Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Samodzielna opowieść z uniwersum Cosmere, w której dwoje ludzi pochodzących z zupełnie różnych światów musi się porozumieć i współpracować, żeby ocalić swoje społeczności przed zagładą. Yumi pochodzi z krainy ogrodów, medytacji i duchów, zaś Malarz żyje na świecie ciemności, techniki i koszmarów. Kiedy ich losy splatają się nagle w dziwny sposób, czy uda im się zapomnieć o różnicach i współpracować, by odkryć tajemnicę wiążącą się z ich sytuacją i uratować swoje wspólnoty?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 489
Przede wszystkim wyraźmy wdzięczność Emily – osobie, której dedykowana jest ta książka – za to, że jest jednocześnie moim natchnieniem, i współprezeską Dragonsteel. Sądzę, że wszyscy bylibyście zdziwieni tym, jak wiele robi za kulisami. Zasługuje na pochwały, wyrazy uznania i ogromne podziękowania za to, że podzieliła się z Wami wszystkimi swoją książką (czyli tą).
Dział artystyczny skupia się na kwestiach takich jak ilustracje w książkach, grafika koncepcyjna i tym podobne fajne rzeczy. Spośród pracujących w tym dziale chciałbym podziękować Isaacowi StewarŤowi – wiceprezesowi i mojemu wieloletniemu wspólnikowi – za to, że wziął na siebie ogromne zadanie przygotowania oprawy graficznej wszystkich tajnych projektów.
A skoro o tym mowa, za tę książkę odpowiadała Aliya Chen, która wykonała kawał doskonałej roboty. Chciałem, by w każdej z tych książek ilustratorzy mieli wyjątkowo dużo swobody i mogli tworzyć takie ilustracje, jakie sobie wymarzyli, zaś z Aliyą pracowało się fantastycznie. Mam nadzieję, że słuchacze audiobooka znajdą czas, żeby obejrzeć piękne ilustracje, które stworzyła na potrzeby tego projektu.
W dziale tym pracują również Rachael Lynn Buchanan (która zainteresowała nas twórczością Aliyi), Jennifer Neal, Ben McSweeney, Hayley Lazo, Priscilla Spencer i Anna Earley.
Chcieliśmy również podziękować ludziom spoza Dragonsteel, którzy pomagali przy tym projekcie. Są to Oriana Leckert z Kickstartera oraz Anna Gallagher i Palmer Johnson z BackerKit. Na szczególne podziękowania zasługuje Bill Wearne, nasz specjalista od druku, który czynił cuda, żeby te książki zostały wydrukowane w terminie.
Działem wydawniczym kieruje wiceprezes Wprowadzony Peter Ahlstrom. Jego zespół włożył mnóstwo dodatkowej pracy, żeby cztery dodatkowe książki wyszły na czas, i zasługuje na ogromne podziękowania! Są wśród nich Karen Ahlstrom, Kristy S. Gilbert (która opracowała układ), Betsey Ahlstrom, Jennie Stevens i Emily Shaw-Higham. Redakcją zajęła się Deanna Hoak.
Wiceprezesem kierującym działem operacyjnym jest Matt „Że ile książek zamierzasz wydać w tym roku?” Hatch, który pojawił się w naszej firmie w idealnym momencie, żeby poradzić sobie z tym wielkim projektem. W jego zespole pracują Emma Tan-Stoker, Jane Horne, Kathleen Dorsey Sanderson, Makena Saluone, Hazel Cummings i Becky Wilson. Wielkie dzięki za utrzymanie nas wszystkich w ryzach i pilnowanie, żebyśmy się nie rozpraszali!
Działem reklamy i marketingu kieruje wiceprezes Adam Horne. To ci goście, którzy pomogli mi stworzyć wszystkie nagrania promujące tajne projekty i byli nieocenionym wsparciem przy rozpowszechnianiu informacji na ten temat! W jego zespole pracują Jeremy Palmer, Taylor D. Hatch i Octavia Escamilla. Dobra robota!
Działem realizacji zamówień i wydarzeń kieruje wiceprezeska Kara Stewart. Jej zespół miał wyjątkowo trudne zadanie przy czterech tajnych projektach, bo zebranie wszystkiego, zapakowanie i wysłanie do Was było ogromnym przedsięwzięciem. Kierowali również dostarczeniem wszystkim produktów cyfrowych i zajmują się obsługą klienta, więc niezależnie od tego, którą wersję kupiliście, to ci mili goście wam ją dostarczyli! Ogromnie dziękuję im wszystkim za całą pracę.
Członkami zespołu są: Christi Jacobsen, Lex Willhite, and Kellyn Neumann.
Mem Grange, Michael Bateman, Joy Allen, Katy Ives, Richard Rubert, Brett Moore, Ally Reep, Daniel Phipps i Dallin Holden.
Alex Lyon, Jacob Chrisman, Matt Hampton, Camilla Cutler, Quinton Martin, Kitty Allen, Esther Grange, Amanda Butterfield, Laura Loveridge, Gwen Hickman, Donald Mustard III, Zoe Hatch, Logan Reep, Rachel Jacobsen i Sydney Wilson.
Do mojej grupy pisarskiej zaliczali się: Emily Sanderson, Kathleen Dorsey Sanderson, Peter Ahlstrom, Karen Ahlstrom, Darci Stone, Eric James Stone, Alan Layton, Ethan Skarstedt i Ben Olseeeen.
Czytelnikami alfa byli: Jessie Farr, Oliver Sanderson, Rachael Lynn Buchanan, Jennifer Neal, Christi Jacobson, Kellyn Neumann, Lex Willhite, Joy Allen, and Emma Tan-Stoker.
Wśród czytelników beta znajdowali się Joshua Harkey, Tim Challener, Lingting „Botanica” Xu, Ross Newberry, Becca Reppert, Jessica Ashcraft, Alyx Hoge, Liliana Klein, Rahul Pantula, Gary Singer, Alexis Horizon, Lyndsey Luther, Nikki Ramsay, Suzanne Musin, Marnie Peterson i Kendra Wilson.
Do czytelników gamma zaliczało się wielu czytelników beta, jak również Brian T. Hill, Evgeni „Argent” Kirilov, Rosemary Williams, Shannon Nelson, Brandon Cole, Glen Vogelaar, Rob West, Ted Herman, Drew McCaffrey, Jessie Lake, Chris McGrath, Bob Kluttz, Sam Baskin, Kendra Alexander, Lauren McCaffrey, Billy Todd, Chana Oshira Block i Jayden King.
I, co oczywiste, chciałbym ogromnie podziękować wszystkim wspierającym na Kickstarterze, którzy umożliwili ten projekt! Dzięki Waszemu entuzjazmowi wzniósł się do stratosfery. Bardzo wam dziękuję.
Brandon Sanderson
Gwiazda świeciła wyjątkowo jasno, kiedy malarz koszmarów zaczął swój obchód.
Gwiazda. W liczbie pojedynczej. Nie, nie słońce. Jedna gwiazda. Ślad po kuli na nocnym niebie, krwawiący bladym światłem.
Malarz koszmarów stał przed blokiem i wpatrywał się w gwiazdę. Zawsze uważał tę wartowniczkę na niebie za coś dziwnego. Mimo to czuł do niej sympatię. Przez wiele nocy była jego jedyną towarzyszką. Pomijając koszmary.
Przegrawszy pojedynek spojrzeń, malarz koszmarów ruszył ulicą, na której panowała cisza, poza brzęczeniem linii hionowych. Wszechobecne, przecinały powietrze na wysokości około dwudziestu stóp – bliźniacze pasma czystej energii, grubości ludzkiego nadgarstka. Wyobraźcie je sobie jako bardzo dużą wersję włókien wewnątrz żarówki – nieruchome, emanujące blaskiem, pozbawione podpór.
Jedna z linii miała niezdecydowany, niebiesko-zielony odcień. Można by go nazwać morskim – a może seledynowym. Ale jeśli tak, to w odmianie jarzeniowej. Blady kuzyn turkusowego, który siedział w domu i słuchał muzyki, i nigdy nie złapał dość słońca.
Druga miała jaskrawy odcień fuksji. Jeśli można by przypisać osobowość sznurowi światła, ten był dziarski, żywiołowy, bezczelny. Ubranie w takim kolorze wkłada się jedynie wtedy, gdy chce się przyciągać spojrzenia wszystkich obecnych. Odrobinę zbyt purpurowy, by nazwać go gorącym różem, był przynajmniej bardzo komfortowo ciepłym różem.
Mieszkańcy miasta Kilahito uznaliby moje wyjaśnienia za zbędne. Po co wkładać tak dużo wysiłku w opisywanie czegoś, co wszyscy znają? Przypominałoby to opisywanie wam słońca. Potrzebujecie jednak tego kontekstu bo linie hionowe – zimna i ciepła – były kolorami Kilahito. Nie potrzebowały słupów ani przewodów, by je podtrzymywały, i biegły wzdłuż każdej ulicy, odbijały się w każdej szybie, oświetlały każdego mieszkańca. Cienkie jak drut pasma obu kolorów oddzielały się od głównych sznurów, wnikały do każdej budowli i zapewniały energię niezbędną dla nowoczesnego życia. Były tętnicami i żyłami miasta.
Równie niezbędny dla życia w mieście był kroczący pod nimi młody mężczyzna, aczkolwiek odgrywał zupełnie inną rolę. Rodzice nadali mu imię Nikaro – ale zgodnie z tradycją wielu malarzy koszmarów używało swojego tytułu w kontaktach ze wszystkimi poza towarzyszami. Nieliczni zinternalizowali go w takim stopniu, jak on. Dlatego będziemy nazywać go tak, jak on nazywał siebie. Po prostu Malarz.
Pewnie powiedzielibyście, że Malarz z wyglądu przypominał Vedeńczyka. Podobne rysy twarzy, czarne włosy, ale skóra o jaśniejszym odcieniu niż u większości mieszkańców Rosharu. On sam byłby zaskoczony tym porównaniem, bo nigdy nie słyszał o takich ziemiach. Właściwie jego rodacy dopiero niedawno zaczęli się zastanawiać, czy ich planeta jest samotna w cosmere. Ale za bardzo wybiegamy w przyszłość.
Malarz. Był młodym mężczyzną, do dwudziestki został mu jeszcze rok, gdybyśmy liczyli lata w taki sposób, jak wy. Jego rodacy używali innych liczb, ale dla wygody powiedzmy, że miał dziewiętnaście lat. Chudy, w szaro-niebieskiej koszuli wypuszczonej na spodnie i długim do kolan płaszczu, był typem człowieka, który nosił włosy zapuszczone do ramion, bo uważał, że to wymaga mniej wysiłku. W rzeczywistości wymaga o wiele więcej, ale tylko, jeśli robi się to właściwie. Myślał również, że wyglądały bardziej imponująco. Ale ponownie, tylko, jeśli robi się to właściwie. Czego nie robił.
Moglibyście uznać go za zbyt młodego, by dźwigać ciężar ochrony całego miasta. Ale widzicie, robił to z setkami innych malarzy koszmarów. Był ważny w ten sam cudownie nowoczesny sposób, co nauczycielki, strażacy i pielęgniarki – kluczowi pracownicy, którzy zasłużyli na swoje święta w kalendarzu, pochwały z ust każdego polityka i ciche podziękowania ludzi w restauracjach. W rzeczy samej, dyskusje na temat ogromnie wartościowej roli przedstawicieli tych zawodów zagłuszają inne, bardziej przyziemne rozmowy. Na przykład te na temat podwyżek wynagrodzenia.
W efekcie Malarz nie zarabiał dużo – tyle, że wystarczyło na jedzenie i drobne wydatki. Mieszkał w kawalerce zapewnianej przez pracodawcę. Każdej nocy ruszał do pracy. I robił to, nawet o takiej godzinie, nie bojąc się napaści. Kilahito było bezpiecznym miastem, jeśli pominąć koszmary. Nie ma to jak rozszalałe, na wpół świadome plamy mroku, jeśli chodzi o ograniczenie przestępczości.
Co zrozumiałe, większość ludzi w nocy pozostawała w domach.
Noc. Cóż, tak ją będziemy nazywać. Czas, kiedy ludzie spali. Oni mieli inny punkt widzenia na te kwestie niż wy, bo jego rodacy mieszkali w ciągłej ciemności. Jednak moglibyście powiedzieć, że czas jego zmiany robił wrażenie nocy. Malarz mijał puste ulice i zatłoczone mieszkania. Jedyną aktywność dostrzegł w okolicach ulicy Hałastry – moglibyście ją uprzejmie nazwać podrzędną dzielnicą handlową. Naturalnie, wąska ulica leżała w pobliżu skraju miasta. Tutaj linie hionowe zwijały się i skręcały w znaki. Wystawały z kolejnych sklepów, przypominając ręce machające dla zwrócenia uwagi.
Każdy znak – litery, obrazki i wzory – został stworzony z użyciem zaledwie dwóch kolorów, morskiego i magenty, i za pomocą nieprzerwanych linii. Tak, w Kilahito były rzeczy w rodzaju żarówek, jak to się często zdarza na wielu planetach. Ale hiony działały, nie wymagając dodatkowych mechanizmów ani wymiany, zatem wielu na nich polegało, zwłaszcza na zewnątrz.
Wkrótce Malarz dotarł do zachodniego skraju. Koniec hionu. Kilahito było okrągłe i otaczał je ostatni rząd budynków, nie do końca mur. Głównie magazyny, pozbawione okien i mieszkańców. Za nimi biegła ostatnia ulica, tworząca pętlę wokół miasta. Nikt z niej nie korzystał. I tak się tam znajdowała, tworząc swego rodzaju bufor między cywilizacją a tym, co kryło się za nią.
A tym, co kryło się za nią, był całun – niekończąca się, atramentowa ciemność, która oblegała miasto i wszystko na planecie.
Przytłaczała miasto jak kopuła, a odpychały ją hiony – które można było również wykorzystać do tworzenia przejść i korytarzy między miastami. Jedynie światło gwiazdy przebijało całun. Po dziś dzień nie jestem w stu procentach pewien, dlaczego. Ale to było blisko miejsca, gdzie Mistrzostwo się Rozszczepiło, i przypuszczam, że to mogło mieć wpływ.
Patrząc na całun, Malarz pewnie założył ręce na piersi. To było jego królestwo. Tu był samotnym łowcą. Jedynym wędrowcem. Mężczyzną, który kroczył w niekończącej się ciemności, nie bojąc się…
Po jego prawej zabrzmiał dźwięczny śmiech.
Westchnął i spojrzał w stronę dwójki malarzy koszmarów, którzy spacerowali wzdłuż granicy. Akane miała jaskrawozieloną spódnicę i zapinaną na guziki białą bluzkę, a długi pędzel malarza koszmarów trzymała jak batutę. Obok niej kroczył Tojin, młody mężczyzna o muskularnych ramionach i płaskiej twarzy. Malarz zawsze sądził, że Tojin przypomina obraz namalowany bez użycia skrótów perspektywicznych. Z pewnością ludzkie ramiona nie mogły być tak wielkie, a szczęka tak kwadratowa.
Ta dwójka zaśmiała się znów z czegoś, co powiedziała Akane. Później go zauważyli.
– Nikaro?! – zawołała Akane. – Znów dostaliśmy ten sam harmonogram?
– Jasne. Jest, no, w tabeli… tak myślę. – Czy w ogóle ją tym razem wypełnił?
– Super! – odparła. – Do zobaczenia później. Może?
– Yyy, jasne.
Akane odeszła, stukając obcasami o kamień, z pędzlem w dłoni i płótnem pod pachą. Tojin wzruszył ramionami i podążył za nią, swoje materiały trzymał w dużej torbie. Malarz odprowadził ich wzrokiem i stłumił pragnienie, by za nimi pobiec.
On był samotnym łowcą. Jedynym wędrowcem. Pozbawionym eskorty włóczęgą? Tak czy inaczej, nie chciał pracować w parze lub w grupie, jak wielu pozostałych.
Byłoby miło, gdyby ktoś go poprosił. Żeby mógł pokazać Akane i Tojinowi, że ma przyjaciół. Rzecz jasna, odrzuciłby taką propozycję ze stoicką stanowczością. Bo pracował samodzielnie. Był pojedynczym spacerowiczem. I…
Malarz westchnął. Trudno było zachować odpowiednio ponure nastawienie po spotkaniu z Akane. Szczególnie, kiedy jej śmiech odbijał się echem z odległości dwóch przecznic. Dla wielu jego współpracowników malowanie koszmarów nie było aż tak… poważnym zadaniem, jak on sądził.
Pomagało mu, kiedy myślał, że jest inaczej. Sprawiało, że nie czuł się tak, jakby popełnił wielki błąd. Szczególnie kiedy rozmyślał o życiu, w którym miał spędzić każdą noc w ciągu następnych sześciu dziesięcioleci na tej ulicy, podświetlany blaskiem hionów. Samotny.
Yumi zawsze uważała pojawienie się dziennej gwiazdy za zachęcające. Dobry omen. Znak, że pierwotne hijo będą na nią otwarte i ją przyjmą.
Dziś dzienna gwiazda wydawała się wyjątkowo jasna – świeciła łagodnym błękitem nad wschodnim horyzontem, podczas gdy na zachodzie wznosiło się słońce. Potężny znak, jeśli ktoś wierzył w takie rzeczy. (Zgodnie ze starym powiedzeniem zgubione rzeczy zawsze znajdują się w ostatnim miejscu, do którego się zajrzy. Z drugiej strony omeny zazwyczaj pojawiają się w pierwszym miejscu, w którym szukają ich ludzie.)
Yumi wierzyła w znaki. Musiała – omen był najważniejszym wydarzeniem w jej życiu. W dniu jej urodzin niebo przecięła spadająca gwiazda, co wskazywało, że została wybrana przez duchy. Zabrano ją od rodziców i wychowano, by wypełniała uświęcony i ważny obowiązek.
Usiadła na ciepłej podłodze wozu, a do środka weszły jej służące, Chaeyung i Hwanji. Ukłoniły się rytualnie, po czym nakarmiły ją pałeczkami maipon i łyżkami – posiłek składał się z ryżu i potrawki, które pozostawiono na ziemi, by się ugotowały. Yumi siedziała i przełykała – nie była tak prymitywna, by jeść samodzielnie. To był rytuał, a ona się w nich specjalizowała.
Jednakże tego dnia czuła się rozproszona. Minęło dziewiętnaście dni od jej dziewiętnastych urodzin.
Dzień decyzji. Dzień działania.
Dzień, w którym – może – spytałaby, czego chce.
Dzieliło ich sto dni od wielkiego festiwalu w mieście Torio, wspaniałej stolicy, siedzibie królowej. Corocznej prezentacji najwspanialszej sztuki, przedstawień i projektów. Nigdy tam nie pojechała. Może… tym razem…
Kiedy służące ją nakarmiły, wstała. Otworzyły przed nią drzwi, po czym wyskoczyły z prywatnego wozu. Yumi odetchnęła głęboko i podążyła za nimi. Wyszła na słońce i od razu wsunęła stopy w drewniaki.
Służące natychmiast uniosły ogromne wachlarze, którymi ją zasłoniły. Naturalnie mieszkańcy wioski zgromadzili się, by ją zobaczyć. Wybrana. Yoki-hijo. Dziewczyna wydająca rozkazy pierwotnym duchom. (Nie jest to najbardziej zwięzły tytuł, ale w ich języku brzmi znacznie lepiej).
Ta ziemia – królestwo Torio – ogromnie różniła się od miejsca, gdzie żył Malarz. Nieba nie przecinała żadna świetlista linia – ciepła czy zimna. Nie było bloków mieszkalnych. Ani chodników. Och, ale mieli słońce. Potężne czerwono-pomarańczowe słońce, w kolorze wypalonej gliny. Większe i bliższe niż wasze słońce, miało charakterystyczne barwne plamy – jak gotująca się potrawka śniadaniowa, wzburzona i falująca na niebie.
To szkarłatne słońce nadawało krajobrazowi… cóż, zupełnie zwyczajne barwy. Tak działa mózg. Po spędzeniu tam kilku godzin przestalibyście zauważać, że światło jest odrobinę bardziej czerwone. Ale tuż po przybyciu wyglądałoby to uderzająco. Jak miejsce krwawej masakry, której nikt nie zauważa, bo wszyscy są zbyt otępiali.
Ukryta za wachlarzami Yumi przeszła w drewniakach przez wioskę do miejscowego zimnego źródła. Kiedy do niego dotarła, służące zsunęły jej koszulę nocną – yoki-hijo nie rozbiera się ani nie ubiera samodzielnie – i pozwoliły jej wejść do nieco chłodniejszej wody. Zadrżała od jej wstrząsającego pocałunku. Po chwili Chaeyung i Hwanji dołączyły do niej z unoszącą się na powierzchni tacą, na której spoczywały przezroczyste mydła. Przetarły ją raz pierwszym, po czym się spłukała. Raz drugim i znów się opłukała. Dwa razy trzecim. Trzy razy czwartym. Pięć razy piątym. Osiem razy szóstym. Trzynaście razy siódmym.
Moglibyście to uznać za przesadę. A jeśli tak, to czy nigdy nie słyszeliście o religii?
Na szczęście otaczająca Yumi odmiana kultu miała zastosowanie praktyczne. Ostatnie mydła można było tak określić jedynie przy wykorzystaniu najszerszej definicji tego słowa – wy uznalibyście je za pachnące kremy ze składnikami nawilżającymi. (Uważam, że szczególnie dobrze nadają się do stóp, choć pewnie będę potrzebował ich do całego ciała, kiedy trafię do toryjskiej wersji piekła za wykorzystywanie ich rytualnych składników do leczenia haluksów).
Ostatnie spłukanie wiązało się z zanurzeniem pod wodą i doliczeniem do stu czterdziestu czterech. Włosy unosiły się wokół niej, falując zgodnie z jej poruszeniami, jakby były żywe. Obowiązkowe mycie sprawiało, że jej włosy były niezwykle czyste – co było ważne, gdyż powołanie Yumi nie pozwalało ich obcinać, więc sięgały do pasa.
Choć rytuał tego nie wymagał, Yumi lubiła patrzeć w górę przez migoczącą wodę i sprawdzać, czy uda jej się dostrzec słońce. Ogień i woda. Płyn i światło.
Doliczywszy do stu czterdziestu czterech, wyskoczyła z wody i sapnęła. Miało być coraz łatwiej. Miała wznosić się spokojnie, odnowiona i odrodzona. Tymczasem tego dnia zachowała się niegodnie, bo zakasłała.
(Tak, postrzegała kaszel jako „niegodne zachowanie”. Nawet mnie nie pytajcie, jak postrzegała coś naprawdę uciążliwego, jak na przykład spóźnienie się na rytuał).
Kiedy skończyła rytualną kąpiel, nadeszła pora na rytualne ubieranie się, którym również zajmowały się służące. Tradycyjna szarfa pod biustem, później szerszy biały pas na piersi. Luźne pantalony. Następnie tobok, dwie warstwy grubej, barwnej tkaniny, z obszerną pofałdowaną spódnicą. W odcieniu jaskrawej magenty, co było jej rytualnym strojem na ten dzień tygodnia.
Znów włożyła drewniaki i jakimś cudem zaczęła iść, naturalnym i płynnym krokiem. (Uważam się za względnie zwinnego, ale toryjskie drewniaki – nazywają je getuk – są jak cegły przywiązane do stóp. Utrzymanie w nich równowagi nie jest szczególnie trudne – w końcu mają zaledwie sześć cali wysokości – ale większość obcych porusza się w nich z gracją pijanego chulla).
Po tym wszystkim, była w końcu gotowa… do kolejnego rytuału. W tym przypadku musiała pomodlić się w wioskowej świątynce, by poprosić duchy o błogosławieństwo. Znów pozwoliła służącym, by osłoniły ją wachlarzami, po czym wyszła i skierowała się do ogrodu.
Jaskrawoniebieskie kwiaty – o kształcie kubków, by chwytać deszcz – szybowały na prądach konwekcyjnych. Unosiły się na wysokości około dwóch stóp. W Torio rośliny rzadko odważyły się dotykać do ziemi, by rozgrzane skały ich nie spaliły. Każdy kwiat miał jakieś dwa cale średnicy, ich szerokie liście chwytały prądy – przypominały lilie z delikatnymi opadającymi korzeniami, które pochłaniały wilgoć z powietrza. Przejście Yumi sprawiło, że zawirowały i zderzały się ze sobą.
Świątynka była niedużą budowlą, drewnianą, bez ścian, ale z ażurową kopułą. Co interesujące, ona również wznosiła się z wdziękiem kilka stóp nad ziemią – tym razem dzięki unoszącemu duchowi, który przyjął materialną formę dwóch rzeźb o groteskowych rysach, zwróconych ku sobie nawzajem. Jedna, w przybliżeniu męska, kucała na ziemi, druga zaś, w przybliżeniu kobieca, trzymała się dna budynku. Choć po przybraniu materialnej formy zostały rozdzielone, wciąż były częścią tego samego ducha.
Yumi przeszła wśród kwiatów, a prądy konwekcyjne sprawiały, że jej spódnica falowała. Gruby materiał nie unosił się na tyle, by to było zawstydzające – jedynie się wydymał, co podkreślało krój szaty. Po dotarciu do świątyni Yumi zdjęła drewniaki i weszła na chłodne drewno. Prawie nie drgnęło, podtrzymywane stabilnie przez siłę ducha.
Uklękła i zaczęła pierwszą z trzynastu rytualnych modlitw. Jeśli sądzicie, że opis jej przygotowań trochę zajął, wiedzcie, że to było celowe. Może pomóc wam zrozumieć – w minimalnym stopniu – życie Yumi. Ponieważ to nie był wyjątkowy dzień, jeśli chodzi o jej obowiązki. Był typowy. Rytualne jedzenie. Rytualna kąpiel. Rytualne ubieranie się. Rytualne modlitwy. I tak dalej. Yumi była jedną z Wybranych, wskazaną w chwili narodzin i obdarzoną umiejętnością wywierania wpływu na hijo, duchy. Wśród jej rodaków był to ogromny zaszczyt. I nigdy nie pozwalali jej o tym zapomnieć.
Modlitwy i późniejsza medytacja zajęły około godziny. Kiedy skończyła, spojrzała w stronę słońca, a ażurowe sklepienie świątynki sprawiało, że zdobiły ją naprzemienne pasma światła i cienia. Czuła się… szczęśliwa. Tak, była pewna, że to stosowne uczucie. Została pobłogosławiona tą pozycją, jako jedna z nielicznych szczęśliwych.
Świat, który zapewniały duchy, był cudowny. Pomarańczowo-czerwone słońce świecące między chmurami w jaskrawych odcieniach żółci, szkarłatu, fioletu. Pole unoszących się kwiatów, drżących, kiedy malutkie jaszczurki przeskakiwały z jednego na drugi. Kamień poniżej, rozgrzany i pełen energii, źródło wszelkiego życia, ciepła i wzrostu.
Była częścią tego wszystkiego. Kluczową.
Z pewnością było to cudowne.
Z pewnością było wszystkim, czego mogła potrzebować.
Z pewnością nie mogła pragnąć więcej. Nawet jeśli… nawet jeśli dziś był szczęśliwy dzień. Nawet jeśli… może, choć raz, mogła poprosić?
Święto, pomyślała. Mogłabym je odwiedzić, nosząc ubranie zwykłej osoby. Jeden dzień normalności.
Szelest tkaniny i stukot drewnianych butów na kamieniu sprawiły, że Yumi się odwróciła. Tylko jedna osoba odważyłaby się podejść do niej w czasie medytacji – Liyun, wysoka kobieta w surowym czarnym toboku z białą szarfą. Liyun, jej kihomaban – słowo, które oznaczało coś pośredniego między strażnikiem a sponsorem. Dla uproszczenia będziemy używać określenia „opiekunka”.
Liyun zatrzymała się kilka kroków od świątynki, ręce trzymała za plecami. Pozornie czekała na życzenia Yumi, jako służąca dziewczyny wydającej rozkazy pierwotnym duchom. (Zaufajcie mi, przyzwyczaicie się do tego tytułu). Jednak nawet w sposobie, w jaki Liyun stała, było coś wymagającego.
Może chodziło o modne buty – klapki z grubą warstwą drewna pod palcami i smukłym obcasem z tyłu. Może o fryzurę – włosy przycięte krócej z tyłu, a dłuższe z przodu, przez co, kiedy patrzyło się na nią z boku, przywodziły na myśl ostrze. To nie była kobieta, której czas się marnowało, nawet jeśli wcale na was nie czekała.
Yumi podniosła się szybko.
– Czy to już czas, opiekunko-nimi? – spytała z szacunkiem.
Języki Yumi i Malarza miały wspólne pochodzenie i łączyła je pewna charakterystyczna cecha, którą trudno mi wyrazić w waszym języku. Mogli odmieniać zdania lub dodawać modyfikatory do słów, by zasugerować pochwałę lub pogardę. Co ciekawe, nie istniały wśród nich żadne przekleństwa ani wyzwiska. Po prostu zmieniali słowo na jego najniższą formę. Postaram się zachować te niuanse, dodając określenia „wysoko” lub „nisko” w pewnych kluczowych miejscach.
– Czas jeszcze nie nadszedł, wybrana. Powinnyśmy zaczekać na wybuch parostudni.
Oczywiście. Wtedy powietrze zostawało odnowione – lepiej zaczekać, jeśli ta chwila była blisko. Ale to znaczyło, że miały czas. Kilka cennych chwil bez zaplanowanych zadań lub ceremonii.
– Opiekunko-nimi – powiedziała Yumi (wysoko), zbierając odwagę. – Święto Ujawnienia. Nadchodzi.
– Za sto dni, tak.
– A to trzynasty rok. Hijo będą niezwykle aktywne. Nie będziemy… zwracać się do nich tego dnia, jak zakładam?
– Najpewniej nie, wybrana. – Liyun zajrzała do niedużego kalendarza, w formie książeczki, który trzymała w sakiewce. Przerzuciła kilka stron.
– Będziemy… w pobliżu miasta Torio? Poróżujemy po tym regionie.
– I?
– I… ja… – Yumi przygryzła wargę.
– Ach… Chciałabyś spędzić dzień święta na modlitwie w podziękowaniu za to, że duchy obdarzyły cię tak wysoką pozycją.
Po prostu to powiedz, szeptała część jej. Powiedz nie. Nie tego chcesz. Powiedz jej.
Liyun zatrzasnęła książeczkę i obserwowała Yumi.
– Z pewnością tego właśnie chcesz – powiedziała. – Nie pragnęłabyś czegoś, co przyniosłoby wstyd twojej pozycji. Sugerowałoby, że żałujesz sytuacji, w jakiej się znalazłaś. Prawda, wybrana?
– Nigdy – szepnęła Yumi.
– Ze wszystkich dzieci urodzonych w tamtym roku ty zostałaś obdarzona zaszczytem tego powołania, tych mocy. Jesteś jedną z czternastu, które żyją obecnie.
– Wiem.
– Jesteś wyjątkowa.
Wolałaby być mniej wyjątkowa – ale poczuła się winna w chwili, kiedy tak pomyślała.
– Rozumiem. – Yumi zacisnęła zęby. – Nie czekajmy na parostudnię. Proszę, zaprowadź mnie do miejsca rytuału. Pragnę jak najszybciej wypełnić swoje obowiązki i przywołać duchy.
To przerażające, jak koszmary się przeobrażają.
Mówię teraz o zwyczajnych koszmarach, nie takich, które zostają namalowane. Straszne sny – one się zmieniają. Ewoluują. Napotkanie czegoś przerażającego na jawie jest wystarczająco paskudne, ale przynajmniej te śmiertelne okropności mają kształt, materialność. To, co ma kształt, można zrozumieć. To, co ma masę, można zniszczyć.
Koszmary to płynna groza. Kiedy człowiek choć w najmniejszym stopniu zapanuje nad jednym z nich, on się zmienia. Wypełnia zakamarki duszy jak rozlana woda pęknięcia w podłodze. Koszmary to sączący się chłód, stworzony przez umysł, by ukarać samego siebie. W tym sensie koszmar to definicja masochizmu. Większość z nas jest dość przyzwoita, by trzymać tego rodzaju rzeczy w ukryciu.
W świecie Malarza te mroczne kawałki miały zadziwiającą skłonność do ożywania.
Stał na skraju miasta – oświetlony od tyłu radioaktywnym seledynem i elektryczną magentą – i wpatrywał się w kłębiącą się ciemność. Miała materialność, kłębiła się i przepływała niczym stopiona smoła.
Całun. Czerń poza.
Nieukształtowane koszmary.
Pociągi jeździły hionowymi liniami do miejsc takich jak miasteczko, w którym wciąż mieszkała jego rodzina, oddalone o parę godzin drogi. Wiedział, że inne miejsca istnieją. Wciąż jednak trudno mu było nie czuć samotności, kiedy wpatrywał się w tę niekończącą się ciemność.
Trzymała się z dala od linii hionowych. Przeważnie.
Odwrócił się i przez jakiś czas szedł ulicą poza granicami miasta. Po jego prawej zewnętrzne budynki wznosiły się jak mur tarcz, oddzielone od siebie wąskimi przejściami. Jak wspominałem wcześniej, to nie były prawdziwe umocnienia. Mury nie powstrzymywały koszmarów – uniemożliwiłyby jedynie ludziom wyjście na skraj.
Doświadczenie podpowiadało Malarzowi, że nikt tu nie przychodził poza jego towarzyszami. Zwykli ludzie pozostawali w domach – nawet ulicę dalej w głąb miasta człowiek czuł się nieskończenie bezpieczniej. Ludzie żyli tak, jak kiedyś on, bardzo starając się nie myśleć o tym, co tam było. Gotowało się. Kłębiło. Obserwowało.
Ostatnimi czasy stawianie temu czoła było jego pracą.
Z początku niczego nie dostrzegł – ani śladu szczególnie odważnych koszmarów wdzierających się na teren miasta. One potrafiły jednak być dyskretne. Dlatego Malarz szedł dalej. Jego wyznaczony rewir był niedużym klinem, który zaczynał się kilka przecznic w głąb od skraju, ale część zewnętrzna była najszersza – i tam z największym prawdopodobieństwem pojawiały się koszmary.
W czasie obchodu cały czas wyobrażał sobie, że jest samotnym wojownikiem. Nie zaś, zasadniczo, deratyzatorem, który ukończył szkołę plastyczną.
Po prawej mijał obrazy na ślepych ścianach. Nie był pewien, gdzie dokładnie miejscowi malarze wpadli na ten pomysł, ale ostatnio – kiedy na patrolu nic się nie działo – mieli w zwyczaju ćwiczyć na zewnętrznych budynkach miasta. Ściany zwrócone w stronę całunu nie miały okien. Dlatego były wielkimi, zachęcającymi płótnami.
To nie była ściśle część ich pracy i każde dzieło stanowiło swego rodzaju osobistą deklarację. Minął obraz Akane, przedstawiający ogromny kwiat. Czarna farba na pobielonej ścianie. Jego miejsce znajdowało się dwa budynki dalej. Pusta biała ściana, choć można było dostrzec wyłaniający się spod spodu nieudany projekt. Postanowił raz jeszcze go pobielić. Ale nie tej nocy, bo w końcu dostrzegł ślady koszmaru.
Podszedł do całunu, ale – oczywiście – go nie dotknął. Tak… czarna powierzchnia wyglądała na naruszoną. Jak farba, której ktoś dotknął, kiedy prawie zaschła, była… nierówna, zafalowana. Trudno było to dostrzec, bo całun nie odbijał światła, w przeciwieństwie do atramentu lub smoły, które poza tym przypominał. Ale Malarz został dobrze wyszkolony.
Coś wyłoniło się w tym miejscu z całunu i ruszyło w głąb miasta. Z wielkiej torby malarza wyjął pędzel, narzędzie długości miecza. Czuł się lepiej, kiedy miał go w ręku. Przerzucił torbę na plecy, czuł ciężar płótna i tuszu w jej wnętrzu. Następnie ruszył w głąb miasta – mijając pobieloną ścianę, która ukrywała jego najnowszą porażkę.
Próbował cztery razy. Ta ostatnia zaszła dalej niż większość jego prób. Obraz gwiazdy, który zaczął, kiedy usłyszał wieści o nadchodzącej wyprawie w ciemność na niebie. Podróż na samą gwiazdę – naukowcy zamierzali wykorzystać w tym celu specjalny pojazd i parę linii hionowych sięgających na niezwykłą odległość.
Malarz dowiedział się wtedy czegoś interesującego. W przeciwieństwie do wcześniejszych przekonań gwiazda nie była po prostu plamą światła na niebie. Teleskopy ukazały, że jest planetą. Zamieszkaną, na ile się domyślali, przez innych ludzi. Miejsce, którego światło jakimś sposobem przebijało całun.
Wieści o nadchodzącej wyprawie na krótko go natchnęły. Ale stracił tę iskrę i obraz popadł w zapomnienie. Ile minęło czasu, od dnia, w którym go zamalował? Co najmniej miesiąc.
Na rogu w pobliżu obrazu dostrzegł parującą ciemność. Koszmar przeszedł tędy i otarł się o kamień, pozostawiając osad, który parował powoli, wypuszczając czarne smużki w mrok nocy. Spodziewał się, że koszmar ruszy tą drogą – niemal zawsze wybierały najkrótszą trasę do miasta. Ale i tak cieszył się z potwierdzenia.
Skradając się, Malarz wrócił do krainy bliźniaczych hionowych świateł. Gdzieś z prawej dobiegał śmiech, ale koszmar najpewniej nie skierował się w tamtą stronę. Dzielnica przyjemności była miejscem, do którego ludzie udawali się, by robić wszystko poza spaniem.
Tutaj, pomyślał, dostrzegając czarne pasma na donicy przed sobą. Krzew wyrastał w stronę linii hionowych i ich odżywczego światła. Dlatego, kiedy Malarz szedł pustą drogą, kroczył między roślinami, które wyglądały, jakby wyciągały ręce w geście pozdrowienia.
Kolejny znak pojawił się w pobliżu bocznej uliczki. Odcisk stopy, czarny, wypuszczający ciemne opary. Koszmar zaczął ewoluować, wychwytywać ludzkie myśli, zmieniając się z bezpostaciowej czerni w coś, co miało kształt. Z początku niewyraźny, ale zamiast być pełzającym, płynącym czarnym czymś, pewnie miał teraz nogi. Nawet w tej formie rzadko pozostawiały odciski stóp, więc miał szczęście, że go znalazł.
Wszedł w głąb ciemniejszej ulicy, gdzie linie hionowe były cienkie i delikatne. W tym zacienionym miejscu przypomniał sobie pierwsze noce samodzielnej pracy. Mimo obszernego szkolenia, mimo nauki u trzech różnych malarzy, czuł się odsłonięty i obtarty – jak świeże zadrapanie wystawione na powierzchnię. Jego uczucia i strach unosiły się pod samą powierzchnią.
Ostatnio strach ukrywał się głęboko pod odciskami doświadczenia. Mimo to mocno ścisnął torbę jedną ręką i wyciągał pędzel przed siebie. Tam, na ścianie, znajdował się odcisk dłoni o zbyt długich palcach i czymś, co przypominało szpony. Tak, nabierał kształtu. Jego ofiara musiała być blisko.
Dalej, w głębi wąskiej uliczki, przy gołej ścianie, znalazł koszmar – istotę z atramentu i cienia, wysoką na jakieś siedem stóp. Wytworzyła dwie długie ręce, które zginały się w zbyt wielu miejscach, a jej wydłużone dłonie przyciskały się do ściany z rozcapierzonymi palcami. Jej głowa zatonęła w kamieniu, by zajrzeć do pomieszczenia za nim.
Te wysokie zawsze wytrącały go z równowagi, szczególnie kiedy miały długie palce. Wydawało mu się, że widywał takie postacie w swoich własnych poszarpanych snach – wytwory grozy kryjącej się wewnątrz. Jego stopy zaszurały na bruku, istota to usłyszała i wycofała głowę, a wokół niej unosiły się smużki bezkształtnej czerni, jak popiół z dymiącego ogniska.
Nie miała jednak twarzy. One nigdy nie miały twarzy – chyba że coś poszło bardzo nie tak. Zazwyczaj z przodu głowy ukazywały głębszą czerń. Taką, która ociekała czarnym płynem. Przypominającym łzy albo wosk w pobliżu płomienia.
Malarz natychmiast sięgnął do mechanizmów obronnych umysłu i zaczął rozmyślać o przyjemnych rzeczach. To był pierwszy i najważniejszy element szkolenia. Koszmary, jak drapieżniki żywiące się umysłami, wyczuwały myśli i emocje. Szukały najpotężniejszych, najbardziej dotkliwych, by się nimi karmić. Spokojny umysł ich nie interesował.
Istota odwróciła się i znów wcisnęła głowę przez ścianę. Ten budynek nie miał okien, co było idiotyzmem. Koszmary i tak ignorowały ściany. Usunięcie okien sprawiało, że mieszkańcy jeszcze bardziej więzili samych siebie w pudełkach domów, co jeszcze podsycało ich klaustrofobię – i utrudniało zadanie malarzom.
Poruszając się powoli i ostrożnie, Malarz wyjął z torby płótno – kawał tkaniny o rozmiarach trzy stopy na trzy, naciągnięty na ramę. Położył je na ziemi przed sobą. Następny był kałamarz z tuszem – czarnym i rzadkim. Malarze koszmarów zawsze pracowali w czerni na białym tle, bez kolorów, bo potrzebne było coś, co naśladowało wygląd koszmaru. Mieszanka tuszu została stworzona, by zapewniać doskonałą gradację odcieni szarości. Choć Malarz ostatnio nie przejmował się takimi szczegółami.
Zanurzył pędzel w tuszu i ukląkł nad płótnem, po czym zawahał się i spojrzał na koszmar. Wciąż wznosiła się znad niego czerń, a jego kształt był nadal niewyraźny. Dopiero po tuzinie wypraw koszmar stawał się wystarczająco materialny, by być niebezpiecznym – a za każdym razem musiały wracać do całunu, by się odnowić, bo inaczej by wyparowały.
Oceniając po jego wyglądzie, ten był względnie nowy. Najpewniej nie mógł zrobić mu krzywdy.
Najpewniej.
I z tego właśnie powodu malarze byli tak ważni, a jednocześnie wymienni. Ich praca była niezbędna, ale nie pilna. Jeśli koszmar został odkryty w czasie pierwszych dziesięciu wypraw do miasta, dawało się go zneutralizować. I niemal zawsze tak było.
Malarz doskonale radził sobie z panowaniem nad swoim strachem z pomocą takich myśli. To była część jego szkolenia – bardzo pragmatyczna. Kiedy uspokoił oddech, próbował ocenić, z czym kojarzył mu się koszmar, jaki mógłby być jego kształt. Podobno, jeśli wybrało się coś, co istota już przypominała, a później się to namalowało, zyskiwało się nad nią większą władzę. To było dla niego trudne. A raczej w ciągu tych ostatnich kilku miesięcy wydawało mu się, że nie ma sensu zadawać sobie trudu.
Dlatego dziś wybrał kształt niedużych bambusowych zarośli i zaczął malować. W końcu istota miała patykowate ręce. Prawie jak bambusy.
Przećwiczył wiele różnych rodzajów pędów bambusów. Właściwie moglibyście powiedzieć, że Malarz malował każdy segment z pewnego rodzaju naukową precyzją – nieduży poziomy zawijas na początku, a później długa linia. Krótkie zatrzymanie pędzla w miejscu, by po jego podniesieniu pozostał guzowaty koniec segmentu bambusa. Każdy z nich można było stworzyć jednym pociągnięciem.
To było efektywne, co ostatnio wydawało mu się najważniejsze. Kiedy malował, utrwalał kształt w umyśle – jako centralny, potężny obraz. Jak zwykle, taka świadoma myśl przyciągnęła uwagę istoty. Zawahała się, a później wydobyła głowę ze ściany i zwróciła ją w jego stronę, a jej twarz ociekała własnym tuszem.
Ruszyła w jego stronę, krocząc na rękach, które jednak stały się bardziej zaokrąglone. Z guzowatymi segmentami.
Malarz nie przerywał. Pociągnięcie. Zawijas. Liście utworzone szybkimi machnięciami pędzla, bardziej czarne od głównego korpusu bambusa. Podobne wyrostki pojawiły się na ramionach istoty, kiedy się zbliżyła. Do tego skurczyła się w sobie, kiedy na dole namalował donicę.
Obraz pochwycił istotę. Rozproszył ją. Zanim więc dotarła do niego, przeobrażenie się dokonało.
Ostatnio nie zatracał się w malowaniu. W końcu, jak sobie powtarzał, miał pracę do wykonania. I wykonywał ją bardzo dobrze. Kiedy skończył, istota zaczęła nawet wydawać bambusowe odgłosy – cichy szelest pędów uderzających o siebie nawzajem, który towarzyszył wszechobecnemu brzęczeniu linii hionowych.
Uniósł pędzel, pozostawiając na płótnie doskonały obraz bambusa. Istota w uliczce go naśladowała, jej liście ocierały się o ścianę. A później, z odgłosem bardzo przypominającym westchnienie, koszmar się rozproszył. Malarz celowo przeobraził go w nieszkodliwy kształt – a teraz, gdy został uwięziony, nie mógł uciec do całunu, by odzyskać siły. Zamiast tego, jak woda na rozgrzanej płycie, po prostu… wyparował.
Malarz stał samotnie w uliczce. Spakował swoje rzeczy i wsunął płótno z powrotem do dużej torby, obok trzech innych, niewykorzystanych. I wrócił na patrol.
Miejscowa parostudnia wybuchła dokładnie w chwili, kiedy Yumi przechodziła obok – w bezpiecznej odległości – kierując się w stronę miejsca rytuału.
Wspaniały strumień wody wystrzelił z otworu pośrodku wioski. Rozwścieczona, przegrzana kaskada, która w najwyższym punkcie osiągnęła wysokość czterdziestu stóp – dar duchów daleko w głębi. Ta woda była niezmiernie ważna, na Torio rzadko padał deszcz, a rzeczki… cóż, można sobie wyobrazić, co przegrzana ziemia robiła z rzekami. Woda nie była rzadkością w kraju Yumi, ale była skoncentrowana, scentralizowana, wyniesiona.
Powietrze w pobliżu parostudni było wilgotne i karmiło wędrowne rośliny oraz inne żywe istoty. Nad parostudniami często pojawiały się chmury, które zapewniały cień i od czasu do czasu deszcz. Woda, która nie uciekła w postaci pary, spadała na duże tace z brązu umieszczone w sześciu koncentrycznych kręgach wokół gejzera. Metal, znajdujący się nieco nad ziemią, by zachować chłód, kierował wodę w dół zbocza w kierunku najbliższych domów. W tym miasteczku było ich około sześćdziesięciu – a mieli miejsce na więcej, biorąc pod uwagę ilość wody wypuszczanej przez parostudnię.
Rzecz jasna, domy wybudowano w sporej odległości. Parostudnie były w tym kraju niezbędne do życia, to prawda, ale nie należało się z nimi bratać.
Dalej od miasta leżały palące pustkowia. Nieużytki, gdzie ziemia była zbyt gorąca nawet dla roślin. Tamtejszy kamień mógł podpalić drewniaki i doprowadzić do śmierci podróżnych, którzy zbytnio się ociągali. W Torio podróżowało się tylko nocą i tylko unoszącymi się w powietrzu wozami, ciągniętymi przez latające urządzenia stworzone przez duchy. Co oczywiste, większość ludzi zostawała w domach.
Odgłos kropel uderzających o metalowe misy zagłuszał szepty przyglądającego się tłumu. Po zakończeniu kąpieli i modlitw na Yumi można się już było oficjalnie gapić, więc służące szły za nią ze złożonymi wachlarzami.
Nie podnosiła wzroku i szła starannie wypracowanym krokiem – yoki-hijo musi się prześlizgiwać, jak duch. Cieszyła się z odgłosów parostudni, bo choć nie odważyła się mieć za złe szeptów i westchnień podziwu, czasami ją… przytłaczały. Szybko przypomniała sobie, że ludzie tak naprawdę podziwiają nie ją, tylko jej powołanie. Musiała o tym pamiętać, musiała zwalczyć dumę i zachować rezerwę. Z całą pewnością musiała unikać wszystkiego, co mogło przynieść wstyd – jak na przykład uśmiechania się. Z szacunku dla swojej pozycji.
Pozycja ze swej strony nie zwróciła na to uwagi. Jak to często bywa z tym, co ludzie darzą szacunkiem.
Mijała domy, z których większość miała dwa poziomy – jeden wybudowany na ziemi, by korzystać z ciepła i gorąca. Drugi na palach, z powietrzem pod spodem, by było chłodniej. Wyobraźcie sobie dwie skrzynki na kwiaty umieszczone jedna przy drugiej, jedną wzniesioną na wysokość czterech stóp, a drugą spoczywającą na ziemi. Większości towarzyszyło przywiązane łańcuchami krępe drzewo, albo dwa, wysokie na osiem stóp od czubków gałęzi do końca szerokich, połączonych błoną korzeni, unoszące się na wysokości kilku stóp na prądach konwekcyjnych.
Lżejsze rośliny unosiły się wyżej na niebie, rzucając cienie. W ciągu dnia rośliny dało się znaleźć nisko jedynie w miejscach takich jak ogrody, gdzie ziemia była chłodniejsza. Oraz w miejscach, gdzie ludzie wkładali dużo wysiłku, by utrzymać je w pobliżu, żeby nie odleciały albo nie zostały odleciane. Nigdzie poza Torio nie słyszałem o drzewokradach.
(Tak, do latania nie wystarczają prądy wznoszące. Nawet w Torio drzewa są z ciężkiego drewna. Dlatego potrzebują specyficznych lokalnych adaptacji, by unosić się w powietrzu. Ale nie będziemy w to teraz wnikać).
Po drugiej stronie miasta znajdowało się kimomakkin albo – jak będziemy to określać w tej opowieści – miejsce rytuału. Wioska zazwyczaj miała jedno, by duchy nie były o siebie zazdrosne. W pobliżu unosiło się kilka kwiatów, a kiedy Yumi weszła, jej przejście sprawiło, że zawirowały. Natychmiast poszybowały wysoko w powietrze. W miejscu rytuału kamień był wyjątkowo gorący, choć nie tak, jak na pustkowiach.
(Jeśli byliście kiedyś na Wyspach Reshi, gdzie na plażach leży piasek, w słoneczne i upalne dni możecie mieć punkt odniesienia. Kamienie w miejscu rytuału wzbudzały te same odczucia, co chodzenie po tamtej plaży w wyjątkowo słoneczny dzień. Ich gorąco było bolesne, ale jeszcze nie zabójcze).
W Torio gorąco było święte. Mieszkańcy wioski zebrali się za płotem, ich drewniaki szurały po kamieniach, rodzice unosili dzieci. Trójka miejscowych skrybów duchów usiadła na wysokich stołkach, by śpiewać pieśni, na które – o ile umiem to ocenić – duchy nigdy nie zwracały uwagi. (I tak aprobuję ten zawód. Jak każdy, który zapewnia zatrudnienie muzykom. Nie chodzi o to, że nie potrafimy robić nic innego, tylko o to, że jeśli nie znajdziecie nam czegoś pożytecznego do roboty, zwykle zaczynamy zadawać pytania w rodzaju „Ej, a dlaczego oni nie oddają czci mnie?”).
Wszyscy czekali poza niedużym, odgrodzonym płotem kawałkiem ziemi, nawet Liyun. Zaczęły się pieśni – rytmiczne skandowanie, któremu towarzyszył rytm wybijany pałeczkami na bębenkach, z fletem w tle, a wszystko to stało się lepiej słyszalne, kiedy parostudnia skończyła się odlewać i powlokła z powrotem spać.
Wewnątrz miejsca rytuału przebywała jedynie Yumi.
Duchy głęboko pod ziemią.
I mnóstwo kamieni.
Wieśniacy poświęcili wiele miesięcy na ich zebranie, rozstawienie po całym miasteczku i deliberowanie, które mają najlepszy kształt. Możecie sądzić, że wasze miejscowe rozrywki są nudne, a czynności, do których zawsze zmuszali was rodzice, wpędzają w otępienie, ale przynajmniej nie spędzaliście życia podekscytowani perspektywą oceniania kształtów kamieni.
Yumi założyła nakolanniki, po czym uklękła pośrodku kamieni i rozłożyła spódnicę – która falowała i wznosiła się na prądach powietrza. Zwykle nie chcielibyście, by wasza skóra znajdowała się tak blisko ziemi. Tutaj klęczenie miało w sobie coś wręcz intymnego. Duchy zbierały się w ciepłych miejscach. A raczej ciepło było oznaką, że są w pobliżu.
Na razie były niewidoczne. Trzeba było je przywołać – ale one nie przybywały na wezwanie byle kogo. Potrzeba kogoś takiego jak Yumi. Potrzeba dziewczyny, która umiała przywoływać duchy. Istniało wiele działających sposobów, ale wszystkie łączył jeden wspólny motyw – kreatywność. Większość samoświadomych Napełnionych istot – czy nazwiemy je elfami, seonami czy duchami – w taki czy inny sposób reaguje na ten fundamentalny aspekt ludzkiej natury.
Coś z niczego. Tworzenie.
Piękno z surowych materiałów. Sztuka.
Porządek z chaosu. Organizacja.
A w tym przypadku wszystkie trzy jednocześnie. Każda yoki-hijo uczyła się starożytnej i potężnej sztuki. Przemyślanego, cudownego tworzenia wymagającego pełnej synergii ciała i umysłu. Geologicznej reorganizacji na skalę mikro, wymagającej doskonałego pojmowania równowagi grawitacyjnej.
Innymi słowy, układały kamienie jeden na drugim.
Yumi wybrała jeden, który miał interesujący kształt, i starannie ustawiła go na wąskim końcu, a później cofnęła ręce, pozostawiając stojący pionowo owal, który wyglądał, jakby miał się przewrócić. Tłum westchnął, choć tak naprawdę nie było to nic magicznego ani mistycznego. Ta sztuka była wytworem instynktu i praktyki. Yumi umieściła drugi kamień na pierwszym, a na nim dwa kolejne – równoważąc je w sposób, który wydawał się niemożliwy. Kontrastujące ze sobą kamienie – jeden wychylony na prawo, drugi spoczywający niepewnie na lewym końcu – nie poruszyły się, kiedy zabrała ręce.
Sposób, w jaki Yumi układała kamienie, był przemyślany i pełen szacunku – jakby obejmowała je przez chwilę, unieruchamiając je, jak matka ze śpiącym dzieckiem. A później cofała ręce i zostawiała kamienie, jakby na uderzenie serca przed upadkiem. To nie była magia. Ale z pewnością było to magiczne.
Tłum był pochłonięty. Jeśli uważacie ich fascynację za dziwną, cóż… nie zamierzam się sprzeciwiać. Jest odrobinę dziwna. Nie tylko balansowanie, ale sposób, w jaki jej rodacy traktowali przedstawienia – i twory – yoki-hijo jako absolutny szczyt artyzmu.
Ale z drugiej strony w żadnym rodzaju sztuki nie ma niczego, co byłoby cenne same w sobie. Nie narzekam ani nie robię sobie żartów. To jeden z najcudowniejszych aspektów sztuki – fakt, że to ludzie decydują, co jest piękne. Nie decydujemy, co jest pożywieniem, a co nie. (Tak, istnieją wyjątki. Nie czepiajcie się szczegółów. Kiedy wydalicie te kamienne kulki, wszyscy będziemy mieli kupę śmiechu). Ale jak najbardziej decydujemy, co jest sztuką.
Jeśli rodacy Yumi postanowili ogłosić, że układanie kamieni przewyższa malarstwo lub rzeźbę jako rodzaj twórczości artystycznej… cóż, osobiście uważam to za fascynujące.
Duchy się zgadzały.
Tego dnia Yumi stworzyła spiralę, wykorzystując artystyczną sekwencję progresji jako rodzaj luźnej struktury. Możecie znać ją pod inną nazwą. Jeden, jeden, dwa, trzy, pięć, osiem, trzynaście, dwadzieścia jeden, trzydzieści cztery. I z powrotem. Sterty dwudziestu czy trzydziestu kamieni powinny być najbardziej imponujące – i rzeczywiście, fakt, że umiała układać je tak dobrze, jest niewiarygodny. Ale znalazła sposób, by sterty składające się z pięciu lub trzech były równie rozkoszne. Osobliwe połączenie malutkich kamyków z wielkimi balansującymi na ich szczycie. Wzory z nakładających się na siebie obłych kamieni, które wisiały niepewnie po bokach. Kamienie długości jej przedramienia balansujące na samym czubku.
Ze względu na matematyczny opis i wykorzystanie sekwencji artystycznej mogliście dojść do wniosku, że proces jest metodyczny. Wykalkulowany. Wydawał się jednak bardziej dziełem organicznej improwizacji niż zdolności inżynierskich. Yumi kołysała się, kiedy układała kamienie, poruszając się w rytm bębnów. Zamykała oczy i przechylała głowę z boku na bok, gdy czuła, jak kamienie ocierają się pod jej palcami. Szacowała ich wagę, sposób, w jaki się przechylały.
Yumi nie chciała po prostu wypełnić zadania. Nie chciała jedynie zrobić przedstawienia dla szepczącej, podekscytowanej widowni. Chciała być godna. Chciała wyczuć duchy i wiedzieć, czego od niej pragną.
Czuła, że zasługują na kogoś o wiele lepszego od niej. Kogoś, kto zrobiłby więcej niż ona potrafiła, nawet kiedy dawała z siebie wszystko. Kogoś, kto w tajemnicy nie tęsknił za wolnością. Kogoś, kto – w głębi duszy – nie odrzucał niewiarygodnego daru, który otrzymała.
W ciągu kolejnych kilku godzin rzeźba rozrosła się we wspaniałą spiralę z dziesiątek stert. Yumi przetrzymała kobiety grające na bębnach, które odpadły po dwóch godzinach. Pracowała dalej, kiedy ludzie zabierali dzieci do domów na drzemkę albo wymykali się, żeby coś zjeść. Robiła to tak długo, że Liyun musiała się wyślizgnąć do toalety, po czym wróciła w pośpiechu.
Obserwatorzy, rzecz jasna, doceniali rzeźbę. Ale najlepiej było ją widać z góry. Albo z dołu. Wyobraźcie sobie wielki wir z kamieni ułożonych na stertach, kojarzący się z wiejącym wiatrem, spiralny, a jednocześnie stworzony całkowicie ze skał. Porządek z chaosu. Piękno z surowych materiałów. Coś z niczego. Duchy zauważyły.
Zauważyły w rekordowej liczbie.
Gdy Yumi nie ustawała mimo podrapanych palców i bolących mięśni, duchy zaczęły się wznosić ze skał poniżej. O kształcie łez, promieniały jak słońce – wir z czerwieni i niebieskiego – i miały wielkość ludzkiej głowy. Podnosiły się i usadawiały obok Yumi, w urzeczeniu obserwując jej postępy. Nie miały oczu – były właściwie bryłami – ale mogły obserwować. A przynajmniej wyczuwać.
Duchy tego rodzaju uważają ludzką twórczość za fascynującą. A tutaj, ze względu na to, co Yumi zrobiła – i kim była – wiedziały, że rzeźba to dar. Kiedy zaczął zapadać zmrok, a rośliny opadać z górnych warstw nieba, Yumi w końcu osłabła. Palce miała zakrwawione – powtarzalne ruchy zdrapały zgrubiałą skórę. Ręce z obolałych stały się odrętwiałe, a później jakimś cudem jednocześnie obolałe i odrętwiałe.
Nadszedł czas na kolejny krok. Nie mogła sobie pozwolić na dziecinny błąd jak na początku – pracowania tak ciężko, że straciła przytomność przed związaniem duchów. Tu nie chodziło tylko o stworzenie rzeźby lub okazanie przez nią pobożności. Niczym klauzula drobnym drukiem w umowie, stworzone tego dnia dzieło sztuki miało w sobie element praktyczny.
Yumi była zbyt zmęczona, żeby się podnieść, więc tylko odwróciła się od swojego dzieła – które składało się z setek kamieni. Po czym zamrugała i policzyła duchy otaczające ją w swojej chwale – w tym przypadku przypominały szereg przerośniętych gałek lodów, które wypadły z wafla.
Trzydzieści siedem.
Przywołała trzydzieści siedem.
Większość yoki-hijo uważała się za szczęśliwe, jeśli udało im się z sześcioma. Jej poprzednim rekordem było dwadzieścia.
Yumi otarła pot z czoła i znów policzyła, mimo łzawienia oczu. Była zmęczona. Tak (nisko) zmęczona.
– Przyślijcie pierwszego błagalnika – powiedziała chrapliwie.
Tłum poruszył się z ekscytacją i ludzie pobiegli po przyjaciół i członków rodziny, którzy zrezygnowali w trakcie wielogodzinnego rzeźbienia. W mieście utrzymywano bardzo ścisły porządek potrzeb, ustalany w sposób, którego Yumi nie znała. Błagalników ustawiono w kolejności – szczęśliwa piątka lub szóstka na szczycie miała niemal zapewnione miejsce.
Ci niżej zwykle musieliby czekać na kolejną wizytę, by zaspokoić swoje potrzeby. Ponieważ duchy zwykle pozostawały związane przez pięć do dziesięciu lat – a pod koniec ich skuteczność słabła – wysiłki yoki-hijo były zawsze niezmiernie potrzebne. Ten dzień na przykład zaczął się z dwudziestoma trzema imionami na liście, choć spodziewali się jedynie pół tuzina duchów.
Jak można sobie wyobrażać, wśród członków rady miasta zapanowało poruszenie, gdy starali się wypełnić resztę listy. Yumi nie była tego świadoma. Zajęła miejsce na przedzie rytuału, klęcząc ze zwieszoną głową – i bardzo się starała nie osunąć na kamień.
Liyun wpuściła pierwszego błagalnika, mężczyznę o głowie umieszczonej na szyi nieco za bardzo do przodu, jak obrazek, który został przecięty na pół, a później niestarannie sklejony.
– Błogosławiona przynosząca duchy, potrzebujemy światła dla naszego domu – powiedział, mnąc czapkę w dłoniach. – Od sześciu lat radzimy sobie bez niego.
Sześć lat? Bez światła w nocy? Yumi poczuła się jeszcze większą egoistką, z powodu próby wcześniejszego uniknięcia obowiązków.
– Przepraszam że przez te lata zawodziłam ciebie i twoją rodzinę – odszepnęła.
– Wy nie… – Mężczyzna przerwał. Zaprzeczanie yoki-hijo było niestosowne. Nawet jeśli chciało się je pochwalić.
Yumi odwróciła się do pierwszego z duchów, który z zaciekawieniem zbliżył się do niej.
– Światło – powiedziała. – Proszę. W zamian za mój dar, czy dasz nam światło?
Jednocześnie w myślach ukazała odpowiednią wizję. Płonące słońce zmieniające się w niedużą świecącą kulę, którą można nieść na dłoni.
– Światło – odpowiedział jej duch. – Tak.
Mężczyzna czekał w niepewności, kiedy duch zadrżał i podzielił się na pół – jedna strona emanowała przyjaznym pomarańczowym blaskiem, a druga stała się matową niebieską kulą, tak ciemną, że można by ją pomylić z czarną, szczególnie o zmroku.
Yumi podała mężczyźnie dwie kule, z których każda pasowała do jego dłoni. Ukłonił się i wycofał. Następna poprosiła o parę odpychającą, podobną do tej, która podtrzymywała werandę w ogrodzie, by uniosła jej niedużą mleczarnię w powietrze, dzięki czemu byłoby w niej chłodniej i mogłaby robić masło. Yumi spełniła prośbę, odezwała się do kolejnego ducha w szeregu i przekonała go, by podzielił się na dwie krępe rzeźby o wykrzywionych twarzach.
Każdy z błagalników odchodził ze spełnioną prośbą. Minęły lata od dnia, w którym Yumi przypadkiem zdezorientowała albo odstraszyła ducha – ale ci ludzie o tym nie wiedzieli, więc każdy czekał z niepokojem, obawiając się, że to jego prośba będzie tą, która odpędzi ducha.
Tak się nie stało, choć spełnienie każdej kolejnej prośby wymagało więcej czasu, podobnie przekonanie każdego ducha, w miarę jak coraz bardziej oddalali się od jej przedstawienia. Poza tym każda prośba odbierała Yumi odrobinę… czegoś. Czegoś, co odzyskiwała po jakimś czasie, ale w tej chwili czuła się pusta. Jak dzban cytrynowej herbaty wypijany łyżeczka po łyżeczce.
Niektórzy chcieli światła. Kilku urządzeń odpychających. Większość prosiła o latacze – unoszące się w powietrzu urządzenia o średnicy około dwóch stóp. Wykorzystywało się je do opieki nad plonami w ciągu dnia, kiedy rośliny wznosiły się poza zasięg rolników i musiały ich strzec wielkie wrony. Istniały zagrożenia, z którymi wrony nie potrafiły sobie poradzić, więc w większości osad latacze były koniecznością. Jak zawsze, duch dzielił się na dwie części, by stworzyć to urządzenie – w tym przypadku maszynę z wielkimi owadzimi skrzydłami i małe urządzenie do kierowania nią z ziemi.
Z ducha dało się zrobić właściwie wszystko, jeśli był chętny i umiało się właściwie sformułować prośbę. Dla Toryjczyków wykorzystywanie duchów jako źródła światła było równie naturalne – i powszechne – jak kul dla was, a świec i latarni w innych światach. Być może uważacie, że Toryjczycy marnotrawili wielką kosmiczną moc, którą otrzymali, ale ich kraina była surowa, a woda dosłownie wyparowała z ziemi. Musicie im wybaczyć wykorzystywanie zasobów, które mieli pod ręką.
Przekonanie wszystkich trzydziestu siedmiu duchów było niemal równie wyczerpujące jak sama sztuka – i pod koniec Yumi była oszołomiona. Ledwie widziała, ledwie słyszała. Mamrotała wyuczone na pamięć ceremonialne frazy i pokazywała duchom raczej pierwotną potrzebę niż wyraźne obrazy. Ale w końcu ostatni błagalnik ukłonił się i odszedł pośpiesznie ze swoją nową duchową piłą. Yumi została sama przed swoim dziełem, otoczona chłodniejszym powietrzem i latającymi liliami, które opadały na jej poziom w miarę jak prądy stygły.
Skończyła. Ona… skończyła?
Jej rzeźba w swoim czasie miała popaść w zapomnienie, jak to się dzieje z każdą sztuką, i w końcu zostać rozebrana przed kolejnymi odwiedzinami yoki-hijo w tym mieście. Moc urządzeń stworzonych w tym rytuale w końcu osłabnie, a więź każdego ducha rozpadnie się w swoim czasie. Ale zasadniczo, im więcej duchów związało się w czasie jednej sesji, tym dłużej wszystkie trwały. To, czego dokonała tego dnia, nie miało precedensu.
Liyun podeszła, by jej pogratulować. Natknęła się jednak nie na wspaniałą panią duchów – ale wyczerpaną dziewiętnastoletnią dziewczynę, która straciła przytomność. Włosy leżały wokół niej na kamieniu, a ceremonialne jedwabie drżały na słabym wietrze.
Koszmary pierwotnie przybyły z nieba.
Malarz słyszał relacje. Wszyscy je słyszeli. Musicie pamiętać, że nie do końca były historią. Raczej fragmentami opowieści, najpewniej wyolbrzymionymi. I tak uczono o nich w szkole. Jak w przypadku człowieka z biegunką w fabryce papieru ściernego, czasem żadna z dostępnych możliwości nie jest optymalna. Jedna z relacji brzmiała:
Patrzyłam, jak spada deszcz krwi umierającego boga. Czołgałam się przez smołę, przybierającą kształt twarzy ludzi, których kochałam. Ich krew stała się czarnym tuszem.
To były słowa poetki, która po tych wydarzeniach nie odezwała się ani nawet nic nie napisała przez trzydzieści lat. Wiele lat później inna kobieta napisała:
Dziadek opowiadał o koszmarach. Nie wie, dlaczego został oszczędzony. Wpatruje się w nicość, kiedy opowiada o tamtych dniach spędzonych na czołganiu się w ciemności, tej grozie z nieba, aż odnalazł inny głos. Spotkali się i kulili, płacząc razem, przytulając się – choć nie spotkali się nigdy wcześniej, nagle stali się braćmi. Bo byli realni.
I wreszcie ta, którą uważam za najbardziej niepokojącą z nich wszystkich:
Zabierze mnie. Przenika pod barierą. Wie, że tu jestem.
Znaleziono ją w przybliżeniu sto lat później, namalowaną na ścianie jaskini. Kości nigdy nie zlokalizowano.
Relacje są skąpe, fragmentaryczne i gorączkowe. Musicie wybaczyć ludziom, którzy je zostawili – byli zbyt zajęci przetrwaniem całkowitego upadku społeczeństwa. W czasach Malarza od tych wydarzeń minęło siedemnaście stuleci – i dla nich czerń całunu była normalna.
Przeżyli jedynie dzięki hionom – światłom, które odpychały całun. Energii, za pomocą której wykuto nowe społeczeństwo – lub też, w języku miejscowych, namalowano je na nowo. Ale ten nowy świat wymagał zajęcia się koszmarami w taki czy inny sposób.
– Kolejny bambus? – spytał brygadzista Sukishi, wyciągnąwszy pierwsze płótno z torby Malarza.
– Bambus działa – odparł Malarz. – Czemu miałbym go zmienić, skoro działa?
– To świadczy o lenistwie.
Malarz wzruszył ramionami. Nieduże pomieszczenie, w którym oddawał swoje obrazy po zmianie, oświetlał żyrandol. Jeśli przytknęło się przeciwstawne linie hionowe do dwóch końców kawałka metalu, ten się rozgrzewał. A stąd już wiodła krótka droga do żarówki. Jak mówiłem, nie wszystko w mieście miało odcień seledynu lub magenty – choć dzięki hionowym liniom na zewnątrz nie potrzebowali już latarni ulicznych w innych kolorach.
Sukishi zrobił notatkę w rejestrze przy imieniu Malarza. Nie było określonego przydziału pracy – wszyscy wiedzieli, że spotkania z koszmarami są przypadkowe, a malarzy nie brakowało. Statystycznie spotykali jeden koszmar każdej nocy – ale zdarzało się, że mijało wiele dni, zanim natknęli się na kolejny.
Nadal prowadzono rejestr. Gdyby minęło zbyt wiele czasu bez złożenia obrazu, pojawiłyby się pytania. Oczywiście bardziej leniwi wśród was być może dostrzegli lukę w tym systemie. Teoretycznie ścisłe szkolenie, wymagane, by zostać malarzem, miało odsiać osoby, które malowałyby przypadkowe przedmioty, choć w rzeczywistości nie spotkały żadnego koszmaru. Był jednak powód, dlaczego Sukishi zawahał się i spojrzał na Malarza zmrużonymi oczami, kiedy wyjął drugie płótno i ukazał drugi obraz przedstawiający bambusa.
– Bambus działa – powtórzył Malarz.
– Musisz patrzeć na kształt koszmaru – sprzeciwił się Sukishi. – Musisz dopasować do niego swój rysunek, zmienić naturalną postać koszmaru w coś niewinnego, niegroźnego. Powinieneś rysować bambusy jedynie, jeśli napotkane przez ciebie koszmary wyglądają jak bambusy.
– Tak było.
Stary mężczyzna spiorunował go wzrokiem, a robił to w sposób naprawdę imponujący. Niektóre miny, jak miso, wymagają czasu, by uzyskać prawdziwą moc.
Malarz udał obojętność, wziął swoją wypłatę i wyszedł na ulicę. Przerzucił torbę – z narzędziami i pozostałymi płótnami – przez ramię i wyszedł w poszukiwaniu kolacji.
Kluskowy Uczeń był tego rodzaju restauracją na rogu, w której można było hałasować. Miejscem, gdzie człowiek nie wstydził się siorbać, kiedy połykał obiad, gdzie śmiech przy waszym stoliku nie był zawstydzający, bo mieszał się jak farba z tym dochodzącym z sąsiedniego. Choć w czasie „nocnej” zmiany było luźniej niż w czasie „dziennej”, jakimś cudem wciąż było głośno, nawet kiedy panowała cisza.
Malarz kręcił się na zewnątrz jak pyłek kurzu w promieniu światła, szukający miejsca, gdzie wylądować. Młodzi malarze z jego grupy zbierali się tutaj na tyle często, że nieoficjalnie zyskali prawo do swoich boksów i stolików. Podwójna linia hionów otaczała dużą witrynę, a ich blask sprawiał, że wyglądała jak futurystyczny ekran. Te same linie wznosiły się jak pędy nad oknem, tworząc nazwę restauracji w seledynie i magencie, z wielką michą klusek na szczycie.
(Formalnie rzecz biorąc, lokal z kluskami należał w części do mnie. Że co? Sławni w wielu wymiarach mistrzowie opowieści nie mogą inwestować od czasu do czasu w nieruchomości?).
Malarz stał na ulicy, pochłaniając śmiech jak drzewo pochłania blask hionu. W końcu pochylił głowę, wszedł do środka i zawiesił dużą torbę na jednym z ramion wieszaka na ubrania, nawet nie patrząc w jego stronę. W barze siedziało piętnaścioro innych malarzy, zebranych wokół trzech stolików. Miejsce Akane było z tyłu, właśnie poprawiała fryzurę. Tojin klęczał obok pobliskiego stolika i z powagą sędziował w pojedynku jedzenia klusek między dwoma młodymi mężczyznami.
Malarz usiadł przy barze. W końcu był indywidualnym obrońcą przed miazmatami otaczającymi miasto. Samotnym wojownikiem. Oczywiście, że wolał jeść sam. Nie wszedłby do środka, gdyby nie jego tragiczna śmiertelna natura. Nawet solenni, pełni napięcia wojownicy przeciwko ciemności muszą czasem zjeść kluski.
Kierowniczka restauracji prześlizgnęła się za barem w jego stronę, po czym zaplotła ręce na piersi i lekko się zgarbiła, naśladując jego pozę. W końcu podniósł wzrok.
– Cześć, Kompozycjo. No… mogę to co zwykle?
– Twoje to co zwykle jest takie zwykłe! Chcesz poznać tajemnicę? Jeśli zamówisz coś nowego, zapiszę to i zwinę karteczkę, a później włożę do twoich klusek. Ale powiem ci też, co to jest, bo papier przemoknie od klusek i nie uda ci się tego przeczytać.
– No… To co zwykle. Poproszę.
– Uprzejmość… – wymierzyła w niego palec – …przyjęta.
Kompozycja… nie radziła sobie zbyt dobrze z udawaniem człowieka. Nie biorę za to odpowiedzialności, bo wielokrotnie nie przyjmowała moich rad. Przynajmniej jej przebranie się trzymało. Ludzie zastanawiali się, dlaczego dziwna właścicielka baru z kluskami ma długie białe włosy, choć wygląda na dwudziestolatkę. Nosiła obcisłe sukienki i wielu z malarzy się w niej podkochiwało. Widzicie, upierała się, by jej przebranie było uderzająco piękne.
Cóż, powinienem chyba ją zacytować: „Spraw, żebym była ładna, bo wtedy będą wyjątkowo wstrząśnięci, jeśli moja twarz kiedykolwiek się rozpadnie. I daj mi obfite kształty, bo przypominają mi wykres cosinusa. Oraz dlatego, że piersi wyglądają fajnie”.
To nie było rzeczywiste ciało – wszyscy chyba dostaliśmy nauczkę w tej kwestii – a raczej skomplikowane Tkanie Światła oparte na modelu szkieletowym, z projekcjami związanymi bezpośrednio z jej elementem kognitywnym, w aspekcie, który manifestował się w świecie materialnym. Ale ponieważ robiłem się coraz lepszy w kwestiach technicznych, możecie udawać, że funkcjonowało w taki sam sposób, jak ciało i kości.
Przyznam się do pewnej dumy, którą wzbudzał we mnie sposób, w jaki spojrzenie Malarza podążało za Kompozycją, kiedy szła przygotować jego posiłek. Oczywiście przesadzał – jego wzrok spoczywał na niej przez cały czas, kiedy pracowała. Nie osądzajcie go zbyt surowo. Miał dziewiętnaście lat, a ja jestem wyjątkowo utalentowanym artystą.
Kompozycja wkrótce wróciła z jego miską klusek, którą umieściła w okrągłym zagłębieniu w drewnie. Linie hionowe podłączone do obu końców baru rozgrzewały element na dnie miski, by bulion nie stygł w zimne noce Kilahito.
Z tyłu dobiegały coraz głośniejsze śmiechy i okrzyki towarzyszące pojedynkowi jedzenia klusek. Malarz rozdzielił pałeczki maipon i jadł powoli, z godnością stosowną dla kogoś o jego wyimaginowanej pozycji.
– Kompozycjo – powiedział, starając się nie siorbać zbyt głośno. – Czy… to, co robię, jest ważne?
– Oczywiście, że tak. – Oparła się o bar naprzeciwko niego. – Gdybyście wszyscy nie jedli klusek, nie miałabym ich gdzie przechowywać.
– Nie. – Machnął ręką w stronę torby, która wisiała na jednym z ramion dziwnie ukształtowanego wieszaka na ubrania. – Chodzi mi o bycie malarzem koszmarów. To ważna praca, prawda?
– No tak. Oczywiście. Pozwól, że opowiem ci historię. Dawno, dawno temu było sobie miejsce, w którym nie było malarzy koszmarów. A później ludzie zostali pożarci. To krótka historia.
– To znaczy… ja wiem, że ogólnie jest ważna. Ale… czy to, co ja robię, jest ważne?
Kompozycja pochyliła się nad barem, a Malarz spojrzał jej w oczy. To było dla niego trudne, ze względu na jego obecną postawę. Ale, tak czy inaczej, może słyszeliście o jej rodzaju. Jeśli będziecie mieli taką możliwość, sugeruję, byście unikali patrzenia w oczy Zagadkowym. Ich rysy – jeśli nie zostaną zamaskowane – zaginają czasoprzestrzeń i zdarzało się, że doprowadzały tych, którzy próbowali znaleźć w nich sens, do ataków obłędu. Z drugiej strony, kto nie chciałby od czasu do czasu pokazać środkowego palca linearnej ciągłości, co?
– Rozumiem, co mówisz – powiedziała.
– Naprawdę?
– Tak. Dziś siedem procent zniżki na kluski. W podziękowaniu za twoją odważną pracę malarza.
Nie o tym mówił. Ale i tak podziękował skinieniem głowy. Bo był młodą osobą wykonującą niezmiernie ważną, względnie kiepsko płatną pracę. Siedem procent to siedem procent.
(Kompozycja, co należy zauważyć, dawała rabaty jedynie w wysokości kolejnych liczb pierwszych. Ponieważ, i tu cytuję, „Mam swoje zasady”. Nadal nie jestem pewien, co miała na myśli).
Odwróciła się do kolejnego klienta, więc Malarz wrócił do siorbania długich klusek w ciepłym, pikantnym bulionie. Jedzenie było niezłe. Najlepsze w mieście, według niektórych, co nie jest aż tak zaskakujące. W przypadku Zagadkowych jednego możecie być pewni – zawsze postępują ściśle według instrukcji. Kompozycja miała słoiczki z przyprawami, które dodawała do bulionu, a każdą wyliczała co do ziarenka soli.
W połowie jego posiłku do baru podeszła Akane, a Malarz odwrócił wzrok. Po chwili odeszła, niosąc pozostałym kolorowe drinki.
W milczeniu dojadł kluski.
– Ryżu? – spytała Kompozycja, kiedy zauważyła, że prawie skończył.
– Tak, poproszę.
Dodała łyżkę, w którą wsiąkły resztki bulionu, a on to zjadł.
– Mógłbyś pójść i z nimi porozmawiać – powiedziała cicho Kompozycja, przecierając bar ścierką.
– Próbowałem zaprzyjaźnić się z nimi w szkole. Nie poszło dobrze.
– Ludzie dorastają. To jedna z tych rzeczy, która odróżnia ich od kamieni. Powinieneś…
– Nic mi nie jest. Jestem samotnikiem, Kompozycjo. Myślisz, że obchodzi mnie, co myślą o mnie inni?
Przechyliła głowę i zmrużyła jedno oko.
– To podchwytliwe pytanie? Bo oczywiście, że…
– Ile płacę? Ze zniżką?
Westchnęła.
– Sześć.
– Sześć? Miska kosztuje normalnie dwieście kon.
– Dziewięćdziesiąt siedem procent zniżki. Bo tego potrzebujesz, Malarzu. Jesteś pewien? Mogłabym pójść do nich, powiedzieć im, że jesteś samotny. Może zrobię to od razu?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki