara podeszła młoda skryba z plikiem papierów i łączotrzciną.
– Wieści z Urithiru, oświecony. Chcieliście się dowiedzieć, kiedy tylko przyjdą jakieś wiadomości, i oto je mamy.
Dalinar poczuł, że z barków spada mu ogromny ciężar.
– W końcu! Co się dzieje?
– Problem z fabrialami wieży – poinformowała skryba. – Jasność Navani mówi, że uruchomiła się jakaś dziwna obronna aura, która uniemożliwia Świetlistym korzystanie z mocy. Wpływa również na fabriale. Musiała wysłać oddział zwiadowców wzdłuż grani w góry, aż udało im się dostarczyć jej wiadomość.
– Wszyscy są bezpieczni, a ona pracuje nad rozwiązaniem problemu. Jednak dlatego przestały działać Bramy Przysięgi. Prosi cię o cierpliwość i pyta, czy tutaj wydarzyło się coś dziwnego.
– Powiedz jej o zdradzie Taravangiana, ale poinformuj, że jestem bezpieczny, podobnie jak reszta rodziny. Walczymy przeciwko zdrajcom i wkrótce powinniśmy zwyciężyć.
Pokiwała głową i poszła wysłać wiadomość. Norka podszedł bliżej – albo podsłuchał skrybę, albo dostał podobny raport.
– Próbują nas zdezorientować i odwrócić naszą uwagę w czasie zdrady. Nakładają na siebie ataki na różnych frontach.
– Kolejna próba unieruchomienia Bram Przysięgi – zgodził się Dalinar. – To urządzenie, które wykorzystali przeciwko arcymarszałkowi Kaladinowi, musiało być testem. Na jakiś czas unieruchomili Urithiru, żeby nas odizolować.
Norka wychylił się na zewnątrz i wpatrzył w armie poniżej.
– Coś mi tu śmierdzi, Czarny Cierniu. Gdyby to był jedynie podstęp, żeby odizolować walki w Azirze i Emulu, popełniliby błąd taktyczny. Ich oddziały na tych terenach są odsłonięte, a my mamy przewagę. Nie zadaliby sobie tyle trudu, by odciąć nas od Bram Przysięgi, gdyby rzeczywiście nie odcinali nam drogi ucieczki. A nie o to chodzi, bo nie będziemy jej potrzebować.
– Myślisz, że to ma odwrócić naszą uwagę od czegoś innego?
Norka powoli pokiwał głową. Daleko poniżej kawaleria znów przypuściła atak. Szeregi zdrajców zachwiały się jeszcze bardziej.
– Powiem pozostałym, żeby uważali, i wyślę zwiadowców, by sprawdzili, co się dzieje w Urithiru. Zgadzam się, coś tu jest nie w porządku.
– Upewnij się, że armie, przeciwko którym mamy walczyć w Emulu, nie dostały w tajemnicy wsparcia. To byłby koszmar… jedyną prawdziwą katastrofą, jaką mogę sobie wyobrazić, jest oblężenie Azimiru bez możliwości zapewnienia wsparcia i dostarczenia zapasów przez Bramę Przysięgi. Odwiedziwszy to miasto, naprawdę nie chciałbym zostać w nim uwięziony.
– Zgoda.
Norka wychylił się jeszcze bardziej, ryzykownie, i wpatrywał w pole bitwy. Niewiele było słychać – stłumione brzęki, odległe krzyki. Ludzie poruszali się jak życiospreny.
Ale Dalinar wyczuwał woń potu. Słyszał ryki. Czuł, jak sam stoi wśród walczących, krzyczących, umierających ciał i dominuje z Ostrzem w dłoni. Kiedy raz posmakowało się kroczenia w Pancerzu wśród śmiertelników, z poczuciem, że jest się właściwie niezwyciężonym, było to… trudne do zapomnienia.
Norka spojrzał na niego z ukosa.
– Tęsknisz za tym.
– Tak.
– Przydałbyś im się na ziemi.
– Tam, na dole, byłbym tylko jeszcze jednym mieczem. Na innych pozycjach mogę zrobić więcej.
– Nie obraź się, Czarny Cierniu, ale nigdy nie byłeś tylko jeszcze jednym mieczem. – Norka założył ręce na piersi i oparł się o balustradę. – Ciągle powtarzasz, że gdzie indziej byłbyś bardziej użyteczny, i przypuszczam, że faktycznie tworzysz całkiem niezłą burzę do odnawiania kul. Ale wyczuwam, że się wycofujesz. Jakie masz plany?
Oto było pytanie. Wyczuwał, że ma do zrobienia o wiele więcej. Większe rzeczy. Ważne rzeczy. Zadania Kowala Więzi. Ale dotarcie do nich, zrozumienie ich…
– Ich szyk się załamał. – Norka się wyprostował. – Chcesz ich puścić czy przyszpilić i zmiażdżyć?
– A ty jak sądzisz?
– Nienawidzę walczyć przeciwko ludziom, którzy czują, że nie mają wyjścia.
– Nie możemy pozwolić, by wzmocnili siły wroga na południu. – To miało być ich prawdziwe pole walki, po zakończeniu tej potyczki. Wojna o Emul. – Naciskajcie na nich, aż się poddadzą.
Norka zaczął wydawać rozkazy. Na dole zadudniły bębny – gorączkowe próby dowódców wroga, by utrzymać dyscyplinę, gdy szyk zaczął się rozpadać. Niemal słyszał ich podbarwione paniką okrzyki. Desperację w powietrzu.
Norka ma rację, pomyślał Dalinar. Włożyli wiele wysiłku, by zaatakować nas tutaj – ale coś jest nie w porządku. Nie znamy fragmentu planów wroga.
Kiedy tak patrzył, podszedł do niego niczym się niewyróżniający żołnierz. Dalinar zabrał ze sobą tylko garstkę strażników – trzech mężczyzn z Kobaltowej Gwardii i jedną Odpryskową. Rogożerczynię Sznur, która postanowiła dołączyć do jego osobistej straży z powodów nie do końca dla niego jasnych.
Miał również ukrytą broń – mężczyznę, który stał obok niego i wyglądał tak zwyczajnie w alethyjskim mundurze, choć wiszący u jego pasa miecz był dłuższy niż regulaminowy. Szeth, Skrytobójca w Bieli, noszący fałszywą twarz. Nie odzywał się, choć osłaniające go skomplikowane Tkanie Światła zniekształciłoby jego głos. Po prostu patrzył, mrużąc oczy. Co widział na tym polu bitwy? Co zwróciło jego uwagę?
Szeth nagle złapał Dalinara za mundur i odciągnął na bok. Dalinar ledwie zdążył krzyknąć z zaskoczeniem, gdy obok platformy dla łuczników pojawiła się świetlista postać, emanująca Burzowym Światłem i dzierżąca srebrzyste Ostrze. Szeth stanął między swoim dowódcą i Niebiańskim, unosząc dłoń do rękojeści miecza. Ale Dalinar złapał go za ramię, nie pozwalając mu dobyć broni. Kiedy ta klinga opuszczała pochwę, działy się niebezpieczne rzeczy. Chcieli mieć całkowitą pewność, że była konieczna, zanim ją uwolnili.
Dalinar rozpoznawał tę postać. Ciemnobrązowa skóra i znamię na policzku. Nalan – zwany Nale. Herold i przywódca Niebiańskich. Niedawno ogolił głowę, a gdy zwrócił się do Dalinara, trzymał Ostrze w dumnej – być może wyzywającej – postawie.
– Kowalu Więzi, twoja wojna jest niesprawiedliwa. Musisz poddać się prawom…
W sam środek jego twarzy wbiła się strzała, przerywając mu. Dalinar obejrzał się i powstrzymał Sznur, która ponownie naciągała Łuk Odprysku.
– Zaczekaj. Chcę go wysłuchać.
Nale zrobił zbolałą minę, wyciągnął strzałę i upuścił ją, pozwalając, by Burzowe Światło go uzdrowiło. Czy tego mężczyznę dało się zabić? Ash powiedziała, że wróg jakimś sposobem zabił Jezriena – ale wcześniej, kiedy Heroldowie umierali, ich dusze powracały do Potępienia, by oczekiwać na tortury.
Nale nie ciągnął przemowy. Lekkim krokiem wstąpił na balustradę, po czym opadł na pokład. Odrzucił Ostrze, pozwalając, by rozpłynęło się w mgiełkę.
– Jak to możliwe, że jesteś Kowalem Więzi? Nie powinieneś istnieć, Czarny Cierniu. Twoja sprawa nie jest sprawiedliwa. Nie powinieneś otrzymać prawdziwych Mocy Honoru.
– Może to znak, że ty się mylisz, Nalanie. Może nasza sprawa rzeczywiście jest sprawiedliwa.
– Nie. Inni Świetliści mogą okłamywać siebie i swoje spreny. Tak zwane honorspreny udowadniają, że moralność jest kształtowana przez ich percepcję. Ty powinieneś być inny. Honor nie powinien pozwolić na tę więź.
– Honor jest martwy.
– A jednak Honor nadal powinien do tego nie dopuścić. Nie dopuścić do ciebie. – Obrzucił Dalinara uważnym spojrzeniem. – Nie masz Ostrza Odprysku. W porządku.
Rzucił się do przodu, sięgając do Dalinara. Szeth od razu się przy nim znalazł, ale zawahał się przed dobyciem dziwnego Ostrza. Poruszając się z wdziękiem węgorza niebieskiego, Nale obrócił Szetha i rzucił nim o drewniany pokład. Odepchnął wciąż ukryty w pochwie miecz Shina, uderzył mężczyznę w zagłębienie łokcia i zmusił do upuszczenia broni. Następnie od niechcenia uniósł rękę i złapał strzałę wystrzeloną przez Sznur z Łuku Odprysku z odległości zaledwie kilku stóp – nieludzki wyczyn.
Dalinar złożył dłonie, sięgając poza rzeczywistość do prostopadłości. Nale przeskoczył nad Szethem i rzucił się w stronę Dalinara, gdy inni na platformie krzyczeli, próbując zareagować na atak.
Nie, powiedział Ojciec Burz do Dalinara. Dotknij go.
Dalinar zawahał się – moc prostopadłości miał na końcach palców – po czym wyciągnął rękę i przycisnął dłoń do piersi Nale’a, gdy ten próbował go pochwycić.
Błysk.
Dalinar zobaczył Nale’a odchodzącego od porzuconego Ostrza wbitego w skałę.
Błysk.
Nale trzymający dziecko na ręku, z wyciągniętym Ostrzem, a po pobliskiej grani wspinają się mroczne siły.
Błysk.
Nale stojący z grupą uczonych i rozwijający duży zwój wypełniony pismem.
– Prawo nie może być moralne – powiedział im Nale. – Ale wy możecie być moralni, gdy tworzycie prawa. Zawsze musicie bronić najsłabszych, tych, którzy najczęściej są wykorzystywani. Wprowadźcie swobodę poruszania, by rodzina, która czuje, że ich pan jest niesprawiedliwy, mogła opuścić jego domenę. A później powiążcie władzę pana z ludźmi, którzy mu służą.
Błysk.
Nale klęczący przed arcysprenem.
Błysk.
Nale walczący na polu bitwy.
Błysk.
Kolejna bitwa.
Błysk.
Kolejna bitwa.
Błysk.
Wizje nadchodziły coraz szybciej i szybciej, Dalinar nie odróżniał już jednej od drugiej. Aż…
Błysk.
Nale ściskający dłonie brodatego Alethyjczyka, władczego i mądrego. Dalinar wiedział, że to Jezerezeh, choć nie umiał powiedzieć, dlaczego.
– Przyjmę to zadanie – powiedział cicho Nale. – Jako zaszczyt.
– Nie uważaj go za zaszczyt – sprzeciwił się Jezerezeh. – Obowiązek, owszem, ale nie zaszczyt.
– Rozumiem. Choć nie spodziewałem się, że przyjdziesz z tą propozycją do wroga.
– Owszem, wroga. Ale wroga, który od początku miał rację, przez co to ja jestem złoczyńcą, a nie ty. Naprawimy to, co zniszczyliśmy. Ishar i ja się zgodziliśmy. Ze wszystkich żyjących ciebie w tym pakcie widzielibyśmy najchętniej. Jesteś najbardziej honorowym mężczyzną, jakiemu miałem przywilej się przeciwstawiać.
– Chciałbym, żeby to była prawda. Ale będę służył najlepiej, jak potrafię.
Wizja zniknęła i Nale cofnął się gwałtownie. Dyszał ciężko i miał szeroko otwarte oczy. Między nim a Dalinarem ciągnęła się linia światła.
Kowalu Więzi, powiedział Ojciec Burz w umyśle Dalinara. Utworzyłeś z nim tymczasowy Związek. Co widziałeś?
– Jego przeszłość, tak myślę – szepnął Dalinar. – A teraz…
Nale podrapał się po głowie, a Dalinar ujrzał nakładającą się na niego szkieletową postać. Jak echo światła podążające za Szethem, tyle że zatarte, blade. Dalinar zrobił krok do przodu, idąc między oszołomionymi strażnikami, i dostrzegł osiem świetlistych linii wypływających z Nale’a i znikających w przestrzeni.
– Sądzę, że widzę Pakt Przysięgi. To, co wiązało ich razem, i sprawiło, że byli zdolni utrzymać wroga w Potępieniu.
Klatka, wykuta z ich duchów. Została zniszczona. Nawet zanim Jezrien umarł, roztrzaskali ją tym, co zrobili przed wiekami.
– Nie, tyko jedna linia jest całkowicie zerwana. Pozostałe są obecne, ale słabe, bezsilne. – Dalinar wskazał na jedną linię, świecącą i potężną. – Poza jedną. Wciąż jest pełna energii.
Nale podniósł na niego wzrok, po czym zerwał linię Związku łączącą go z Dalinarem i rzucił się z platformy. Herold zapłonął blaskiem i odleciał, gdy – zbyt późno – kilku Wiatrowych przybyło na pomoc swojemu dowódcy.
Dzierżysz moc bogów, Dalinarze. Niegdyś sądziłem, że znam zakres twoich możliwości. Porzuciłem to wynikające z niewiedzy założenie.
– Czy mógłbym go odtworzyć? Czy mógłbym odtworzyć Pakt Przysięgi i znów związać Stopionych?
Nie wiem. To może być możliwe, ale nie mam pojęcia, jak. Ani czy byłoby to mądre. Heroldowie cierpią z powodu tego, co zrobili.