Zaginiony metal - Brandon Sanderson - ebook + książka

Zaginiony metal ebook

Brandon Sanderson

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Waxillium Ladrian, stróż prawa z Dziczy, który został senatorem w wielkim mieście, przez lata podążał śladem tajemniczej organizacji zwanej Kręgiem, którą kierowali jego nieżyjący wuj i siostra, a która porywała ludzi pochodzących z rodzin Allomantów. Kiedy detektyw Marasi Colms i jej partner Wayne natrafiają na magazyn broni przeznaczonej dla Bilming, jednego z zewnętrznych miast, pojawia się nowy trop. Konflikt między stolicą Elendel a zewnętrznymi miastami przynosi korzyść Kręgowi, ich macki sięgają teraz Senatu Elendel, a Bilming jest jeszcze bardziej uwikłane.

Po tym, jak Wax odkrywa nowy rodzaj materiału wybuchowego, który ma bezprecedensową niszczycielską moc, i uświadamia sobie, że Krąg z pewnością już go zna, nieśmiertelny kandra wyjawia, że moc Harmonii nie sięga Bilming. To znaczy, że miasto uległo wpływom innego boga – Trella, którego wyznaje Krąg. A Trell nie jest jedyną istotą przybywającą z szerszego cosmere – Marasi zostaje zwerbowana przez ludzi spoza świata, obdarzonych dziwnymi umiejętnościami i twierdzących, że ich celem jest ochrona Scadrialu… za wszelką cenę.

Wax musi zdecydować, czy odłożyć na bok swój konflikt z Bogiem i znów stać się Mieczem, wykutym przez Harmonię. Jeśli nikt nie odważy się zostać bohaterem, którego potrzebuje Scadrial, planetę i miliony jej mieszkańców czeka gwałtowny i tragiczny koniec.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 665

Oceny
4,6 (190 ocen)
134
44
8
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Grave_Digger

Dobrze spędzony czas

Jak dla mnie jest za bardzo przekombinowana. Poprzednie tomy bardziej mi się podobały.
10
yesvenys

Dobrze spędzony czas

Świetne postacie, świetne dialogi, ale fabule czegoś brakuje. Niby wielka stawka, ale tego nie czuć. Jeden element zakończenia przewidziałam w trakcie czytania, szkoda.
00
A_Blaszczyk

Nie oderwiesz się od lektury

idealne zakończenie serii
00
Gab33499

Nie oderwiesz się od lektury

genialne zakończenie serii
00
Dagorlindaa

Z braku laku…

Mam wrażenie, że Sanderson się wypala albo pisze za dużo, przez co nowe książki są nijakie i słabe. Ta mogłaby być o połowę krótsza i nic by nie straciła na fabule, która ograniczyła się do przegadanych kwestii politycznych i bomby. Tyle. Mnóstwo niewyjaśnionych wątków totalnie "od czapy", bohaterowie zrobili się irytujący i infantylni. To, co wcześniej było ich atutem, teraz było zachowaniem nie do zniesienia. Zakończenie na odwal, ogólnie nie kończące nic i niczego nie wyjaśniające. Akcji zero i miałam wrażenie, że każdy wątek jest tam totalnie na drugim planie i mało istotny. Nie wiem, co w tej książce było osią fabuły. Czasami miałam wrażenie, że czytam, w ogóle tego nie rejestrując. Zawodzę się ostatnio na Sandersonie bardzo i przykro mi z tego powodu
00

Popularność




Prolog

Wayne sły­szał o łóż­kach. Inne dzie­ciaki w Osa­dzie Cyno­wagi je miały. Łóżko brzmiało znacz­nie lepiej niż mata na ziemi – zwłasz­cza taka, którą musiał dzie­lić z mamą, kiedy noce były zimne, bo nie mieli węgla.

Poza tym pod łóż­kami były potwory.

Ano, sły­szał o mgiel­nych upio­rach. Ukry­wały się pod łóż­kiem i kra­dły twa­rze ludzi, któ­rych zna­łeś. Co zna­czyło, że łóżka były mięk­kie na górze, a pod spodem był ktoś, z kim można było poga­dać. To było zardze­wiałe niebo.

Inne dzie­ciaki bały się mgiel­nych upio­rów, ale Wayne doszedł do wnio­sku, że po pro­stu nie umiały nego­cjo­wać. On mógł się zaprzy­jaź­nić z czymś, co miesz­kało pod łóż­kiem. Trzeba mu tylko było dać coś, czego chciało, na przy­kład kogoś innego do zje­dze­nia.

Tak czy siak, nie miał łóżka. Ani krze­seł. Mieli stół. Zro­biony przez wujka Gre­gra. Zanim zmiaż­dżył go milion kamieni i zmie­nił w mia­zgę, co to już nie mogła tłuc ludzi. Wayne cza­sami kopał w stół, na wypa­dek gdyby duch Gre­gra patrzył i lubił mebel. Rdza jedna wie, w całym domku z jed­nym oknem nie było poza nim niczego, czym wujek Gregr się przej­mo­wał.

Ale Wayne miał sto­łek, więc usiadł na nim i bawił się kar­tami – roz­da­wał i cho­wał je w ręka­wie – kiedy cze­kał. To była ner­wowa pora dnia. Każ­dego wie­czoru bał się, że ona nie wróci do domu. Nie żeby go nie kochała. Mama była jak bukiet słod­kich kwia­tów w szam­bie świata. Ale dla­tego, że pew­nego dnia tato nie wró­cił do domu. Pew­nego dnia wujek Gregr – Wayne kop­nął w stół – nie wró­cił do domu. Więc mama…

Nie myśl o tym, pomy­ślał Wayne. Sfu­sze­ro­wał taso­wa­nie i karty pole­ciały na stół i zie­mię. I nie patrz. Dopóki nie zoba­czysz świa­tła.

Czuł kopal­nię. Nikt nie chciał miesz­kać obok, więc Wayne i mama miesz­kali.

Celowo pomy­ślał o czymś innym. Ster­cie rze­czy pod ścianą, które wcze­śniej uprał. To była stara robota mamy, co to nie dawała dużo pie­nię­dzy. Teraz on to robił, kiedy ona pchała wózki w kopalni.

Robota mu nie prze­szka­dzała. Mie­rzył różne ciu­chy – czy to sta­rusz­ków, czy mło­dych kobiet – i uda­wał, że nimi jest. Mama przy­ła­pała go parę razy i się zezło­ściła. Jej iry­ta­cja wciąż go dzi­wiła. Dla­czego miałby ich nie przy­mie­rzyć? Po to są ubra­nia. Nie było w tym nic dzi­wacz­nego.

Poza tym cza­sami ludzie zosta­wiali rze­czy po kie­sze­niach. Jak talia kart.

Znów sfu­sze­ro­wał taso­wa­nie, a kiedy zbie­rał karty, nie wyj­rzał przez okno, cho­ciaż czuł kopal­nię. Ta zie­jąca tęt­nica, jak dziura w szyi, czer­wona od środka, z któ­rej wyle­wało się świa­tło jak krew i ogień. Mama musiała grze­bać we wnętrz­no­ściach bestii, szu­ka­jąc metali, a póź­niej ucie­kać przed jej gnie­wem. Ale czło­wie­kowi w końcu zawsze zabra­kło szczę­ścia.

I wtedy je zauwa­żył. Świa­tło. Z ulgą wyj­rzał przez okno i zoba­czył kogoś idą­cego ścieżką i trzy­ma­ją­cego latar­nię, żeby oświe­tlić sobie drogę. Wayne pośpiesz­nie scho­wał karty pod matą i poło­żył się na niej. Kiedy drzwi się otwo­rzyły, uda­wał, że śpi. Oczy­wi­ście, widziała, jak zga­sił świa­tło, ale doce­niała wysi­łek, jaki wkła­dał w uda­wa­nie.

Usia­dła na stołku, a Wayne ostroż­nie uniósł powieki. Mama nosiła spodnie i koszulę zapi­naną na guziki, upi­nała włosy w kok, a jej ubra­nie i twarz były zabru­dzone. Sie­działa wpa­trzona w pło­mień latarni, przy­glą­dała się, jak tań­czy, a jej twarz wyda­wała się bar­dziej wychu­dzona niż wcze­śniej. Jakby ktoś wydrą­żył jej policzki kilo­fem.

Ta kopal­nia ją zżera, pomy­ślał. Nie pochło­nęła jej tak jak tatę, ale ją pod­gryza.

Mama zamru­gała i sku­piła wzrok na czymś innym. Na kar­cie, którą zosta­wił na stole. Ech, do dia­ska.

Pod­nio­sła ją i spoj­rzała na niego. Prze­stał uda­wać, że śpi. Ina­czej obla­łaby go wodą.

– Wayne, skąd wzią­łeś te karty?

– Nie pamię­tam.

– Wayne…

– Zna­la­złem.

Wycią­gnęła rękę, a on nie­chęt­nie wyjął talię i ją oddał. Scho­wała zna­le­zioną kartę do pudełka. Do dia­ska. Cały dzień będzie cho­dziła po Cyno­wa­dze, szu­ka­jąc kogoś, kto je „zgu­bił”. Nie pozwoli, żeby przez niego mar­no­wała czas.

– Tark Vesting­dow – mruk­nął Wayne. – Były w kie­szeni jego kom­bi­ne­zonu.

– Dzię­kuję – odparła cicho.

– Mamo, muszę się nauczyć kart. W ten spo­sób zaro­bię na nas dwoje.

– Zaro­bisz? Kar­tami?

– Nie martw się – powie­dział szybko. – Będę oszu­ki­wał! Nie da się zaro­bić, jeśli się nie wygrywa, sama wiesz.

Wes­tchnęła i roz­ma­so­wała skro­nie.

Wayne spoj­rzał na karty.

– Tark. On jest Ter­ri­sa­ni­nem. Jak tato.

– Tak.

– Ter­ri­sa­nie zawsze robią to, co im się każe. To co jest ze mną nie w porządku?

– Nic nie jest z tobą nie w porządku, kocha­nie. Po pro­stu nie mia­łeś dobrego rodzica, który by tobą pokie­ro­wał.

– Mamo. – Zsu­nął się z maty i wziął ją za rękę. – Nie mów tak. Jesteś wspa­niałą mamą.

Przy­tu­liła go, ale czuł jej napię­cie.

– Wayne, zabra­łeś scy­zo­ryk Demmy’ego?

– Wyga­dał? Niech go rdza weź­mie, tego zardze­wia­łego sukin­syna!

– Wayne, nie prze­kli­naj.

– Niech rdza porwie tego zardze­wia­łego sukin­syna! – powie­dział z akcen­tem robot­nika kole­jo­wego.

Uśmiech­nął się do niej nie­win­nie i został nagro­dzony uśmie­chem, któ­rego nie umiała ukryć. Naśla­do­wa­nie gło­sów zawsze ją uszczę­śli­wiało. Tato był w tym dobry, ale Wayne był lep­szy. Szcze­gól­nie teraz, kiedy tato nie żył i nie mógł już mówić.

Po chwili jej uśmiech znik­nął.

– Nie możesz zabie­rać rze­czy, które do cie­bie nie należą, Wayne. Tak robią zło­dzieje.

– Nie chcę być zło­dzie­jem – powie­dział cicho Wayne i poło­żył scy­zo­ryk na stole obok kart. – Chcę być grzecz­nym chłop­cem. To się po pro­stu… zda­rza.

Przy­tu­liła go moc­niej.

– Jesteś grzecz­nym chłop­cem. Zawsze byłeś grzecz­nym chłop­cem.

Kiedy to mówiła, wie­rzył jej.

– Chcesz usły­szeć histo­rię, kocha­nie? – spy­tała.

– Jestem za stary na histo­rie – skła­mał, choć roz­pacz­li­wie pra­gnął, by ją opo­wie­działa. – Mam jede­na­ście lat. Jesz­cze rok i będę mógł pić w gospo­dzie.

– Co? Kto ci to powie­dział?!

– Dug.

– Dug ma dzie­więć lat.

– Dug wie różne rze­czy.

– Dug ma dzie­więć lat.

– Zna­czy się za rok będę zwi­jał dla niego gorzałę, bo sam jesz­cze nie będzie mógł jej kupić? – Spoj­rzał jej w oczy i zaczął chi­cho­tać.

Pomógł jej przy­go­to­wać kola­cję – zimną owsiankę z fasolą. Przy­naj­mniej nie była to sama fasola. Póź­niej zwi­nął się pod kocem na macie, uda­jąc, że znów jest dziec­kiem, żeby wysłu­chać histo­rii. Łatwo było mu uda­wać. Wciąż miał odpo­wied­nie ubra­nie.

– Oto histo­ria o Bez­czel­nym Bar­mie, Nie­my­tym Ban­dy­cie.

– Ooch… Nowa?

Matka pochy­liła się i gesty­ku­lo­wała łyżką.

– Był naj­gor­szy z nich wszyst­kich, Wayne. Naj­pa­skud­niej­szy, naj­wred­niej­szy, naj­bar­dziej śmier­dzący z ban­dy­tów. Ni­gdy się nie mył.

– Bo porządne zabru­dze­nie się wymaga kupy roboty?

– Nie, bo on… Zaraz, żeby się pobru­dzić, trzeba się naro­bić?

– No wiesz, trzeba się wyta­rzać.

– Na Har­mo­nię, dla­czego miał­byś to zro­bić?

– Żeby myśleć jak zie­mia.

– Żeby… – Uśmiech­nęła się. – Och, Wayne. Jesteś taki uro­czy.

– Dzięki. Dla­czego mi wcze­śniej nie opo­wia­da­łaś o tym Bez­czel­nym Bar­mie? Skoro był taki zły, dla­czego nie opo­wie­dzia­łaś mi jego histo­rii na samym początku?

– Byłeś za mały. – Odchy­liła się do tyłu. – A histo­ria jest zbyt prze­ra­ża­jąca.

Ooooch… Ta będzie dobra. Wayne aż pod­sko­czył.

– Kto go dopadł? Stróż prawa?

– Allo­manta Jak.

– On? – jęk­nął Wayne.

– Myśla­łam, że go lubisz.

No, wszyst­kie dzie­ciaki go lubiły. Jak był nowy, inte­re­su­jący i przez ostatni rok roz­wią­zy­wał różne skom­pli­ko­wane sprawy kry­mi­nalne. Przy­naj­mniej tak mówił Dug.

– Ale Jak zawsze dopro­wa­dza złych gości pod sąd – jęk­nął Wayne. – Żad­nego nie zastrze­lił.

– Nie tym razem. – Mama zabrała się za owsiankę. – Wie­dział, że Bez­czelny Barm był naj­gor­szy. Zabójca do szpiku kości. Nawet towa­rzy­sze Barma, Gud Zabójca i Nie­moż­liwy Joe, byli dzie­sięć razy gorsi niż jaki­kol­wiek inny ban­dyta, który kie­dy­kol­wiek włó­czył się po Dzi­czy.

– Dzie­sięć razy? – powtó­rzył Wayne.

– Aha.

– To dużo! Pra­wie podwój­nie!

Mama zmarsz­czyła na chwilę czoło, ale póź­niej znów się pochy­liła.

– Ukra­dli wypłaty. Zabrali pie­nią­dze nie tylko tłu­ścio­chom z Elen­del, ale wypłaty zwy­kłych ludzi.

– Sukin­syny!

– Wayne!

– Dobra! Zwy­kłe psy w takim razie!

Znów się zawa­hała.

– Czy ty… wiesz, co zna­czy słowo „sukin­syn”?

– To taki bar­dzo wredny, wście­kły pies.

– A wiesz to, bo…

– Dug mi powie­dział.

– Oczy­wi­ście, że tak. W każ­dym razie Jak nie mógł znieść okra­da­nia zwy­kłych ludzi z Dzi­czy. Bycie ban­dytą to jedno, ale wszy­scy wie­dzą, że krad­nie się pie­nią­dze, które idą do mia­sta. Nie­stety Bez­czelny Barm dobrze znał oko­licę. Więc poje­chał w naj­trud­niej­sze tereny Dzi­czy i zosta­wił swo­ich dwóch towa­rzy­szy, żeby pil­no­wali klu­czo­wych punk­tów na dro­dze. Całe szczę­ście Jak był naj­dziel­niej­szym z ludzi. I naj­sil­niej­szym.

– Jeśli był naj­dziel­niej­szy i naj­sil­niej­szy, to czemu był stró­żem prawa? Mógł zostać ban­dytą i nikt by go nie powstrzy­mał!

– Co jest trud­niej­sze, kocha­nie? Postę­po­wa­nie wła­ściwe czy niewła­ściwe?

– Wła­ściwe.

– To kto jest sil­niej­szy? Gość, który robi to, co łatwe, czy ten, co robi to, co trudne?

Hm. Poki­wał głową. Ano. Ano, rozu­miał.

Mama przy­su­nęła latar­nię bli­żej, aż jej twarz zaświe­ciła.

– Pierw­szą próbą Jaka był Czło­wiek, potężna rzeka na gra­nicy daw­nego tery­to­rium kolos­sów. Woda pły­nęła szybko jak pociąg, to była naj­szyb­sza rzeka na całym świe­cie… i pełna kamieni. Roz­ło­żył się tam Gud Zabójca, na dru­gim brzegu, i wyglą­dał stró­żów prawa. Miał takie dobre oko i pewną rękę, że z odle­gło­ści trzy­stu kro­ków potra­fił zestrze­lić z czło­wieka muchę.

– A po co miałby to robić? Lepiej strze­lić czło­wie­kowi pro­sto w muchę. To musi bar­dzo boleć.

– Nie taką muchę, kocha­nie.

– To co zro­bił Jak? Pod­kradł się? Stró­żo­wie prawa się nie pod­kra­dają. A w każ­dym razie myślę, że tego nie robią. Założę się, że się nie pod­kradł.

– No więc…

Wayne ści­skał koc i cze­kał.

– Jak strze­lał jesz­cze lepiej – szep­nęła. – Kiedy Gud Zabójca wyce­lo­wał w niego, Jak strze­lił pierw­szy… pro­sto nad rzeką.

– Jak zgi­nął Gud? – szep­nął Wayne.

– Od kuli, kocha­nie.

– W oko?

– Pew­nie tak.

– Więc Gud wymie­rzył i Jak też, ale Jak strze­lił pierw­szy i tra­fił Guda pro­sto przez celow­nik w oko! Tak, mamo?!

– Aha.

– I jego głowa wybu­chła, jak owoc, jeden z tych kru­chych, co to mają twardą sko­rupę, ale w środku mają maź. Tak to się stało?

– Abso­lut­nie.

– Niech to, mamo. To kosz­marne. Naprawdę powin­naś mi opo­wia­dać tę histo­rię?

– Mam prze­stać?

– Do dia­ska, nie! Jak Jak prze­do­stał się na drugą stronę rzeki?

– Prze­le­ciał. – Mama odsta­wiła pustą miskę i mach­nęła rękami. – Wyko­rzy­stu­jąc moce Allo­man­cji. Jak lata, roz­ma­wia z pta­kami i zjada kamie­nie.

– Rany. Zjada kamie­nie?

– Aha. Więc prze­le­ciał nad rzeką. Ale następne wyzwa­nie było jesz­cze gor­sze. Kanion Śmierci.

– Ooooch… Założę się, że jest ładny.

– Dla­czego tak mówisz?

– Bo nikt by nie odwie­dził miej­sca nazwa­nego „Kanion Śmierci”, gdyby nie było ładne. Ale ktoś je odwie­dził, bo znamy nazwę. Więc musi być ładne.

– Piękne. Kanion wijący się mię­dzy roz­pa­da­ją­cymi się skal­nymi igli­cami. Popę­kane szczyty są wie­lo­barwne, jakby ktoś je poma­lo­wał. Ale to miej­sce jest rów­nie nie­bez­pieczne, jak piękne.

– Ano. Ma sens.

– Jak nie mógł nad nim prze­le­cieć, bo drugi z ban­dy­tów ukrył się w kanio­nie. Nie­moż­liwy Joe. Był mistrzem pisto­le­tów i też umiał latać, i zmie­niać się w smoka, i jeść kamie­nie. Gdyby Jak pró­bo­wał się prze­śli­zgnąć, Joe strze­liłby mu w plecy.

– To sprytny spo­sób, żeby do kogoś strze­lać. Bo ten ktoś nie może odpo­wie­dzieć tym samym.

– Fakt. Dla­tego Jak do tego nie dopu­ścił. Musiał zejść do kanionu… ale w nim było pełno węży.

– Niech to prze­klęta rdza porwie!

– Wayne…

– No to zwy­kła nudna rdza! Ile węży?

– Milion węży.

– Niech to prze­klęta rdza porwie!

– Ale Jak był sprytny. I pomy­ślał, by zabrać ze sobą jedze­nie dla węży.

– Milion kawał­ków jedze­nia dla węży?

– E tam, tylko jeden. Ale węże się o niego pobiły, więc poza­bi­jały się nawza­jem. A ten, który został, był oczy­wi­ście naj­sil­niej­szy.

– Oczy­wi­ście.

– Więc Jak prze­ko­nał go do ugry­zie­nia Nie­moż­li­wego Joego.

– A Joe zro­bił się cały fio­le­towy! I krwa­wił z uszu! I kości mu się roz­to­piły, a taki sto­piony sok z kości popły­nął mu z nosa! I zmie­nił się w kupkę sfla­cza­łej skóry, ale przez cały czas syczał i beczał, bo zęby mu się topiły!

– Dokład­nie.

– Niech to, mamo, ty to opo­wia­dasz naj­lep­sze histo­rie.

– Jest jesz­cze lepiej – powie­działa cicho i pochy­liła się. Ich lampa już doga­sała. – Bo zakoń­cze­nie jest nie­spo­dzianką.

– Jaką nie­spo­dzianką?

– Kiedy Jak prze­był kanion, który śmier­dział teraz mar­twymi wężami i sto­pio­nymi zębami, dostrzegł ostat­nie wyzwa­nie: Samotną Mesę. Ogromny pła­sko­wyż pośrodku rów­niny, która poza nim była cał­kiem pła­ska.

– To żadne wyzwa­nie. Mógł pofru­nąć na szczyt.

– No i spró­bo­wał – szep­nęła. – Ale mesa była Bez­czel­nym Bar­mem.

– CO?!

– Zga­dza się. Barm doga­dał się z kolos­sami, tymi, co to zmie­niają się w wiel­kie potwory, nie tymi nor­mal­nymi, jak star­sza pani Nock. A one poka­zały mu, jak zmie­nić się w ogrom­nego potwora. Więc kiedy Jak pró­bo­wał na niej wylą­do­wać, mesa go połknęła.

Wayne sap­nął.

– A póź­niej zmiaż­dżyła go zębami, łamiąc jego kości jak…

– Nie. Pró­bo­wała go połknąć. Ale Jak był nie tylko sprytny i nie tylko dobrze strze­lał. Był czymś jesz­cze.

– Czym?

– Wiel­kim wrzo­dem na dupie.

– Mamo! To prze­kli­na­nie.

– W histo­riach można. Posłu­chaj, Jack był wrzo­dem. Zawsze robił dobre rze­czy. Poma­gał ludziom. Utrud­niał życie złym ludziom. Zada­wał pyta­nia. Dosko­nale wie­dział, jak zepsuć dzień ban­dy­tom. Więc kiedy został połknięty, wycią­gnął ręce i nogi, a póź­niej popchnął… i sta­nął Bez­czel­nemu Bar­mowi w gar­dle tak, że potwór nie mógł oddy­chać. Wiesz, takie potwory to potrze­bują kupę powie­trza. A Allo­manta Jak udu­sił Barma od środka. Póź­niej, kiedy potwór leżał mar­twy na ziemi, Jak wyszedł spo­koj­nie po jego języku, jakby to był dywan uło­żony przed powo­zem dla jakie­goś boga­cza.

A niech to.

– To była dobra histo­ria, mamo.

Uśmiech­nęła się.

– Mamo. Czy to histo­ria… o kopalni?

– No, pew­nie my wszy­scy od czasu do czasu musimy wejść do pyska bestii. Więc… może i tak.

– No to jesteś jak stróż prawda.

– Każdy może być.

Zdmuch­nęła latar­nię.

– Nawet ja?

– Zwłasz­cza ty. – Poca­ło­wała go w czoło. – Jesteś tym, kim zechcesz, Wayne. Jesteś wia­trem. Jesteś gwiaz­dami. Jesteś wszyst­kimi nie­skoń­czo­nymi rze­czami.

To był wiersz, który lubiła. On też go lubił. Bo kiedy to mówiła, wie­rzył jej. Nie mógł ina­czej. Mama nie kła­mała. Dla­tego zwi­nął się pod kocem i usnął. Na świe­cie działo się wiele złych rze­czy, ale kilka było w porządku. A jak długo ona była przy nim, histo­rie coś zna­czyły. Były praw­dziwe.

Aż do następ­nego dnia, kiedy w kopalni był kolejny zawał. Tego wie­czoru jego mama nie wró­ciła do domu.

Część pierwsza

Rozdział 1

Dzie­więt­na­ście lat póź­niej

Marasi ni­gdy wcze­śniej nie zeszła do kana­łów, ale było dokład­nie tak kosz­mar­nie, jak sobie wyobra­żała. Nie­wia­ry­godny smród, rzecz jasna. Co jesz­cze gor­sze, cza­sami pode­szwy jej butów śli­zgały się na czymś, przez krótką chwilę gro­żąc prze­wró­ce­niem się w „błoto”.

Przy­naj­mniej zacho­wała dość roz­sądku, by wło­żyć mun­dur ze spodniami, jak rów­nież wyso­kie do kolan buty robo­cze ze skóry. Ale nic nie chro­niło przed smro­dem, odczu­ciami i – nie­stety – dźwię­kami. Kiedy robiła krok – z mapą w jed­nej ręce, a kara­bi­nem w dru­giej – jej pode­szwy odry­wały się od pod­łoża z chlu­po­tem nie­mal mitycz­nych roz­mia­rów. Byłby to naj­gor­szy dźwięk na świe­cie, gdyby nie dorów­ny­wało mu narze­ka­nie Wayne’a.

– Wax ni­gdy nie zapro­wa­dził mnie do zardze­wia­łego kanału – mruk­nął, uno­sząc latar­nię.

– W Dzi­czy są kanały?

– No nie – przy­znał. – Pastwi­ska śmier­dzą nie­mal rów­nie paskud­nie, a on zmu­sił mnie, żeby­śmy przez nie cho­dzili. Ale, Marasi, tam przy­naj­mniej nie ma pają­ków.

– Pew­nie są. – Unio­sła mapę do jego latarni. – Po pro­stu ich nie widzia­łeś.

– Moż­liwe – jęk­nął. – Ale kiedy widać paję­czyny, jest gorzej. No i jesz­cze są, no wiesz, ścieki.

Marasi ski­nęła w stronę bocz­nego tunelu i oboje skrę­cili w tę stronę.

– Chcesz o tym poroz­ma­wiać?

– O czym? – spy­tał ostro.

– Twoim nastroju.

– Z moim zardze­wia­łym nastro­jem wszystko w porządku. To dokład­nie taki nastrój, jaki powi­nien mieć czło­wiek, kiedy part­ner zmu­sza go do wepchnię­cia nosa w te wszyst­kie rze­czy, które wycho­dzą z zadka.

– A tydzień temu? Kiedy pro­wa­dzi­li­śmy śledz­two w skle­pie z per­fu­mami?

– Zardze­wiali per­fu­mia­rze. – Wayne zmru­żył oczy. – Ni­gdy nie wia­domo, co ukry­wają za tymi wyszu­ka­nymi zapa­chami. Nie można zaufać męż­czyź­nie, który nie pach­nie tak, jak powi­nien męż­czy­zna.

– Potem i gorzałą?

– Potem i tanią gorzałą.

– Wayne, jak ty możesz mieć pre­ten­sje, że ktoś udaje lep­szego? Ty zmie­niasz oso­bo­wość za każ­dym razem, kiedy zmie­niasz czapkę.

– Czy mój zapach się zmie­nia?

– Pew­nie nie.

– Wygra­łem dys­ku­sję. W moich argu­men­tach nie ma dosłow­nie żad­nych dziur. Koniec roz­mowy.

Popa­trzyli po sobie.

– Powi­nie­nem sobie kupić jakieś per­fumy, co? Ktoś przej­rzy moje prze­bra­nie, jeśli zawsze będzie mnie czuć potem i tanią gorzałą.

– Jesteś bez­na­dziejny.

– Tym, co jest bez­na­dziejne, są moje biedne pan­to­fle.

– Mogłeś wło­żyć cięż­kie buty, jak ci radzi­łam.

– Nie mam cięż­kich butów. Wax mi je ukradł.

– Wax ukradł ci buty. Naprawdę.

– No, są w jego sza­fie. Zamiast trzech par jego naj­bar­dziej ele­ganc­kich pan­to­fli. Które jakimś cudem tra­fiły do mojej szafy, zupeł­nym przy­pad­kiem. – Spoj­rzał na nią. – To była uczciwa wymiana. Lubi­łem te buty.

Marasi się uśmiech­nęła. Pra­co­wali razem od pra­wie sze­ściu lat, od kiedy Wax prze­szedł na eme­ry­turę po odkry­ciu Żałob­nych Opa­sek. Wayne był ofi­cjal­nie kon­sta­blem, nie jakimś oby­wa­te­lem z upraw­nie­niami, dzia­ła­ją­cym led­wie w gra­ni­cach prawa. Nawet od czasu do czasu nosił mun­dur. I…

…i Marasi znów się pośli­zgnęła. Zardze­wiałe pie­kło. Gdyby się prze­wró­ciła, on nie prze­stałby się śmiać. Ale wyda­wało się, że to naj­lep­sza droga. Trwała budowa sieci pod­ziem­nej kolei obej­mu­ją­cej całe mia­sto, a przed dwoma dniami jeden z robot­ni­ków zło­żył inte­re­su­jący raport. Nie chciał wysa­dzić kolej­nego odcinka, bo odczyty sej­smiczne wska­zy­wały, że znaj­dują się w pobliżu jaskini, któ­rej nie było na mapach.

W tych oko­li­cach pod Elen­del pełno było sta­ro­żyt­nych jaskiń. Jed­no­cze­śnie w tym rejo­nie czę­sto poja­wiali się i zni­kali człon­ko­wie jed­nego z lokal­nych gan­gów. Jakby mieli ukryte wej­ście do nie­zna­nej, nie­wi­dzial­nej kry­jówki.

Przyj­rzała się mapie, na któ­rej znaj­do­wały się uwagi inży­nie­rów – jak rów­nież star­sze notatki wska­zu­jące na pobli­ską oso­bli­wość dostrze­żoną przed laty przez budow­ni­czych kana­łów, która jed­nak ni­gdy nie została zba­dana.

– Myślę, że MeLaan zamie­rza ze mną zerwać – powie­dział cicho Wayne. – Może dla­tego ostat­nio moje ogólne uspo­so­bie­nie bywa nie­ty­powo przy­ga­szone.

– Dla­czego myślisz, że ona to zrobi?

– Bo powie­działa mi „Wayne, pew­nie za parę tygo­dni z tobą zerwę”.

– To uprzejme z jej strony.

– Myślę, że dostała nową robotę od gościa na górze. Ale to nie w porządku, że robi to tak powoli. To nie jest wła­ściwy spo­sób, żeby zerwać z chło­pa­kiem.

– A jaki jest wła­ściwy spo­sób, żeby zerwać z chło­pa­kiem?

– Wal­nąć go czymś w głowę. Sprze­dać jego rze­czy. Powie­dzieć jego kum­plom, że jest dup­kiem.

– Mia­łeś inte­re­su­jące związki.

– Nie, prze­waż­nie kiep­skie. Spy­ta­łem Jammi Walls, co jej zda­niem powi­nie­nem zro­bić… Znasz ją? Pra­wie co wie­czór można ją spo­tkać w gospo­dzie.

– Znam ją. To kobieta o… złej repu­ta­cji.

– Co takiego? Kto tak mówi? Jammi ma dosko­nałą repu­ta­cję. Ze wszyst­kich dzi­wek w oko­licy, ona naj­le­piej robi…

– Nie muszę sły­szeć dal­szego ciągu. Dzię­kuję.

– Zła repu­ta­cja. – Zaśmiał się. – Powiem Jammi, że tak powie­dzia­łaś, Marasi. Ona ciężko zapra­co­wała na swoją repu­ta­cję. Liczy sobie cztery razy wię­cej niż wszyst­kie inne! Zła repu­ta­cja, naprawdę.

– I co ona powie­działa?

– Powie­działa, że MeLaan chce, żebym bar­dziej się posta­rał w naszym związku. Ale myślę, że w tym przy­padku Jammi się pomy­liła. Bo MeLaan się nie bawi w gierki. Kiedy coś mówi, naprawdę tak myśli. Czyli to… no wiesz…

– Przy­kro mi, Wayne. – Marasi wsu­nęła mapę pod pachę i poło­żyła mu dłoń na ramie­niu.

– Wie­dzia­łem, że to nie będzie trwało wiecz­nie. Na rdzę, wie­dzia­łem, wiesz? Ona ma… Ile? Tysiąc lat?

– Jakieś dwie trze­cie tego.

– A ja nie mam nawet czter­dziestki. Bli­żej szes­na­stu, jeśli wziąć pod uwagę moją dziar­ską mło­dzień­czą kon­sty­tu­cję.

– I poczu­cie humoru.

– Święta prawda. – Wes­tchnął. – Ostat­nio było… ciężko. Wax się zro­bił ele­gancki i w ogóle, a MeLaan zni­kała na całe mie­siące. Mam wra­że­nie, że nikt mnie nie chce. Może moje miej­sce jest w kana­łach, wiesz?

– Wcale nie. Jesteś naj­lep­szym part­ne­rem, jakiego kie­dy­kol­wiek mia­łam.

– Jedy­nym part­ne­rem.

– Jedy­nym? Gor­glen się nie liczy?

– Nie. Nie jest czło­wie­kiem. Mam papiery potwier­dza­jące, że jest żyrafą w prze­bra­niu. – Uśmiech­nął się. – Ale… dzięki, że spy­ta­łaś. Dzięki, że się przej­mu­jesz.

Poki­wała głową i ruszyła naprzód. Kiedy wyobra­żała sobie swoje życie jako detek­tywa i stróża prawa, nie prze­wi­działa tego. Przy­naj­mniej już tak nie śmier­działo. A może się przy­zwy­cza­iła?

Z ogromną satys­fak­cją zna­la­zła, dokład­nie w miej­scu zazna­czo­nym na mapie, stare meta­lowe drzwi w ścia­nie kanału. Wayne uniósł latar­nię i nie potrze­bo­wali wyczu­lo­nego wzroku detek­ty­wów, by dostrzec, że nie­dawno z nich korzy­stano. Sre­brzy­ste zadra­pa­nia po jed­nej stro­nie futryny, klamka wytarta z wszech­obec­nego brudu i paję­czyn.

Ludzie, któ­rzy wybu­do­wali kanały, odkryli je i ozna­czyli jako miej­sce o poten­cjal­nym zna­cze­niu histo­rycz­nym. Ale notatka zagi­nęła ze względu na non­sensy biu­ro­kra­cji.

– Nie­źle. – Wayne pochy­lił się obok niej. – Robota detek­ty­wi­styczna pierw­sza klasa, Marasi. Jak wiele sta­rych map musia­łaś przej­rzeć, żeby to zna­leźć?

– Za wiele. Ludzie byliby zasko­czeni, wie­dząc, ile czasu spę­dzam w archi­wach.

– W histo­riach pomi­jają zbie­ra­nie infor­ma­cji.

– Robi­łeś to w Dzi­czy?

– Odmianę typową dla Dzi­czy. Zwy­kle trzeba było wci­snąć jakie­goś gościa twa­rzą do koryta, aż przy­po­mniał sobie, komu pod­kradł prawa do poszu­ki­wań, ale zasada jest taka sama. Tylko wię­cej prze­kleństw.

Podała mu kara­bin, a sama przyj­rzała się drzwiom. Wayne nie robił z tego wiel­kiej sprawy, ale ostat­nimi czasy trzy­mał broń i ręce mu nie drżały. Ni­gdy nie widziała, by strze­lał, ale powie­dział, że zro­biłby to, gdyby to było konieczne.

Drzwi zostały zatrza­śnięte, a po tej stro­nie nie było zamka. Naj­wy­raź­niej ludzie, na któ­rych polo­wała, też zna­leźli je zamknięte – wzdłuż jed­nej kra­wę­dzi było sporo zadra­pań. I dość miej­sca, by wsu­nąć coś mię­dzy drzwi i futrynę.

– Potrze­buję noża, żeby się przez to prze­do­stać – powie­działa.

– Możesz wyko­rzy­stać mój ostry jak brzy­twa umysł.

– Nie­stety, Wayne, nie jesteś typem narzę­dzia, któ­rego teraz potrze­buję.

– Ha! Podoba mi się.

Podał jej nóż z ple­caka, w któ­rym trzy­mali mię­dzy innymi linę i zapas metali, na wypa­dek gdyby mieli sta­wić czoło Meta­licz­nym. W takim gangu nie powinno być Allo­manty – to byli goście z rodzaju „potrzą­snąć skle­pi­ka­rzami, żeby dostać pie­nią­dze za ochronę”. Jed­nak nie­które raporty wzbu­dzały jej nie­po­kój i była coraz bar­dziej prze­ko­nana, że za tą grupą stał Krąg.

Minęły lata, a ona wciąż szu­kała odpo­wie­dzi na pyta­nia, które drę­czyły ją od samego początku jej kariery jako stróża prawa. Grupą znaną jako Krąg nie­gdyś kie­ro­wał wuj Waxa, Edwarn, a póź­niej oka­zało się, że nale­żała do niej rów­nież jego sio­stra Tel­sin. Grupa ta wyzna­wała mroczną postać zwaną Trel­lem, odda­wała jej cześć, a może nawet poma­gała jej reali­zo­wać plany. To był bóg, tak myślała. Ze sta­ro­żyt­nych cza­sów.

Gdyby udało jej się zła­pać wła­ści­wych ludzi, może w końcu uzy­ska­łaby odpo­wie­dzi. Ale nie­ustan­nie jej się nie uda­wało. Naj­bli­żej odpo­wie­dzi była przed sze­ścioma laty, ale wtedy wszy­scy, któ­rych poj­mali – w tym wuj Waxa – zgi­nęli w wybu­chu. I tak oto ona wciąż goniła za cie­niami, a reszta elity Elen­del pra­co­wi­cie igno­ro­wała zagro­że­nie. Bez dowo­dów ona i Wax nie mieli jak potwier­dzić, że Krąg w ogóle ist­niał, poza słu­gu­sami Edwarna.

Za pomocą noża udało jej się unieść sztabę, która zamy­kała drzwi z dru­giej strony. Kawał metalu spadł z cichym brzę­kiem, a Marasi ostroż­nie otwo­rzyła wej­ście, za któ­rym znaj­do­wał się pry­mi­tywny tunel pro­wa­dzący w dół. Jeden z wielu w tym rejo­nie, pocho­dzący z cza­sów sta­ro­żyt­nych przed Kata­cen­dre. Z cza­sów mitów i boha­te­rów, opa­dów popiołu i tyra­nów.

Ona i Wayne wśli­zgnęli się do środka i zamknęli za sobą drzwi. Na wszelki wypa­dek przy­ga­sili latar­nię i ruszyli w głąb.

Rozdział 2

– Fular? – Ste­ris odczy­ty­wała z listy.

– Zawią­zany i spięty. – Wax go popra­wił.

– Buty?

– Wypa­sto­wane.

– Pierw­szy dowód?

Wax wyrzu­cił w powie­trze sre­brzy­sty meda­lion i zła­pał go.

– Drugi dowód? – Ste­ris zazna­czyła punkt na liście.

Wyjął z kie­szeni nie­wielki plik doku­men­tów.

– Tutaj.

– Trzeci dowód?

Wax spraw­dził kolejną kie­szeń, zatrzy­mał się i rozej­rzał po nie­wiel­kim gabi­ne­cie – jego biu­rze sena­tora w Domu Obrad. Zosta­wił je…

– Na biurku w domu. – Ude­rzył się w czoło.

– Przy­nio­słam zapas. – Ste­ris się­gnęła do torebki.

Wax uśmiech­nął się sze­roko.

– Oczy­wi­ście, że tak.

– A nawet dwa. – Ste­ris podała mu kartkę papieru, którą scho­wał. Następ­nie znów przyj­rzała się liście.

Mały Maxil­lium pod­szedł do matki i z powagą wpa­trzył się w swoją listę bazgro­łów. W wieku pię­ciu lat znał litery, ale wolał two­rzyć wła­sne.

– Rysu­nek psa – powie­dział Max, jakby czy­ta­jąc z listy.

– Może się przy­dać – zgo­dził się ojciec. – Są cał­kiem uży­teczne.

Chło­piec podał go z poważną miną i powie­dział:

– Rysu­nek kota.

– Też mi się jeden przyda.

– Nie radzę sobie z kotami. – Max podał mu kolejną kartkę. – Dla­tego wygląda jak wie­wiórka.

Wax uści­skał syna i z sza­cun­kiem odło­żył kartki razem z innymi. Sio­stra chłopca – Tin­dwyl, bo Ste­ris lubiła tra­dy­cyjne imiona – gawo­rzyła w kącie pod opieką guwer­nantki Kath.

W końcu żona podała mu pisto­lety, jeden po dru­gim. Wypo­sa­żone w dłu­gie lufy i cięż­kie, zostały zapro­jek­to­wane przez Ranette, by robić groźne wra­że­nie – ale miały dwa bez­piecz­niki i nie były nała­do­wane. Od dłuż­szego czasu nie musiał do nikogo strze­lać, ale wciąż wyko­rzy­sty­wał swoją repu­ta­cję „Sena­tora Stróża Prawa z Dzi­czy”. Ludzie z mia­sta, szcze­gól­nie poli­tycy, łatwo dawali się zastra­szyć bro­nią palną. Woleli zabi­jać ludzi nowo­cze­śniej­szymi bro­niami – ubó­stwem i roz­pa­czą.

– Czy poca­łu­nek od żony jest na tej liście? – spy­tał Wax.

– Wła­ści­wie to nie – odparła zasko­czona.

– Rzad­kie prze­ocze­nie. – Cało­wał ją przez dłuż­szą chwilę. – To ty powin­naś tam wyjść, Ste­ris. Zaj­mo­wa­łaś się przy­go­to­wa­niami bar­dziej niż ja.

– Ty jesteś głową rodu.

– Mógł­bym wyzna­czyć cię jako przed­sta­wi­cielkę wypo­wia­da­jącą się w naszym imie­niu.

– Pro­szę, nie. Wiesz, jak się czuję w obec­no­ści ludzi.

– Czu­jesz się dobrze w obec­no­ści wła­ści­wych ludzi.

– A czy poli­tycy kie­dy­kol­wiek zacho­wują się wła­ści­wie?

– Mam nadzieję. – Obcią­gnął mary­narkę i odwró­cił się w stronę drzwi. – Bo się do nich zali­czam.

Wyszedł ze swo­jej kom­naty i ruszył do sali obrad Senatu. Ste­ris miała patrzeć ze swo­jego miej­sca na bal­ko­nie dla widzów – wszy­scy już się nauczyli, jak bar­dzo zale­żało jej na tym, by zawsze sie­dzieć na tym samym krze­śle.

Kiedy Wax zna­lazł się w ogrom­nej sali – w któ­rej pano­wał gwar, kiedy sena­to­ro­wie wró­cili po krót­kiej prze­rwie – nie udał się na swoje miej­sce. Sena­to­ro­wie przez ostat­nie kilka dni deba­to­wali nad obecną ustawą, a jego prze­mowa była ostat­nia w kolejce. Zdo­był to miej­sce dzięki wielu obiet­ni­com i wymia­nom przy­sług, bo liczył, że pomoże to jego argu­men­tom, da mu naj­więk­szą szansę na zapo­bie­że­nie kosz­mar­nej decy­zji.

Sta­nął z boku pod­wyż­sze­nia dla mów­ców i cze­kał, aż wszy­scy usiądą. Zało­żył kciuk za pas z pisto­le­tami i góro­wał. W Dzi­czy trzeba było nauczyć się dobrze góro­wać, kiedy prze­słu­chi­wało się więź­niów – a Wax był wstrzą­śnięty, jak wiele z tych umie­jęt­no­ści dzia­łało rów­nież tutaj.

Guber­na­tor Var­lance nie patrzył na niego. Popra­wił fular i spraw­dził puder – z jakie­goś tajem­ni­czego powodu wid­mowo blada cera była ostat­nio bar­dzo modna. Póź­niej wyło­żył medale na biurko, jeden po dru­gim.

Na rdzę, tęsk­nię za Ara­de­lem, pomy­ślał Wax. Kom­pe­tentny guber­na­tor był miłą odmianą. Jak… zamó­wie­nie jedze­nia w hotelu i odkry­cie, że nie jest naj­gor­sze, albo spę­dze­nie czasu z Wayne’em i zorien­to­wa­nie się, że wciąż ma się zega­rek.

Jed­nakże cha­rak­ter pracy guber­na­tora był taki, że nisz­czył dobrych ludzi, złym zaś pozwa­lał rado­śnie uno­sić się z prą­dem. Ara­del odszedł przed dwoma laty. A wybór woj­sko­wego jako kolej­nego guber­na­tora miał sens, ze względu na napięte kon­takty z Połu­dnio­wym Kon­ty­nen­tem. Wielu miesz­kań­ców nie­dawno odkry­tych krain – tam, gdzie mieli statki powietrzne i dziwne maski – nie było zado­wo­lo­nych z prze­biegu wyda­rzeń przed sze­ścioma laty. A dokład­niej z faktu, że Żałobne Opa­ski tra­fiły do Kotliny Elen­del.

Obec­nie Elen­del musiało sta­wić czoło dwóm pod­sta­wo­wym pro­ble­mom. Pierw­szym byli miesz­kańcy Połu­dnio­wego Kon­ty­nentu, z któ­rych naj­waż­niej­szą nację zwano Mal­wia­nami. Nie­mal bez ustanku powta­rzali, że Kotlina jest mała i słaba. Byli agre­sywni, wyma­chi­wali sza­bel­kami. Var­lance miał być pło­tem, który przed tym ochroni, choć Wax zasta­na­wiał się, gdzie zdo­był te wszyst­kie medale. O ile Wax się orien­to­wał, nie­dawno powstała armia nie uczest­ni­czyła jesz­cze w żad­nych potycz­kach.

Drugi pro­blem był znacz­nie bliż­szy. Cho­dziło o czę­ści Kotliny znaj­du­jące się poza sto­licą, ludzi miesz­ka­ją­cych w tym, co nazy­wano zbior­czo zewnętrz­nymi mia­stami. Od lat, może dzie­się­cio­leci, napię­cia mię­dzy sto­licą i całą resztą nara­stały.

Zagro­że­nie ze strony innego kon­ty­nentu było wystar­cza­jąco dużym pro­ble­mem. Ale w oczach Waxa było bar­dziej odle­głe. Tym, które uwa­żał za bez­po­śred­nie i które wzbu­dzało jego naj­więk­szy nie­po­kój, była per­spek­tywa wojny domo­wej mię­dzy jego wła­snymi roda­kami. On i Ste­ris od lat pró­bo­wali jej zapo­biec.

Var­lance w końcu ski­nął na wice­gu­ber­na­torkę, Ter­ri­sankę. Miała krę­cone ciemne włosy i nosiła tra­dy­cyjną szatę. Waxowi wyda­wało się, że znał ją w Wio­sce, ale to mogła być jej sio­stra, a nie miał pomy­słu, jak o to spy­tać. Tak czy ina­czej, posia­da­nie Ter­ri­sa­nina wśród per­so­nelu było dobrze widziane. Więk­szość guber­na­to­rów miała przy­naj­mniej jedno z nich w swoim gabi­ne­cie – zupeł­nie jakby Ter­ri­sa­nie byli kolej­nym meda­lem, któ­rym można się było pochwa­lić.

Ada­wa­th­wyn pod­nio­sła się i ogło­siła:

– Guber­na­tor wysłu­cha sena­tora z rodu Ladria­nów.

Choć Wax na to cze­kał, nie­śpiesz­nie wkro­czył na pod­wyż­sze­nie – oświe­tlane od góry potęż­nym elek­trycz­nym reflek­to­rem. Obró­cił się powoli, roz­glą­da­jąc się po okrą­głej sali. Z jed­nej strony sie­dzieli urzęd­nicy obie­ralni – sena­to­ro­wie, któ­rzy zostali wybrani na sta­no­wi­sko, by repre­zen­to­wać gil­dię, zawód lub histo­ryczną grupę. Po dru­giej sie­dzieli lor­do­wie – sena­to­ro­wie, któ­rzy uzy­skali swoje sta­no­wi­sko dzięki uro­dze­niu.

– Ta ustawa… – ogło­sił Wax, a jego głos odbi­jał się echem w całej sali – …to bez­na­dziej­nie głupi pomysł.

Nie­gdyś, na początku jego kariery poli­tycz­nej, mówie­nie tak otwar­cie ścią­gało na niego gniew. Teraz dostrzegł uśmie­chy na twa­rzach nie­któ­rych sena­to­rów. Spo­dzie­wali się tego po nim – a nawet to doce­niali. Wie­dzieli, jak wiele pro­ble­mów miała Kotlina, i cie­szyli się, że był wśród nich ktoś gotów mówić o nich gło­śno.

– Kon­takty z Mal­wia­nami są bar­dziej napięte niż kie­dy­kol­wiek dotąd. To czas, by zjed­no­czyć Kotlinę, a nie wbi­jać klin pomię­dzy naszymi mia­stami!

– Tu cho­dzi o zjed­no­cze­nie! – zawo­łał ktoś. Sena­tor doke­rów, Mel­strom. Był mario­netką Hastin­gów i Eri­kel­lów, szla­chet­nych rodów, które kon­se­kwent­nie były cier­niem w oku Waxa. – Potrze­bu­jemy jed­nego przy­wódcy całej Kotliny. Ofi­cjal­nie!

– Zgoda. Ale w jaki spo­sób wynie­sie­nie guber­na­tora Elen­del, sta­no­wi­ska, na które nie może gło­so­wać nikt spoza mia­sta, zjed­no­czy ludzi?

– Da im kogoś, kto będzie dla nich auto­ry­te­tem. Sil­nego, kom­pe­tent­nego przy­wódcę.

A to, pomy­ślał Wax, spo­glą­da­jąc na Var­lance’a, jest kom­pe­tentny przy­wódca? Mamy szczę­ście, że w ogóle przy­słu­chuje się tym nara­dom, zamiast prze­glą­dać har­mo­no­gram spo­tkań pro­mo­cyj­nych. Na razie, w cza­sie dwóch pierw­szych lat urzę­do­wa­nia, Var­lance ponow­nie otwo­rzył sie­dem­na­ście miej­skich par­ków. Lubił kwiaty.

Wax trzy­mał się planu, wycią­gnął meda­lion i pod­rzu­cił go w powie­trze.

– Przed sze­ścioma laty mia­łem małą przy­godę. Wszy­scy o tym wie­cie. Zna­la­złem roz­bity mal­wiań­ski sta­tek powietrzny i pokrzy­żo­wa­łem plany zewnętrz­nych miast, by wyko­rzy­stać jego tajem­nice prze­ciwko Elen­del. Powstrzy­ma­łem to. Przy­wio­złem ze sobą Żałobne Opa­ski, by zostały bez­piecz­nie prze­cho­wane.

– I pra­wie zaczą­łeś wojnę – mruk­nął ktoś z sali.

– Wole­li­by­ście, żebym pozwo­lił, by spi­sek doszedł do skutku?! – odkrzyk­nął Wax. Nie było żad­nej odpo­wie­dzi, więc pod­rzu­cił meda­lion i znów go zła­pał. To był jeden z wpły­wa­ją­cych na cię­żar meda­lionów, dzięki któ­rym statki Mal­wian mogły latać. – Czy ktoś na tej sali odważy się zakwe­stio­no­wać moją lojal­ność wobec Elen­del? Możemy się poje­dyn­ko­wać. Nawet pozwolę, żeby ten ktoś strze­lił jako pierw­szy.

Cisza. Zasłu­żył na to. Wielu obec­nych na sali go nie lubiło, ale go sza­no­wali. I wie­dzieli, że nie był agen­tem zewnętrz­nych miast.

Pod­rzu­cił meda­lion i Pchnął go wyżej, aż do skle­pie­nia. Kawa­łek metalu opadł, migo­cząc w świe­tle reflek­tora. Kiedy go zła­pał, spoj­rzał na admi­rał Jon­nes, obecną amba­sa­dorkę Mal­wian. Sie­działa na spe­cjal­nie wyzna­czo­nym miej­scu w sali Senatu, gdzie zasia­dali rów­nież bur­mi­strzo­wie zewnętrz­nych miast, kiedy odwie­dzali sto­licę. Żadne nie przy­było na to posie­dze­nie. Widoczna oznaka ich zło­ści.

Ta ustawa, gdyby została przy­jęta, wynio­słaby guber­na­tora Elen­del ponad wszyst­kich bur­mi­strzów zewnętrz­nych miast, pozwa­la­jąc jemu lub jej inter­we­nio­wać w lokal­nych spo­rach. Aż do etapu usu­nię­cia bur­mi­strza, ogło­sze­nia wybo­rów nad­zwy­czaj­nych i apro­bo­wa­nia kan­dy­da­tów. Choć Wax zga­dzał się, że jeden przy­wódca byłby waż­nym kro­kiem do zjed­no­cze­nia Kotliny, ta ustawa była jawną obe­lgą wobec wszyst­kich ludzi miesz­ka­ją­cych poza sto­licą.

– Znam wasze sta­no­wi­sko lepiej niż kto­kol­wiek. – Wax obra­cał meda­lion w pal­cach. – Chce­cie zade­mon­stro­wać siłę wobec Mal­wian. Udo­wod­nić, że potra­fimy zmu­sić nasze mia­sta, by ustą­piły wobec naszych zasad. Dla­tego przed­sta­wi­li­ście tę ustawę. Ale to jedy­nie poka­zuje, dla­czego tak fru­stru­jemy wszyst­kich spoza Elen­del! Rewo­lu­cjo­ni­ści w innych mia­stach nie zaszliby tak daleko, gdyby nie mieli popar­cia miesz­kań­ców. Gdyby prze­ciętna osoba żyjąca poza Elen­del nie była tak rdzawo wście­kła na naszą poli­tykę han­dlową i ogólną aro­gan­cję, nie zna­leź­li­by­śmy się w tej sytu­acji.

– Ta ustawa ich nie udo­bru­cha! To nie jest „pokaz siły”. Została opra­co­wana, żeby wzbu­dzić obu­rze­nie ludzi. Jeśli ją uchwa­limy, to tak, jak­by­śmy wręcz doma­gali się wojny domo­wej.

Pozwo­lił, by to do nich dotarło. Pozo­stali byli zde­ter­mi­no­wani, by robić wra­że­nie sil­nych wobec wro­gów zewnętrz­nych. Ale gdyby pozwo­lić im swo­bod­nie dzia­łać, zmu­si­liby samych sie­bie do wojny kon­flik­tami wewnętrz­nymi. Pro­blemy z Mal­wia­nami były realne, ale nie tak pilne. Z dru­giej strony wojna domowa byłaby nisz­czy­ciel­ska.

Co naj­gor­sze, ktoś w tajem­nicy ich do niej popy­chał. Wax był prze­ko­nany, że Krąg znów wtrą­cał się do poli­tyki Elen­del. Jego… sio­stra była zamie­szana. Nie był pewien, dla­czego chcieli wojny domo­wej, ale sta­rali się od lat. Gdyby pozwo­lił, by trwało to dalej, tylko przy­słu­ży­liby się praw­dzi­wym wro­gom, a ota­cza­jąca go teraz elita i rewo­lu­cjo­ni­ści w zewnętrz­nych mia­stach mie­liby powód do pła­czu.

Wax wyjął plik doku­men­tów z lewej kie­szeni. Scho­wał rysunki psa i kota, a resztę uniósł, poka­zu­jąc ją zgro­ma­dzo­nym.

– Mam tu sześć­dzie­siąt listów od poli­ty­ków z zewnętrz­nych miast. Repre­zen­tują dużą frak­cję, która nie chce kon­fliktu. To są roz­sądni ludzie. Chęt­nie, wręcz z zapa­łem współ­pra­co­wa­liby z Elen­del. Ale są też prze­ra­żeni na myśl o tym, co ich ludzie zro­bią, jeśli wciąż będziemy im narzu­cać tyrań­ską, impe­ria­li­styczną poli­tykę. Pro­po­nuję, byśmy odrzu­cili tę ustawę i zaczęli pracę nad czymś lep­szym. Czymś, co rze­czy­wi­ście będzie dzia­łać na rzecz pokoju i jed­no­ści. Zgro­ma­dze­nie naro­dowe, z przed­sta­wi­cie­lami każ­dego z zewnętrz­nych miast… i obie­ral­nym naj­wyż­szym urzęd­ni­kiem wybie­ra­nym przez to ciało.

Spo­dzie­wał się gwiz­dów i kilka usły­szał. Ale więk­szość zebra­nych mil­czała i patrzyła, jak unosi te listy. Nie chcieli pozwo­lić, by wła­dza opu­ściła sto­licę. Bali się, że wpływ zewnętrz­nych miast zmieni ich kul­turę. Byli tchó­rzami.

Może on też, bo wizja, że Krąg pocią­gał za sznurki, go prze­ra­żała. Kto z tych, któ­rzy patrzyli teraz na niego, był w tajem­nicy jed­nym z ich agen­tów? Na rdzę, nawet nie rozu­miał ich moty­wa­cji. Chcieli wojny – jako drogi do zyska­nia wła­dzy, z całą pew­no­ścią. Ale kryło się w tym coś wię­cej.

Słu­chali roz­ka­zów cze­goś zna­nego jako Trell.

Wax obró­cił się powoli, wciąż uno­sząc listy, i poczuł ukłu­cie nie­po­koju, kiedy sta­nął ple­cami do Mel­stroma. On strzeli, pomy­ślał.

– Z całym sza­cun­kiem, lor­dzie Ladria­nie – powie­dział Mel­strom. – Nie­dawno został pan ojcem i wyraź­nie nie wie pan, jak należy wycho­wy­wać dzieci. Nie może się pan pod­da­wać ich żąda­niom, musi pan zacho­wać sta­now­czość, wie­dząc, że pań­skie decy­zje są dla nich naj­lep­sze. W końcu to zro­zu­mieją. A Elen­del jest jak ojciec dla dzieci, zewnętrz­nych miast.

Pro­sto w plecy, pomy­ślał Wax, odwra­ca­jąc się.

Nie odpo­wie­dział od razu. Zanim odpo­wie­działo się ogniem, trzeba było sta­ran­nie wyce­lo­wać. Już wcze­śniej dys­ku­to­wał na ten temat – głów­nie pry­wat­nie – z wie­loma z sena­to­rów na tej sali. Robił postępy, ale potrze­bo­wał czasu. Z tymi listami mógł wró­cić do każ­dego waha­ją­cego się sena­tora i podzie­lić się sło­wami. Ide­ami. Prze­ko­nać ich.

Instynkt pod­po­wia­dał mu, że gdyby do gło­so­wa­nia doszło tego dnia, ustawa zosta­łaby uchwa­lona. Dla­tego nie przy­szedł tu, by powta­rzać argu­menty. Przy­szedł z kulą w komo­rze, gotów, by strze­lić.

Zło­żył listy i scho­wał je do kie­szeni. Następ­nie wyjął mniej­szy plik – dwie kartki – z dru­giej kie­szeni. Te, które przy­nio­sła Ste­ris, na wypa­dek gdyby zapo­mniał. Pew­nie sko­pio­wała wszyst­kie doku­menty z dru­giego pliku. I sie­dem innych rze­czy, któ­rych wcale nie potrze­bo­wał – ale czuła się lepiej, gdy miała je w torebce, na wszelki wypa­dek. Na rdzę, ta kobieta była zachwy­ca­jąca.

Wax uniósł kartki i osten­ta­cyj­nie prze­krę­cił je do świa­tła.

– Drogi Mel­stro­mie… – czy­tał na głos – …cie­szy nas, że jesteś gotów wysłu­chać głosu roz­sądku i wciąż popie­rać prze­wagę han­dlową Elen­del w Kotli­nie. To mądra decy­zja. Przez następne trzy lata będziemy ci prze­ka­zy­wać pół pro­centa naszych docho­dów z prze­wozu towa­rów w zamian za oso­bi­ste popar­cie tej ustawy. Rody Hasting i Eri­kell.

Na sali zapa­no­wał chaos. Wax wsu­nął kciuk za pas z bro­nią i cze­kał, aż ucichną okrzyki obu­rze­nia. Spoj­rzał w oczy Mel­stro­mowi, kiedy męż­czy­zna osu­nął się na krze­śle. Ten zardze­wiały idiota wła­śnie dostał ważną lek­cję – nie zosta­wiaj doku­men­tów potwier­dza­ją­cych twoją korup­cję, kiedy twój prze­ciw­nik poli­tyczny jest wyszko­lo­nym detek­ty­wem. Idiota.

Kiedy okrzyki w końcu uci­chły, Wax znów się ode­zwał, tym razem gło­śniej.

– Żądam, by odbyło się posie­dze­nie w spra­wie nie­pra­wi­dło­wo­ści i sprze­da­nia głosu przez sena­tora Mel­stroma, co jest jaw­nym pogwał­ce­niem zasad anty­ko­rup­cyj­nych.

– I w ten spo­sób opóźni się gło­so­wa­nie nad ustawą o zwierzch­nic­twie Elen­del? – ode­zwał się guber­na­tor.

– Jak możemy nad nią gło­so­wać, skoro nie możemy być pewni, czy głosy są odda­wane w dobrej wie­rze? – zauwa­żył Wax.

Kolejne okrzyki obu­rze­nia. Wax zno­sił je, patrząc, jak guber­na­tor nara­dza się z wiceguber­na­torką. Ona była bystra. Wszystko, co osią­gnął Var­lance, a co nie wyma­gało prze­cię­cia wstęgi ani uca­ło­wa­nia nie­mow­lę­cia, było naj­pew­niej jej dzie­łem.

Kiedy zebrani się uspo­ko­ili, guber­na­tor spoj­rzał na Waxa.

– Ufam, że może pan potwier­dzić auten­tycz­ność tego listu, Ladria­nie.

– Mam zło­żone pod przy­sięgą pisemne oświad­cze­nia trojga eks­per­tów od pisma ręcz­nego, które potwier­dzają, że list nie został sfał­szo­wany. A przy­go­to­wany przez moją żonę szcze­gó­łowy opis uzy­ska­nia listu jest wyczer­pu­jący i nie do zakwe­stio­no­wa­nia.

– W takim razie suge­ruję zor­ga­ni­zo­wa­nie posie­dze­nia w spra­wie nie­pra­wi­dło­wo­ści – stwier­dził guber­na­tor. – Po gło­so­wa­niu nad ustawą o zwierzch­nic­twie.

– Ale… – zaczął Wax.

– Zażą­damy… – prze­rwał mu guber­na­tor – …by Mel­strom, Hasting i Eri­kell wstrzy­mali się od gło­so­wa­nia. Dzięki czemu nie będzie ryzyka korup­cji.

Niech to.

Niech to. Niech to. Niech to.

Zanim zdą­żył się sprze­ci­wić, wice­gu­ber­na­torka stuk­nęła młot­kiem.

– Gło­so­wa­nie za dal­szymi pra­cami?

Więk­szość sena­to­rów pod­nio­sła ręce. W takim przy­padku wystar­czała prost­sza metoda z pod­nie­sie­niem ręki – chyba że liczba gło­sów była wyrów­nana. Nie była.

Praw­dziwe gło­so­wa­nie, nad ustawą, miało się odbyć.

– Masz pan jesz­cze w pla­nach jakieś eks­plo­zje, Ladria­nie? – spy­tał guber­na­tor. – Czy możemy przejść do rze­czy?

– Żad­nych eks­plo­zji, Wasza Eks­ce­len­cjo. – Wax wes­tchnął. – One były spe­cjal­no­ścią mojego byłego part­nera. Chciał­bym tylko zwró­cić się do izby z ostat­nią prośbą. – Jego manewr się nie powiódł. Miał teraz ostat­nią kartę do roze­gra­nia. Prośbę nie Waxil­liuma Ladriana. Ale Świ­to­strzel­nego, stróża prawa.

– Wszy­scy mnie zna­cie. – Zaczął się obra­cać, patrząc im w oczy. – Jestem pro­stym czło­wie­kiem z Dzi­czy. Nie radzę sobie z poli­tyką, ale rozu­miem wście­kłych ludzi i cięż­kie życie pra­cu­ją­cych kobiet i męż­czyzn. Jeśli mamy przy­jąć rolę rodzica, powin­ni­śmy dobrze trak­to­wać nasze dzieci. Dać im szansę, by wypo­wie­działy się w swoim imie­niu. Jeśli na­dal będziemy uda­wać, że są malu­chami, zaczną nas igno­ro­wać… w naj­lep­szym wypadku. Chce­cie wysłać im wia­do­mość? Wyślij­cie wia­do­mość, że się przej­mu­jemy i chcemy ich wysłu­chać.

W końcu wró­cił na swoje miej­sce obok Yan­ceya Yaceczki, dobro­dusz­nego i cier­pli­wego męż­czy­zny – i jed­nego z sena­to­rów, któ­rzy rze­czy­wi­ście go słu­chali.

– Nie­zła robota, Wax – szep­nął, pochy­la­jąc się w jego stronę. – Naprawdę nie­zła robota. To zawsze czy­sta przy­jem­ność.

Yan­cey zagło­suje tak jak on. Wła­ści­wie spora część szla­chet­nie uro­dzo­nych popie­rała Waxa. Choć wiele z tego, co ostat­nio mówiła Marasi spra­wiło, że Wax czuł się nie­zręcz­nie ze swoją odzie­dzi­czoną rolą, w tym przy­padku lor­do­wie mogli się oka­zać odro­binę mniej sko­rum­po­wani niż ich odpo­wied­nicy. Sena­to­ro­wie obie­ralni musieli wal­czyć o zacho­wa­nie swo­jego sta­no­wi­ska, a zagło­so­wa­nie za tą ustawą mogło popra­wić sytu­ację ich wybor­ców.

I na tym pole­gał pro­blem. Według naj­now­szego spisu wię­cej ludzi miesz­kało teraz poza mia­stem niż w nim. Więk­szość praw pocho­dziła z cza­sów, gdy było jedno mia­sto i garstka wsi. Teraz, kiedy z tych wsi wyro­sły mia­sta, ich miesz­kańcy chcieli mieć więk­szy wpływ na poli­tykę Kotliny.

Elen­del nie było już mizerną osadą pod­no­szącą się po apo­ka­lip­sie. Stało się naro­dem – nawet Dzicz się zmie­niała, rosła, uno­wo­cze­śniała. Na rdzę, bio­rąc pod uwagę obszar Dzi­czy, mógł sobie wyobra­zić czasy, kiedy wię­cej ludzi będzie miesz­kać tam niż w samej Kotli­nie.

Musieli dać tym ludziom prawa poli­tyczne, nie igno­ro­wać ich. Wciąż miał nadzieję. On, Ste­ris i ich sojusz­nicy od wielu mie­sięcy sta­rali się osła­bić popar­cie dla ustawy. Nie­zli­czone kola­cje, przy­ję­cia, a nawet – co zaczął robić dla nie­któ­rych przed­sta­wi­cieli miej­skiej elity – lek­cje na strzel­nicy.

Wszystko po to, by zmie­nić świat. Głos po gło­sie.

Guber­na­tor roz­po­czął gło­so­wa­nie i lady Mi’Chelle Yomen oddała pierw­szy głos – prze­ciwko usta­wie. W jego trak­cie Wax czuł taki sam nie­po­kój, jak przed kon­fron­ta­cją z grupą ban­dy­tów. Na rdzę… to było jesz­cze gor­sze. Każdy głos był jak wystrzał. Lady Faula i sena­tor Vin­del. Jak zde­cy­dują? Pomy­ślał. I Maraya? Została prze­kona czy…

Dwoje z nich zagło­so­wało za ustawą, razem z wie­loma innymi, co do któ­rych nie był pewien. W miarę upływu czasu Wax czuł coraz więk­szy nie­po­kój, gor­szy, niż kiedy został postrze­lony. Osta­teczny wynik – sto dwa­dzie­ścia dwa głosy za, sto osiem­na­ście prze­ciw.

Ustawa została uchwa­lona. Poczuł jesz­cze więk­szy nie­po­kój. Jeśli miał powstrzy­mać wybuch wojny domo­wej, musiał zna­leźć inny spo­sób .

Rozdział 3

Marasi przy­glą­dała się odci­skom stóp w pyle. Wyglą­dały, jakby powstały przed paroma tygo­dniami i już zebrał się w nich kurz. Pode­szła do Wayne’a, który badał tunel nieco dalej, w miej­scu, gdzie zaczy­nał opa­dać ostro w dół i wyma­gałby mozol­nej wspi­naczki. Męż­czy­zna popa­trzył na nią.

– Skoro tak łatwo wśli­zgują się do mia­sta i je opusz­czają, to musieli zna­leźć inną drogę – powie­dział. – Tędy nie cho­dzą regu­lar­nie.

– Zgoda. I tak powin­ni­śmy zacho­wać ostroż­ność, na wypa­dek gdyby zosta­wili czujki.

W odpo­wie­dzi Wayne przy­ga­sił latar­nię i szep­nął:

– Chcesz iść dalej bez wspar­cia?

– Na razie. Prze­pro­wa­dzimy zwiad i zoba­czymy, co się nam uda zna­leźć. Wola­ła­bym nie mobi­li­zo­wać wszyst­kich, jeśli to ślepa uliczka.

Razem ruszyli tune­lem. Fakt, że szlak był trudny i na pierw­szy rzut oka mało uczęsz­czany, uspo­ka­jał ją. Jeśli wróg prze­by­wał na dole, ale korzy­stał z innej drogi, to było mniej praw­do­po­dobne, że ona i Wayne zostaną dostrze­żeni.

Ostroż­nie scho­dzili kory­ta­rzem. Na rdzę… całe szczę­ście wło­żyła spodnie. Jeśli miała się pośli­zgnąć i roz­wa­lić głowę, mogła zro­bić to z god­no­ścią. A przy­naj­mniej z tą resztką god­no­ści, która pozo­sta­wała kobie­cie po godzin­nej wędrówce przez kanały ście­kowe.

Pró­bo­wała prze­stać roz­my­ślać o tej kwe­stii, wyobra­ża­jąc sobie, że jaski­nie musiały być rów­nie sta­ro­żytne, jak Wojow­niczka Wstą­pie­nia – a może nawet star­sze. Te tunele prze­spały znisz­cze­nie świata, Kata­cen­dre, roz­kwit i upa­dek Ostat­niego Impe­rium. Czy te kamie­nie, po któ­rych teraz kro­czyli, spa­dły ze skle­pie­nia w cza­sach Popiel­nych Gór?

Nie mogła się nie zasta­na­wiać, czy nie natra­fią na mityczną Koły­skę Oca­la­łego – Cze­lu­ście Hath­sin – choć wie­działa, że to głu­pota. Wax powie­dział, że je odwie­dził i nie natra­fił na magiczne metale z legend.

W końcu dotarli do wyjąt­kowo głę­bo­kiego szybu pro­wa­dzą­cego w dół. Był wła­ści­wie pio­nowy, choć miał dużo wystę­pów i pęk­nięć w skale, które umoż­li­wiały wspi­naczkę. Wayne znów roz­ja­śnił ich latar­nię i spoj­rzał z powąt­pie­wa­niem.

– Jeste­śmy pewni, że stąd przy­szli? – spy­tał szep­tem.

– A kto inny zosta­wiłby tamte odci­ski stóp?

– Odci­ski stóp?

– W kurzu? A w pobliżu wej­ścia były jesz­cze zaschnięte ślady błocka z kana­łów? Naprawdę, Wayne, jak na detek­tywa bywasz zadzi­wia­jąco mało spo­strze­gaw­czy.

– Ty i Wax jeste­ście detek­ty­wami. Nie ja.

– To kim jesteś?

– Barierą dla kul. Gościem, który wali w czaszki. I cza­sami wybu­cha.

– Dziś nie będziemy robić nic takiego – szep­nęła Marasi. – Zaj­rzymy do środka, spraw­dzimy, czy mam rację, a póź­niej wyj­dziemy, żeby uzy­skać zezwo­le­nie i wspar­cie.

– To pew­nie też będziemy wra­cać tą drogą. – Wes­tchnął i wycią­gnął z płó­cien­nego ple­caka zwój liny. Zna­lazł sta­bilny kawał skały, obwią­zał wokół niego sznur, a drugi koniec wrzu­cił w ciem­ność.

Zaczął scho­dzić jako pierw­szy, Marasi podą­żała za nim z kara­bi­nem prze­rzu­co­nym przez ramię. Zej­ście oka­zało się łatwiej­sze, niż się spo­dzie­wała, bo na linie były węzły. I tak roz­bo­lały ją ręce.

– No więc… – zaczął cicho Wayne, który wisiał poni­żej. Dotrzy­my­wał jej kroku, zamiast ruszyć przo­dem. – Chcesz poznać moją listę spo­so­bów, na jakie kobiety łamią prawa fizyki?

– To zależy. Jak bar­dzo mizo­gi­niczna jest? Podasz mi liczbę na jakiejś skali?

– Yyy… trzy­na­ście?

– Na ile?

– Sie­dem­na­ście?

– Co to w ogóle za zwa­rio­wana skala? – szep­nęła Marasi, zatrzy­mała się na gła­zie i spoj­rzała na niego z góry. – Dla­czego wybra­łeś taką skalę? Dla­czego nie, cho­ciażby, szes­na­ście?

– Nie wiem! To ty spy­ta­łaś mnie o skalę. Posłu­chaj, to jest dobre. Kobiety. Łamią prawa fizyki. Od dawna nad tym roz­my­śla­łem. Co naj­mniej od paru dni. Spodoba ci się.

– Jestem pewna.

– Pierw­szy spo­sób. – Wayne zsu­nął się na kolejny występ. – Kiedy zdej­mują ubra­nia, robią się goręt­sze. Dziwne, co nie? Nor­malni ludzie robią się chłod­niejsi, kiedy zdej­mują…

– Nor­malni ludzie? – powtó­rzyła, idąc za nim. – Kiedy mówisz „nor­malni”, masz na myśli męż­czyzn?

– Yyy… no tak.

– Czyli połowa świata nie jest nor­malna? Kobiety nie są nor­malne?

– To brzmi tro­chę śmiesz­nie, kiedy tak to uję­łaś.

– Tak myślisz?

– Zro­zum, chcia­łem tylko zwró­cić uwagę na coś inte­re­su­ją­cego. Uży­teczne obser­wa­cjo­no­wa­nie o natu­rze cosmere i rela­cji mię­dzy płciami.

– Sądzę, że wymy­śli­łeś coś, co cię roz­ba­wiło, i szu­ka­łeś pre­tek­stu, by powie­dzieć to na głos. – Wylą­do­wała na nie­wiel­kiej półce obok niego i w końcu zoba­czyła dno. Znaj­do­wali się mniej wię­cej w poło­wie szybu.

Spoj­rzał jej w oczy.

– Więc… no… czter­na­ście? Na sie­dem­na­ście?

– I rośnie. I to nawet nie jest prawda, Way­nie. Wielu męż­czyzn robi się goręt­szych, kiedy zdej­mują ubra­nia. Zależy od męż­czyzny.

Uśmiech­nął się sze­roko.

– A co z Alli­kiem?

– W przy­padku Allika cho­dzi raczej o maskę.

– Tak czę­sto pod­nosi tę zardze­wiałą maskę, że można się zacząć zasta­na­wiać, po co w ogóle ją nosi.

– Dla Mal­wian poru­sza­nie maski to jak… emfaza. Pozwo­le­nie, by inni ludzie zaj­rzeli pod maskę, nie jest niczym nie­wła­ści­wym, choć udają, że to tabu… i może kie­dyś nim było. Teraz lubią spo­sób, w jaki pozwala im wyra­żać uczu­cia.

Wayne prze­rzu­cił nogi przez kra­wędź i zaczął scho­dzić dalej. Zosta­wiła mu tro­chę prze­strzeni i ruszyła za nim.

– Więc… Chcesz usły­szeć numer dwa?

– Wła­ści­wie… w pew­nym sen­sie tak.

– Ha! Tak myśla­łem. Wax by odmó­wił.

– Wax miał całe lata, by przy­zwy­czaić się do głębi two­jego zepsu­cia, Way­nie. Mnie wciąż zadzi­wia, jak bar­dzo potra­fisz się pogrą­żyć za każ­dym razem.

– W porządku. Numer dwa. Spy­taj kobietę, ile waży. A póź­niej ją pod­nieś. Okaże się, że przy­brała na wadze. Feru­che­miczki, co do jed­nej.

– Wayne, ten żart jest tak stary, że ma brodę.

– Poważ­nie?

– Abso­lut­nie. Kiedy byłam dziec­kiem, mój ojciec żar­to­wał sobie na temat kobiet, które nie przy­znają się do swo­jej wagi.

– Niech to. Sta­ru­szek Harms znał ten dow­cip? – Popa­trzył na nią sze­roko otwar­tymi oczami. – Do dia­bła, Marasi. Czy ja się sta­rzeję? Czy to był dow­cip sta­ruszka?

– Bez komen­ta­rza.

– Prze­klęci konsi i ich mało­mów­ność. – Wayne dotarł na dno i ostroż­nie, z cichym sze­le­stem ubra­nia i butów na kamie­niu, zesko­czył z liny i przy­trzy­mał ją dla Marasi.

Zeszła na sam dół i dołą­czyła do niego.

– To jaki jest numer trzeci na liście?

– Jesz­cze go nie mam.

– To lista z dwóch ele­men­tów, z któ­rych jeden jest głupi?

– Z któ­rych dwa są głu­pie – mruk­nął ponuro. – A jeden naj­wy­raź­niej rów­nież geria­tryczny. Te same dow­cipy, co lord Harms. Tracę styl i tyle. – Spoj­rzał jej w oczy i wyszcze­rzył zęby. – Czy to zna­czy, że w tej parze mogę być tym zrzę­dli­wym star­szym gościem? Ty możesz być tym mło­dym ener­gicz­nym, który cały czas prze­klina i podej­muje błędne decy­zje życiowe.

Uśmiech­nęła się sze­roko.

– Czy będę miała przy­no­szący szczę­ście kape­lusz?

– Tylko jeśli będziesz dobrze go trak­to­wać. – Przy­ci­snął dłoń do serca. – I zdej­mo­wać go, zanim wyda­rzy się coś pecho­wego, żeby nie psuć mu repu­ta­cji.

– Zapa­mię­tam. – Wpa­trzyła się w głąb tunelu pro­wa­dzą­cego od szybu. – Ale skończmy z gada­niem… choć uwiel­biam się dowia­dy­wać, co wypącz­ko­wało ostat­nio w twoim mózgu, nie możemy sobie pozwo­lić, żeby nas usły­szeli.

Znów przy­ga­sił latar­nię i ruszyli tune­lem. Ludzie na komen­dach cza­sem posy­łali jej współ­czu­jące spoj­rze­nia, bo była part­nerką Wayne’a – ale tak naprawdę on potra­fił być dobrym kon­sta­blem, kiedy mu się chciało. A zwy­kle mu się chciało.

Na przy­kład teraz na jej prośbę zamknął się i sku­pił na pracy. Wayne’owi bra­ko­wało ogłady i cza­sami był bole­śnie zado­wo­lony z sie­bie, ale był też dobrym part­ne­rem. Nawet dosko­na­łym. Jeśli tylko dostało się do wnę­trza jego bańki – nie Allo­man­tycz­nej, ale oso­bi­stej. Wayne był jak fort, z zewnętrz­nymi murami i umoc­nie­niami. Jeśli byłeś jed­nym z nie­licz­nych szczę­ścia­rzy, któ­rych wpu­ścił do środka, mia­łeś przy­ja­ciela na całe życie. Takiego, który sta­nie u two­jego boku prze­ciwko dosłow­nym bogom.

Znaj­dziemy cię, Trellu, pomy­ślała Marasi, skra­da­jąc się. Pierw­szy raz usły­szała to imię z ust umie­ra­ją­cego, przed laty – i była coraz bar­dziej prze­ko­nana, że Trell był bogiem o ogrom­nej mocy, jak Har­mo­nia. Nie możesz ukry­wać się bez końca. Nie, jeśli chcesz wciąż wpły­wać na świat.

Wayne zła­pał ją za ramię i zatrzy­mał bez słowa. Następ­nie wska­zał malut­kie świa­tełko daleko w tunelu przed nimi. Ostroż­nie prze­byli tę odle­głość, a kiedy wyj­rzeli za róg, zoba­czyli dokład­nie to, na co Marasi miała nadzieję – w odle­gło­ści zale­d­wie kilku stóp para męż­czyzn w kami­zel­kach i kape­lu­szach grała w karty na odwró­co­nej skrzynce. Na ich pro­wi­zo­rycz­nym sto­liku migo­tała nie­duża lampka.

Marasi ski­nęła do tyłu. Wyco­fali się oboje, na tyle daleko, by nikt nie pod­słu­chał ich szep­tów. Spoj­rzała w ciem­no­ści na męż­czy­znę, zasta­na­wia­jąc się, jakiej rady udzieli. Powinni dalej się roz­glą­dać czy to było wystar­cza­jące potwier­dze­nie, by pójść po wspar­cie?

– To tra­ge­dia – szep­nął Wayne.

– Co?

– Biedny sukin­syn ma wspa­niałe karty na rękach – szep­nął Wayne. – Układ jeden na milion. A gra ze spłu­ka­nym kum­plem na war­cie? Rdzawe mar­no­traw­stwo peł­nego koloru Oca­la­łego…

Marasi prze­wró­ciła oczami i wska­zała na nie­wielki ciemny tunel odcho­dzący od głów­nego.

– Zobaczmy, dokąd pro­wa­dzi ten.

Za nimi w tunelu odbiło się echem gło­śne prze­kleń­stwo – naj­wy­raź­niej gość z dobrymi kar­tami wła­śnie je poka­zał. Nie­duży tunel zawra­cał w stronę straż­ni­ków, ale wkrótce zorien­to­wali się, dla­czego nie był pil­no­wany – oka­zał się ślepą uliczką. Choć przez sze­roki na dwie stopy otwór w ska­łach do środka wpa­dało tro­chę świa­tła.

Przy­su­nęli się do niego i wyj­rzeli na śred­niej wiel­ko­ści jaski­nię – roz­mia­rów prze­cięt­nego maga­zynu w dokach – pełną męż­czyzn i kobiet paku­ją­cych towary lub wyle­gu­ją­cych się na zaim­pro­wi­zo­wa­nych meblach. Otwór robił wra­że­nie czę­ści natu­ral­nej for­ma­cji skal­nej – woda kapiąca ze skle­pie­nia spra­wiła, że ścianę pokryły dziwne naro­śle i występy, zasła­nia­jące coś, co kie­dyś mogło być więk­szym przej­ściem. Marasi i Wayne znaj­do­wali się jakieś pięt­na­ście stóp od dna jaskini.

Ode­tchnęła głę­boko i przyj­rzała się temu, co się działo. Było tutaj. Mie­siące pracy. Mie­siące obie­cy­wa­nia Red­diemu, że jest na dobrym tro­pie. Mie­siące łącze­nia donie­sień o kra­dzie­żach, zeznań świad­ków i doku­men­ta­cji prze­pły­wów pie­nięż­nych. I oto było. Duża baza prze­myt­ni­ków umiesz­czona pod samym mia­stem, a ufun­do­wana – na ile mogła to oce­nić – przez grupy wpły­wów z zewnętrz­nych miast i Krąg.

Rze­czy­wi­ście tu było. Na Praw­dziwe Imię Har­mo­nii… udało jej się.

Wayne spoj­rzał na nią z sze­ro­kim uśmie­chem i sprze­dał jej kuk­sańca.

– Nie­źle – szep­nął. – Naprawdę nie­źle.

– Dzięki – odszep­nęła.

– Kiedy opo­wiesz o tym kon­sta­blowi-gene­ra­łowi, pomiń moje narze­ka­nia na ścieki.

– A kiep­skie dow­cipy?

– E, je możesz zosta­wić. Musisz dać ludziom to, czego ocze­kują, bo ina­czej nie uwie­rzą w twoje kłam­stwa.

Marasi rozej­rzała się. Trzy­dzie­ścioro sied­mioro ludzi, wli­cza­jąc dwóch war­tow­ni­ków, wszy­scy uzbro­jeni. Nawet robot­nicy mieli kabury. Zgod­nie z uzy­ska­nymi infor­ma­cjami w tych skrzy­niach było pełno wypo­sa­że­nia woj­sko­wego – w tym prze­ra­ża­jące ilo­ści mate­ria­łów wybu­cho­wych. Gang pró­bo­wał zacie­rać ślady, dopusz­cza­jąc się rów­nież bar­dziej przy­ziem­nych kra­dzieży, ale była prze­ko­nana, że wie, co się tu naprawdę dzieje.

Elen­del wywie­rało nacisk na zewnętrzne mia­sta, odma­wia­jąc wywo­że­nia pew­nych towa­rów – w tym broni – ze sto­licy, która była cen­tral­nym węzłem wszyst­kich linii kole­jo­wych. Ta grupa dzia­łała jak zwy­czajny gang, zaj­mo­wała się wymu­sze­niami i innymi tego rodzaju rze­czami, ale Marasi była nie­mal w stu pro­cen­tach prze­ko­nana, że ich celem było wysy­ła­nie broni do Bil­ming, obec­nej sto­licy inte­re­sów zewnętrz­nych miast.

Nie podo­bało jej się, że zewnętrzne mia­sta zmu­szano do dzia­ła­nia w taki spo­sób – ale człon­ko­wie tego gangu zabi­jali nie­win­nych ludzi na uli­cach. Poza tym naj­pew­niej współ­pra­co­wali ze złym bogiem, któ­rego celem było pod­po­rząd­ko­wa­nie lub znisz­cze­nie świata.

– No dobra – szep­nął Wayne i poka­zał pal­cem. – Widzisz tego gościa tam, na tyłach, w ele­ganc­kich ciu­chach? To nie­mal z całą pew­no­ścią czło­nek Kręgu. Może nowy Cykl.

Marasi poki­wała głową. Cykl był naj­niż­szym pozio­mem, który naprawdę liczył się w Kręgu. Byli to miej­scowi przy­wódcy, któ­rzy wyda­wali roz­kazy wyna­ję­tym mię­śnia­kom. Miles Sto­ży­wo­tów był Cyklem i odpo­wia­dał przed Gar­ni­tu­rem, który był jego zwierzch­ni­kiem. Ten męż­czy­zna był ubrany ele­gancko – bar­dziej stroj­nie niż pozo­stali w jaskini. Był rów­nież szczu­pły, umię­śniony i wysoki. Jako Cykl mógł być Meta­licz­nym. Lepiej więc nie lek­ce­wa­żyć go w walce.

– Strzel temu gościowi w głowę z tego swo­jego kara­binu – powie­dział Wayne. – Założę się, że podda się nam cała grupa.

– W praw­dzi­wym świe­cie to tak nie działa – szep­nęła.

– Oczy­wi­ście, że tak. Jeśli ten gość im płaci, reszta sukin­sy­nów nie będzie miała powodu, żeby wal­czyć dalej.

– Nawet gdy­byś miał rację… a szcze­rze w to wąt­pię… nie tak to zro­bimy. Potwier­dze­nie, koor­dy­na­cja, wspar­cie i odpo­wied­nia auto­ry­za­cja. Pamię­tasz?

– Sta­ram się nie – mruk­nął. – Nie możemy tego zro­bić na mój spo­sób? Nie mam nic prze­ciwko paru gościom, któ­rzy robią swoje, ale wolał­bym nie leźć znowu przez to błocko, a póź­niej wró­cić tutaj i odkryć, że banda znik­nęła. Zwińmy ich teraz.

– Nie. Twój spo­sób wiąże się ze zbyt wiel­kim cha­osem.

– A to coś złego, bo…

– Wiesz, jest ta cała sprawa zwią­zana z byciem stró­żem prawa.

– Jasne, jasne. – Się­gnął do płasz­cza i wyjął błysz­czącą odznakę. W mie­ście z nich nie korzy­stali, woleli papie­rowe doku­menty.

– Czy to… stara odznaka Waxa z Dzi­czy? – spy­tała.

– Wymie­nił się ze mną.

– Na co?

– Pół pasz­te­cika z mie­lo­nym mię­sem. – Wayne uśmiech­nął się sze­roko. – W końcu go znaj­dzie. Po pew­nym cza­sie bar­dzo trudno je zigno­ro­wać.

Pokrę­ciła głową i mach­nęła w głąb tunelu. Musieli jed­nak przy­ga­sić latar­nię – a przez to nie­wiele widzieli. I dla­tego, mimo że byli ostrożni, kiedy wró­cili do głów­nego tunelu, zasko­czyli straż­nika, który wszedł do niego, żeby sobie ulżyć.

Spoj­rzał na nich w ciem­no­ści i krzyk­nął. Wayne pół sekundy póź­niej pozba­wił go przy­tom­no­ści, ale od strony głów­nej jaskini dobie­gły ostrze­gaw­cze okrzyki.

Sto­jąc wciąż nad nie­ru­cho­mym cia­łem, Wayne spoj­rzał na nią i znów się uśmiech­nął.

– Mój spo­sób!

Rozdział 4

Marasi i Wayne nie mogli uciec trudną drogą, którą dotarli do jaskini – nie, kiedy po pię­tach dep­tał im cały gang. Poza tym chciała zła­pać tego Cykla, który z pew­no­ścią ulot­niłby się po wszyst­kim.

Nie­stety zna­czyło to, że Wayne miał rację. I tyle w tema­cie pro­to­kołu.

Czas zro­bić to na jego spo­sób.

Wypa­dli do głów­nego tunelu, w któ­rym drugi ze straż­ni­ków mie­rzył do nich z pisto­letu. Wayne stwo­rzył bańkę pręd­ko­ści, co dało im obojgu szansę odsu­nię­cia się i oto­cze­nia straż­nika.

Kiedy bańka znik­nęła, gang­ster wystrze­lił w pustą prze­strzeń. Wayne dopadł go po krót­kiej chwili i zaczął tłuc laskami poje­dyn­ko­wymi. Marasi zosta­wiła go przy tym i wybrała sobie odpo­wied­nie miej­sce. Za sto­li­kiem do gry znaj­do­wał się sze­roki tunel, naj­pew­niej pro­wa­dzący do głów­nej jaskini. Przy­klęk­nęła, unio­sła kara­bin, wyce­lo­wała i pró­bo­wała się uspo­koić w ocze­ki­wa­niu…

Wystrze­liła w chwili, kiedy ktoś się poja­wił. Jedy­nie szko­le­nie na strzel­nicy powstrzy­mało ją przed próbą natych­mia­sto­wego prze­ła­do­wa­nia. To był nowy kara­bin pół­au­to­ma­tyczny Bastion, więc pozo­sta­wiła go na ramie­niu i zastrze­liła kolejną osobę, która potknęła się o leżące ciało. Ci z tyłu zawo­łali ostrze­gaw­czo i nikt inny nie odwa­żył się wbiec do środka.

Wayne otarł czoło, pozo­sta­wia­jąc nie­przy­tom­nego gang­stera na ziemi.

– Masz magiczne pudełka?

– To nie magia, Wayne. Mal­wiań­ska tech­nika różni się, ale…

– Magiczne pudełka od two­jego chło­paka. Ile?

– Mam trzy Allo­man­tyczne gra­naty. Nowy pro­jekt. I dwa hukowo-bły­skowe. Wax nała­do­wał dla mnie jeden z gra­na­tów, zanim wyru­szy­li­śmy.

– Zmyślne. Masz plan?

– Ty utrzy­maj ten tunel. Ja wrócę do tam­tego otworu i rzucę parę Allo­man­tycz­nych gra­na­tów, żeby zasko­czyć grupy wro­gów, a póź­niej będę cię osła­niać, kiedy wej­dziesz do środka. Jak już znaj­dziesz się poza linią ognia, podążę za tobą.

– Masz to jak w banku!

Roz­dzie­lili się, męż­czy­zna skie­ro­wał się w stronę dwóch ludzi, któ­rych zastrze­liła. Pod­niósł jeden z ich pisto­le­tów i wystrze­lił kilka razy w stronę głów­nej jaskini – nie po to, by kogoś tra­fić, ale żeby zmu­sić ich do ukry­cia się. Ręka tro­chę mu drżała i odrzu­cił broń natych­miast po tym, jak opróż­nił maga­zy­nek, ale i tak zro­bił ogromne postępy. Choć z dru­giej strony, jak sądziła, nie musiał być jesz­cze bar­dziej mor­der­czy.

Zosta­wiła go i wró­ciła do otworu, który oka­zał się nie­złym sta­no­wi­skiem dla strzelca. Dostrze­gła kilka grup gang­ste­rów kry­ją­cych się za pobli­skimi skrzy­niami i patrzą­cych, jak Wayne strzela z dru­giego pisto­letu.

Marasi ostroż­nie wyjęła nie­duże meta­lowe pudełko z woreczka u pasa. Przez całe życie cier­piała z powodu roz­cza­ro­wa­nia i nawet lek­ce­wa­że­nia ze względu na swój bez­u­ży­teczny talent Allo­man­tyczny. Mogła spo­wol­nić upływ czasu wokół sie­bie, co było… cóż, nie­zbyt przy­datne. Zasad­ni­czo spra­wiało, że z punktu widze­nia wszyst­kich dookoła zamie­rała – nie brała udziału w walce, co dawało prze­wagę jej wro­gom.

Cza­sami znaj­do­wała dla niego zasto­so­wa­nie, ale wła­ści­wie przy­swo­iła sobie rze­komą prawdę, że jej umie­jęt­no­ści były słabe.

I wtedy poznała Allika.

Jego rodacy sza­no­wali wszyst­kich Meta­licz­nych, czy to Allo­man­tów, czy to Feru­che­mi­ków. Choć Allik czuł podziw dla Waxa i jego wido­wi­sko­wych mocy, jej umie­jęt­no­ści zro­biły na nim rów­nie wiel­kie wra­że­nie. Twier­dził, że miała jedną z naj­bar­dziej przy­dat­nych zdol­no­ści Allo­man­tycz­nych. Trudno jej było to zaak­cep­to­wać, ale efekt był taki, że jeśli miało się dostęp do pew­nych dość wyspe­cja­li­zo­wa­nych tech­no­lo­gii, można było posta­wić świat na gło­wie.

Allo­man­tyczny gra­nat miał jakieś pół­tora cala śred­nicy i buczał, kiedy spa­lała kadm – absor­bu­jąc jej ener­gię. Nie oto­czyła jej bańka spo­wol­nie­nia – ten nowy pro­jekt spra­wiał, że cała moc szła do skrzy­neczki. Nała­do­wała go wcze­śniej, ale od tego czasu minęło kilka godzin i chciała go uzu­peł­nić.

Sta­ran­nie oce­niła odle­głość i rzu­ciła go w stronę grupy wro­gów, któ­rzy ukry­wali się za stertą skrzyń. Mie­siące ćwi­czeń się opła­ciły, bo udało jej się umie­ścić urzą­dze­nie dokład­nie pośrodku gang­ste­rów, któ­rzy tak sku­piali się na Way­nie, że led­wie zauwa­żyli, kiedy poto­czyło się mię­dzy nimi.

Gra­nat wyko­rzy­sty­wał ett­me­tal, któ­rego uży­cie było ści­śle ogra­ni­czone przez Mal­wian, więc nie miała pre­ten­sji do gang­ste­rów, że nie wie­dzieli, do czego służy. Wśród samych Mal­wian też nie były czę­ste. Nawet jeśli ci ludzie sły­szeli o urzą­dze­niach – a mogli, Krąg z nich korzy­stał – naj­praw­do­po­dob­niej ni­gdy żad­nego nie widzieli.

Sekundę póź­niej wokół urzą­dze­nia poja­wiła się bańka spo­wol­nio­nego czasu, wię­żąc około dzie­się­ciorga męż­czyzn i kobiet. Szybko doła­do­wała i rzu­ciła drugi z trzech gra­na­tów – ten wyce­lo­wany w nieco bar­dziej odda­loną grupkę wro­gów. Dobrze wyce­lo­wała i uwię­ziła kolejną ósemkę.

W jaskini roz­le­gły się okrzyki „Meta­liczny!”, kiedy reszta gang­ste­rów zauwa­żyła, że ponad połowa z nich zamarła. Ci poru­szali się nie­zmier­nie powoli, pró­bu­jąc uciec z bańki – ale Marasi spo­dzie­wała się, że wcze­śniej wyczer­pie się dzie­się­cio­mi­nu­towy ładu­nek gra­na­tów.

Zdjęła kara­bin i zaczęła osła­niać Wayne’a, który wśli­zgnął się do głów­nej jaskini – i nawet udało jej się tra­fić dwóch z tych, któ­rzy pozo­stali. Męż­czy­zna przez chwilę poru­szał się tak szybko, że aż się roz­my­wał, po czym wypadł z bańki pręd­ko­ści i prze­sko­czył pęk­nię­cie w ska­łach. Potrze­bo­wał tro­chę czasu, żeby odzy­skać talent i stwo­rzyć kolejną bańkę, ale mogła przy­siąc, że ten czas się kur­czył.

Omi­nął uwię­zio­nych ludzi – będą musieli się nimi zająć póź­niej. Na razie wyko­rzy­stał zamie­sza­nie, żeby zbli­żyć się do paru wro­gów. Zauwa­żyli go, ale znów się roz­mył – i zaata­ko­wał ich z góry, z wysoko unie­sio­nymi laskami poje­dyn­ko­wymi.

Ich okrzyki bólu zwró­ciły uwagę innych, co pozwo­liło Marasi postrze­lić kolej­nych dwóch. Póź­niej wró­ciła do głów­nego tunelu. Zaj­rzała z niego do jaskini z maga­zy­nem i wbie­gła pochy­lona do środka – sta­ran­nie omi­ja­jąc lekko migo­czące gra­nice baniek ota­cza­ją­cych gra­naty. Aż za dobrze wie­działa, jakie to uczu­cie być oto­czo­nym przez to powie­trze lep­kie jak melasa, kiedy wszystko wokół poru­szało się jak bły­ska­wica.

Zna­la­zła osłonę w pobliżu urzą­dzeń do pako­wa­nia, a gdy pozo­stali gang­ste­rzy się zorien­to­wali, od skał i metalu wokół niej zaczęły się odbi­jać poci­ski. Jako dziew­czynka czy­tała o wyczy­nach Waxa w Dzi­czy – a im dłu­żej była kon­sta­blem, tym wię­cej nie­do­kład­no­ści dostrze­gała. Jasne, histo­rie wspo­mi­nały o ostrzale. Zwy­kle jed­nak pomi­jały to, z jakim hała­sem kule tra­fiały w cel. Kiedy zasy­py­wały ota­cza­jące ją urzą­dze­nia, miała wra­że­nie, że dała małemu Maxowi pałeczki i puściła go luzem w skle­pie z naczy­niami.

Chwilę póź­niej dźwięki spo­wol­niły – jak fono­graf dzia­ła­jący z ułam­kiem zwy­kłej mocy. Powie­trze wokół niej zami­go­tało, a Wayne oparł się o urzą­dze­nia. Na twa­rzy miał sze­roki uśmiech – a na ramie­niu krwawą ranę.

– Robisz się nie­dbały. – Ski­nęła w stronę rany.

– Daj spo­kój. Każdy gość może się dać cza­sem przy­pad­kiem postrze­lić. A zwłasz­cza jeśli gania z dwoma kijasz­kami w sali peł­nej spluw.

– Ile stopu bizmu­to­wego ci zostało?

– Mnó­stwo.

– Pewien jesteś?

– Jasne.

– Wayne, jestem z cie­bie dumna. Naprawdę go nie mar­nu­jesz, jesteś oszczędny, jak cię pro­si­łam.

Wzru­szył ramio­nami, jakby to nie było nic spe­cjal­nego, ale ona była z niego szcze­rze dumna. Dosta­wał przy­dział z komendy i na początku ich współ­pracy metal zawsze mu się koń­czył w trak­cie misji. Pla­no­wała poroz­ma­wiać z kapi­ta­nem Red­dim o zwięk­sze­niu przy­działu, ale odkryła, że Wayne wyko­rzy­sty­wał stop bizmu­towy do wszel­kiego rodzaju celów nie­zwią­za­nych z walką ani pracą detek­tywa. Robie­nia dow­ci­pów, prze­bie­ra­nia się, żeby roz­ba­wić dzieci, od czasu do czasu kra­dzieży.

Miło było widzieć, że radzi sobie lepiej.

– Ilu idio­tów zostało? – spy­tał.

– Jede­na­ścioro.

– To wię­cej, niż umiem zli­czyć.

– Chyba że cho­dzi o kie­liszki w kon­kur­sie picia.

– Święta prawda.

Razem wyj­rzeli zza urzą­dzeń, które słu­żyły do przy­bi­ja­nia wiek do skrzyń. Wayne natych­miast pocią­gnął ją z powro­tem. Kula poru­sza­jąca się w zwol­nio­nym tem­pie dotarła do gra­nicy bańki, śmi­gnęła w powie­trzu nad nimi, ude­rzyła w drugą stronę i znów spo­wol­niła. Poci­ski zacho­wy­wały się nie­prze­wi­dy­wal­nie, kiedy tra­fiały w bańki pręd­ko­ści i ni­gdy nie było wia­domo, w którą stronę polecą, kiedy do niej dotrą.

– Gość w gar­ni­tu­rze ucieka tyłem – stwier­dził Wayne. – Chcesz go zła­pać czy wolisz zostać tutaj i wal­czyć z pozo­sta­łymi?

Przy­gry­zła z namy­słem wargę.

– Musimy się roz­dzie­lić. Ty jesteś lep­szy w walce z gru­pami. Pora­dzisz sobie z tymi?

– Czy więk­szość z tych skrzyń nie jest pełna rze­czy, co to robią bum?

– Tak…

– Zapo­wiada się nie­zła zabawa!

– Gra­na­tom zostało jesz­cze jakieś osiem minut.

– Świet­nie. Zoba­czę, czy uda mi się zła­pać tych sukin­sy­nów żyw­cem. Mogę wycią­gać ich jed­nego po dru­gim z baniek, wyko­rzy­stu­jąc moje wła­sne bańki, żeby je zneu­tra­li­zo­wać. Widzisz, ćwi­czy­łem i coraz lepiej sobie radzę z robie­niem mniej­szych i więk­szych. Jak dobrze pój­dzie, podejdę do gra­nicy jed­nej z two­ich baniek, posta­wię swoją tak, żeby objęła jedną osobę, i ją wycią­gnę.

– Wayne! To nie­sa­mo­wite. Powie­dzia­łeś Waxowi? Kon­tro­lo­wa­nie roz­mia­rów baniek jest bar­dzo trudne.

Wzru­szył ramio­nami.

– Gotowa?

Wyjęła z torebki gra­naty hukowo-bły­skowe i podała mu jeden. Następ­nie wycią­gnęła zawleczkę z dru­giego, żeby pod­pa­lić lont.

– Gotowa.

Nawet jeśli powie­dział, że miał „mnó­stwo”, stop bizmu­towy był rzadki i drogi. Musieli zacho­wać ostroż­ność.

Wayne opu­ścił bańkę, a ona rzu­ciła gra­nat. Kiedy wybuchł, wyło­nili się po obu stro­nach maszyny. Wayne rzu­cił się na ostat­nią grupę gang­ste­rów, a ona pobie­gła za Cyklem, który znik­nął za meta­lo­wymi drzwiami na tyłach jaskini. Po chwili do nich dotarła i bez trudu otwo­rzyła zamek wytry­chem. Posłała spoj­rze­nie Wayne’owi, któ­rego szybko ota­czali wro­go­wie. Ukrył się za skrzy­nią ozna­czoną MATE­RIAŁY WYBU­CHOWE. Mru­gnął do niej, wycią­gnął zawleczkę swo­jego gra­natu hukowo-bły­sko­wego i wrzu­cił go do środka.

Cudow­nie. Miała nadzieję, że wie­dział, co robi. Wayne miał nie­zwy­kłe wręcz zdol­no­ści uzdra­wia­nia – ale wciąż mógł odnieść obra­że­nia zbyt duże, by je ule­czyć. A każdy wybuch, który oddzie­liłby jego metal­my­śli od więk­szej czę­ści ciała, dopro­wa­dziłby go do śmierci, jak to się stało przed wie­kami z Ostat­nim Impe­ra­to­rem i Żałob­nymi Opa­skami.

Cóż, nie mogła przez cały czas pil­no­wać Wayne’a. I z całą pew­no­ścią ona nie prze­ży­łaby wybu­chu… cóż, dowol­nych roz­mia­rów. Prze­śli­zgnęła się przez drzwi i zamknęła je z gło­śnym hukiem. Kilka chwil póź­niej cały kom­pleks jaskiń się zatrzą­snął, ale ona sku­piła się na swoim zada­niu – bie­gnię­ciu ciem­nym tune­lem za Cyklem, który – spo­śród wszyst­kich w jaskini – miał naj­więk­sze szanse udzie­lić jej odpo­wie­dzi.

Rozdział 5

Wax wlókł się przez salę Senatu, a inni scho­dzili mu z drogi. Nie chcieli spoj­rzeć mu w oczy – nawet ci, któ­rzy gło­so­wali za nim. Odwra­cali się, kiedy ich mijał, prze­cią­gali i roz­ma­wiali.