Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Waxillium Ladrian, stróż prawa z Dziczy, który został senatorem w wielkim mieście, przez lata podążał śladem tajemniczej organizacji zwanej Kręgiem, którą kierowali jego nieżyjący wuj i siostra, a która porywała ludzi pochodzących z rodzin Allomantów. Kiedy detektyw Marasi Colms i jej partner Wayne natrafiają na magazyn broni przeznaczonej dla Bilming, jednego z zewnętrznych miast, pojawia się nowy trop. Konflikt między stolicą Elendel a zewnętrznymi miastami przynosi korzyść Kręgowi, ich macki sięgają teraz Senatu Elendel, a Bilming jest jeszcze bardziej uwikłane.
Po tym, jak Wax odkrywa nowy rodzaj materiału wybuchowego, który ma bezprecedensową niszczycielską moc, i uświadamia sobie, że Krąg z pewnością już go zna, nieśmiertelny kandra wyjawia, że moc Harmonii nie sięga Bilming. To znaczy, że miasto uległo wpływom innego boga – Trella, którego wyznaje Krąg. A Trell nie jest jedyną istotą przybywającą z szerszego cosmere – Marasi zostaje zwerbowana przez ludzi spoza świata, obdarzonych dziwnymi umiejętnościami i twierdzących, że ich celem jest ochrona Scadrialu… za wszelką cenę.
Wax musi zdecydować, czy odłożyć na bok swój konflikt z Bogiem i znów stać się Mieczem, wykutym przez Harmonię. Jeśli nikt nie odważy się zostać bohaterem, którego potrzebuje Scadrial, planetę i miliony jej mieszkańców czeka gwałtowny i tragiczny koniec.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 665
Wayne słyszał o łóżkach. Inne dzieciaki w Osadzie Cynowagi je miały. Łóżko brzmiało znacznie lepiej niż mata na ziemi – zwłaszcza taka, którą musiał dzielić z mamą, kiedy noce były zimne, bo nie mieli węgla.
Poza tym pod łóżkami były potwory.
Ano, słyszał o mgielnych upiorach. Ukrywały się pod łóżkiem i kradły twarze ludzi, których znałeś. Co znaczyło, że łóżka były miękkie na górze, a pod spodem był ktoś, z kim można było pogadać. To było zardzewiałe niebo.
Inne dzieciaki bały się mgielnych upiorów, ale Wayne doszedł do wniosku, że po prostu nie umiały negocjować. On mógł się zaprzyjaźnić z czymś, co mieszkało pod łóżkiem. Trzeba mu tylko było dać coś, czego chciało, na przykład kogoś innego do zjedzenia.
Tak czy siak, nie miał łóżka. Ani krzeseł. Mieli stół. Zrobiony przez wujka Gregra. Zanim zmiażdżył go milion kamieni i zmienił w miazgę, co to już nie mogła tłuc ludzi. Wayne czasami kopał w stół, na wypadek gdyby duch Gregra patrzył i lubił mebel. Rdza jedna wie, w całym domku z jednym oknem nie było poza nim niczego, czym wujek Gregr się przejmował.
Ale Wayne miał stołek, więc usiadł na nim i bawił się kartami – rozdawał i chował je w rękawie – kiedy czekał. To była nerwowa pora dnia. Każdego wieczoru bał się, że ona nie wróci do domu. Nie żeby go nie kochała. Mama była jak bukiet słodkich kwiatów w szambie świata. Ale dlatego, że pewnego dnia tato nie wrócił do domu. Pewnego dnia wujek Gregr – Wayne kopnął w stół – nie wrócił do domu. Więc mama…
Nie myśl o tym, pomyślał Wayne. Sfuszerował tasowanie i karty poleciały na stół i ziemię. I nie patrz. Dopóki nie zobaczysz światła.
Czuł kopalnię. Nikt nie chciał mieszkać obok, więc Wayne i mama mieszkali.
Celowo pomyślał o czymś innym. Stercie rzeczy pod ścianą, które wcześniej uprał. To była stara robota mamy, co to nie dawała dużo pieniędzy. Teraz on to robił, kiedy ona pchała wózki w kopalni.
Robota mu nie przeszkadzała. Mierzył różne ciuchy – czy to staruszków, czy młodych kobiet – i udawał, że nimi jest. Mama przyłapała go parę razy i się zezłościła. Jej irytacja wciąż go dziwiła. Dlaczego miałby ich nie przymierzyć? Po to są ubrania. Nie było w tym nic dziwacznego.
Poza tym czasami ludzie zostawiali rzeczy po kieszeniach. Jak talia kart.
Znów sfuszerował tasowanie, a kiedy zbierał karty, nie wyjrzał przez okno, chociaż czuł kopalnię. Ta ziejąca tętnica, jak dziura w szyi, czerwona od środka, z której wylewało się światło jak krew i ogień. Mama musiała grzebać we wnętrznościach bestii, szukając metali, a później uciekać przed jej gniewem. Ale człowiekowi w końcu zawsze zabrakło szczęścia.
I wtedy je zauważył. Światło. Z ulgą wyjrzał przez okno i zobaczył kogoś idącego ścieżką i trzymającego latarnię, żeby oświetlić sobie drogę. Wayne pośpiesznie schował karty pod matą i położył się na niej. Kiedy drzwi się otworzyły, udawał, że śpi. Oczywiście, widziała, jak zgasił światło, ale doceniała wysiłek, jaki wkładał w udawanie.
Usiadła na stołku, a Wayne ostrożnie uniósł powieki. Mama nosiła spodnie i koszulę zapinaną na guziki, upinała włosy w kok, a jej ubranie i twarz były zabrudzone. Siedziała wpatrzona w płomień latarni, przyglądała się, jak tańczy, a jej twarz wydawała się bardziej wychudzona niż wcześniej. Jakby ktoś wydrążył jej policzki kilofem.
Ta kopalnia ją zżera, pomyślał. Nie pochłonęła jej tak jak tatę, ale ją podgryza.
Mama zamrugała i skupiła wzrok na czymś innym. Na karcie, którą zostawił na stole. Ech, do diaska.
Podniosła ją i spojrzała na niego. Przestał udawać, że śpi. Inaczej oblałaby go wodą.
– Wayne, skąd wziąłeś te karty?
– Nie pamiętam.
– Wayne…
– Znalazłem.
Wyciągnęła rękę, a on niechętnie wyjął talię i ją oddał. Schowała znalezioną kartę do pudełka. Do diaska. Cały dzień będzie chodziła po Cynowadze, szukając kogoś, kto je „zgubił”. Nie pozwoli, żeby przez niego marnowała czas.
– Tark Vestingdow – mruknął Wayne. – Były w kieszeni jego kombinezonu.
– Dziękuję – odparła cicho.
– Mamo, muszę się nauczyć kart. W ten sposób zarobię na nas dwoje.
– Zarobisz? Kartami?
– Nie martw się – powiedział szybko. – Będę oszukiwał! Nie da się zarobić, jeśli się nie wygrywa, sama wiesz.
Westchnęła i rozmasowała skronie.
Wayne spojrzał na karty.
– Tark. On jest Terrisaninem. Jak tato.
– Tak.
– Terrisanie zawsze robią to, co im się każe. To co jest ze mną nie w porządku?
– Nic nie jest z tobą nie w porządku, kochanie. Po prostu nie miałeś dobrego rodzica, który by tobą pokierował.
– Mamo. – Zsunął się z maty i wziął ją za rękę. – Nie mów tak. Jesteś wspaniałą mamą.
Przytuliła go, ale czuł jej napięcie.
– Wayne, zabrałeś scyzoryk Demmy’ego?
– Wygadał? Niech go rdza weźmie, tego zardzewiałego sukinsyna!
– Wayne, nie przeklinaj.
– Niech rdza porwie tego zardzewiałego sukinsyna! – powiedział z akcentem robotnika kolejowego.
Uśmiechnął się do niej niewinnie i został nagrodzony uśmiechem, którego nie umiała ukryć. Naśladowanie głosów zawsze ją uszczęśliwiało. Tato był w tym dobry, ale Wayne był lepszy. Szczególnie teraz, kiedy tato nie żył i nie mógł już mówić.
Po chwili jej uśmiech zniknął.
– Nie możesz zabierać rzeczy, które do ciebie nie należą, Wayne. Tak robią złodzieje.
– Nie chcę być złodziejem – powiedział cicho Wayne i położył scyzoryk na stole obok kart. – Chcę być grzecznym chłopcem. To się po prostu… zdarza.
Przytuliła go mocniej.
– Jesteś grzecznym chłopcem. Zawsze byłeś grzecznym chłopcem.
Kiedy to mówiła, wierzył jej.
– Chcesz usłyszeć historię, kochanie? – spytała.
– Jestem za stary na historie – skłamał, choć rozpaczliwie pragnął, by ją opowiedziała. – Mam jedenaście lat. Jeszcze rok i będę mógł pić w gospodzie.
– Co? Kto ci to powiedział?!
– Dug.
– Dug ma dziewięć lat.
– Dug wie różne rzeczy.
– Dug ma dziewięć lat.
– Znaczy się za rok będę zwijał dla niego gorzałę, bo sam jeszcze nie będzie mógł jej kupić? – Spojrzał jej w oczy i zaczął chichotać.
Pomógł jej przygotować kolację – zimną owsiankę z fasolą. Przynajmniej nie była to sama fasola. Później zwinął się pod kocem na macie, udając, że znów jest dzieckiem, żeby wysłuchać historii. Łatwo było mu udawać. Wciąż miał odpowiednie ubranie.
– Oto historia o Bezczelnym Barmie, Niemytym Bandycie.
– Ooch… Nowa?
Matka pochyliła się i gestykulowała łyżką.
– Był najgorszy z nich wszystkich, Wayne. Najpaskudniejszy, najwredniejszy, najbardziej śmierdzący z bandytów. Nigdy się nie mył.
– Bo porządne zabrudzenie się wymaga kupy roboty?
– Nie, bo on… Zaraz, żeby się pobrudzić, trzeba się narobić?
– No wiesz, trzeba się wytarzać.
– Na Harmonię, dlaczego miałbyś to zrobić?
– Żeby myśleć jak ziemia.
– Żeby… – Uśmiechnęła się. – Och, Wayne. Jesteś taki uroczy.
– Dzięki. Dlaczego mi wcześniej nie opowiadałaś o tym Bezczelnym Barmie? Skoro był taki zły, dlaczego nie opowiedziałaś mi jego historii na samym początku?
– Byłeś za mały. – Odchyliła się do tyłu. – A historia jest zbyt przerażająca.
Ooooch… Ta będzie dobra. Wayne aż podskoczył.
– Kto go dopadł? Stróż prawa?
– Allomanta Jak.
– On? – jęknął Wayne.
– Myślałam, że go lubisz.
No, wszystkie dzieciaki go lubiły. Jak był nowy, interesujący i przez ostatni rok rozwiązywał różne skomplikowane sprawy kryminalne. Przynajmniej tak mówił Dug.
– Ale Jak zawsze doprowadza złych gości pod sąd – jęknął Wayne. – Żadnego nie zastrzelił.
– Nie tym razem. – Mama zabrała się za owsiankę. – Wiedział, że Bezczelny Barm był najgorszy. Zabójca do szpiku kości. Nawet towarzysze Barma, Gud Zabójca i Niemożliwy Joe, byli dziesięć razy gorsi niż jakikolwiek inny bandyta, który kiedykolwiek włóczył się po Dziczy.
– Dziesięć razy? – powtórzył Wayne.
– Aha.
– To dużo! Prawie podwójnie!
Mama zmarszczyła na chwilę czoło, ale później znów się pochyliła.
– Ukradli wypłaty. Zabrali pieniądze nie tylko tłuściochom z Elendel, ale wypłaty zwykłych ludzi.
– Sukinsyny!
– Wayne!
– Dobra! Zwykłe psy w takim razie!
Znów się zawahała.
– Czy ty… wiesz, co znaczy słowo „sukinsyn”?
– To taki bardzo wredny, wściekły pies.
– A wiesz to, bo…
– Dug mi powiedział.
– Oczywiście, że tak. W każdym razie Jak nie mógł znieść okradania zwykłych ludzi z Dziczy. Bycie bandytą to jedno, ale wszyscy wiedzą, że kradnie się pieniądze, które idą do miasta. Niestety Bezczelny Barm dobrze znał okolicę. Więc pojechał w najtrudniejsze tereny Dziczy i zostawił swoich dwóch towarzyszy, żeby pilnowali kluczowych punktów na drodze. Całe szczęście Jak był najdzielniejszym z ludzi. I najsilniejszym.
– Jeśli był najdzielniejszy i najsilniejszy, to czemu był stróżem prawa? Mógł zostać bandytą i nikt by go nie powstrzymał!
– Co jest trudniejsze, kochanie? Postępowanie właściwe czy niewłaściwe?
– Właściwe.
– To kto jest silniejszy? Gość, który robi to, co łatwe, czy ten, co robi to, co trudne?
Hm. Pokiwał głową. Ano. Ano, rozumiał.
Mama przysunęła latarnię bliżej, aż jej twarz zaświeciła.
– Pierwszą próbą Jaka był Człowiek, potężna rzeka na granicy dawnego terytorium kolossów. Woda płynęła szybko jak pociąg, to była najszybsza rzeka na całym świecie… i pełna kamieni. Rozłożył się tam Gud Zabójca, na drugim brzegu, i wyglądał stróżów prawa. Miał takie dobre oko i pewną rękę, że z odległości trzystu kroków potrafił zestrzelić z człowieka muchę.
– A po co miałby to robić? Lepiej strzelić człowiekowi prosto w muchę. To musi bardzo boleć.
– Nie taką muchę, kochanie.
– To co zrobił Jak? Podkradł się? Stróżowie prawa się nie podkradają. A w każdym razie myślę, że tego nie robią. Założę się, że się nie podkradł.
– No więc…
Wayne ściskał koc i czekał.
– Jak strzelał jeszcze lepiej – szepnęła. – Kiedy Gud Zabójca wycelował w niego, Jak strzelił pierwszy… prosto nad rzeką.
– Jak zginął Gud? – szepnął Wayne.
– Od kuli, kochanie.
– W oko?
– Pewnie tak.
– Więc Gud wymierzył i Jak też, ale Jak strzelił pierwszy i trafił Guda prosto przez celownik w oko! Tak, mamo?!
– Aha.
– I jego głowa wybuchła, jak owoc, jeden z tych kruchych, co to mają twardą skorupę, ale w środku mają maź. Tak to się stało?
– Absolutnie.
– Niech to, mamo. To koszmarne. Naprawdę powinnaś mi opowiadać tę historię?
– Mam przestać?
– Do diaska, nie! Jak Jak przedostał się na drugą stronę rzeki?
– Przeleciał. – Mama odstawiła pustą miskę i machnęła rękami. – Wykorzystując moce Allomancji. Jak lata, rozmawia z ptakami i zjada kamienie.
– Rany. Zjada kamienie?
– Aha. Więc przeleciał nad rzeką. Ale następne wyzwanie było jeszcze gorsze. Kanion Śmierci.
– Ooooch… Założę się, że jest ładny.
– Dlaczego tak mówisz?
– Bo nikt by nie odwiedził miejsca nazwanego „Kanion Śmierci”, gdyby nie było ładne. Ale ktoś je odwiedził, bo znamy nazwę. Więc musi być ładne.
– Piękne. Kanion wijący się między rozpadającymi się skalnymi iglicami. Popękane szczyty są wielobarwne, jakby ktoś je pomalował. Ale to miejsce jest równie niebezpieczne, jak piękne.
– Ano. Ma sens.
– Jak nie mógł nad nim przelecieć, bo drugi z bandytów ukrył się w kanionie. Niemożliwy Joe. Był mistrzem pistoletów i też umiał latać, i zmieniać się w smoka, i jeść kamienie. Gdyby Jak próbował się prześlizgnąć, Joe strzeliłby mu w plecy.
– To sprytny sposób, żeby do kogoś strzelać. Bo ten ktoś nie może odpowiedzieć tym samym.
– Fakt. Dlatego Jak do tego nie dopuścił. Musiał zejść do kanionu… ale w nim było pełno węży.
– Niech to przeklęta rdza porwie!
– Wayne…
– No to zwykła nudna rdza! Ile węży?
– Milion węży.
– Niech to przeklęta rdza porwie!
– Ale Jak był sprytny. I pomyślał, by zabrać ze sobą jedzenie dla węży.
– Milion kawałków jedzenia dla węży?
– E tam, tylko jeden. Ale węże się o niego pobiły, więc pozabijały się nawzajem. A ten, który został, był oczywiście najsilniejszy.
– Oczywiście.
– Więc Jak przekonał go do ugryzienia Niemożliwego Joego.
– A Joe zrobił się cały fioletowy! I krwawił z uszu! I kości mu się roztopiły, a taki stopiony sok z kości popłynął mu z nosa! I zmienił się w kupkę sflaczałej skóry, ale przez cały czas syczał i beczał, bo zęby mu się topiły!
– Dokładnie.
– Niech to, mamo, ty to opowiadasz najlepsze historie.
– Jest jeszcze lepiej – powiedziała cicho i pochyliła się. Ich lampa już dogasała. – Bo zakończenie jest niespodzianką.
– Jaką niespodzianką?
– Kiedy Jak przebył kanion, który śmierdział teraz martwymi wężami i stopionymi zębami, dostrzegł ostatnie wyzwanie: Samotną Mesę. Ogromny płaskowyż pośrodku równiny, która poza nim była całkiem płaska.
– To żadne wyzwanie. Mógł pofrunąć na szczyt.
– No i spróbował – szepnęła. – Ale mesa była Bezczelnym Barmem.
– CO?!
– Zgadza się. Barm dogadał się z kolossami, tymi, co to zmieniają się w wielkie potwory, nie tymi normalnymi, jak starsza pani Nock. A one pokazały mu, jak zmienić się w ogromnego potwora. Więc kiedy Jak próbował na niej wylądować, mesa go połknęła.
Wayne sapnął.
– A później zmiażdżyła go zębami, łamiąc jego kości jak…
– Nie. Próbowała go połknąć. Ale Jak był nie tylko sprytny i nie tylko dobrze strzelał. Był czymś jeszcze.
– Czym?
– Wielkim wrzodem na dupie.
– Mamo! To przeklinanie.
– W historiach można. Posłuchaj, Jack był wrzodem. Zawsze robił dobre rzeczy. Pomagał ludziom. Utrudniał życie złym ludziom. Zadawał pytania. Doskonale wiedział, jak zepsuć dzień bandytom. Więc kiedy został połknięty, wyciągnął ręce i nogi, a później popchnął… i stanął Bezczelnemu Barmowi w gardle tak, że potwór nie mógł oddychać. Wiesz, takie potwory to potrzebują kupę powietrza. A Allomanta Jak udusił Barma od środka. Później, kiedy potwór leżał martwy na ziemi, Jak wyszedł spokojnie po jego języku, jakby to był dywan ułożony przed powozem dla jakiegoś bogacza.
A niech to.
– To była dobra historia, mamo.
Uśmiechnęła się.
– Mamo. Czy to historia… o kopalni?
– No, pewnie my wszyscy od czasu do czasu musimy wejść do pyska bestii. Więc… może i tak.
– No to jesteś jak stróż prawda.
– Każdy może być.
Zdmuchnęła latarnię.
– Nawet ja?
– Zwłaszcza ty. – Pocałowała go w czoło. – Jesteś tym, kim zechcesz, Wayne. Jesteś wiatrem. Jesteś gwiazdami. Jesteś wszystkimi nieskończonymi rzeczami.
To był wiersz, który lubiła. On też go lubił. Bo kiedy to mówiła, wierzył jej. Nie mógł inaczej. Mama nie kłamała. Dlatego zwinął się pod kocem i usnął. Na świecie działo się wiele złych rzeczy, ale kilka było w porządku. A jak długo ona była przy nim, historie coś znaczyły. Były prawdziwe.
Aż do następnego dnia, kiedy w kopalni był kolejny zawał. Tego wieczoru jego mama nie wróciła do domu.
Dziewiętnaście lat później
Marasi nigdy wcześniej nie zeszła do kanałów, ale było dokładnie tak koszmarnie, jak sobie wyobrażała. Niewiarygodny smród, rzecz jasna. Co jeszcze gorsze, czasami podeszwy jej butów ślizgały się na czymś, przez krótką chwilę grożąc przewróceniem się w „błoto”.
Przynajmniej zachowała dość rozsądku, by włożyć mundur ze spodniami, jak również wysokie do kolan buty robocze ze skóry. Ale nic nie chroniło przed smrodem, odczuciami i – niestety – dźwiękami. Kiedy robiła krok – z mapą w jednej ręce, a karabinem w drugiej – jej podeszwy odrywały się od podłoża z chlupotem niemal mitycznych rozmiarów. Byłby to najgorszy dźwięk na świecie, gdyby nie dorównywało mu narzekanie Wayne’a.
– Wax nigdy nie zaprowadził mnie do zardzewiałego kanału – mruknął, unosząc latarnię.
– W Dziczy są kanały?
– No nie – przyznał. – Pastwiska śmierdzą niemal równie paskudnie, a on zmusił mnie, żebyśmy przez nie chodzili. Ale, Marasi, tam przynajmniej nie ma pająków.
– Pewnie są. – Uniosła mapę do jego latarni. – Po prostu ich nie widziałeś.
– Możliwe – jęknął. – Ale kiedy widać pajęczyny, jest gorzej. No i jeszcze są, no wiesz, ścieki.
Marasi skinęła w stronę bocznego tunelu i oboje skręcili w tę stronę.
– Chcesz o tym porozmawiać?
– O czym? – spytał ostro.
– Twoim nastroju.
– Z moim zardzewiałym nastrojem wszystko w porządku. To dokładnie taki nastrój, jaki powinien mieć człowiek, kiedy partner zmusza go do wepchnięcia nosa w te wszystkie rzeczy, które wychodzą z zadka.
– A tydzień temu? Kiedy prowadziliśmy śledztwo w sklepie z perfumami?
– Zardzewiali perfumiarze. – Wayne zmrużył oczy. – Nigdy nie wiadomo, co ukrywają za tymi wyszukanymi zapachami. Nie można zaufać mężczyźnie, który nie pachnie tak, jak powinien mężczyzna.
– Potem i gorzałą?
– Potem i tanią gorzałą.
– Wayne, jak ty możesz mieć pretensje, że ktoś udaje lepszego? Ty zmieniasz osobowość za każdym razem, kiedy zmieniasz czapkę.
– Czy mój zapach się zmienia?
– Pewnie nie.
– Wygrałem dyskusję. W moich argumentach nie ma dosłownie żadnych dziur. Koniec rozmowy.
Popatrzyli po sobie.
– Powinienem sobie kupić jakieś perfumy, co? Ktoś przejrzy moje przebranie, jeśli zawsze będzie mnie czuć potem i tanią gorzałą.
– Jesteś beznadziejny.
– Tym, co jest beznadziejne, są moje biedne pantofle.
– Mogłeś włożyć ciężkie buty, jak ci radziłam.
– Nie mam ciężkich butów. Wax mi je ukradł.
– Wax ukradł ci buty. Naprawdę.
– No, są w jego szafie. Zamiast trzech par jego najbardziej eleganckich pantofli. Które jakimś cudem trafiły do mojej szafy, zupełnym przypadkiem. – Spojrzał na nią. – To była uczciwa wymiana. Lubiłem te buty.
Marasi się uśmiechnęła. Pracowali razem od prawie sześciu lat, od kiedy Wax przeszedł na emeryturę po odkryciu Żałobnych Opasek. Wayne był oficjalnie konstablem, nie jakimś obywatelem z uprawnieniami, działającym ledwie w granicach prawa. Nawet od czasu do czasu nosił mundur. I…
…i Marasi znów się poślizgnęła. Zardzewiałe piekło. Gdyby się przewróciła, on nie przestałby się śmiać. Ale wydawało się, że to najlepsza droga. Trwała budowa sieci podziemnej kolei obejmującej całe miasto, a przed dwoma dniami jeden z robotników złożył interesujący raport. Nie chciał wysadzić kolejnego odcinka, bo odczyty sejsmiczne wskazywały, że znajdują się w pobliżu jaskini, której nie było na mapach.
W tych okolicach pod Elendel pełno było starożytnych jaskiń. Jednocześnie w tym rejonie często pojawiali się i znikali członkowie jednego z lokalnych gangów. Jakby mieli ukryte wejście do nieznanej, niewidzialnej kryjówki.
Przyjrzała się mapie, na której znajdowały się uwagi inżynierów – jak również starsze notatki wskazujące na pobliską osobliwość dostrzeżoną przed laty przez budowniczych kanałów, która jednak nigdy nie została zbadana.
– Myślę, że MeLaan zamierza ze mną zerwać – powiedział cicho Wayne. – Może dlatego ostatnio moje ogólne usposobienie bywa nietypowo przygaszone.
– Dlaczego myślisz, że ona to zrobi?
– Bo powiedziała mi „Wayne, pewnie za parę tygodni z tobą zerwę”.
– To uprzejme z jej strony.
– Myślę, że dostała nową robotę od gościa na górze. Ale to nie w porządku, że robi to tak powoli. To nie jest właściwy sposób, żeby zerwać z chłopakiem.
– A jaki jest właściwy sposób, żeby zerwać z chłopakiem?
– Walnąć go czymś w głowę. Sprzedać jego rzeczy. Powiedzieć jego kumplom, że jest dupkiem.
– Miałeś interesujące związki.
– Nie, przeważnie kiepskie. Spytałem Jammi Walls, co jej zdaniem powinienem zrobić… Znasz ją? Prawie co wieczór można ją spotkać w gospodzie.
– Znam ją. To kobieta o… złej reputacji.
– Co takiego? Kto tak mówi? Jammi ma doskonałą reputację. Ze wszystkich dziwek w okolicy, ona najlepiej robi…
– Nie muszę słyszeć dalszego ciągu. Dziękuję.
– Zła reputacja. – Zaśmiał się. – Powiem Jammi, że tak powiedziałaś, Marasi. Ona ciężko zapracowała na swoją reputację. Liczy sobie cztery razy więcej niż wszystkie inne! Zła reputacja, naprawdę.
– I co ona powiedziała?
– Powiedziała, że MeLaan chce, żebym bardziej się postarał w naszym związku. Ale myślę, że w tym przypadku Jammi się pomyliła. Bo MeLaan się nie bawi w gierki. Kiedy coś mówi, naprawdę tak myśli. Czyli to… no wiesz…
– Przykro mi, Wayne. – Marasi wsunęła mapę pod pachę i położyła mu dłoń na ramieniu.
– Wiedziałem, że to nie będzie trwało wiecznie. Na rdzę, wiedziałem, wiesz? Ona ma… Ile? Tysiąc lat?
– Jakieś dwie trzecie tego.
– A ja nie mam nawet czterdziestki. Bliżej szesnastu, jeśli wziąć pod uwagę moją dziarską młodzieńczą konstytucję.
– I poczucie humoru.
– Święta prawda. – Westchnął. – Ostatnio było… ciężko. Wax się zrobił elegancki i w ogóle, a MeLaan znikała na całe miesiące. Mam wrażenie, że nikt mnie nie chce. Może moje miejsce jest w kanałach, wiesz?
– Wcale nie. Jesteś najlepszym partnerem, jakiego kiedykolwiek miałam.
– Jedynym partnerem.
– Jedynym? Gorglen się nie liczy?
– Nie. Nie jest człowiekiem. Mam papiery potwierdzające, że jest żyrafą w przebraniu. – Uśmiechnął się. – Ale… dzięki, że spytałaś. Dzięki, że się przejmujesz.
Pokiwała głową i ruszyła naprzód. Kiedy wyobrażała sobie swoje życie jako detektywa i stróża prawa, nie przewidziała tego. Przynajmniej już tak nie śmierdziało. A może się przyzwyczaiła?
Z ogromną satysfakcją znalazła, dokładnie w miejscu zaznaczonym na mapie, stare metalowe drzwi w ścianie kanału. Wayne uniósł latarnię i nie potrzebowali wyczulonego wzroku detektywów, by dostrzec, że niedawno z nich korzystano. Srebrzyste zadrapania po jednej stronie futryny, klamka wytarta z wszechobecnego brudu i pajęczyn.
Ludzie, którzy wybudowali kanały, odkryli je i oznaczyli jako miejsce o potencjalnym znaczeniu historycznym. Ale notatka zaginęła ze względu na nonsensy biurokracji.
– Nieźle. – Wayne pochylił się obok niej. – Robota detektywistyczna pierwsza klasa, Marasi. Jak wiele starych map musiałaś przejrzeć, żeby to znaleźć?
– Za wiele. Ludzie byliby zaskoczeni, wiedząc, ile czasu spędzam w archiwach.
– W historiach pomijają zbieranie informacji.
– Robiłeś to w Dziczy?
– Odmianę typową dla Dziczy. Zwykle trzeba było wcisnąć jakiegoś gościa twarzą do koryta, aż przypomniał sobie, komu podkradł prawa do poszukiwań, ale zasada jest taka sama. Tylko więcej przekleństw.
Podała mu karabin, a sama przyjrzała się drzwiom. Wayne nie robił z tego wielkiej sprawy, ale ostatnimi czasy trzymał broń i ręce mu nie drżały. Nigdy nie widziała, by strzelał, ale powiedział, że zrobiłby to, gdyby to było konieczne.
Drzwi zostały zatrzaśnięte, a po tej stronie nie było zamka. Najwyraźniej ludzie, na których polowała, też znaleźli je zamknięte – wzdłuż jednej krawędzi było sporo zadrapań. I dość miejsca, by wsunąć coś między drzwi i futrynę.
– Potrzebuję noża, żeby się przez to przedostać – powiedziała.
– Możesz wykorzystać mój ostry jak brzytwa umysł.
– Niestety, Wayne, nie jesteś typem narzędzia, którego teraz potrzebuję.
– Ha! Podoba mi się.
Podał jej nóż z plecaka, w którym trzymali między innymi linę i zapas metali, na wypadek gdyby mieli stawić czoło Metalicznym. W takim gangu nie powinno być Allomanty – to byli goście z rodzaju „potrząsnąć sklepikarzami, żeby dostać pieniądze za ochronę”. Jednak niektóre raporty wzbudzały jej niepokój i była coraz bardziej przekonana, że za tą grupą stał Krąg.
Minęły lata, a ona wciąż szukała odpowiedzi na pytania, które dręczyły ją od samego początku jej kariery jako stróża prawa. Grupą znaną jako Krąg niegdyś kierował wuj Waxa, Edwarn, a później okazało się, że należała do niej również jego siostra Telsin. Grupa ta wyznawała mroczną postać zwaną Trellem, oddawała jej cześć, a może nawet pomagała jej realizować plany. To był bóg, tak myślała. Ze starożytnych czasów.
Gdyby udało jej się złapać właściwych ludzi, może w końcu uzyskałaby odpowiedzi. Ale nieustannie jej się nie udawało. Najbliżej odpowiedzi była przed sześcioma laty, ale wtedy wszyscy, których pojmali – w tym wuj Waxa – zginęli w wybuchu. I tak oto ona wciąż goniła za cieniami, a reszta elity Elendel pracowicie ignorowała zagrożenie. Bez dowodów ona i Wax nie mieli jak potwierdzić, że Krąg w ogóle istniał, poza sługusami Edwarna.
Za pomocą noża udało jej się unieść sztabę, która zamykała drzwi z drugiej strony. Kawał metalu spadł z cichym brzękiem, a Marasi ostrożnie otworzyła wejście, za którym znajdował się prymitywny tunel prowadzący w dół. Jeden z wielu w tym rejonie, pochodzący z czasów starożytnych przed Katacendre. Z czasów mitów i bohaterów, opadów popiołu i tyranów.
Ona i Wayne wślizgnęli się do środka i zamknęli za sobą drzwi. Na wszelki wypadek przygasili latarnię i ruszyli w głąb.
– Fular? – Steris odczytywała z listy.
– Zawiązany i spięty. – Wax go poprawił.
– Buty?
– Wypastowane.
– Pierwszy dowód?
Wax wyrzucił w powietrze srebrzysty medalion i złapał go.
– Drugi dowód? – Steris zaznaczyła punkt na liście.
Wyjął z kieszeni niewielki plik dokumentów.
– Tutaj.
– Trzeci dowód?
Wax sprawdził kolejną kieszeń, zatrzymał się i rozejrzał po niewielkim gabinecie – jego biurze senatora w Domu Obrad. Zostawił je…
– Na biurku w domu. – Uderzył się w czoło.
– Przyniosłam zapas. – Steris sięgnęła do torebki.
Wax uśmiechnął się szeroko.
– Oczywiście, że tak.
– A nawet dwa. – Steris podała mu kartkę papieru, którą schował. Następnie znów przyjrzała się liście.
Mały Maxillium podszedł do matki i z powagą wpatrzył się w swoją listę bazgrołów. W wieku pięciu lat znał litery, ale wolał tworzyć własne.
– Rysunek psa – powiedział Max, jakby czytając z listy.
– Może się przydać – zgodził się ojciec. – Są całkiem użyteczne.
Chłopiec podał go z poważną miną i powiedział:
– Rysunek kota.
– Też mi się jeden przyda.
– Nie radzę sobie z kotami. – Max podał mu kolejną kartkę. – Dlatego wygląda jak wiewiórka.
Wax uściskał syna i z szacunkiem odłożył kartki razem z innymi. Siostra chłopca – Tindwyl, bo Steris lubiła tradycyjne imiona – gaworzyła w kącie pod opieką guwernantki Kath.
W końcu żona podała mu pistolety, jeden po drugim. Wyposażone w długie lufy i ciężkie, zostały zaprojektowane przez Ranette, by robić groźne wrażenie – ale miały dwa bezpieczniki i nie były naładowane. Od dłuższego czasu nie musiał do nikogo strzelać, ale wciąż wykorzystywał swoją reputację „Senatora Stróża Prawa z Dziczy”. Ludzie z miasta, szczególnie politycy, łatwo dawali się zastraszyć bronią palną. Woleli zabijać ludzi nowocześniejszymi broniami – ubóstwem i rozpaczą.
– Czy pocałunek od żony jest na tej liście? – spytał Wax.
– Właściwie to nie – odparła zaskoczona.
– Rzadkie przeoczenie. – Całował ją przez dłuższą chwilę. – To ty powinnaś tam wyjść, Steris. Zajmowałaś się przygotowaniami bardziej niż ja.
– Ty jesteś głową rodu.
– Mógłbym wyznaczyć cię jako przedstawicielkę wypowiadającą się w naszym imieniu.
– Proszę, nie. Wiesz, jak się czuję w obecności ludzi.
– Czujesz się dobrze w obecności właściwych ludzi.
– A czy politycy kiedykolwiek zachowują się właściwie?
– Mam nadzieję. – Obciągnął marynarkę i odwrócił się w stronę drzwi. – Bo się do nich zaliczam.
Wyszedł ze swojej komnaty i ruszył do sali obrad Senatu. Steris miała patrzeć ze swojego miejsca na balkonie dla widzów – wszyscy już się nauczyli, jak bardzo zależało jej na tym, by zawsze siedzieć na tym samym krześle.
Kiedy Wax znalazł się w ogromnej sali – w której panował gwar, kiedy senatorowie wrócili po krótkiej przerwie – nie udał się na swoje miejsce. Senatorowie przez ostatnie kilka dni debatowali nad obecną ustawą, a jego przemowa była ostatnia w kolejce. Zdobył to miejsce dzięki wielu obietnicom i wymianom przysług, bo liczył, że pomoże to jego argumentom, da mu największą szansę na zapobieżenie koszmarnej decyzji.
Stanął z boku podwyższenia dla mówców i czekał, aż wszyscy usiądą. Założył kciuk za pas z pistoletami i górował. W Dziczy trzeba było nauczyć się dobrze górować, kiedy przesłuchiwało się więźniów – a Wax był wstrząśnięty, jak wiele z tych umiejętności działało również tutaj.
Gubernator Varlance nie patrzył na niego. Poprawił fular i sprawdził puder – z jakiegoś tajemniczego powodu widmowo blada cera była ostatnio bardzo modna. Później wyłożył medale na biurko, jeden po drugim.
Na rdzę, tęsknię za Aradelem, pomyślał Wax. Kompetentny gubernator był miłą odmianą. Jak… zamówienie jedzenia w hotelu i odkrycie, że nie jest najgorsze, albo spędzenie czasu z Wayne’em i zorientowanie się, że wciąż ma się zegarek.
Jednakże charakter pracy gubernatora był taki, że niszczył dobrych ludzi, złym zaś pozwalał radośnie unosić się z prądem. Aradel odszedł przed dwoma laty. A wybór wojskowego jako kolejnego gubernatora miał sens, ze względu na napięte kontakty z Południowym Kontynentem. Wielu mieszkańców niedawno odkrytych krain – tam, gdzie mieli statki powietrzne i dziwne maski – nie było zadowolonych z przebiegu wydarzeń przed sześcioma laty. A dokładniej z faktu, że Żałobne Opaski trafiły do Kotliny Elendel.
Obecnie Elendel musiało stawić czoło dwóm podstawowym problemom. Pierwszym byli mieszkańcy Południowego Kontynentu, z których najważniejszą nację zwano Malwianami. Niemal bez ustanku powtarzali, że Kotlina jest mała i słaba. Byli agresywni, wymachiwali szabelkami. Varlance miał być płotem, który przed tym ochroni, choć Wax zastanawiał się, gdzie zdobył te wszystkie medale. O ile Wax się orientował, niedawno powstała armia nie uczestniczyła jeszcze w żadnych potyczkach.
Drugi problem był znacznie bliższy. Chodziło o części Kotliny znajdujące się poza stolicą, ludzi mieszkających w tym, co nazywano zbiorczo zewnętrznymi miastami. Od lat, może dziesięcioleci, napięcia między stolicą i całą resztą narastały.
Zagrożenie ze strony innego kontynentu było wystarczająco dużym problemem. Ale w oczach Waxa było bardziej odległe. Tym, które uważał za bezpośrednie i które wzbudzało jego największy niepokój, była perspektywa wojny domowej między jego własnymi rodakami. On i Steris od lat próbowali jej zapobiec.
Varlance w końcu skinął na wicegubernatorkę, Terrisankę. Miała kręcone ciemne włosy i nosiła tradycyjną szatę. Waxowi wydawało się, że znał ją w Wiosce, ale to mogła być jej siostra, a nie miał pomysłu, jak o to spytać. Tak czy inaczej, posiadanie Terrisanina wśród personelu było dobrze widziane. Większość gubernatorów miała przynajmniej jedno z nich w swoim gabinecie – zupełnie jakby Terrisanie byli kolejnym medalem, którym można się było pochwalić.
Adawathwyn podniosła się i ogłosiła:
– Gubernator wysłucha senatora z rodu Ladrianów.
Choć Wax na to czekał, nieśpiesznie wkroczył na podwyższenie – oświetlane od góry potężnym elektrycznym reflektorem. Obrócił się powoli, rozglądając się po okrągłej sali. Z jednej strony siedzieli urzędnicy obieralni – senatorowie, którzy zostali wybrani na stanowisko, by reprezentować gildię, zawód lub historyczną grupę. Po drugiej siedzieli lordowie – senatorowie, którzy uzyskali swoje stanowisko dzięki urodzeniu.
– Ta ustawa… – ogłosił Wax, a jego głos odbijał się echem w całej sali – …to beznadziejnie głupi pomysł.
Niegdyś, na początku jego kariery politycznej, mówienie tak otwarcie ściągało na niego gniew. Teraz dostrzegł uśmiechy na twarzach niektórych senatorów. Spodziewali się tego po nim – a nawet to doceniali. Wiedzieli, jak wiele problemów miała Kotlina, i cieszyli się, że był wśród nich ktoś gotów mówić o nich głośno.
– Kontakty z Malwianami są bardziej napięte niż kiedykolwiek dotąd. To czas, by zjednoczyć Kotlinę, a nie wbijać klin pomiędzy naszymi miastami!
– Tu chodzi o zjednoczenie! – zawołał ktoś. Senator dokerów, Melstrom. Był marionetką Hastingów i Erikellów, szlachetnych rodów, które konsekwentnie były cierniem w oku Waxa. – Potrzebujemy jednego przywódcy całej Kotliny. Oficjalnie!
– Zgoda. Ale w jaki sposób wyniesienie gubernatora Elendel, stanowiska, na które nie może głosować nikt spoza miasta, zjednoczy ludzi?
– Da im kogoś, kto będzie dla nich autorytetem. Silnego, kompetentnego przywódcę.
A to, pomyślał Wax, spoglądając na Varlance’a, jest kompetentny przywódca? Mamy szczęście, że w ogóle przysłuchuje się tym naradom, zamiast przeglądać harmonogram spotkań promocyjnych. Na razie, w czasie dwóch pierwszych lat urzędowania, Varlance ponownie otworzył siedemnaście miejskich parków. Lubił kwiaty.
Wax trzymał się planu, wyciągnął medalion i podrzucił go w powietrze.
– Przed sześcioma laty miałem małą przygodę. Wszyscy o tym wiecie. Znalazłem rozbity malwiański statek powietrzny i pokrzyżowałem plany zewnętrznych miast, by wykorzystać jego tajemnice przeciwko Elendel. Powstrzymałem to. Przywiozłem ze sobą Żałobne Opaski, by zostały bezpiecznie przechowane.
– I prawie zacząłeś wojnę – mruknął ktoś z sali.
– Wolelibyście, żebym pozwolił, by spisek doszedł do skutku?! – odkrzyknął Wax. Nie było żadnej odpowiedzi, więc podrzucił medalion i znów go złapał. To był jeden z wpływających na ciężar medalionów, dzięki którym statki Malwian mogły latać. – Czy ktoś na tej sali odważy się zakwestionować moją lojalność wobec Elendel? Możemy się pojedynkować. Nawet pozwolę, żeby ten ktoś strzelił jako pierwszy.
Cisza. Zasłużył na to. Wielu obecnych na sali go nie lubiło, ale go szanowali. I wiedzieli, że nie był agentem zewnętrznych miast.
Podrzucił medalion i Pchnął go wyżej, aż do sklepienia. Kawałek metalu opadł, migocząc w świetle reflektora. Kiedy go złapał, spojrzał na admirał Jonnes, obecną ambasadorkę Malwian. Siedziała na specjalnie wyznaczonym miejscu w sali Senatu, gdzie zasiadali również burmistrzowie zewnętrznych miast, kiedy odwiedzali stolicę. Żadne nie przybyło na to posiedzenie. Widoczna oznaka ich złości.
Ta ustawa, gdyby została przyjęta, wyniosłaby gubernatora Elendel ponad wszystkich burmistrzów zewnętrznych miast, pozwalając jemu lub jej interweniować w lokalnych sporach. Aż do etapu usunięcia burmistrza, ogłoszenia wyborów nadzwyczajnych i aprobowania kandydatów. Choć Wax zgadzał się, że jeden przywódca byłby ważnym krokiem do zjednoczenia Kotliny, ta ustawa była jawną obelgą wobec wszystkich ludzi mieszkających poza stolicą.
– Znam wasze stanowisko lepiej niż ktokolwiek. – Wax obracał medalion w palcach. – Chcecie zademonstrować siłę wobec Malwian. Udowodnić, że potrafimy zmusić nasze miasta, by ustąpiły wobec naszych zasad. Dlatego przedstawiliście tę ustawę. Ale to jedynie pokazuje, dlaczego tak frustrujemy wszystkich spoza Elendel! Rewolucjoniści w innych miastach nie zaszliby tak daleko, gdyby nie mieli poparcia mieszkańców. Gdyby przeciętna osoba żyjąca poza Elendel nie była tak rdzawo wściekła na naszą politykę handlową i ogólną arogancję, nie znaleźlibyśmy się w tej sytuacji.
– Ta ustawa ich nie udobrucha! To nie jest „pokaz siły”. Została opracowana, żeby wzbudzić oburzenie ludzi. Jeśli ją uchwalimy, to tak, jakbyśmy wręcz domagali się wojny domowej.
Pozwolił, by to do nich dotarło. Pozostali byli zdeterminowani, by robić wrażenie silnych wobec wrogów zewnętrznych. Ale gdyby pozwolić im swobodnie działać, zmusiliby samych siebie do wojny konfliktami wewnętrznymi. Problemy z Malwianami były realne, ale nie tak pilne. Z drugiej strony wojna domowa byłaby niszczycielska.
Co najgorsze, ktoś w tajemnicy ich do niej popychał. Wax był przekonany, że Krąg znów wtrącał się do polityki Elendel. Jego… siostra była zamieszana. Nie był pewien, dlaczego chcieli wojny domowej, ale starali się od lat. Gdyby pozwolił, by trwało to dalej, tylko przysłużyliby się prawdziwym wrogom, a otaczająca go teraz elita i rewolucjoniści w zewnętrznych miastach mieliby powód do płaczu.
Wax wyjął plik dokumentów z lewej kieszeni. Schował rysunki psa i kota, a resztę uniósł, pokazując ją zgromadzonym.
– Mam tu sześćdziesiąt listów od polityków z zewnętrznych miast. Reprezentują dużą frakcję, która nie chce konfliktu. To są rozsądni ludzie. Chętnie, wręcz z zapałem współpracowaliby z Elendel. Ale są też przerażeni na myśl o tym, co ich ludzie zrobią, jeśli wciąż będziemy im narzucać tyrańską, imperialistyczną politykę. Proponuję, byśmy odrzucili tę ustawę i zaczęli pracę nad czymś lepszym. Czymś, co rzeczywiście będzie działać na rzecz pokoju i jedności. Zgromadzenie narodowe, z przedstawicielami każdego z zewnętrznych miast… i obieralnym najwyższym urzędnikiem wybieranym przez to ciało.
Spodziewał się gwizdów i kilka usłyszał. Ale większość zebranych milczała i patrzyła, jak unosi te listy. Nie chcieli pozwolić, by władza opuściła stolicę. Bali się, że wpływ zewnętrznych miast zmieni ich kulturę. Byli tchórzami.
Może on też, bo wizja, że Krąg pociągał za sznurki, go przerażała. Kto z tych, którzy patrzyli teraz na niego, był w tajemnicy jednym z ich agentów? Na rdzę, nawet nie rozumiał ich motywacji. Chcieli wojny – jako drogi do zyskania władzy, z całą pewnością. Ale kryło się w tym coś więcej.
Słuchali rozkazów czegoś znanego jako Trell.
Wax obrócił się powoli, wciąż unosząc listy, i poczuł ukłucie niepokoju, kiedy stanął plecami do Melstroma. On strzeli, pomyślał.
– Z całym szacunkiem, lordzie Ladrianie – powiedział Melstrom. – Niedawno został pan ojcem i wyraźnie nie wie pan, jak należy wychowywać dzieci. Nie może się pan poddawać ich żądaniom, musi pan zachować stanowczość, wiedząc, że pańskie decyzje są dla nich najlepsze. W końcu to zrozumieją. A Elendel jest jak ojciec dla dzieci, zewnętrznych miast.
Prosto w plecy, pomyślał Wax, odwracając się.
Nie odpowiedział od razu. Zanim odpowiedziało się ogniem, trzeba było starannie wycelować. Już wcześniej dyskutował na ten temat – głównie prywatnie – z wieloma z senatorów na tej sali. Robił postępy, ale potrzebował czasu. Z tymi listami mógł wrócić do każdego wahającego się senatora i podzielić się słowami. Ideami. Przekonać ich.
Instynkt podpowiadał mu, że gdyby do głosowania doszło tego dnia, ustawa zostałaby uchwalona. Dlatego nie przyszedł tu, by powtarzać argumenty. Przyszedł z kulą w komorze, gotów, by strzelić.
Złożył listy i schował je do kieszeni. Następnie wyjął mniejszy plik – dwie kartki – z drugiej kieszeni. Te, które przyniosła Steris, na wypadek gdyby zapomniał. Pewnie skopiowała wszystkie dokumenty z drugiego pliku. I siedem innych rzeczy, których wcale nie potrzebował – ale czuła się lepiej, gdy miała je w torebce, na wszelki wypadek. Na rdzę, ta kobieta była zachwycająca.
Wax uniósł kartki i ostentacyjnie przekręcił je do światła.
– Drogi Melstromie… – czytał na głos – …cieszy nas, że jesteś gotów wysłuchać głosu rozsądku i wciąż popierać przewagę handlową Elendel w Kotlinie. To mądra decyzja. Przez następne trzy lata będziemy ci przekazywać pół procenta naszych dochodów z przewozu towarów w zamian za osobiste poparcie tej ustawy. Rody Hasting i Erikell.
Na sali zapanował chaos. Wax wsunął kciuk za pas z bronią i czekał, aż ucichną okrzyki oburzenia. Spojrzał w oczy Melstromowi, kiedy mężczyzna osunął się na krześle. Ten zardzewiały idiota właśnie dostał ważną lekcję – nie zostawiaj dokumentów potwierdzających twoją korupcję, kiedy twój przeciwnik polityczny jest wyszkolonym detektywem. Idiota.
Kiedy okrzyki w końcu ucichły, Wax znów się odezwał, tym razem głośniej.
– Żądam, by odbyło się posiedzenie w sprawie nieprawidłowości i sprzedania głosu przez senatora Melstroma, co jest jawnym pogwałceniem zasad antykorupcyjnych.
– I w ten sposób opóźni się głosowanie nad ustawą o zwierzchnictwie Elendel? – odezwał się gubernator.
– Jak możemy nad nią głosować, skoro nie możemy być pewni, czy głosy są oddawane w dobrej wierze? – zauważył Wax.
Kolejne okrzyki oburzenia. Wax znosił je, patrząc, jak gubernator naradza się z wicegubernatorką. Ona była bystra. Wszystko, co osiągnął Varlance, a co nie wymagało przecięcia wstęgi ani ucałowania niemowlęcia, było najpewniej jej dziełem.
Kiedy zebrani się uspokoili, gubernator spojrzał na Waxa.
– Ufam, że może pan potwierdzić autentyczność tego listu, Ladrianie.
– Mam złożone pod przysięgą pisemne oświadczenia trojga ekspertów od pisma ręcznego, które potwierdzają, że list nie został sfałszowany. A przygotowany przez moją żonę szczegółowy opis uzyskania listu jest wyczerpujący i nie do zakwestionowania.
– W takim razie sugeruję zorganizowanie posiedzenia w sprawie nieprawidłowości – stwierdził gubernator. – Po głosowaniu nad ustawą o zwierzchnictwie.
– Ale… – zaczął Wax.
– Zażądamy… – przerwał mu gubernator – …by Melstrom, Hasting i Erikell wstrzymali się od głosowania. Dzięki czemu nie będzie ryzyka korupcji.
Niech to.
Niech to. Niech to. Niech to.
Zanim zdążył się sprzeciwić, wicegubernatorka stuknęła młotkiem.
– Głosowanie za dalszymi pracami?
Większość senatorów podniosła ręce. W takim przypadku wystarczała prostsza metoda z podniesieniem ręki – chyba że liczba głosów była wyrównana. Nie była.
Prawdziwe głosowanie, nad ustawą, miało się odbyć.
– Masz pan jeszcze w planach jakieś eksplozje, Ladrianie? – spytał gubernator. – Czy możemy przejść do rzeczy?
– Żadnych eksplozji, Wasza Ekscelencjo. – Wax westchnął. – One były specjalnością mojego byłego partnera. Chciałbym tylko zwrócić się do izby z ostatnią prośbą. – Jego manewr się nie powiódł. Miał teraz ostatnią kartę do rozegrania. Prośbę nie Waxilliuma Ladriana. Ale Świtostrzelnego, stróża prawa.
– Wszyscy mnie znacie. – Zaczął się obracać, patrząc im w oczy. – Jestem prostym człowiekiem z Dziczy. Nie radzę sobie z polityką, ale rozumiem wściekłych ludzi i ciężkie życie pracujących kobiet i mężczyzn. Jeśli mamy przyjąć rolę rodzica, powinniśmy dobrze traktować nasze dzieci. Dać im szansę, by wypowiedziały się w swoim imieniu. Jeśli nadal będziemy udawać, że są maluchami, zaczną nas ignorować… w najlepszym wypadku. Chcecie wysłać im wiadomość? Wyślijcie wiadomość, że się przejmujemy i chcemy ich wysłuchać.
W końcu wrócił na swoje miejsce obok Yanceya Yaceczki, dobrodusznego i cierpliwego mężczyzny – i jednego z senatorów, którzy rzeczywiście go słuchali.
– Niezła robota, Wax – szepnął, pochylając się w jego stronę. – Naprawdę niezła robota. To zawsze czysta przyjemność.
Yancey zagłosuje tak jak on. Właściwie spora część szlachetnie urodzonych popierała Waxa. Choć wiele z tego, co ostatnio mówiła Marasi sprawiło, że Wax czuł się niezręcznie ze swoją odziedziczoną rolą, w tym przypadku lordowie mogli się okazać odrobinę mniej skorumpowani niż ich odpowiednicy. Senatorowie obieralni musieli walczyć o zachowanie swojego stanowiska, a zagłosowanie za tą ustawą mogło poprawić sytuację ich wyborców.
I na tym polegał problem. Według najnowszego spisu więcej ludzi mieszkało teraz poza miastem niż w nim. Większość praw pochodziła z czasów, gdy było jedno miasto i garstka wsi. Teraz, kiedy z tych wsi wyrosły miasta, ich mieszkańcy chcieli mieć większy wpływ na politykę Kotliny.
Elendel nie było już mizerną osadą podnoszącą się po apokalipsie. Stało się narodem – nawet Dzicz się zmieniała, rosła, unowocześniała. Na rdzę, biorąc pod uwagę obszar Dziczy, mógł sobie wyobrazić czasy, kiedy więcej ludzi będzie mieszkać tam niż w samej Kotlinie.
Musieli dać tym ludziom prawa polityczne, nie ignorować ich. Wciąż miał nadzieję. On, Steris i ich sojusznicy od wielu miesięcy starali się osłabić poparcie dla ustawy. Niezliczone kolacje, przyjęcia, a nawet – co zaczął robić dla niektórych przedstawicieli miejskiej elity – lekcje na strzelnicy.
Wszystko po to, by zmienić świat. Głos po głosie.
Gubernator rozpoczął głosowanie i lady Mi’Chelle Yomen oddała pierwszy głos – przeciwko ustawie. W jego trakcie Wax czuł taki sam niepokój, jak przed konfrontacją z grupą bandytów. Na rdzę… to było jeszcze gorsze. Każdy głos był jak wystrzał. Lady Faula i senator Vindel. Jak zdecydują? Pomyślał. I Maraya? Została przekona czy…
Dwoje z nich zagłosowało za ustawą, razem z wieloma innymi, co do których nie był pewien. W miarę upływu czasu Wax czuł coraz większy niepokój, gorszy, niż kiedy został postrzelony. Ostateczny wynik – sto dwadzieścia dwa głosy za, sto osiemnaście przeciw.
Ustawa została uchwalona. Poczuł jeszcze większy niepokój. Jeśli miał powstrzymać wybuch wojny domowej, musiał znaleźć inny sposób .
Marasi przyglądała się odciskom stóp w pyle. Wyglądały, jakby powstały przed paroma tygodniami i już zebrał się w nich kurz. Podeszła do Wayne’a, który badał tunel nieco dalej, w miejscu, gdzie zaczynał opadać ostro w dół i wymagałby mozolnej wspinaczki. Mężczyzna popatrzył na nią.
– Skoro tak łatwo wślizgują się do miasta i je opuszczają, to musieli znaleźć inną drogę – powiedział. – Tędy nie chodzą regularnie.
– Zgoda. I tak powinniśmy zachować ostrożność, na wypadek gdyby zostawili czujki.
W odpowiedzi Wayne przygasił latarnię i szepnął:
– Chcesz iść dalej bez wsparcia?
– Na razie. Przeprowadzimy zwiad i zobaczymy, co się nam uda znaleźć. Wolałabym nie mobilizować wszystkich, jeśli to ślepa uliczka.
Razem ruszyli tunelem. Fakt, że szlak był trudny i na pierwszy rzut oka mało uczęszczany, uspokajał ją. Jeśli wróg przebywał na dole, ale korzystał z innej drogi, to było mniej prawdopodobne, że ona i Wayne zostaną dostrzeżeni.
Ostrożnie schodzili korytarzem. Na rdzę… całe szczęście włożyła spodnie. Jeśli miała się poślizgnąć i rozwalić głowę, mogła zrobić to z godnością. A przynajmniej z tą resztką godności, która pozostawała kobiecie po godzinnej wędrówce przez kanały ściekowe.
Próbowała przestać rozmyślać o tej kwestii, wyobrażając sobie, że jaskinie musiały być równie starożytne, jak Wojowniczka Wstąpienia – a może nawet starsze. Te tunele przespały zniszczenie świata, Katacendre, rozkwit i upadek Ostatniego Imperium. Czy te kamienie, po których teraz kroczyli, spadły ze sklepienia w czasach Popielnych Gór?
Nie mogła się nie zastanawiać, czy nie natrafią na mityczną Kołyskę Ocalałego – Czeluście Hathsin – choć wiedziała, że to głupota. Wax powiedział, że je odwiedził i nie natrafił na magiczne metale z legend.
W końcu dotarli do wyjątkowo głębokiego szybu prowadzącego w dół. Był właściwie pionowy, choć miał dużo występów i pęknięć w skale, które umożliwiały wspinaczkę. Wayne znów rozjaśnił ich latarnię i spojrzał z powątpiewaniem.
– Jesteśmy pewni, że stąd przyszli? – spytał szeptem.
– A kto inny zostawiłby tamte odciski stóp?
– Odciski stóp?
– W kurzu? A w pobliżu wejścia były jeszcze zaschnięte ślady błocka z kanałów? Naprawdę, Wayne, jak na detektywa bywasz zadziwiająco mało spostrzegawczy.
– Ty i Wax jesteście detektywami. Nie ja.
– To kim jesteś?
– Barierą dla kul. Gościem, który wali w czaszki. I czasami wybucha.
– Dziś nie będziemy robić nic takiego – szepnęła Marasi. – Zajrzymy do środka, sprawdzimy, czy mam rację, a później wyjdziemy, żeby uzyskać zezwolenie i wsparcie.
– To pewnie też będziemy wracać tą drogą. – Westchnął i wyciągnął z płóciennego plecaka zwój liny. Znalazł stabilny kawał skały, obwiązał wokół niego sznur, a drugi koniec wrzucił w ciemność.
Zaczął schodzić jako pierwszy, Marasi podążała za nim z karabinem przerzuconym przez ramię. Zejście okazało się łatwiejsze, niż się spodziewała, bo na linie były węzły. I tak rozbolały ją ręce.
– No więc… – zaczął cicho Wayne, który wisiał poniżej. Dotrzymywał jej kroku, zamiast ruszyć przodem. – Chcesz poznać moją listę sposobów, na jakie kobiety łamią prawa fizyki?
– To zależy. Jak bardzo mizoginiczna jest? Podasz mi liczbę na jakiejś skali?
– Yyy… trzynaście?
– Na ile?
– Siedemnaście?
– Co to w ogóle za zwariowana skala? – szepnęła Marasi, zatrzymała się na głazie i spojrzała na niego z góry. – Dlaczego wybrałeś taką skalę? Dlaczego nie, chociażby, szesnaście?
– Nie wiem! To ty spytałaś mnie o skalę. Posłuchaj, to jest dobre. Kobiety. Łamią prawa fizyki. Od dawna nad tym rozmyślałem. Co najmniej od paru dni. Spodoba ci się.
– Jestem pewna.
– Pierwszy sposób. – Wayne zsunął się na kolejny występ. – Kiedy zdejmują ubrania, robią się gorętsze. Dziwne, co nie? Normalni ludzie robią się chłodniejsi, kiedy zdejmują…
– Normalni ludzie? – powtórzyła, idąc za nim. – Kiedy mówisz „normalni”, masz na myśli mężczyzn?
– Yyy… no tak.
– Czyli połowa świata nie jest normalna? Kobiety nie są normalne?
– To brzmi trochę śmiesznie, kiedy tak to ujęłaś.
– Tak myślisz?
– Zrozum, chciałem tylko zwrócić uwagę na coś interesującego. Użyteczne obserwacjonowanie o naturze cosmere i relacji między płciami.
– Sądzę, że wymyśliłeś coś, co cię rozbawiło, i szukałeś pretekstu, by powiedzieć to na głos. – Wylądowała na niewielkiej półce obok niego i w końcu zobaczyła dno. Znajdowali się mniej więcej w połowie szybu.
Spojrzał jej w oczy.
– Więc… no… czternaście? Na siedemnaście?
– I rośnie. I to nawet nie jest prawda, Waynie. Wielu mężczyzn robi się gorętszych, kiedy zdejmują ubrania. Zależy od mężczyzny.
Uśmiechnął się szeroko.
– A co z Allikiem?
– W przypadku Allika chodzi raczej o maskę.
– Tak często podnosi tę zardzewiałą maskę, że można się zacząć zastanawiać, po co w ogóle ją nosi.
– Dla Malwian poruszanie maski to jak… emfaza. Pozwolenie, by inni ludzie zajrzeli pod maskę, nie jest niczym niewłaściwym, choć udają, że to tabu… i może kiedyś nim było. Teraz lubią sposób, w jaki pozwala im wyrażać uczucia.
Wayne przerzucił nogi przez krawędź i zaczął schodzić dalej. Zostawiła mu trochę przestrzeni i ruszyła za nim.
– Więc… Chcesz usłyszeć numer dwa?
– Właściwie… w pewnym sensie tak.
– Ha! Tak myślałem. Wax by odmówił.
– Wax miał całe lata, by przyzwyczaić się do głębi twojego zepsucia, Waynie. Mnie wciąż zadziwia, jak bardzo potrafisz się pogrążyć za każdym razem.
– W porządku. Numer dwa. Spytaj kobietę, ile waży. A później ją podnieś. Okaże się, że przybrała na wadze. Feruchemiczki, co do jednej.
– Wayne, ten żart jest tak stary, że ma brodę.
– Poważnie?
– Absolutnie. Kiedy byłam dzieckiem, mój ojciec żartował sobie na temat kobiet, które nie przyznają się do swojej wagi.
– Niech to. Staruszek Harms znał ten dowcip? – Popatrzył na nią szeroko otwartymi oczami. – Do diabła, Marasi. Czy ja się starzeję? Czy to był dowcip staruszka?
– Bez komentarza.
– Przeklęci konsi i ich małomówność. – Wayne dotarł na dno i ostrożnie, z cichym szelestem ubrania i butów na kamieniu, zeskoczył z liny i przytrzymał ją dla Marasi.
Zeszła na sam dół i dołączyła do niego.
– To jaki jest numer trzeci na liście?
– Jeszcze go nie mam.
– To lista z dwóch elementów, z których jeden jest głupi?
– Z których dwa są głupie – mruknął ponuro. – A jeden najwyraźniej również geriatryczny. Te same dowcipy, co lord Harms. Tracę styl i tyle. – Spojrzał jej w oczy i wyszczerzył zęby. – Czy to znaczy, że w tej parze mogę być tym zrzędliwym starszym gościem? Ty możesz być tym młodym energicznym, który cały czas przeklina i podejmuje błędne decyzje życiowe.
Uśmiechnęła się szeroko.
– Czy będę miała przynoszący szczęście kapelusz?
– Tylko jeśli będziesz dobrze go traktować. – Przycisnął dłoń do serca. – I zdejmować go, zanim wydarzy się coś pechowego, żeby nie psuć mu reputacji.
– Zapamiętam. – Wpatrzyła się w głąb tunelu prowadzącego od szybu. – Ale skończmy z gadaniem… choć uwielbiam się dowiadywać, co wypączkowało ostatnio w twoim mózgu, nie możemy sobie pozwolić, żeby nas usłyszeli.
Znów przygasił latarnię i ruszyli tunelem. Ludzie na komendach czasem posyłali jej współczujące spojrzenia, bo była partnerką Wayne’a – ale tak naprawdę on potrafił być dobrym konstablem, kiedy mu się chciało. A zwykle mu się chciało.
Na przykład teraz na jej prośbę zamknął się i skupił na pracy. Wayne’owi brakowało ogłady i czasami był boleśnie zadowolony z siebie, ale był też dobrym partnerem. Nawet doskonałym. Jeśli tylko dostało się do wnętrza jego bańki – nie Allomantycznej, ale osobistej. Wayne był jak fort, z zewnętrznymi murami i umocnieniami. Jeśli byłeś jednym z nielicznych szczęściarzy, których wpuścił do środka, miałeś przyjaciela na całe życie. Takiego, który stanie u twojego boku przeciwko dosłownym bogom.
Znajdziemy cię, Trellu, pomyślała Marasi, skradając się. Pierwszy raz usłyszała to imię z ust umierającego, przed laty – i była coraz bardziej przekonana, że Trell był bogiem o ogromnej mocy, jak Harmonia. Nie możesz ukrywać się bez końca. Nie, jeśli chcesz wciąż wpływać na świat.
Wayne złapał ją za ramię i zatrzymał bez słowa. Następnie wskazał malutkie światełko daleko w tunelu przed nimi. Ostrożnie przebyli tę odległość, a kiedy wyjrzeli za róg, zobaczyli dokładnie to, na co Marasi miała nadzieję – w odległości zaledwie kilku stóp para mężczyzn w kamizelkach i kapeluszach grała w karty na odwróconej skrzynce. Na ich prowizorycznym stoliku migotała nieduża lampka.
Marasi skinęła do tyłu. Wycofali się oboje, na tyle daleko, by nikt nie podsłuchał ich szeptów. Spojrzała w ciemności na mężczyznę, zastanawiając się, jakiej rady udzieli. Powinni dalej się rozglądać czy to było wystarczające potwierdzenie, by pójść po wsparcie?
– To tragedia – szepnął Wayne.
– Co?
– Biedny sukinsyn ma wspaniałe karty na rękach – szepnął Wayne. – Układ jeden na milion. A gra ze spłukanym kumplem na warcie? Rdzawe marnotrawstwo pełnego koloru Ocalałego…
Marasi przewróciła oczami i wskazała na niewielki ciemny tunel odchodzący od głównego.
– Zobaczmy, dokąd prowadzi ten.
Za nimi w tunelu odbiło się echem głośne przekleństwo – najwyraźniej gość z dobrymi kartami właśnie je pokazał. Nieduży tunel zawracał w stronę strażników, ale wkrótce zorientowali się, dlaczego nie był pilnowany – okazał się ślepą uliczką. Choć przez szeroki na dwie stopy otwór w skałach do środka wpadało trochę światła.
Przysunęli się do niego i wyjrzeli na średniej wielkości jaskinię – rozmiarów przeciętnego magazynu w dokach – pełną mężczyzn i kobiet pakujących towary lub wylegujących się na zaimprowizowanych meblach. Otwór robił wrażenie części naturalnej formacji skalnej – woda kapiąca ze sklepienia sprawiła, że ścianę pokryły dziwne narośle i występy, zasłaniające coś, co kiedyś mogło być większym przejściem. Marasi i Wayne znajdowali się jakieś piętnaście stóp od dna jaskini.
Odetchnęła głęboko i przyjrzała się temu, co się działo. Było tutaj. Miesiące pracy. Miesiące obiecywania Reddiemu, że jest na dobrym tropie. Miesiące łączenia doniesień o kradzieżach, zeznań świadków i dokumentacji przepływów pieniężnych. I oto było. Duża baza przemytników umieszczona pod samym miastem, a ufundowana – na ile mogła to ocenić – przez grupy wpływów z zewnętrznych miast i Krąg.
Rzeczywiście tu było. Na Prawdziwe Imię Harmonii… udało jej się.
Wayne spojrzał na nią z szerokim uśmiechem i sprzedał jej kuksańca.
– Nieźle – szepnął. – Naprawdę nieźle.
– Dzięki – odszepnęła.
– Kiedy opowiesz o tym konstablowi-generałowi, pomiń moje narzekania na ścieki.
– A kiepskie dowcipy?
– E, je możesz zostawić. Musisz dać ludziom to, czego oczekują, bo inaczej nie uwierzą w twoje kłamstwa.
Marasi rozejrzała się. Trzydzieścioro siedmioro ludzi, wliczając dwóch wartowników, wszyscy uzbrojeni. Nawet robotnicy mieli kabury. Zgodnie z uzyskanymi informacjami w tych skrzyniach było pełno wyposażenia wojskowego – w tym przerażające ilości materiałów wybuchowych. Gang próbował zacierać ślady, dopuszczając się również bardziej przyziemnych kradzieży, ale była przekonana, że wie, co się tu naprawdę dzieje.
Elendel wywierało nacisk na zewnętrzne miasta, odmawiając wywożenia pewnych towarów – w tym broni – ze stolicy, która była centralnym węzłem wszystkich linii kolejowych. Ta grupa działała jak zwyczajny gang, zajmowała się wymuszeniami i innymi tego rodzaju rzeczami, ale Marasi była niemal w stu procentach przekonana, że ich celem było wysyłanie broni do Bilming, obecnej stolicy interesów zewnętrznych miast.
Nie podobało jej się, że zewnętrzne miasta zmuszano do działania w taki sposób – ale członkowie tego gangu zabijali niewinnych ludzi na ulicach. Poza tym najpewniej współpracowali ze złym bogiem, którego celem było podporządkowanie lub zniszczenie świata.
– No dobra – szepnął Wayne i pokazał palcem. – Widzisz tego gościa tam, na tyłach, w eleganckich ciuchach? To niemal z całą pewnością członek Kręgu. Może nowy Cykl.
Marasi pokiwała głową. Cykl był najniższym poziomem, który naprawdę liczył się w Kręgu. Byli to miejscowi przywódcy, którzy wydawali rozkazy wynajętym mięśniakom. Miles Stożywotów był Cyklem i odpowiadał przed Garniturem, który był jego zwierzchnikiem. Ten mężczyzna był ubrany elegancko – bardziej strojnie niż pozostali w jaskini. Był również szczupły, umięśniony i wysoki. Jako Cykl mógł być Metalicznym. Lepiej więc nie lekceważyć go w walce.
– Strzel temu gościowi w głowę z tego swojego karabinu – powiedział Wayne. – Założę się, że podda się nam cała grupa.
– W prawdziwym świecie to tak nie działa – szepnęła.
– Oczywiście, że tak. Jeśli ten gość im płaci, reszta sukinsynów nie będzie miała powodu, żeby walczyć dalej.
– Nawet gdybyś miał rację… a szczerze w to wątpię… nie tak to zrobimy. Potwierdzenie, koordynacja, wsparcie i odpowiednia autoryzacja. Pamiętasz?
– Staram się nie – mruknął. – Nie możemy tego zrobić na mój sposób? Nie mam nic przeciwko paru gościom, którzy robią swoje, ale wolałbym nie leźć znowu przez to błocko, a później wrócić tutaj i odkryć, że banda zniknęła. Zwińmy ich teraz.
– Nie. Twój sposób wiąże się ze zbyt wielkim chaosem.
– A to coś złego, bo…
– Wiesz, jest ta cała sprawa związana z byciem stróżem prawa.
– Jasne, jasne. – Sięgnął do płaszcza i wyjął błyszczącą odznakę. W mieście z nich nie korzystali, woleli papierowe dokumenty.
– Czy to… stara odznaka Waxa z Dziczy? – spytała.
– Wymienił się ze mną.
– Na co?
– Pół pasztecika z mielonym mięsem. – Wayne uśmiechnął się szeroko. – W końcu go znajdzie. Po pewnym czasie bardzo trudno je zignorować.
Pokręciła głową i machnęła w głąb tunelu. Musieli jednak przygasić latarnię – a przez to niewiele widzieli. I dlatego, mimo że byli ostrożni, kiedy wrócili do głównego tunelu, zaskoczyli strażnika, który wszedł do niego, żeby sobie ulżyć.
Spojrzał na nich w ciemności i krzyknął. Wayne pół sekundy później pozbawił go przytomności, ale od strony głównej jaskini dobiegły ostrzegawcze okrzyki.
Stojąc wciąż nad nieruchomym ciałem, Wayne spojrzał na nią i znów się uśmiechnął.
– Mój sposób!
Marasi i Wayne nie mogli uciec trudną drogą, którą dotarli do jaskini – nie, kiedy po piętach deptał im cały gang. Poza tym chciała złapać tego Cykla, który z pewnością ulotniłby się po wszystkim.
Niestety znaczyło to, że Wayne miał rację. I tyle w temacie protokołu.
Czas zrobić to na jego sposób.
Wypadli do głównego tunelu, w którym drugi ze strażników mierzył do nich z pistoletu. Wayne stworzył bańkę prędkości, co dało im obojgu szansę odsunięcia się i otoczenia strażnika.
Kiedy bańka zniknęła, gangster wystrzelił w pustą przestrzeń. Wayne dopadł go po krótkiej chwili i zaczął tłuc laskami pojedynkowymi. Marasi zostawiła go przy tym i wybrała sobie odpowiednie miejsce. Za stolikiem do gry znajdował się szeroki tunel, najpewniej prowadzący do głównej jaskini. Przyklęknęła, uniosła karabin, wycelowała i próbowała się uspokoić w oczekiwaniu…
Wystrzeliła w chwili, kiedy ktoś się pojawił. Jedynie szkolenie na strzelnicy powstrzymało ją przed próbą natychmiastowego przeładowania. To był nowy karabin półautomatyczny Bastion, więc pozostawiła go na ramieniu i zastrzeliła kolejną osobę, która potknęła się o leżące ciało. Ci z tyłu zawołali ostrzegawczo i nikt inny nie odważył się wbiec do środka.
Wayne otarł czoło, pozostawiając nieprzytomnego gangstera na ziemi.
– Masz magiczne pudełka?
– To nie magia, Wayne. Malwiańska technika różni się, ale…
– Magiczne pudełka od twojego chłopaka. Ile?
– Mam trzy Allomantyczne granaty. Nowy projekt. I dwa hukowo-błyskowe. Wax naładował dla mnie jeden z granatów, zanim wyruszyliśmy.
– Zmyślne. Masz plan?
– Ty utrzymaj ten tunel. Ja wrócę do tamtego otworu i rzucę parę Allomantycznych granatów, żeby zaskoczyć grupy wrogów, a później będę cię osłaniać, kiedy wejdziesz do środka. Jak już znajdziesz się poza linią ognia, podążę za tobą.
– Masz to jak w banku!
Rozdzielili się, mężczyzna skierował się w stronę dwóch ludzi, których zastrzeliła. Podniósł jeden z ich pistoletów i wystrzelił kilka razy w stronę głównej jaskini – nie po to, by kogoś trafić, ale żeby zmusić ich do ukrycia się. Ręka trochę mu drżała i odrzucił broń natychmiast po tym, jak opróżnił magazynek, ale i tak zrobił ogromne postępy. Choć z drugiej strony, jak sądziła, nie musiał być jeszcze bardziej morderczy.
Zostawiła go i wróciła do otworu, który okazał się niezłym stanowiskiem dla strzelca. Dostrzegła kilka grup gangsterów kryjących się za pobliskimi skrzyniami i patrzących, jak Wayne strzela z drugiego pistoletu.
Marasi ostrożnie wyjęła nieduże metalowe pudełko z woreczka u pasa. Przez całe życie cierpiała z powodu rozczarowania i nawet lekceważenia ze względu na swój bezużyteczny talent Allomantyczny. Mogła spowolnić upływ czasu wokół siebie, co było… cóż, niezbyt przydatne. Zasadniczo sprawiało, że z punktu widzenia wszystkich dookoła zamierała – nie brała udziału w walce, co dawało przewagę jej wrogom.
Czasami znajdowała dla niego zastosowanie, ale właściwie przyswoiła sobie rzekomą prawdę, że jej umiejętności były słabe.
I wtedy poznała Allika.
Jego rodacy szanowali wszystkich Metalicznych, czy to Allomantów, czy to Feruchemików. Choć Allik czuł podziw dla Waxa i jego widowiskowych mocy, jej umiejętności zrobiły na nim równie wielkie wrażenie. Twierdził, że miała jedną z najbardziej przydatnych zdolności Allomantycznych. Trudno jej było to zaakceptować, ale efekt był taki, że jeśli miało się dostęp do pewnych dość wyspecjalizowanych technologii, można było postawić świat na głowie.
Allomantyczny granat miał jakieś półtora cala średnicy i buczał, kiedy spalała kadm – absorbując jej energię. Nie otoczyła jej bańka spowolnienia – ten nowy projekt sprawiał, że cała moc szła do skrzyneczki. Naładowała go wcześniej, ale od tego czasu minęło kilka godzin i chciała go uzupełnić.
Starannie oceniła odległość i rzuciła go w stronę grupy wrogów, którzy ukrywali się za stertą skrzyń. Miesiące ćwiczeń się opłaciły, bo udało jej się umieścić urządzenie dokładnie pośrodku gangsterów, którzy tak skupiali się na Waynie, że ledwie zauważyli, kiedy potoczyło się między nimi.
Granat wykorzystywał ettmetal, którego użycie było ściśle ograniczone przez Malwian, więc nie miała pretensji do gangsterów, że nie wiedzieli, do czego służy. Wśród samych Malwian też nie były częste. Nawet jeśli ci ludzie słyszeli o urządzeniach – a mogli, Krąg z nich korzystał – najprawdopodobniej nigdy żadnego nie widzieli.
Sekundę później wokół urządzenia pojawiła się bańka spowolnionego czasu, więżąc około dziesięciorga mężczyzn i kobiet. Szybko doładowała i rzuciła drugi z trzech granatów – ten wycelowany w nieco bardziej oddaloną grupkę wrogów. Dobrze wycelowała i uwięziła kolejną ósemkę.
W jaskini rozległy się okrzyki „Metaliczny!”, kiedy reszta gangsterów zauważyła, że ponad połowa z nich zamarła. Ci poruszali się niezmiernie powoli, próbując uciec z bańki – ale Marasi spodziewała się, że wcześniej wyczerpie się dziesięciominutowy ładunek granatów.
Zdjęła karabin i zaczęła osłaniać Wayne’a, który wślizgnął się do głównej jaskini – i nawet udało jej się trafić dwóch z tych, którzy pozostali. Mężczyzna przez chwilę poruszał się tak szybko, że aż się rozmywał, po czym wypadł z bańki prędkości i przeskoczył pęknięcie w skałach. Potrzebował trochę czasu, żeby odzyskać talent i stworzyć kolejną bańkę, ale mogła przysiąc, że ten czas się kurczył.
Ominął uwięzionych ludzi – będą musieli się nimi zająć później. Na razie wykorzystał zamieszanie, żeby zbliżyć się do paru wrogów. Zauważyli go, ale znów się rozmył – i zaatakował ich z góry, z wysoko uniesionymi laskami pojedynkowymi.
Ich okrzyki bólu zwróciły uwagę innych, co pozwoliło Marasi postrzelić kolejnych dwóch. Później wróciła do głównego tunelu. Zajrzała z niego do jaskini z magazynem i wbiegła pochylona do środka – starannie omijając lekko migoczące granice baniek otaczających granaty. Aż za dobrze wiedziała, jakie to uczucie być otoczonym przez to powietrze lepkie jak melasa, kiedy wszystko wokół poruszało się jak błyskawica.
Znalazła osłonę w pobliżu urządzeń do pakowania, a gdy pozostali gangsterzy się zorientowali, od skał i metalu wokół niej zaczęły się odbijać pociski. Jako dziewczynka czytała o wyczynach Waxa w Dziczy – a im dłużej była konstablem, tym więcej niedokładności dostrzegała. Jasne, historie wspominały o ostrzale. Zwykle jednak pomijały to, z jakim hałasem kule trafiały w cel. Kiedy zasypywały otaczające ją urządzenia, miała wrażenie, że dała małemu Maxowi pałeczki i puściła go luzem w sklepie z naczyniami.
Chwilę później dźwięki spowolniły – jak fonograf działający z ułamkiem zwykłej mocy. Powietrze wokół niej zamigotało, a Wayne oparł się o urządzenia. Na twarzy miał szeroki uśmiech – a na ramieniu krwawą ranę.
– Robisz się niedbały. – Skinęła w stronę rany.
– Daj spokój. Każdy gość może się dać czasem przypadkiem postrzelić. A zwłaszcza jeśli gania z dwoma kijaszkami w sali pełnej spluw.
– Ile stopu bizmutowego ci zostało?
– Mnóstwo.
– Pewien jesteś?
– Jasne.
– Wayne, jestem z ciebie dumna. Naprawdę go nie marnujesz, jesteś oszczędny, jak cię prosiłam.
Wzruszył ramionami, jakby to nie było nic specjalnego, ale ona była z niego szczerze dumna. Dostawał przydział z komendy i na początku ich współpracy metal zawsze mu się kończył w trakcie misji. Planowała porozmawiać z kapitanem Reddim o zwiększeniu przydziału, ale odkryła, że Wayne wykorzystywał stop bizmutowy do wszelkiego rodzaju celów niezwiązanych z walką ani pracą detektywa. Robienia dowcipów, przebierania się, żeby rozbawić dzieci, od czasu do czasu kradzieży.
Miło było widzieć, że radzi sobie lepiej.
– Ilu idiotów zostało? – spytał.
– Jedenaścioro.
– To więcej, niż umiem zliczyć.
– Chyba że chodzi o kieliszki w konkursie picia.
– Święta prawda.
Razem wyjrzeli zza urządzeń, które służyły do przybijania wiek do skrzyń. Wayne natychmiast pociągnął ją z powrotem. Kula poruszająca się w zwolnionym tempie dotarła do granicy bańki, śmignęła w powietrzu nad nimi, uderzyła w drugą stronę i znów spowolniła. Pociski zachowywały się nieprzewidywalnie, kiedy trafiały w bańki prędkości i nigdy nie było wiadomo, w którą stronę polecą, kiedy do niej dotrą.
– Gość w garniturze ucieka tyłem – stwierdził Wayne. – Chcesz go złapać czy wolisz zostać tutaj i walczyć z pozostałymi?
Przygryzła z namysłem wargę.
– Musimy się rozdzielić. Ty jesteś lepszy w walce z grupami. Poradzisz sobie z tymi?
– Czy większość z tych skrzyń nie jest pełna rzeczy, co to robią bum?
– Tak…
– Zapowiada się niezła zabawa!
– Granatom zostało jeszcze jakieś osiem minut.
– Świetnie. Zobaczę, czy uda mi się złapać tych sukinsynów żywcem. Mogę wyciągać ich jednego po drugim z baniek, wykorzystując moje własne bańki, żeby je zneutralizować. Widzisz, ćwiczyłem i coraz lepiej sobie radzę z robieniem mniejszych i większych. Jak dobrze pójdzie, podejdę do granicy jednej z twoich baniek, postawię swoją tak, żeby objęła jedną osobę, i ją wyciągnę.
– Wayne! To niesamowite. Powiedziałeś Waxowi? Kontrolowanie rozmiarów baniek jest bardzo trudne.
Wzruszył ramionami.
– Gotowa?
Wyjęła z torebki granaty hukowo-błyskowe i podała mu jeden. Następnie wyciągnęła zawleczkę z drugiego, żeby podpalić lont.
– Gotowa.
Nawet jeśli powiedział, że miał „mnóstwo”, stop bizmutowy był rzadki i drogi. Musieli zachować ostrożność.
Wayne opuścił bańkę, a ona rzuciła granat. Kiedy wybuchł, wyłonili się po obu stronach maszyny. Wayne rzucił się na ostatnią grupę gangsterów, a ona pobiegła za Cyklem, który zniknął za metalowymi drzwiami na tyłach jaskini. Po chwili do nich dotarła i bez trudu otworzyła zamek wytrychem. Posłała spojrzenie Wayne’owi, którego szybko otaczali wrogowie. Ukrył się za skrzynią oznaczoną MATERIAŁY WYBUCHOWE. Mrugnął do niej, wyciągnął zawleczkę swojego granatu hukowo-błyskowego i wrzucił go do środka.
Cudownie. Miała nadzieję, że wiedział, co robi. Wayne miał niezwykłe wręcz zdolności uzdrawiania – ale wciąż mógł odnieść obrażenia zbyt duże, by je uleczyć. A każdy wybuch, który oddzieliłby jego metalmyśli od większej części ciała, doprowadziłby go do śmierci, jak to się stało przed wiekami z Ostatnim Imperatorem i Żałobnymi Opaskami.
Cóż, nie mogła przez cały czas pilnować Wayne’a. I z całą pewnością ona nie przeżyłaby wybuchu… cóż, dowolnych rozmiarów. Prześlizgnęła się przez drzwi i zamknęła je z głośnym hukiem. Kilka chwil później cały kompleks jaskiń się zatrząsnął, ale ona skupiła się na swoim zadaniu – biegnięciu ciemnym tunelem za Cyklem, który – spośród wszystkich w jaskini – miał największe szanse udzielić jej odpowiedzi.
Wax wlókł się przez salę Senatu, a inni schodzili mu z drogi. Nie chcieli spojrzeć mu w oczy – nawet ci, którzy głosowali za nim. Odwracali się, kiedy ich mijał, przeciągali i rozmawiali.