Yumi i malarz koszmarów - Brandon Sanderson - ebook + książka

Yumi i malarz koszmarów ebook

Brandon Sanderson

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Samodzielna opowieść z uniwersum Cosmere, w której dwoje ludzi pochodzących z zupełnie różnych światów musi się porozumieć i współpracować, żeby ocalić swoje społeczności przed zagładą. Yumi pochodzi z krainy ogrodów, medytacji i duchów, zaś Malarz żyje na świecie ciemności, techniki i koszmarów. Kiedy ich losy splatają się nagle w dziwny sposób, czy uda im się zapomnieć o różnicach i współpracować, by odkryć tajemnicę wiążącą się z ich sytuacją i uratować swoje wspólnoty?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 489

Oceny
4,7 (170 ocen)
126
32
10
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kotpenelopy

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka. Raczej dedykowana dla młodzieży, ale to w niczym nie przeszkodziło takiej starej boomerce, jak ja, przeczytać ją od deski do deski z zainteresowaniem i świetnie się przy tym bawić. Polecam wszystkim, którzy mają chęć oderwać się na chwilę od rzeczywistości i zanurzyć w innym świecie.
20
Rinne95

Dobrze spędzony czas

Urocza historia nastolatków z dwóch różnych światów, która mogła wydarzyć się gdziekolwiek, ale jak to u Sandersona - dzieje się w absolutnie nieprawdopodobnym świecie. Jak na tajny projekt przystało, styl nieco różny od standardowych książek autora, podobny zupełnie do niczego. Z tajnych projektów właśnie ten najbardziej mi się spodobał. Troszeczkę przypomina mi Elantris.
00
Mariolaxyz

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka
00
fabiandudzik

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka. Bardzo fajnie się ją czyta. Można powiedzieć Sanderson w pełnej krasie. Naprawdę polecam.
00
Queen_nkw

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowne, gdybym mogła dala bym więcej gwiazdek ❤️❤️❤️
00

Popularność




Podziękowania

Przede wszyst­kim wyraźmy wdzięcz­ność Emily – oso­bie, któ­rej dedy­ko­wana jest ta książka – za to, że jest jed­no­cze­śnie moim natchnie­niem, i współ­pre­ze­ską Dra­gon­steel. Sądzę, że wszy­scy byli­by­ście zdzi­wieni tym, jak wiele robi za kuli­sami. Zasłu­guje na pochwały, wyrazy uzna­nia i ogromne podzię­ko­wa­nia za to, że podzie­liła się z Wami wszyst­kimi swoją książką (czyli tą).

Dział arty­styczny sku­pia się na kwe­stiach takich jak ilu­stra­cje w książ­kach, gra­fika kon­cep­cyjna i tym podobne fajne rze­czy. Spo­śród pra­cu­ją­cych w tym dziale chciał­bym podzię­ko­wać Isa­acowi StewarŤowi – wice­pre­ze­sowi i mojemu wie­lo­let­niemu wspól­ni­kowi – za to, że wziął na sie­bie ogromne zada­nie przy­go­to­wa­nia oprawy gra­ficz­nej wszyst­kich taj­nych pro­jek­tów.

A skoro o tym mowa, za tę książkę odpo­wia­dała Aliya Chen, która wyko­nała kawał dosko­na­łej roboty. Chcia­łem, by w każ­dej z tych ksią­żek ilu­stra­to­rzy mieli wyjąt­kowo dużo swo­body i mogli two­rzyć takie ilu­stra­cje, jakie sobie wyma­rzyli, zaś z Aliyą pra­co­wało się fan­ta­stycz­nie. Mam nadzieję, że słu­cha­cze audio­bo­oka znajdą czas, żeby obej­rzeć piękne ilu­stra­cje, które stwo­rzyła na potrzeby tego pro­jektu.

W dziale tym pra­cują rów­nież Rachael Lynn Bucha­nan (która zain­te­re­so­wała nas twór­czo­ścią Aliyi), Jen­ni­fer Neal, Ben McSwe­eney, Hay­ley Lazo, Pri­scilla Spen­cer i Anna Ear­ley.

Chcie­li­śmy rów­nież podzię­ko­wać ludziom spoza Dra­gon­steel, któ­rzy poma­gali przy tym pro­jek­cie. Są to Oriana Lec­kert z Kick­star­tera oraz Anna Gal­la­gher i Pal­mer John­son z Bac­ker­Kit. Na szcze­gólne podzię­ko­wa­nia zasłu­guje Bill Wearne, nasz spe­cja­li­sta od druku, który czy­nił cuda, żeby te książki zostały wydru­ko­wane w ter­mi­nie.

Dzia­łem wydaw­ni­czym kie­ruje wice­pre­zes Wpro­wa­dzony Peter Ahl­strom. Jego zespół wło­żył mnó­stwo dodat­ko­wej pracy, żeby cztery dodat­kowe książki wyszły na czas, i zasłu­guje na ogromne podzię­ko­wa­nia! Są wśród nich Karen Ahl­strom, Kri­sty S. Gil­bert (która opra­co­wała układ), Bet­sey Ahl­strom, Jen­nie Ste­vens i Emily Shaw-Higham. Redak­cją zajęła się Deanna Hoak.

Wice­pre­ze­sem kie­ru­ją­cym dzia­łem ope­ra­cyj­nym jest Matt „Że ile ksią­żek zamie­rzasz wydać w tym roku?” Hatch, który poja­wił się w naszej fir­mie w ide­al­nym momen­cie, żeby pora­dzić sobie z tym wiel­kim pro­jek­tem. W jego zespole pra­cują Emma Tan-Sto­ker, Jane Horne, Kath­leen Dor­sey San­der­son, Makena Salu­one, Hazel Cum­mings i Becky Wil­son. Wiel­kie dzięki za utrzy­ma­nie nas wszyst­kich w ryzach i pil­no­wa­nie, żeby­śmy się nie roz­pra­szali!

Dzia­łem reklamy i mar­ke­tingu kie­ruje wice­pre­zes Adam Horne. To ci goście, któ­rzy pomo­gli mi stwo­rzyć wszyst­kie nagra­nia pro­mu­jące tajne pro­jekty i byli nie­oce­nio­nym wspar­ciem przy roz­po­wszech­nia­niu infor­ma­cji na ten temat! W jego zespole pra­cują Jeremy Pal­mer, Tay­lor D. Hatch i Octa­via Esca­milla. Dobra robota!

Dzia­łem reali­za­cji zamó­wień i wyda­rzeń kie­ruje wice­pre­ze­ska Kara Ste­wart. Jej zespół miał wyjąt­kowo trudne zada­nie przy czte­rech taj­nych pro­jek­tach, bo zebra­nie wszyst­kiego, zapa­ko­wa­nie i wysła­nie do Was było ogrom­nym przed­się­wzię­ciem. Kie­ro­wali rów­nież dostar­cze­niem wszyst­kim pro­duk­tów cyfro­wych i zaj­mują się obsługą klienta, więc nie­za­leż­nie od tego, którą wer­sję kupi­li­ście, to ci mili goście wam ją dostar­czyli! Ogrom­nie dzię­kuję im wszyst­kim za całą pracę.

Człon­kami zespołu są: Chri­sti Jacob­sen, Lex Wil­l­hite, and Kel­lyn Neu­mann.

Mem Grange, Michael Bate­man, Joy Allen, Katy Ives, Richard Rubert, Brett Moore, Ally Reep, Daniel Phipps i Dal­lin Hol­den.

Alex Lyon, Jacob Chri­sman, Matt Hamp­ton, Camilla Cutler, Quin­ton Mar­tin, Kitty Allen, Esther Grange, Amanda But­ter­field, Laura Love­ridge, Gwen Hick­man, Donald Mustard III, Zoe Hatch, Logan Reep, Rachel Jacob­sen i Syd­ney Wil­son.

Do mojej grupy pisar­skiej zali­czali się: Emily San­der­son, Kath­leen Dor­sey San­der­son, Peter Ahl­strom, Karen Ahl­strom, Darci Stone, Eric James Stone, Alan Lay­ton, Ethan Skar­stedt i Ben Olse­eeen.

Czy­tel­ni­kami alfa byli: Jes­sie Farr, Oli­ver San­der­son, Rachael Lynn Bucha­nan, Jen­ni­fer Neal, Chri­sti Jacob­son, Kel­lyn Neu­mann, Lex Wil­l­hite, Joy Allen, and Emma Tan-Sto­ker.

Wśród czy­tel­ni­ków beta znaj­do­wali się Joshua Har­key, Tim Chal­le­ner, Ling­ting „Bota­nica” Xu, Ross New­berry, Becca Rep­pert, Jes­sica Ash­craft, Alyx Hoge, Liliana Klein, Rahul Pan­tula, Gary Sin­ger, Ale­xis Hori­zon, Lynd­sey Luther, Nikki Ram­say, Suzanne Musin, Mar­nie Peter­son i Ken­dra Wil­son.

Do czy­tel­ni­ków gamma zali­czało się wielu czy­tel­ni­ków beta, jak rów­nież Brian T. Hill, Evgeni „Argent” Kiri­lov, Rose­mary Wil­liams, Shan­non Nel­son, Bran­don Cole, Glen Voge­laar, Rob West, Ted Her­man, Drew McCaf­frey, Jes­sie Lake, Chris McGrath, Bob Kluttz, Sam Baskin, Ken­dra Ale­xan­der, Lau­ren McCaf­frey, Billy Todd, Chana Oshira Block i Jay­den King.

I, co oczy­wi­ste, chciał­bym ogrom­nie podzię­ko­wać wszyst­kim wspie­ra­ją­cym na Kick­star­te­rze, któ­rzy umoż­li­wili ten pro­jekt! Dzięki Waszemu entu­zja­zmowi wzniósł się do stra­tos­fery. Bar­dzo wam dzię­kuję.

Bran­don San­der­son

Część pierwsza

Rozdział 1

Gwiazda świe­ciła wyjąt­kowo jasno, kiedy malarz kosz­ma­rów zaczął swój obchód.

Gwiazda. W licz­bie poje­dyn­czej. Nie, nie słońce. Jedna gwiazda. Ślad po kuli na noc­nym nie­bie, krwa­wiący bla­dym świa­tłem.

Malarz kosz­ma­rów stał przed blo­kiem i wpa­try­wał się w gwiazdę. Zawsze uwa­żał tę war­tow­niczkę na nie­bie za coś dziw­nego. Mimo to czuł do niej sym­pa­tię. Przez wiele nocy była jego jedyną towa­rzyszką. Pomi­ja­jąc kosz­mary.

Prze­graw­szy poje­dy­nek spoj­rzeń, malarz kosz­ma­rów ruszył ulicą, na któ­rej pano­wała cisza, poza brzę­cze­niem linii hio­no­wych. Wszech­obecne, prze­ci­nały powie­trze na wyso­ko­ści około dwu­dzie­stu stóp – bliź­nia­cze pasma czy­stej ener­gii, gru­bo­ści ludz­kiego nad­garstka. Wyobraź­cie je sobie jako bar­dzo dużą wer­sję włó­kien wewnątrz żarówki – nie­ru­chome, ema­nu­jące bla­skiem, pozba­wione pod­pór.

Jedna z linii miała nie­zde­cy­do­wany, nie­bie­sko-zie­lony odcień. Można by go nazwać mor­skim – a może sele­dy­no­wym. Ale jeśli tak, to w odmia­nie jarze­nio­wej. Blady kuzyn tur­ku­so­wego, który sie­dział w domu i słu­chał muzyki, i ni­gdy nie zła­pał dość słońca.

Druga miała jaskrawy odcień fuk­sji. Jeśli można by przy­pi­sać oso­bo­wość sznu­rowi świa­tła, ten był dziar­ski, żywio­łowy, bez­czelny. Ubra­nie w takim kolo­rze wkłada się jedy­nie wtedy, gdy chce się przy­cią­gać spoj­rze­nia wszyst­kich obec­nych. Odro­binę zbyt pur­pu­rowy, by nazwać go gorą­cym różem, był przy­naj­mniej bar­dzo kom­for­towo cie­płym różem.

Miesz­kańcy mia­sta Kila­hito uzna­liby moje wyja­śnie­nia za zbędne. Po co wkła­dać tak dużo wysiłku w opi­sy­wa­nie cze­goś, co wszy­scy znają? Przy­po­mi­na­łoby to opi­sy­wa­nie wam słońca. Potrze­bu­je­cie jed­nak tego kon­tek­stu bo linie hio­nowe – zimna i cie­pła – były kolo­rami Kila­hito. Nie potrze­bo­wały słu­pów ani prze­wo­dów, by je pod­trzy­my­wały, i bie­gły wzdłuż każ­dej ulicy, odbi­jały się w każ­dej szy­bie, oświe­tlały każ­dego miesz­kańca. Cien­kie jak drut pasma obu kolo­rów oddzie­lały się od głów­nych sznu­rów, wni­kały do każ­dej budowli i zapew­niały ener­gię nie­zbędną dla nowo­cze­snego życia. Były tęt­ni­cami i żyłami mia­sta.

Rów­nie nie­zbędny dla życia w mie­ście był kro­czący pod nimi młody męż­czy­zna, acz­kol­wiek odgry­wał zupeł­nie inną rolę. Rodzice nadali mu imię Nikaro – ale zgod­nie z tra­dy­cją wielu mala­rzy kosz­ma­rów uży­wało swo­jego tytułu w kon­tak­tach ze wszyst­kimi poza towa­rzy­szami. Nie­liczni zin­ter­na­li­zo­wali go w takim stop­niu, jak on. Dla­tego będziemy nazy­wać go tak, jak on nazy­wał sie­bie. Po pro­stu Malarz.

Pew­nie powie­dzie­li­by­ście, że Malarz z wyglądu przy­po­mi­nał Vedeń­czyka. Podobne rysy twa­rzy, czarne włosy, ale skóra o jaśniej­szym odcie­niu niż u więk­szo­ści miesz­kań­ców Rosharu. On sam byłby zasko­czony tym porów­na­niem, bo ni­gdy nie sły­szał o takich zie­miach. Wła­ści­wie jego rodacy dopiero nie­dawno zaczęli się zasta­na­wiać, czy ich pla­neta jest samotna w cosmere. Ale za bar­dzo wybie­gamy w przy­szłość.

Malarz. Był mło­dym męż­czy­zną, do dwu­dziestki został mu jesz­cze rok, gdy­by­śmy liczyli lata w taki spo­sób, jak wy. Jego rodacy uży­wali innych liczb, ale dla wygody powiedzmy, że miał dzie­więt­na­ście lat. Chudy, w szaro-nie­bie­skiej koszuli wypusz­czo­nej na spodnie i dłu­gim do kolan płasz­czu, był typem czło­wieka, który nosił włosy zapusz­czone do ramion, bo uwa­żał, że to wymaga mniej wysiłku. W rze­czy­wi­sto­ści wymaga o wiele wię­cej, ale tylko, jeśli robi się to wła­ści­wie. Myślał rów­nież, że wyglą­dały bar­dziej impo­nu­jąco. Ale ponow­nie, tylko, jeśli robi się to wła­ści­wie. Czego nie robił.

Mogli­by­ście uznać go za zbyt mło­dego, by dźwi­gać cię­żar ochrony całego mia­sta. Ale widzi­cie, robił to z set­kami innych mala­rzy kosz­ma­rów. Był ważny w ten sam cudow­nie nowo­cze­sny spo­sób, co nauczy­cielki, stra­żacy i pie­lę­gniarki – klu­czowi pra­cow­nicy, któ­rzy zasłu­żyli na swoje święta w kalen­da­rzu, pochwały z ust każ­dego poli­tyka i ciche podzię­ko­wa­nia ludzi w restau­ra­cjach. W rze­czy samej, dys­ku­sje na temat ogrom­nie war­to­ścio­wej roli przed­sta­wi­cieli tych zawo­dów zagłu­szają inne, bar­dziej przy­ziemne roz­mowy. Na przy­kład te na temat pod­wy­żek wyna­gro­dze­nia.

W efek­cie Malarz nie zara­biał dużo – tyle, że wystar­czyło na jedze­nie i drobne wydatki. Miesz­kał w kawa­lerce zapew­nia­nej przez pra­co­dawcę. Każ­dej nocy ruszał do pracy. I robił to, nawet o takiej godzi­nie, nie bojąc się napa­ści. Kila­hito było bez­piecz­nym mia­stem, jeśli pomi­nąć kosz­mary. Nie ma to jak roz­sza­lałe, na wpół świa­dome plamy mroku, jeśli cho­dzi o ogra­ni­cze­nie prze­stęp­czo­ści.

Co zro­zu­miałe, więk­szość ludzi w nocy pozo­sta­wała w domach.

Noc. Cóż, tak ją będziemy nazy­wać. Czas, kiedy ludzie spali. Oni mieli inny punkt widze­nia na te kwe­stie niż wy, bo jego rodacy miesz­kali w cią­głej ciem­no­ści. Jed­nak mogli­by­ście powie­dzieć, że czas jego zmiany robił wra­że­nie nocy. Malarz mijał puste ulice i zatło­czone miesz­ka­nia. Jedyną aktyw­ność dostrzegł w oko­li­cach ulicy Hała­stry – mogli­by­ście ją uprzej­mie nazwać pod­rzędną dziel­nicą han­dlową. Natu­ral­nie, wąska ulica leżała w pobliżu skraju mia­sta. Tutaj linie hio­nowe zwi­jały się i skrę­cały w znaki. Wysta­wały z kolej­nych skle­pów, przy­po­mi­na­jąc ręce macha­jące dla zwró­ce­nia uwagi.

Każdy znak – litery, obrazki i wzory – został stwo­rzony z uży­ciem zale­d­wie dwóch kolo­rów, mor­skiego i magenty, i za pomocą nie­prze­rwa­nych linii. Tak, w Kila­hito były rze­czy w rodzaju żaró­wek, jak to się czę­sto zda­rza na wielu pla­ne­tach. Ale hiony dzia­łały, nie wyma­ga­jąc dodat­ko­wych mecha­ni­zmów ani wymiany, zatem wielu na nich pole­gało, zwłasz­cza na zewnątrz.

Wkrótce Malarz dotarł do zachod­niego skraju. Koniec hionu. Kila­hito było okrą­głe i ota­czał je ostatni rząd budyn­ków, nie do końca mur. Głów­nie maga­zyny, pozba­wione okien i miesz­kań­ców. Za nimi bie­gła ostat­nia ulica, two­rząca pętlę wokół mia­sta. Nikt z niej nie korzy­stał. I tak się tam znaj­do­wała, two­rząc swego rodzaju bufor mię­dzy cywi­li­za­cją a tym, co kryło się za nią.

A tym, co kryło się za nią, był całun – nie­koń­cząca się, atra­men­towa ciem­ność, która oble­gała mia­sto i wszystko na pla­ne­cie.

Przy­tła­czała mia­sto jak kopuła, a odpy­chały ją hiony – które można było rów­nież wyko­rzy­stać do two­rze­nia przejść i kory­ta­rzy mię­dzy mia­stami. Jedy­nie świa­tło gwiazdy prze­bi­jało całun. Po dziś dzień nie jestem w stu pro­cen­tach pewien, dla­czego. Ale to było bli­sko miej­sca, gdzie Mistrzo­stwo się Roz­sz­cze­piło, i przy­pusz­czam, że to mogło mieć wpływ.

Patrząc na całun, Malarz pew­nie zało­żył ręce na piersi. To było jego kró­le­stwo. Tu był samot­nym łowcą. Jedy­nym wędrow­cem. Męż­czy­zną, który kro­czył w nie­koń­czą­cej się ciem­no­ści, nie bojąc się…

Po jego pra­wej zabrzmiał dźwięczny śmiech.

Wes­tchnął i spoj­rzał w stronę dwójki mala­rzy kosz­ma­rów, któ­rzy spa­ce­ro­wali wzdłuż gra­nicy. Akane miała jaskra­wo­zie­loną spód­nicę i zapi­naną na guziki białą bluzkę, a długi pędzel mala­rza kosz­ma­rów trzy­mała jak batutę. Obok niej kro­czył Tojin, młody męż­czy­zna o musku­lar­nych ramio­nach i pła­skiej twa­rzy. Malarz zawsze sądził, że Tojin przy­po­mina obraz nama­lo­wany bez uży­cia skró­tów per­spek­ty­wicz­nych. Z pew­no­ścią ludz­kie ramiona nie mogły być tak wiel­kie, a szczęka tak kwa­dra­towa.

Ta dwójka zaśmiała się znów z cze­goś, co powie­działa Akane. Póź­niej go zauwa­żyli.

– Nikaro?! – zawo­łała Akane. – Znów dosta­li­śmy ten sam har­mo­no­gram?

– Jasne. Jest, no, w tabeli… tak myślę. – Czy w ogóle ją tym razem wypeł­nił?

– Super! – odparła. – Do zoba­cze­nia póź­niej. Może?

– Yyy, jasne.

Akane ode­szła, stu­ka­jąc obca­sami o kamień, z pędz­lem w dłoni i płót­nem pod pachą. Tojin wzru­szył ramio­nami i podą­żył za nią, swoje mate­riały trzy­mał w dużej tor­bie. Malarz odpro­wa­dził ich wzro­kiem i stłu­mił pra­gnie­nie, by za nimi pobiec.

On był samot­nym łowcą. Jedy­nym wędrow­cem. Pozba­wio­nym eskorty włó­częgą? Tak czy ina­czej, nie chciał pra­co­wać w parze lub w gru­pie, jak wielu pozo­sta­łych.

Byłoby miło, gdyby ktoś go popro­sił. Żeby mógł poka­zać Akane i Toji­nowi, że ma przy­ja­ciół. Rzecz jasna, odrzu­ciłby taką pro­po­zy­cję ze sto­icką sta­now­czo­ścią. Bo pra­co­wał samo­dziel­nie. Był poje­dyn­czym spa­ce­ro­wi­czem. I…

Malarz wes­tchnął. Trudno było zacho­wać odpo­wied­nio ponure nasta­wie­nie po spo­tka­niu z Akane. Szcze­gól­nie, kiedy jej śmiech odbi­jał się echem z odle­gło­ści dwóch prze­cznic. Dla wielu jego współ­pra­cow­ni­ków malo­wa­nie kosz­ma­rów nie było aż tak… poważ­nym zada­niem, jak on sądził.

Poma­gało mu, kiedy myślał, że jest ina­czej. Spra­wiało, że nie czuł się tak, jakby popeł­nił wielki błąd. Szcze­gól­nie kiedy roz­my­ślał o życiu, w któ­rym miał spę­dzić każdą noc w ciągu następ­nych sze­ściu dzie­się­cio­leci na tej ulicy, pod­świe­tlany bla­skiem hio­nów. Samotny.

Rozdział 2

Yumi zawsze uwa­żała poja­wie­nie się dzien­nej gwiazdy za zachę­ca­jące. Dobry omen. Znak, że pier­wotne hijo będą na nią otwarte i ją przyjmą.

Dziś dzienna gwiazda wyda­wała się wyjąt­kowo jasna – świe­ciła łagod­nym błę­ki­tem nad wschod­nim hory­zon­tem, pod­czas gdy na zacho­dzie wzno­siło się słońce. Potężny znak, jeśli ktoś wie­rzył w takie rze­czy. (Zgod­nie ze sta­rym powie­dze­niem zgu­bione rze­czy zawsze znaj­dują się w ostat­nim miej­scu, do któ­rego się zaj­rzy. Z dru­giej strony omeny zazwy­czaj poja­wiają się w pierw­szym miej­scu, w któ­rym szu­kają ich ludzie.)

Yumi wie­rzyła w znaki. Musiała – omen był naj­waż­niej­szym wyda­rze­niem w jej życiu. W dniu jej uro­dzin niebo prze­cięła spa­da­jąca gwiazda, co wska­zy­wało, że została wybrana przez duchy. Zabrano ją od rodzi­ców i wycho­wano, by wypeł­niała uświę­cony i ważny obo­wią­zek.

Usia­dła na cie­płej pod­ło­dze wozu, a do środka weszły jej słu­żące, Cha­ey­ung i Hwanji. Ukło­niły się rytu­al­nie, po czym nakar­miły ją pałecz­kami maipon i łyż­kami – posi­łek skła­dał się z ryżu i potrawki, które pozo­sta­wiono na ziemi, by się ugo­to­wały. Yumi sie­działa i prze­ły­kała – nie była tak pry­mi­tywna, by jeść samo­dziel­nie. To był rytuał, a ona się w nich spe­cja­li­zo­wała.

Jed­nakże tego dnia czuła się roz­pro­szona. Minęło dzie­więt­na­ście dni od jej dzie­więt­na­stych uro­dzin.

Dzień decy­zji. Dzień dzia­ła­nia.

Dzień, w któ­rym – może – spy­ta­łaby, czego chce.

Dzie­liło ich sto dni od wiel­kiego festi­walu w mie­ście Torio, wspa­nia­łej sto­licy, sie­dzi­bie kró­lo­wej. Corocz­nej pre­zen­ta­cji naj­wspa­nial­szej sztuki, przed­sta­wień i pro­jek­tów. Ni­gdy tam nie poje­chała. Może… tym razem…

Kiedy słu­żące ją nakar­miły, wstała. Otwo­rzyły przed nią drzwi, po czym wysko­czyły z pry­wat­nego wozu. Yumi ode­tchnęła głę­boko i podą­żyła za nimi. Wyszła na słońce i od razu wsu­nęła stopy w drew­niaki.

Słu­żące natych­miast unio­sły ogromne wachla­rze, któ­rymi ją zasło­niły. Natu­ral­nie miesz­kańcy wio­ski zgro­ma­dzili się, by ją zoba­czyć. Wybrana. Yoki-hijo. Dziew­czyna wyda­jąca roz­kazy pier­wot­nym duchom. (Nie jest to naj­bar­dziej zwię­zły tytuł, ale w ich języku brzmi znacz­nie lepiej).

Ta zie­mia – kró­le­stwo Torio – ogrom­nie róż­niła się od miej­sca, gdzie żył Malarz. Nieba nie prze­ci­nała żadna świe­tli­sta linia – cie­pła czy zimna. Nie było blo­ków miesz­kal­nych. Ani chod­ni­ków. Och, ale mieli słońce. Potężne czer­wono-poma­rań­czowe słońce, w kolo­rze wypa­lo­nej gliny. Więk­sze i bliż­sze niż wasze słońce, miało cha­rak­te­ry­styczne barwne plamy – jak gotu­jąca się potrawka śnia­da­niowa, wzbu­rzona i falu­jąca na nie­bie.

To szkar­łatne słońce nada­wało kra­jo­bra­zowi… cóż, zupeł­nie zwy­czajne barwy. Tak działa mózg. Po spę­dze­niu tam kilku godzin prze­sta­li­by­ście zauwa­żać, że świa­tło jest odro­binę bar­dziej czer­wone. Ale tuż po przy­by­ciu wyglą­da­łoby to ude­rza­jąco. Jak miej­sce krwa­wej masa­kry, któ­rej nikt nie zauważa, bo wszy­scy są zbyt otę­piali.

Ukryta za wachla­rzami Yumi prze­szła w drew­nia­kach przez wio­skę do miej­sco­wego zim­nego źró­dła. Kiedy do niego dotarła, słu­żące zsu­nęły jej koszulę nocną – yoki-hijo nie roz­biera się ani nie ubiera samo­dziel­nie – i pozwo­liły jej wejść do nieco chłod­niej­szej wody. Zadrżała od jej wstrzą­sa­ją­cego poca­łunku. Po chwili Cha­ey­ung i Hwanji dołą­czyły do niej z uno­szącą się na powierzchni tacą, na któ­rej spo­czy­wały prze­zro­czy­ste mydła. Prze­tarły ją raz pierw­szym, po czym się spłu­kała. Raz dru­gim i znów się opłu­kała. Dwa razy trze­cim. Trzy razy czwar­tym. Pięć razy pią­tym. Osiem razy szó­stym. Trzy­na­ście razy siód­mym.

Mogli­by­ście to uznać za prze­sadę. A jeśli tak, to czy ni­gdy nie sły­sze­li­ście o reli­gii?

Na szczę­ście ota­cza­jąca Yumi odmiana kultu miała zasto­so­wa­nie prak­tyczne. Ostat­nie mydła można było tak okre­ślić jedy­nie przy wyko­rzy­sta­niu naj­szer­szej defi­ni­cji tego słowa – wy uzna­li­by­ście je za pach­nące kremy ze skład­ni­kami nawil­ża­ją­cymi. (Uwa­żam, że szcze­gól­nie dobrze nadają się do stóp, choć pew­nie będę potrze­bo­wał ich do całego ciała, kiedy tra­fię do toryj­skiej wer­sji pie­kła za wyko­rzy­sty­wa­nie ich rytu­al­nych skład­ni­ków do lecze­nia haluk­sów).

Ostat­nie spłu­ka­nie wią­zało się z zanu­rze­niem pod wodą i doli­cze­niem do stu czter­dzie­stu czte­rech. Włosy uno­siły się wokół niej, falu­jąc zgod­nie z jej poru­sze­niami, jakby były żywe. Obo­wiąz­kowe mycie spra­wiało, że jej włosy były nie­zwy­kle czy­ste – co było ważne, gdyż powo­ła­nie Yumi nie pozwa­lało ich obci­nać, więc się­gały do pasa.

Choć rytuał tego nie wyma­gał, Yumi lubiła patrzeć w górę przez migo­czącą wodę i spraw­dzać, czy uda jej się dostrzec słońce. Ogień i woda. Płyn i świa­tło.

Doli­czyw­szy do stu czter­dzie­stu czte­rech, wysko­czyła z wody i sap­nęła. Miało być coraz łatwiej. Miała wzno­sić się spo­koj­nie, odno­wiona i odro­dzona. Tym­cza­sem tego dnia zacho­wała się nie­god­nie, bo zaka­słała.

(Tak, postrze­gała kaszel jako „nie­godne zacho­wa­nie”. Nawet mnie nie pytaj­cie, jak postrze­gała coś naprawdę uciąż­li­wego, jak na przy­kład spóź­nie­nie się na rytuał).

Kiedy skoń­czyła rytu­alną kąpiel, nade­szła pora na rytu­alne ubie­ra­nie się, któ­rym rów­nież zaj­mo­wały się słu­żące. Tra­dy­cyjna szarfa pod biu­stem, póź­niej szer­szy biały pas na piersi. Luźne pan­ta­lony. Następ­nie tobok, dwie war­stwy gru­bej, barw­nej tka­niny, z obszerną pofał­do­waną spód­nicą. W odcie­niu jaskra­wej magenty, co było jej rytu­al­nym stro­jem na ten dzień tygo­dnia.

Znów wło­żyła drew­niaki i jakimś cudem zaczęła iść, natu­ral­nym i płyn­nym kro­kiem. (Uwa­żam się za względ­nie zwin­nego, ale toryj­skie drew­niaki – nazy­wają je getuk – są jak cegły przy­wią­zane do stóp. Utrzy­ma­nie w nich rów­no­wagi nie jest szcze­gól­nie trudne – w końcu mają zale­d­wie sześć cali wyso­ko­ści – ale więk­szość obcych poru­sza się w nich z gra­cją pija­nego chulla).

Po tym wszyst­kim, była w końcu gotowa… do kolej­nego rytu­ału. W tym przy­padku musiała pomo­dlić się w wio­sko­wej świą­tynce, by popro­sić duchy o bło­go­sła­wień­stwo. Znów pozwo­liła słu­żą­cym, by osło­niły ją wachla­rzami, po czym wyszła i skie­ro­wała się do ogrodu.

Jaskra­wo­nie­bie­skie kwiaty – o kształ­cie kub­ków, by chwy­tać deszcz – szy­bo­wały na prą­dach kon­wek­cyj­nych. Uno­siły się na wyso­ko­ści około dwóch stóp. W Torio rośliny rzadko odwa­żyły się doty­kać do ziemi, by roz­grzane skały ich nie spa­liły. Każdy kwiat miał jakieś dwa cale śred­nicy, ich sze­ro­kie liście chwy­tały prądy – przy­po­mi­nały lilie z deli­kat­nymi opa­da­ją­cymi korze­niami, które pochła­niały wil­goć z powie­trza. Przej­ście Yumi spra­wiło, że zawi­ro­wały i zde­rzały się ze sobą.

Świą­tynka była nie­dużą budowlą, drew­nianą, bez ścian, ale z ażu­rową kopułą. Co inte­re­su­jące, ona rów­nież wzno­siła się z wdzię­kiem kilka stóp nad zie­mią – tym razem dzięki uno­szą­cemu duchowi, który przy­jął mate­rialną formę dwóch rzeźb o gro­te­sko­wych rysach, zwró­co­nych ku sobie nawza­jem. Jedna, w przy­bli­że­niu męska, kucała na ziemi, druga zaś, w przy­bli­że­niu kobieca, trzy­mała się dna budynku. Choć po przy­bra­niu mate­rial­nej formy zostały roz­dzie­lone, wciąż były czę­ścią tego samego ducha.

Yumi prze­szła wśród kwia­tów, a prądy kon­wek­cyjne spra­wiały, że jej spód­nica falo­wała. Gruby mate­riał nie uno­sił się na tyle, by to było zawsty­dza­jące – jedy­nie się wydy­mał, co pod­kre­ślało krój szaty. Po dotar­ciu do świą­tyni Yumi zdjęła drew­niaki i weszła na chłodne drewno. Pra­wie nie drgnęło, pod­trzy­my­wane sta­bil­nie przez siłę ducha.

Uklę­kła i zaczęła pierw­szą z trzy­na­stu rytu­al­nych modlitw. Jeśli sądzi­cie, że opis jej przy­go­to­wań tro­chę zajął, wiedz­cie, że to było celowe. Może pomóc wam zro­zu­mieć – w mini­mal­nym stop­niu – życie Yumi. Ponie­waż to nie był wyjąt­kowy dzień, jeśli cho­dzi o jej obo­wiązki. Był typowy. Rytu­alne jedze­nie. Rytu­alna kąpiel. Rytu­alne ubie­ra­nie się. Rytu­alne modli­twy. I tak dalej. Yumi była jedną z Wybra­nych, wska­zaną w chwili naro­dzin i obda­rzoną umie­jęt­no­ścią wywie­ra­nia wpływu na hijo, duchy. Wśród jej roda­ków był to ogromny zaszczyt. I ni­gdy nie pozwa­lali jej o tym zapo­mnieć.

Modli­twy i póź­niej­sza medy­ta­cja zajęły około godziny. Kiedy skoń­czyła, spoj­rzała w stronę słońca, a ażu­rowe skle­pie­nie świą­tynki spra­wiało, że zdo­biły ją naprze­mienne pasma świa­tła i cie­nia. Czuła się… szczę­śliwa. Tak, była pewna, że to sto­sowne uczu­cie. Została pobło­go­sła­wiona tą pozy­cją, jako jedna z nie­licz­nych szczę­śli­wych.

Świat, który zapew­niały duchy, był cudowny. Poma­rań­czowo-czer­wone słońce świe­cące mię­dzy chmu­rami w jaskra­wych odcie­niach żółci, szkar­łatu, fio­letu. Pole uno­szą­cych się kwia­tów, drżą­cych, kiedy malut­kie jasz­czurki prze­ska­ki­wały z jed­nego na drugi. Kamień poni­żej, roz­grzany i pełen ener­gii, źró­dło wszel­kiego życia, cie­pła i wzro­stu.

Była czę­ścią tego wszyst­kiego. Klu­czową.

Z pew­no­ścią było to cudowne.

Z pew­no­ścią było wszyst­kim, czego mogła potrze­bo­wać.

Z pew­no­ścią nie mogła pra­gnąć wię­cej. Nawet jeśli… nawet jeśli dziś był szczę­śliwy dzień. Nawet jeśli… może, choć raz, mogła popro­sić?

Święto, pomy­ślała. Mogła­bym je odwie­dzić, nosząc ubra­nie zwy­kłej osoby. Jeden dzień nor­mal­no­ści.

Sze­lest tka­niny i stu­kot drew­nia­nych butów na kamie­niu spra­wiły, że Yumi się odwró­ciła. Tylko jedna osoba odwa­ży­łaby się podejść do niej w cza­sie medy­ta­cji – Liyun, wysoka kobieta w suro­wym czar­nym toboku z białą szarfą. Liyun, jej kiho­ma­ban – słowo, które ozna­czało coś pośred­niego mię­dzy straż­ni­kiem a spon­so­rem. Dla uprosz­cze­nia będziemy uży­wać okre­śle­nia „opie­kunka”.

Liyun zatrzy­mała się kilka kro­ków od świą­tynki, ręce trzy­mała za ple­cami. Pozor­nie cze­kała na życze­nia Yumi, jako słu­żąca dziew­czyny wyda­ją­cej roz­kazy pier­wot­nym duchom. (Zaufaj­cie mi, przy­zwy­cza­icie się do tego tytułu). Jed­nak nawet w spo­so­bie, w jaki Liyun stała, było coś wyma­ga­ją­cego.

Może cho­dziło o modne buty – klapki z grubą war­stwą drewna pod pal­cami i smu­kłym obca­sem z tyłu. Może o fry­zurę – włosy przy­cięte kró­cej z tyłu, a dłuż­sze z przodu, przez co, kiedy patrzyło się na nią z boku, przy­wo­dziły na myśl ostrze. To nie była kobieta, któ­rej czas się mar­no­wało, nawet jeśli wcale na was nie cze­kała.

Yumi pod­nio­sła się szybko.

– Czy to już czas, opie­kunko-nimi? – spy­tała z sza­cun­kiem.

Języki Yumi i Mala­rza miały wspólne pocho­dze­nie i łączyła je pewna cha­rak­te­ry­styczna cecha, którą trudno mi wyra­zić w waszym języku. Mogli odmie­niać zda­nia lub doda­wać mody­fi­ka­tory do słów, by zasu­ge­ro­wać pochwałę lub pogardę. Co cie­kawe, nie ist­niały wśród nich żadne prze­kleń­stwa ani wyzwi­ska. Po pro­stu zmie­niali słowo na jego naj­niż­szą formę. Posta­ram się zacho­wać te niu­anse, doda­jąc okre­śle­nia „wysoko” lub „nisko” w pew­nych klu­czo­wych miej­scach.

– Czas jesz­cze nie nad­szedł, wybrana. Powin­ny­śmy zacze­kać na wybuch paro­studni.

Oczy­wi­ście. Wtedy powie­trze zosta­wało odno­wione – lepiej zacze­kać, jeśli ta chwila była bli­sko. Ale to zna­czyło, że miały czas. Kilka cen­nych chwil bez zapla­no­wa­nych zadań lub cere­mo­nii.

– Opie­kunko-nimi – powie­działa Yumi (wysoko), zbie­ra­jąc odwagę. – Święto Ujaw­nie­nia. Nad­cho­dzi.

– Za sto dni, tak.

– A to trzy­na­sty rok. Hijo będą nie­zwy­kle aktywne. Nie będziemy… zwra­cać się do nich tego dnia, jak zakła­dam?

– Naj­pew­niej nie, wybrana. – Liyun zaj­rzała do nie­du­żego kalen­da­rza, w for­mie ksią­żeczki, który trzy­mała w sakiewce. Prze­rzu­ciła kilka stron.

– Będziemy… w pobliżu mia­sta Torio? Poró­żu­jemy po tym regio­nie.

– I?

– I… ja… – Yumi przy­gry­zła wargę.

– Ach… Chcia­ła­byś spę­dzić dzień święta na modli­twie w podzię­ko­wa­niu za to, że duchy obda­rzyły cię tak wysoką pozy­cją.

Po pro­stu to powiedz, szep­tała część jej. Powiedz nie. Nie tego chcesz. Powiedz jej.

Liyun zatrza­snęła ksią­żeczkę i obser­wo­wała Yumi.

– Z pew­no­ścią tego wła­śnie chcesz – powie­działa. – Nie pra­gnę­ła­byś cze­goś, co przy­nio­słoby wstyd two­jej pozy­cji. Suge­ro­wa­łoby, że żału­jesz sytu­acji, w jakiej się zna­la­złaś. Prawda, wybrana?

– Ni­gdy – szep­nęła Yumi.

– Ze wszyst­kich dzieci uro­dzo­nych w tam­tym roku ty zosta­łaś obda­rzona zaszczy­tem tego powo­ła­nia, tych mocy. Jesteś jedną z czter­na­stu, które żyją obec­nie.

– Wiem.

– Jesteś wyjąt­kowa.

Wola­łaby być mniej wyjąt­kowa – ale poczuła się winna w chwili, kiedy tak pomy­ślała.

– Rozu­miem. – Yumi zaci­snęła zęby. – Nie cze­kajmy na paro­stud­nię. Pro­szę, zapro­wadź mnie do miej­sca rytu­ału. Pra­gnę jak naj­szyb­ciej wypeł­nić swoje obo­wiązki i przy­wo­łać duchy.

Rozdział 3

To prze­ra­ża­jące, jak kosz­mary się prze­obra­żają.

Mówię teraz o zwy­czaj­nych kosz­ma­rach, nie takich, które zostają nama­lo­wane. Straszne sny – one się zmie­niają. Ewo­lu­ują. Napo­tka­nie cze­goś prze­ra­ża­ją­cego na jawie jest wystar­cza­jąco paskudne, ale przy­naj­mniej te śmier­telne okrop­no­ści mają kształt, mate­rial­ność. To, co ma kształt, można zro­zu­mieć. To, co ma masę, można znisz­czyć.

Kosz­mary to płynna groza. Kiedy czło­wiek choć w naj­mniej­szym stop­niu zapa­nuje nad jed­nym z nich, on się zmie­nia. Wypeł­nia zaka­marki duszy jak roz­lana woda pęk­nię­cia w pod­ło­dze. Kosz­mary to sączący się chłód, stwo­rzony przez umysł, by uka­rać samego sie­bie. W tym sen­sie kosz­mar to defi­ni­cja maso­chi­zmu. Więk­szość z nas jest dość przy­zwo­ita, by trzy­mać tego rodzaju rze­czy w ukry­ciu.

W świe­cie Mala­rza te mroczne kawałki miały zadzi­wia­jącą skłon­ność do oży­wa­nia.

Stał na skraju mia­sta – oświe­tlony od tyłu radio­ak­tyw­nym sele­dy­nem i elek­tryczną magentą – i wpa­try­wał się w kłę­biącą się ciem­ność. Miała mate­rial­ność, kłę­biła się i prze­pły­wała niczym sto­piona smoła.

Całun. Czerń poza.

Nie­u­kształ­to­wane kosz­mary.

Pociągi jeź­dziły hio­no­wymi liniami do miejsc takich jak mia­steczko, w któ­rym wciąż miesz­kała jego rodzina, odda­lone o parę godzin drogi. Wie­dział, że inne miej­sca ist­nieją. Wciąż jed­nak trudno mu było nie czuć samot­no­ści, kiedy wpa­try­wał się w tę nie­koń­czącą się ciem­ność.

Trzy­mała się z dala od linii hio­no­wych. Prze­waż­nie.

Odwró­cił się i przez jakiś czas szedł ulicą poza gra­ni­cami mia­sta. Po jego pra­wej zewnętrzne budynki wzno­siły się jak mur tarcz, oddzie­lone od sie­bie wąskimi przej­ściami. Jak wspo­mi­na­łem wcze­śniej, to nie były praw­dziwe umoc­nie­nia. Mury nie powstrzy­my­wały kosz­ma­rów – unie­moż­li­wi­łyby jedy­nie ludziom wyj­ście na skraj.

Doświad­cze­nie pod­po­wia­dało Mala­rzowi, że nikt tu nie przy­cho­dził poza jego towa­rzy­szami. Zwy­kli ludzie pozo­sta­wali w domach – nawet ulicę dalej w głąb mia­sta czło­wiek czuł się nie­skoń­cze­nie bez­piecz­niej. Ludzie żyli tak, jak kie­dyś on, bar­dzo sta­ra­jąc się nie myśleć o tym, co tam było. Goto­wało się. Kłę­biło. Obser­wo­wało.

Ostat­nimi czasy sta­wia­nie temu czoła było jego pracą.

Z początku niczego nie dostrzegł – ani śladu szcze­gól­nie odważ­nych kosz­ma­rów wdzie­ra­ją­cych się na teren mia­sta. One potra­fiły jed­nak być dys­kretne. Dla­tego Malarz szedł dalej. Jego wyzna­czony rewir był nie­du­żym kli­nem, który zaczy­nał się kilka prze­cznic w głąb od skraju, ale część zewnętrzna była naj­szer­sza – i tam z naj­więk­szym praw­do­po­do­bień­stwem poja­wiały się kosz­mary.

W cza­sie obchodu cały czas wyobra­żał sobie, że jest samot­nym wojow­ni­kiem. Nie zaś, zasad­ni­czo, dera­ty­za­to­rem, który ukoń­czył szkołę pla­styczną.

Po pra­wej mijał obrazy na śle­pych ścia­nach. Nie był pewien, gdzie dokład­nie miej­scowi mala­rze wpa­dli na ten pomysł, ale ostat­nio – kiedy na patrolu nic się nie działo – mieli w zwy­czaju ćwi­czyć na zewnętrz­nych budyn­kach mia­sta. Ściany zwró­cone w stronę całunu nie miały okien. Dla­tego były wiel­kimi, zachę­ca­ją­cymi płót­nami.

To nie była ści­śle część ich pracy i każde dzieło sta­no­wiło swego rodzaju oso­bi­stą dekla­ra­cję. Minął obraz Akane, przed­sta­wia­jący ogromny kwiat. Czarna farba na pobie­lo­nej ścia­nie. Jego miej­sce znaj­do­wało się dwa budynki dalej. Pusta biała ściana, choć można było dostrzec wyła­nia­jący się spod spodu nie­udany pro­jekt. Posta­no­wił raz jesz­cze go pobie­lić. Ale nie tej nocy, bo w końcu dostrzegł ślady kosz­maru.

Pod­szedł do całunu, ale – oczy­wi­ście – go nie dotknął. Tak… czarna powierzch­nia wyglą­dała na naru­szoną. Jak farba, któ­rej ktoś dotknął, kiedy pra­wie zaschła, była… nie­równa, zafa­lo­wana. Trudno było to dostrzec, bo całun nie odbi­jał świa­tła, w prze­ci­wień­stwie do atra­mentu lub smoły, które poza tym przy­po­mi­nał. Ale Malarz został dobrze wyszko­lony.

Coś wyło­niło się w tym miej­scu z całunu i ruszyło w głąb mia­sta. Z wiel­kiej torby mala­rza wyjął pędzel, narzę­dzie dłu­go­ści mie­cza. Czuł się lepiej, kiedy miał go w ręku. Prze­rzu­cił torbę na plecy, czuł cię­żar płótna i tuszu w jej wnę­trzu. Następ­nie ruszył w głąb mia­sta – mija­jąc pobie­loną ścianę, która ukry­wała jego naj­now­szą porażkę.

Pró­bo­wał cztery razy. Ta ostat­nia zaszła dalej niż więk­szość jego prób. Obraz gwiazdy, który zaczął, kiedy usły­szał wie­ści o nad­cho­dzą­cej wypra­wie w ciem­ność na nie­bie. Podróż na samą gwiazdę – naukowcy zamie­rzali wyko­rzy­stać w tym celu spe­cjalny pojazd i parę linii hio­no­wych się­ga­ją­cych na nie­zwy­kłą odle­głość.

Malarz dowie­dział się wtedy cze­goś inte­re­su­ją­cego. W prze­ci­wień­stwie do wcze­śniej­szych prze­ko­nań gwiazda nie była po pro­stu plamą świa­tła na nie­bie. Tele­skopy uka­zały, że jest pla­netą. Zamiesz­kaną, na ile się domy­ślali, przez innych ludzi. Miej­sce, któ­rego świa­tło jakimś spo­so­bem prze­bi­jało całun.

Wie­ści o nad­cho­dzą­cej wypra­wie na krótko go natchnęły. Ale stra­cił tę iskrę i obraz popadł w zapo­mnie­nie. Ile minęło czasu, od dnia, w któ­rym go zama­lo­wał? Co naj­mniej mie­siąc.

Na rogu w pobliżu obrazu dostrzegł paru­jącą ciem­ność. Kosz­mar prze­szedł tędy i otarł się o kamień, pozo­sta­wia­jąc osad, który paro­wał powoli, wypusz­cza­jąc czarne smużki w mrok nocy. Spo­dzie­wał się, że kosz­mar ruszy tą drogą – nie­mal zawsze wybie­rały naj­krót­szą trasę do mia­sta. Ale i tak cie­szył się z potwier­dze­nia.

Skra­da­jąc się, Malarz wró­cił do kra­iny bliź­nia­czych hio­no­wych świa­teł. Gdzieś z pra­wej dobie­gał śmiech, ale kosz­mar naj­pew­niej nie skie­ro­wał się w tamtą stronę. Dziel­nica przy­jem­no­ści była miej­scem, do któ­rego ludzie uda­wali się, by robić wszystko poza spa­niem.

Tutaj, pomy­ślał, dostrze­ga­jąc czarne pasma na donicy przed sobą. Krzew wyra­stał w stronę linii hio­no­wych i ich odżyw­czego świa­tła. Dla­tego, kiedy Malarz szedł pustą drogą, kro­czył mię­dzy rośli­nami, które wyglą­dały, jakby wycią­gały ręce w geście pozdro­wie­nia.

Kolejny znak poja­wił się w pobliżu bocz­nej uliczki. Odcisk stopy, czarny, wypusz­cza­jący ciemne opary. Kosz­mar zaczął ewo­lu­ować, wychwy­ty­wać ludz­kie myśli, zmie­nia­jąc się z bez­po­sta­cio­wej czerni w coś, co miało kształt. Z początku nie­wy­raźny, ale zamiast być peł­za­ją­cym, pły­ną­cym czar­nym czymś, pew­nie miał teraz nogi. Nawet w tej for­mie rzadko pozo­sta­wiały odci­ski stóp, więc miał szczę­ście, że go zna­lazł.

Wszedł w głąb ciem­niej­szej ulicy, gdzie linie hio­nowe były cien­kie i deli­katne. W tym zacie­nio­nym miej­scu przy­po­mniał sobie pierw­sze noce samo­dziel­nej pracy. Mimo obszer­nego szko­le­nia, mimo nauki u trzech róż­nych mala­rzy, czuł się odsło­nięty i obtarty – jak świeże zadra­pa­nie wysta­wione na powierzch­nię. Jego uczu­cia i strach uno­siły się pod samą powierzch­nią.

Ostat­nio strach ukry­wał się głę­boko pod odci­skami doświad­cze­nia. Mimo to mocno ści­snął torbę jedną ręką i wycią­gał pędzel przed sie­bie. Tam, na ścia­nie, znaj­do­wał się odcisk dłoni o zbyt dłu­gich pal­cach i czymś, co przy­po­mi­nało szpony. Tak, nabie­rał kształtu. Jego ofiara musiała być bli­sko.

Dalej, w głębi wąskiej uliczki, przy gołej ścia­nie, zna­lazł kosz­mar – istotę z atra­mentu i cie­nia, wysoką na jakieś sie­dem stóp. Wytwo­rzyła dwie dłu­gie ręce, które zgi­nały się w zbyt wielu miej­scach, a jej wydłu­żone dło­nie przy­ci­skały się do ściany z roz­ca­pie­rzo­nymi pal­cami. Jej głowa zato­nęła w kamie­niu, by zaj­rzeć do pomiesz­cze­nia za nim.

Te wyso­kie zawsze wytrą­cały go z rów­no­wagi, szcze­gól­nie kiedy miały dłu­gie palce. Wyda­wało mu się, że widy­wał takie posta­cie w swo­ich wła­snych poszar­pa­nych snach – wytwory grozy kry­ją­cej się wewnątrz. Jego stopy zaszu­rały na bruku, istota to usły­szała i wyco­fała głowę, a wokół niej uno­siły się smużki bez­kształt­nej czerni, jak popiół z dymią­cego ogni­ska.

Nie miała jed­nak twa­rzy. One ni­gdy nie miały twa­rzy – chyba że coś poszło bar­dzo nie tak. Zazwy­czaj z przodu głowy uka­zy­wały głęb­szą czerń. Taką, która ocie­kała czar­nym pły­nem. Przy­po­mi­na­ją­cym łzy albo wosk w pobliżu pło­mie­nia.

Malarz natych­miast się­gnął do mecha­ni­zmów obron­nych umy­słu i zaczął roz­my­ślać o przy­jem­nych rze­czach. To był pierw­szy i naj­waż­niej­szy ele­ment szko­le­nia. Kosz­mary, jak dra­pież­niki żywiące się umy­słami, wyczu­wały myśli i emo­cje. Szu­kały naj­po­tęż­niej­szych, naj­bar­dziej dotkli­wych, by się nimi kar­mić. Spo­kojny umysł ich nie inte­re­so­wał.

Istota odwró­ciła się i znów wci­snęła głowę przez ścianę. Ten budy­nek nie miał okien, co było idio­ty­zmem. Kosz­mary i tak igno­ro­wały ściany. Usu­nię­cie okien spra­wiało, że miesz­kańcy jesz­cze bar­dziej wię­zili samych sie­bie w pudeł­kach domów, co jesz­cze pod­sy­cało ich klau­stro­fo­bię – i utrud­niało zada­nie mala­rzom.

Poru­sza­jąc się powoli i ostroż­nie, Malarz wyjął z torby płótno – kawał tka­niny o roz­mia­rach trzy stopy na trzy, nacią­gnięty na ramę. Poło­żył je na ziemi przed sobą. Następny był kała­marz z tuszem – czar­nym i rzad­kim. Mala­rze kosz­ma­rów zawsze pra­co­wali w czerni na bia­łym tle, bez kolo­rów, bo potrzebne było coś, co naśla­do­wało wygląd kosz­maru. Mie­szanka tuszu została stwo­rzona, by zapew­niać dosko­nałą gra­da­cję odcieni sza­ro­ści. Choć Malarz ostat­nio nie przej­mo­wał się takimi szcze­gó­łami.

Zanu­rzył pędzel w tuszu i ukląkł nad płót­nem, po czym zawa­hał się i spoj­rzał na kosz­mar. Wciąż wzno­siła się znad niego czerń, a jego kształt był na­dal nie­wy­raźny. Dopiero po tuzi­nie wypraw kosz­mar sta­wał się wystar­cza­jąco mate­rialny, by być nie­bez­piecz­nym – a za każ­dym razem musiały wra­cać do całunu, by się odno­wić, bo ina­czej by wypa­ro­wały.

Oce­nia­jąc po jego wyglą­dzie, ten był względ­nie nowy. Naj­pew­niej nie mógł zro­bić mu krzywdy.

Naj­pew­niej.

I z tego wła­śnie powodu mala­rze byli tak ważni, a jed­no­cze­śnie wymienni. Ich praca była nie­zbędna, ale nie pilna. Jeśli kosz­mar został odkryty w cza­sie pierw­szych dzie­się­ciu wypraw do mia­sta, dawało się go zneu­tra­li­zo­wać. I nie­mal zawsze tak było.

Malarz dosko­nale radził sobie z pano­wa­niem nad swoim stra­chem z pomocą takich myśli. To była część jego szko­le­nia – bar­dzo prag­ma­tyczna. Kiedy uspo­koił oddech, pró­bo­wał oce­nić, z czym koja­rzył mu się kosz­mar, jaki mógłby być jego kształt. Podobno, jeśli wybrało się coś, co istota już przy­po­mi­nała, a póź­niej się to nama­lo­wało, zyski­wało się nad nią więk­szą wła­dzę. To było dla niego trudne. A raczej w ciągu tych ostat­nich kilku mie­sięcy wyda­wało mu się, że nie ma sensu zada­wać sobie trudu.

Dla­tego dziś wybrał kształt nie­du­żych bam­bu­so­wych zaro­śli i zaczął malo­wać. W końcu istota miała paty­ko­wate ręce. Pra­wie jak bam­busy.

Prze­ćwi­czył wiele róż­nych rodza­jów pędów bam­bu­sów. Wła­ści­wie mogli­by­ście powie­dzieć, że Malarz malo­wał każdy seg­ment z pew­nego rodzaju naukową pre­cy­zją – nie­duży poziomy zawi­jas na początku, a póź­niej długa linia. Krót­kie zatrzy­ma­nie pędzla w miej­scu, by po jego pod­nie­sie­niu pozo­stał guzo­waty koniec seg­mentu bam­busa. Każdy z nich można było stwo­rzyć jed­nym pocią­gnię­ciem.

To było efek­tywne, co ostat­nio wyda­wało mu się naj­waż­niej­sze. Kiedy malo­wał, utrwa­lał kształt w umy­śle – jako cen­tralny, potężny obraz. Jak zwy­kle, taka świa­doma myśl przy­cią­gnęła uwagę istoty. Zawa­hała się, a póź­niej wydo­była głowę ze ściany i zwró­ciła ją w jego stronę, a jej twarz ocie­kała wła­snym tuszem.

Ruszyła w jego stronę, kro­cząc na rękach, które jed­nak stały się bar­dziej zaokrą­glone. Z guzo­wa­tymi seg­men­tami.

Malarz nie prze­ry­wał. Pocią­gnię­cie. Zawi­jas. Liście utwo­rzone szyb­kimi mach­nię­ciami pędzla, bar­dziej czarne od głów­nego kor­pusu bam­busa. Podobne wyrostki poja­wiły się na ramio­nach istoty, kiedy się zbli­żyła. Do tego skur­czyła się w sobie, kiedy na dole nama­lo­wał donicę.

Obraz pochwy­cił istotę. Roz­pro­szył ją. Zanim więc dotarła do niego, prze­obra­że­nie się doko­nało.

Ostat­nio nie zatra­cał się w malo­wa­niu. W końcu, jak sobie powta­rzał, miał pracę do wyko­na­nia. I wyko­ny­wał ją bar­dzo dobrze. Kiedy skoń­czył, istota zaczęła nawet wyda­wać bam­bu­sowe odgłosy – cichy sze­lest pędów ude­rza­ją­cych o sie­bie nawza­jem, który towa­rzy­szył wszech­obec­nemu brzę­cze­niu linii hio­no­wych.

Uniósł pędzel, pozo­sta­wia­jąc na płót­nie dosko­nały obraz bam­busa. Istota w uliczce go naśla­do­wała, jej liście ocie­rały się o ścianę. A póź­niej, z odgło­sem bar­dzo przy­po­mi­na­ją­cym wes­tchnie­nie, kosz­mar się roz­pro­szył. Malarz celowo prze­obra­ził go w nie­szko­dliwy kształt – a teraz, gdy został uwię­ziony, nie mógł uciec do całunu, by odzy­skać siły. Zamiast tego, jak woda na roz­grza­nej pły­cie, po pro­stu… wypa­ro­wał.

Malarz stał samot­nie w uliczce. Spa­ko­wał swoje rze­czy i wsu­nął płótno z powro­tem do dużej torby, obok trzech innych, nie­wy­ko­rzy­sta­nych. I wró­cił na patrol.

Rozdział 4

Miej­scowa paro­stud­nia wybu­chła dokład­nie w chwili, kiedy Yumi prze­cho­dziła obok – w bez­piecz­nej odle­gło­ści – kie­ru­jąc się w stronę miej­sca rytu­ału.

Wspa­niały stru­mień wody wystrze­lił z otworu pośrodku wio­ski. Roz­wście­czona, prze­grzana kaskada, która w naj­wyż­szym punk­cie osią­gnęła wyso­kość czter­dzie­stu stóp – dar duchów daleko w głębi. Ta woda była nie­zmier­nie ważna, na Torio rzadko padał deszcz, a rzeczki… cóż, można sobie wyobra­zić, co prze­grzana zie­mia robiła z rze­kami. Woda nie była rzad­ko­ścią w kraju Yumi, ale była skon­cen­tro­wana, scen­tra­li­zo­wana, wynie­siona.

Powie­trze w pobliżu paro­studni było wil­gotne i kar­miło wędrowne rośliny oraz inne żywe istoty. Nad paro­studniami czę­sto poja­wiały się chmury, które zapew­niały cień i od czasu do czasu deszcz. Woda, która nie ucie­kła w postaci pary, spa­dała na duże tace z brązu umiesz­czone w sze­ściu kon­cen­trycz­nych krę­gach wokół gej­zera. Metal, znaj­du­jący się nieco nad zie­mią, by zacho­wać chłód, kie­ro­wał wodę w dół zbo­cza w kie­runku naj­bliż­szych domów. W tym mia­steczku było ich około sześć­dzie­się­ciu – a mieli miej­sce na wię­cej, bio­rąc pod uwagę ilość wody wypusz­cza­nej przez paro­studnię.

Rzecz jasna, domy wybu­do­wano w spo­rej odle­gło­ści. Paro­stud­nie były w tym kraju nie­zbędne do życia, to prawda, ale nie nale­żało się z nimi bra­tać.

Dalej od mia­sta leżały palące pust­ko­wia. Nie­użytki, gdzie zie­mia była zbyt gorąca nawet dla roślin. Tam­tej­szy kamień mógł pod­pa­lić drew­niaki i dopro­wa­dzić do śmierci podróż­nych, któ­rzy zbyt­nio się ocią­gali. W Torio podró­żo­wało się tylko nocą i tylko uno­szą­cymi się w powie­trzu wozami, cią­gnię­tymi przez lata­jące urzą­dze­nia stwo­rzone przez duchy. Co oczy­wi­ste, więk­szość ludzi zosta­wała w domach.

Odgłos kro­pel ude­rza­ją­cych o meta­lowe misy zagłu­szał szepty przy­glą­da­ją­cego się tłumu. Po zakoń­cze­niu kąpieli i modlitw na Yumi można się już było ofi­cjal­nie gapić, więc słu­żące szły za nią ze zło­żo­nymi wachla­rzami.

Nie pod­no­siła wzroku i szła sta­ran­nie wypra­co­wa­nym kro­kiem – yoki-hijo musi się prze­śli­zgi­wać, jak duch. Cie­szyła się z odgło­sów paro­studni, bo choć nie odwa­żyła się mieć za złe szep­tów i wes­tchnień podziwu, cza­sami ją… przy­tła­czały. Szybko przy­po­mniała sobie, że ludzie tak naprawdę podzi­wiają nie ją, tylko jej powo­ła­nie. Musiała o tym pamię­tać, musiała zwal­czyć dumę i zacho­wać rezerwę. Z całą pew­no­ścią musiała uni­kać wszyst­kiego, co mogło przy­nieść wstyd – jak na przy­kład uśmie­cha­nia się. Z sza­cunku dla swo­jej pozy­cji.

Pozy­cja ze swej strony nie zwró­ciła na to uwagi. Jak to czę­sto bywa z tym, co ludzie darzą sza­cun­kiem.

Mijała domy, z któ­rych więk­szość miała dwa poziomy – jeden wybu­do­wany na ziemi, by korzy­stać z cie­pła i gorąca. Drugi na palach, z powie­trzem pod spodem, by było chłod­niej. Wyobraź­cie sobie dwie skrzynki na kwiaty umiesz­czone jedna przy dru­giej, jedną wznie­sioną na wyso­kość czte­rech stóp, a drugą spo­czy­wa­jącą na ziemi. Więk­szo­ści towa­rzy­szyło przy­wią­zane łań­cu­chami krępe drzewo, albo dwa, wyso­kie na osiem stóp od czub­ków gałęzi do końca sze­ro­kich, połą­czo­nych błoną korzeni, uno­szące się na wyso­ko­ści kilku stóp na prą­dach kon­wek­cyj­nych.

Lżej­sze rośliny uno­siły się wyżej na nie­bie, rzu­ca­jąc cie­nie. W ciągu dnia rośliny dało się zna­leźć nisko jedy­nie w miej­scach takich jak ogrody, gdzie zie­mia była chłod­niej­sza. Oraz w miej­scach, gdzie ludzie wkła­dali dużo wysiłku, by utrzy­mać je w pobliżu, żeby nie odle­ciały albo nie zostały odle­ciane. Ni­gdzie poza Torio nie sły­sza­łem o drze­wo­kra­dach.

(Tak, do lata­nia nie wystar­czają prądy wzno­szące. Nawet w Torio drzewa są z cięż­kiego drewna. Dla­tego potrze­bują spe­cy­ficz­nych lokal­nych adap­ta­cji, by uno­sić się w powie­trzu. Ale nie będziemy w to teraz wni­kać).

Po dru­giej stro­nie mia­sta znaj­do­wało się kimo­mak­kin albo – jak będziemy to okre­ślać w tej opo­wie­ści – miej­sce rytu­ału. Wio­ska zazwy­czaj miała jedno, by duchy nie były o sie­bie zazdro­sne. W pobliżu uno­siło się kilka kwia­tów, a kiedy Yumi weszła, jej przej­ście spra­wiło, że zawi­ro­wały. Natych­miast poszy­bo­wały wysoko w powie­trze. W miej­scu rytu­ału kamień był wyjąt­kowo gorący, choć nie tak, jak na pust­ko­wiach.

(Jeśli byli­ście kie­dyś na Wyspach Reshi, gdzie na pla­żach leży pia­sek, w sło­neczne i upalne dni może­cie mieć punkt odnie­sie­nia. Kamie­nie w miej­scu rytu­ału wzbu­dzały te same odczu­cia, co cho­dze­nie po tam­tej plaży w wyjąt­kowo sło­neczny dzień. Ich gorąco było bole­sne, ale jesz­cze nie zabój­cze).

W Torio gorąco było święte. Miesz­kańcy wio­ski zebrali się za pło­tem, ich drew­niaki szu­rały po kamie­niach, rodzice uno­sili dzieci. Trójka miej­sco­wych skry­bów duchów usia­dła na wyso­kich stoł­kach, by śpie­wać pie­śni, na które – o ile umiem to oce­nić – duchy ni­gdy nie zwra­cały uwagi. (I tak apro­buję ten zawód. Jak każdy, który zapew­nia zatrud­nie­nie muzy­kom. Nie cho­dzi o to, że nie potra­fimy robić nic innego, tylko o to, że jeśli nie znaj­dzie­cie nam cze­goś poży­tecz­nego do roboty, zwy­kle zaczy­namy zada­wać pyta­nia w rodzaju „Ej, a dla­czego oni nie oddają czci mnie?”).

Wszy­scy cze­kali poza nie­du­żym, odgro­dzo­nym pło­tem kawał­kiem ziemi, nawet Liyun. Zaczęły się pie­śni – ryt­miczne skan­do­wa­nie, któ­remu towa­rzy­szył rytm wybi­jany pałecz­kami na bęben­kach, z fle­tem w tle, a wszystko to stało się lepiej sły­szalne, kiedy paro­stud­nia skoń­czyła się odle­wać i powlo­kła z powro­tem spać.

Wewnątrz miej­sca rytu­ału prze­by­wała jedy­nie Yumi.

Duchy głę­boko pod zie­mią.

I mnó­stwo kamieni.

Wie­śniacy poświę­cili wiele mie­sięcy na ich zebra­nie, roz­sta­wie­nie po całym mia­steczku i deli­be­ro­wa­nie, które mają naj­lep­szy kształt. Może­cie sądzić, że wasze miej­scowe roz­rywki są nudne, a czyn­no­ści, do któ­rych zawsze zmu­szali was rodzice, wpę­dzają w otę­pie­nie, ale przy­naj­mniej nie spę­dza­li­ście życia pod­eks­cy­to­wani per­spek­tywą oce­nia­nia kształ­tów kamieni.

Yumi zało­żyła nako­lan­niki, po czym uklę­kła pośrodku kamieni i roz­ło­żyła spód­nicę – która falo­wała i wzno­siła się na prą­dach powie­trza. Zwy­kle nie chcie­li­by­ście, by wasza skóra znaj­do­wała się tak bli­sko ziemi. Tutaj klę­cze­nie miało w sobie coś wręcz intym­nego. Duchy zbie­rały się w cie­płych miej­scach. A raczej cie­pło było oznaką, że są w pobliżu.

Na razie były nie­wi­doczne. Trzeba było je przy­wo­łać – ale one nie przy­by­wały na wezwa­nie byle kogo. Potrzeba kogoś takiego jak Yumi. Potrzeba dziew­czyny, która umiała przy­wo­ły­wać duchy. Ist­niało wiele dzia­ła­ją­cych spo­so­bów, ale wszyst­kie łączył jeden wspólny motyw – kre­atyw­ność. Więk­szość samo­świa­do­mych Napeł­nio­nych istot – czy nazwiemy je elfami, seonami czy duchami – w taki czy inny spo­sób reaguje na ten fun­da­men­talny aspekt ludz­kiej natury.

Coś z niczego. Two­rze­nie.

Piękno z suro­wych mate­ria­łów. Sztuka.

Porzą­dek z cha­osu. Orga­ni­za­cja.

A w tym przy­padku wszyst­kie trzy jed­no­cze­śnie. Każda yoki-hijo uczyła się sta­ro­żyt­nej i potęż­nej sztuki. Prze­my­śla­nego, cudow­nego two­rze­nia wyma­ga­ją­cego peł­nej syner­gii ciała i umy­słu. Geo­lo­gicz­nej reor­ga­ni­za­cji na skalę mikro, wyma­ga­ją­cej dosko­na­łego poj­mo­wa­nia rów­no­wagi gra­wi­ta­cyj­nej.

Innymi słowy, ukła­dały kamie­nie jeden na dru­gim.

Yumi wybrała jeden, który miał inte­re­su­jący kształt, i sta­ran­nie usta­wiła go na wąskim końcu, a póź­niej cof­nęła ręce, pozo­sta­wia­jąc sto­jący pio­nowo owal, który wyglą­dał, jakby miał się prze­wró­cić. Tłum wes­tchnął, choć tak naprawdę nie było to nic magicz­nego ani mistycz­nego. Ta sztuka była wytwo­rem instynktu i prak­tyki. Yumi umie­ściła drugi kamień na pierw­szym, a na nim dwa kolejne – rów­no­wa­żąc je w spo­sób, który wyda­wał się nie­moż­liwy. Kon­tra­stu­jące ze sobą kamie­nie – jeden wychy­lony na prawo, drugi spo­czy­wa­jący nie­pew­nie na lewym końcu – nie poru­szyły się, kiedy zabrała ręce.

Spo­sób, w jaki Yumi ukła­dała kamie­nie, był prze­my­ślany i pełen sza­cunku – jakby obej­mo­wała je przez chwilę, unie­ru­cha­mia­jąc je, jak matka ze śpią­cym dziec­kiem. A póź­niej cofała ręce i zosta­wiała kamie­nie, jakby na ude­rze­nie serca przed upad­kiem. To nie była magia. Ale z pew­no­ścią było to magiczne.

Tłum był pochło­nięty. Jeśli uwa­ża­cie ich fascy­na­cję za dziwną, cóż… nie zamie­rzam się sprze­ci­wiać. Jest odro­binę dziwna. Nie tylko balan­so­wa­nie, ale spo­sób, w jaki jej rodacy trak­to­wali przed­sta­wie­nia – i twory – yoki-hijo jako abso­lutny szczyt arty­zmu.

Ale z dru­giej strony w żad­nym rodzaju sztuki nie ma niczego, co byłoby cenne same w sobie. Nie narze­kam ani nie robię sobie żar­tów. To jeden z naj­cu­dow­niej­szych aspek­tów sztuki – fakt, że to ludzie decy­dują, co jest piękne. Nie decy­du­jemy, co jest poży­wie­niem, a co nie. (Tak, ist­nieją wyjątki. Nie cze­piaj­cie się szcze­gó­łów. Kiedy wyda­li­cie te kamienne kulki, wszy­scy będziemy mieli kupę śmie­chu). Ale jak naj­bar­dziej decy­du­jemy, co jest sztuką.

Jeśli rodacy Yumi posta­no­wili ogło­sić, że ukła­da­nie kamieni prze­wyż­sza malar­stwo lub rzeźbę jako rodzaj twór­czo­ści arty­stycz­nej… cóż, oso­bi­ście uwa­żam to za fascy­nu­jące.

Duchy się zga­dzały.

Tego dnia Yumi stwo­rzyła spi­ralę, wyko­rzy­stu­jąc arty­styczną sekwen­cję pro­gre­sji jako rodzaj luź­nej struk­tury. Może­cie znać ją pod inną nazwą. Jeden, jeden, dwa, trzy, pięć, osiem, trzy­na­ście, dwa­dzie­ścia jeden, trzy­dzie­ści cztery. I z powro­tem. Sterty dwu­dzie­stu czy trzy­dzie­stu kamieni powinny być naj­bar­dziej impo­nu­jące – i rze­czy­wi­ście, fakt, że umiała ukła­dać je tak dobrze, jest nie­wia­ry­godny. Ale zna­la­zła spo­sób, by sterty skła­da­jące się z pię­ciu lub trzech były rów­nie roz­koszne. Oso­bliwe połą­cze­nie malut­kich kamy­ków z wiel­kimi balan­su­ją­cymi na ich szczy­cie. Wzory z nakła­da­ją­cych się na sie­bie obłych kamieni, które wisiały nie­pew­nie po bokach. Kamie­nie dłu­go­ści jej przed­ra­mie­nia balan­su­jące na samym czubku.

Ze względu na mate­ma­tyczny opis i wyko­rzy­sta­nie sekwen­cji arty­stycz­nej mogli­ście dojść do wnio­sku, że pro­ces jest meto­dyczny. Wykal­ku­lo­wany. Wyda­wał się jed­nak bar­dziej dzie­łem orga­nicz­nej impro­wi­za­cji niż zdol­no­ści inży­nier­skich. Yumi koły­sała się, kiedy ukła­dała kamie­nie, poru­sza­jąc się w rytm bęb­nów. Zamy­kała oczy i prze­chy­lała głowę z boku na bok, gdy czuła, jak kamie­nie ocie­rają się pod jej pal­cami. Sza­co­wała ich wagę, spo­sób, w jaki się prze­chy­lały.

Yumi nie chciała po pro­stu wypeł­nić zada­nia. Nie chciała jedy­nie zro­bić przed­sta­wie­nia dla szep­czą­cej, pod­eks­cy­to­wa­nej widowni. Chciała być godna. Chciała wyczuć duchy i wie­dzieć, czego od niej pra­gną.

Czuła, że zasłu­gują na kogoś o wiele lep­szego od niej. Kogoś, kto zro­biłby wię­cej niż ona potra­fiła, nawet kiedy dawała z sie­bie wszystko. Kogoś, kto w tajem­nicy nie tęsk­nił za wol­no­ścią. Kogoś, kto – w głębi duszy – nie odrzu­cał nie­wia­ry­god­nego daru, który otrzy­mała.

W ciągu kolej­nych kilku godzin rzeźba roz­ro­sła się we wspa­niałą spi­ralę z dzie­sią­tek stert. Yumi prze­trzy­mała kobiety gra­jące na bęb­nach, które odpa­dły po dwóch godzi­nach. Pra­co­wała dalej, kiedy ludzie zabie­rali dzieci do domów na drzemkę albo wymy­kali się, żeby coś zjeść. Robiła to tak długo, że Liyun musiała się wyśli­zgnąć do toa­lety, po czym wró­ciła w pośpie­chu.

Obser­wa­to­rzy, rzecz jasna, doce­niali rzeźbę. Ale naj­le­piej było ją widać z góry. Albo z dołu. Wyobraź­cie sobie wielki wir z kamieni uło­żo­nych na ster­tach, koja­rzący się z wie­ją­cym wia­trem, spi­ralny, a jed­no­cze­śnie stwo­rzony cał­ko­wi­cie ze skał. Porzą­dek z cha­osu. Piękno z suro­wych mate­ria­łów. Coś z niczego. Duchy zauwa­żyły.

Zauwa­żyły w rekor­do­wej licz­bie.

Gdy Yumi nie usta­wała mimo podra­pa­nych pal­ców i bolą­cych mię­śni, duchy zaczęły się wzno­sić ze skał poni­żej. O kształ­cie łez, pro­mie­niały jak słońce – wir z czer­wieni i nie­bie­skiego – i miały wiel­kość ludz­kiej głowy. Pod­no­siły się i usa­da­wiały obok Yumi, w urze­cze­niu obser­wu­jąc jej postępy. Nie miały oczu – były wła­ści­wie bry­łami – ale mogły obser­wo­wać. A przy­naj­mniej wyczu­wać.

Duchy tego rodzaju uwa­żają ludzką twór­czość za fascy­nu­jącą. A tutaj, ze względu na to, co Yumi zro­biła – i kim była – wie­działy, że rzeźba to dar. Kiedy zaczął zapa­dać zmrok, a rośliny opa­dać z gór­nych warstw nieba, Yumi w końcu osła­bła. Palce miała zakrwa­wione – powta­rzalne ruchy zdra­pały zgru­białą skórę. Ręce z obo­la­łych stały się odrę­twiałe, a póź­niej jakimś cudem jed­no­cze­śnie obo­lałe i odrę­twiałe.

Nad­szedł czas na kolejny krok. Nie mogła sobie pozwo­lić na dzie­cinny błąd jak na początku – pra­co­wa­nia tak ciężko, że stra­ciła przy­tom­ność przed zwią­za­niem duchów. Tu nie cho­dziło tylko o stwo­rze­nie rzeźby lub oka­za­nie przez nią poboż­no­ści. Niczym klau­zula drob­nym dru­kiem w umo­wie, stwo­rzone tego dnia dzieło sztuki miało w sobie ele­ment prak­tyczny.

Yumi była zbyt zmę­czona, żeby się pod­nieść, więc tylko odwró­ciła się od swo­jego dzieła – które skła­dało się z setek kamieni. Po czym zamru­gała i poli­czyła duchy ota­cza­jące ją w swo­jej chwale – w tym przy­padku przy­po­mi­nały sze­reg prze­ro­śnię­tych gałek lodów, które wypa­dły z wafla.

Trzy­dzie­ści sie­dem.

Przy­wo­łała trzy­dzie­ści sie­dem.

Więk­szość yoki-hijo uwa­żała się za szczę­śliwe, jeśli udało im się z sze­ścioma. Jej poprzed­nim rekor­dem było dwa­dzie­ścia.

Yumi otarła pot z czoła i znów poli­czyła, mimo łza­wie­nia oczu. Była zmę­czona. Tak (nisko) zmę­czona.

– Przy­ślij­cie pierw­szego bła­gal­nika – powie­działa chra­pli­wie.

Tłum poru­szył się z eks­cy­ta­cją i ludzie pobie­gli po przy­ja­ciół i człon­ków rodziny, któ­rzy zre­zy­gno­wali w trak­cie wie­lo­go­dzin­nego rzeź­bie­nia. W mie­ście utrzy­my­wano bar­dzo ści­sły porzą­dek potrzeb, usta­lany w spo­sób, któ­rego Yumi nie znała. Bła­gal­ni­ków usta­wiono w kolej­no­ści – szczę­śliwa piątka lub szóstka na szczy­cie miała nie­mal zapew­nione miej­sce.

Ci niżej zwy­kle musie­liby cze­kać na kolejną wizytę, by zaspo­koić swoje potrzeby. Ponie­waż duchy zwy­kle pozo­sta­wały zwią­zane przez pięć do dzie­się­ciu lat – a pod koniec ich sku­tecz­ność sła­bła – wysiłki yoki-hijo były zawsze nie­zmier­nie potrzebne. Ten dzień na przy­kład zaczął się z dwu­dzie­stoma trzema imio­nami na liście, choć spo­dzie­wali się jedy­nie pół tuzina duchów.

Jak można sobie wyobra­żać, wśród człon­ków rady mia­sta zapa­no­wało poru­sze­nie, gdy sta­rali się wypeł­nić resztę listy. Yumi nie była tego świa­doma. Zajęła miej­sce na prze­dzie rytu­ału, klę­cząc ze zwie­szoną głową – i bar­dzo się sta­rała nie osu­nąć na kamień.

Liyun wpu­ściła pierw­szego bła­gal­nika, męż­czy­znę o gło­wie umiesz­czo­nej na szyi nieco za bar­dzo do przodu, jak obra­zek, który został prze­cięty na pół, a póź­niej nie­sta­ran­nie skle­jony.

– Bło­go­sła­wiona przy­no­sząca duchy, potrze­bu­jemy świa­tła dla naszego domu – powie­dział, mnąc czapkę w dło­niach. – Od sze­ściu lat radzimy sobie bez niego.

Sześć lat? Bez świa­tła w nocy? Yumi poczuła się jesz­cze więk­szą ego­istką, z powodu próby wcze­śniej­szego unik­nię­cia obo­wiąz­ków.

– Prze­pra­szam że przez te lata zawo­dzi­łam cie­bie i twoją rodzinę – odszep­nęła.

– Wy nie… – Męż­czy­zna prze­rwał. Zaprze­cza­nie yoki-hijo było nie­sto­sowne. Nawet jeśli chciało się je pochwa­lić.

Yumi odwró­ciła się do pierw­szego z duchów, który z zacie­ka­wie­niem zbli­żył się do niej.

– Świa­tło – powie­działa. – Pro­szę. W zamian za mój dar, czy dasz nam świa­tło?

Jed­no­cze­śnie w myślach uka­zała odpo­wied­nią wizję. Pło­nące słońce zmie­nia­jące się w nie­dużą świe­cącą kulę, którą można nieść na dłoni.

– Świa­tło – odpo­wie­dział jej duch. – Tak.

Męż­czy­zna cze­kał w nie­pew­no­ści, kiedy duch zadrżał i podzie­lił się na pół – jedna strona ema­no­wała przy­ja­znym poma­rań­czo­wym bla­skiem, a druga stała się matową nie­bie­ską kulą, tak ciemną, że można by ją pomy­lić z czarną, szcze­gól­nie o zmroku.

Yumi podała męż­czyź­nie dwie kule, z któ­rych każda paso­wała do jego dłoni. Ukło­nił się i wyco­fał. Następna popro­siła o parę odpy­cha­jącą, podobną do tej, która pod­trzy­my­wała werandę w ogro­dzie, by unio­sła jej nie­dużą mle­czar­nię w powie­trze, dzięki czemu byłoby w niej chłod­niej i mogłaby robić masło. Yumi speł­niła prośbę, ode­zwała się do kolej­nego ducha w sze­regu i prze­ko­nała go, by podzie­lił się na dwie krępe rzeźby o wykrzy­wio­nych twa­rzach.

Każdy z bła­gal­ni­ków odcho­dził ze speł­nioną prośbą. Minęły lata od dnia, w któ­rym Yumi przy­pad­kiem zdez­o­rien­to­wała albo odstra­szyła ducha – ale ci ludzie o tym nie wie­dzieli, więc każdy cze­kał z nie­po­ko­jem, oba­wia­jąc się, że to jego prośba będzie tą, która odpę­dzi ducha.

Tak się nie stało, choć speł­nie­nie każ­dej kolej­nej prośby wyma­gało wię­cej czasu, podob­nie prze­ko­na­nie każ­dego ducha, w miarę jak coraz bar­dziej odda­lali się od jej przed­sta­wie­nia. Poza tym każda prośba odbie­rała Yumi odro­binę… cze­goś. Cze­goś, co odzy­ski­wała po jakimś cza­sie, ale w tej chwili czuła się pusta. Jak dzban cytry­no­wej her­baty wypi­jany łyżeczka po łyżeczce.

Nie­któ­rzy chcieli świa­tła. Kilku urzą­dzeń odpy­cha­ją­cych. Więk­szość pro­siła o lata­cze – uno­szące się w powie­trzu urzą­dze­nia o śred­nicy około dwóch stóp. Wyko­rzy­sty­wało się je do opieki nad plo­nami w ciągu dnia, kiedy rośliny wzno­siły się poza zasięg rol­ni­ków i musiały ich strzec wiel­kie wrony. Ist­niały zagro­że­nia, z któ­rymi wrony nie potra­fiły sobie pora­dzić, więc w więk­szo­ści osad lata­cze były koniecz­no­ścią. Jak zawsze, duch dzie­lił się na dwie czę­ści, by stwo­rzyć to urzą­dze­nie – w tym przy­padku maszynę z wiel­kimi owa­dzimi skrzy­dłami i małe urzą­dze­nie do kie­ro­wa­nia nią z ziemi.

Z ducha dało się zro­bić wła­ści­wie wszystko, jeśli był chętny i umiało się wła­ści­wie sfor­mu­ło­wać prośbę. Dla Toryj­czy­ków wyko­rzy­sty­wa­nie duchów jako źró­dła świa­tła było rów­nie natu­ralne – i powszechne – jak kul dla was, a świec i latarni w innych świa­tach. Być może uwa­ża­cie, że Toryj­czycy mar­no­tra­wili wielką kosmiczną moc, którą otrzy­mali, ale ich kra­ina była surowa, a woda dosłow­nie wypa­ro­wała z ziemi. Musi­cie im wyba­czyć wyko­rzy­sty­wa­nie zaso­bów, które mieli pod ręką.

Prze­ko­na­nie wszyst­kich trzy­dzie­stu sied­miu duchów było nie­mal rów­nie wyczer­pu­jące jak sama sztuka – i pod koniec Yumi była oszo­ło­miona. Led­wie widziała, led­wie sły­szała. Mam­ro­tała wyuczone na pamięć cere­mo­nialne frazy i poka­zy­wała duchom raczej pier­wotną potrzebę niż wyraźne obrazy. Ale w końcu ostatni bła­gal­nik ukło­nił się i odszedł pośpiesz­nie ze swoją nową duchową piłą. Yumi została sama przed swoim dzie­łem, oto­czona chłod­niej­szym powie­trzem i lata­ją­cymi liliami, które opa­dały na jej poziom w miarę jak prądy sty­gły.

Skoń­czyła. Ona… skoń­czyła?

Jej rzeźba w swoim cza­sie miała popaść w zapo­mnie­nie, jak to się dzieje z każdą sztuką, i w końcu zostać roze­brana przed kolej­nymi odwie­dzi­nami yoki-hijo w tym mie­ście. Moc urzą­dzeń stwo­rzo­nych w tym rytu­ale w końcu osłab­nie, a więź każ­dego ducha roz­pad­nie się w swoim cza­sie. Ale zasad­ni­czo, im wię­cej duchów zwią­zało się w cza­sie jed­nej sesji, tym dłu­żej wszyst­kie trwały. To, czego doko­nała tego dnia, nie miało pre­ce­densu.

Liyun pode­szła, by jej pogra­tu­lo­wać. Natknęła się jed­nak nie na wspa­niałą panią duchów – ale wyczer­paną dzie­więt­na­sto­let­nią dziew­czynę, która stra­ciła przy­tom­ność. Włosy leżały wokół niej na kamie­niu, a cere­mo­nialne jedwa­bie drżały na sła­bym wie­trze.

Rozdział 5

Koszmary pier­wot­nie przy­były z nieba.

Malarz sły­szał rela­cje. Wszy­scy je sły­szeli. Musi­cie pamię­tać, że nie do końca były histo­rią. Raczej frag­men­tami opo­wie­ści, naj­pew­niej wyol­brzy­mio­nymi. I tak uczono o nich w szkole. Jak w przy­padku czło­wieka z bie­gunką w fabryce papieru ścier­nego, cza­sem żadna z dostęp­nych moż­li­wo­ści nie jest opty­malna. Jedna z rela­cji brzmiała:

Patrzy­łam, jak spada deszcz krwi umie­ra­ją­cego boga. Czoł­ga­łam się przez smołę, przy­bie­ra­jącą kształt twa­rzy ludzi, któ­rych kocha­łam. Ich krew stała się czar­nym tuszem.

To były słowa poetki, która po tych wyda­rze­niach nie ode­zwała się ani nawet nic nie napi­sała przez trzy­dzie­ści lat. Wiele lat póź­niej inna kobieta napi­sała:

Dzia­dek opo­wia­dał o kosz­ma­rach. Nie wie, dla­czego został oszczę­dzony. Wpa­truje się w nicość, kiedy opo­wiada o tam­tych dniach spę­dzo­nych na czoł­ga­niu się w ciem­no­ści, tej gro­zie z nieba, aż odna­lazł inny głos. Spo­tkali się i kulili, pła­cząc razem, przy­tu­la­jąc się – choć nie spo­tkali się ni­gdy wcze­śniej, nagle stali się braćmi. Bo byli realni.

I wresz­cie ta, którą uwa­żam za naj­bar­dziej nie­po­ko­jącą z nich wszyst­kich:

Zabie­rze mnie. Prze­nika pod barierą. Wie, że tu jestem.

Zna­le­ziono ją w przy­bli­że­niu sto lat póź­niej, nama­lo­waną na ścia­nie jaskini. Kości ni­gdy nie zlo­ka­li­zo­wano.

Rela­cje są skąpe, frag­men­ta­ryczne i gorącz­kowe. Musi­cie wyba­czyć ludziom, któ­rzy je zosta­wili – byli zbyt zajęci prze­trwa­niem cał­ko­wi­tego upadku spo­łe­czeń­stwa. W cza­sach Mala­rza od tych wyda­rzeń minęło sie­dem­na­ście stu­leci – i dla nich czerń całunu była nor­malna.

Prze­żyli jedy­nie dzięki hio­nom – świa­tłom, które odpy­chały całun. Ener­gii, za pomocą któ­rej wykuto nowe spo­łe­czeń­stwo – lub też, w języku miej­sco­wych, nama­lo­wano je na nowo. Ale ten nowy świat wyma­gał zaję­cia się kosz­ma­rami w taki czy inny spo­sób.

– Kolejny bam­bus? – spy­tał bry­ga­dzi­sta Suki­shi, wycią­gnąw­szy pierw­sze płótno z torby Mala­rza.

– Bam­bus działa – odparł Malarz. – Czemu miał­bym go zmie­nić, skoro działa?

– To świad­czy o leni­stwie.

Malarz wzru­szył ramio­nami. Nie­duże pomiesz­cze­nie, w któ­rym odda­wał swoje obrazy po zmia­nie, oświe­tlał żyran­dol. Jeśli przy­tknęło się prze­ciw­stawne linie hio­nowe do dwóch koń­ców kawałka metalu, ten się roz­grze­wał. A stąd już wio­dła krótka droga do żarówki. Jak mówi­łem, nie wszystko w mie­ście miało odcień sele­dynu lub magenty – choć dzięki hio­no­wym liniom na zewnątrz nie potrze­bo­wali już latarni ulicz­nych w innych kolo­rach.

Suki­shi zro­bił notatkę w reje­strze przy imie­niu Mala­rza. Nie było okre­ślo­nego przy­działu pracy – wszy­scy wie­dzieli, że spo­tka­nia z kosz­ma­rami są przy­pad­kowe, a mala­rzy nie bra­ko­wało. Sta­ty­stycz­nie spo­ty­kali jeden kosz­mar każ­dej nocy – ale zda­rzało się, że mijało wiele dni, zanim natknęli się na kolejny.

Na­dal pro­wa­dzono rejestr. Gdyby minęło zbyt wiele czasu bez zło­że­nia obrazu, poja­wi­łyby się pyta­nia. Oczy­wi­ście bar­dziej leniwi wśród was być może dostrze­gli lukę w tym sys­te­mie. Teo­re­tycz­nie ści­słe szko­le­nie, wyma­gane, by zostać mala­rzem, miało odsiać osoby, które malo­wa­łyby przy­pad­kowe przed­mioty, choć w rze­czy­wi­sto­ści nie spo­tkały żad­nego kosz­maru. Był jed­nak powód, dla­czego Suki­shi zawa­hał się i spoj­rzał na Mala­rza zmru­żo­nymi oczami, kiedy wyjął dru­gie płótno i uka­zał drugi obraz przed­sta­wia­jący bam­busa.

– Bam­bus działa – powtó­rzył Malarz.

– Musisz patrzeć na kształt kosz­maru – sprze­ci­wił się Suki­shi. – Musisz dopa­so­wać do niego swój rysu­nek, zmie­nić natu­ralną postać kosz­maru w coś nie­win­nego, nie­groź­nego. Powi­nie­neś ryso­wać bam­busy jedy­nie, jeśli napo­tkane przez cie­bie kosz­mary wyglą­dają jak bam­busy.

– Tak było.

Stary męż­czy­zna spio­ru­no­wał go wzro­kiem, a robił to w spo­sób naprawdę impo­nu­jący. Nie­które miny, jak miso, wyma­gają czasu, by uzy­skać praw­dziwą moc.

Malarz udał obo­jęt­ność, wziął swoją wypłatę i wyszedł na ulicę. Prze­rzu­cił torbę – z narzę­dziami i pozo­sta­łymi płót­nami – przez ramię i wyszedł w poszu­ki­wa­niu kola­cji.

Klu­skowy Uczeń był tego rodzaju restau­ra­cją na rogu, w któ­rej można było hała­so­wać. Miej­scem, gdzie czło­wiek nie wsty­dził się sior­bać, kiedy poły­kał obiad, gdzie śmiech przy waszym sto­liku nie był zawsty­dza­jący, bo mie­szał się jak farba z tym docho­dzą­cym z sąsied­niego. Choć w cza­sie „noc­nej” zmiany było luź­niej niż w cza­sie „dzien­nej”, jakimś cudem wciąż było gło­śno, nawet kiedy pano­wała cisza.

Malarz krę­cił się na zewnątrz jak pyłek kurzu w pro­mie­niu świa­tła, szu­ka­jący miej­sca, gdzie wylą­do­wać. Mło­dzi mala­rze z jego grupy zbie­rali się tutaj na tyle czę­sto, że nie­ofi­cjal­nie zyskali prawo do swo­ich bok­sów i sto­li­ków. Podwójna linia hio­nów ota­czała dużą witrynę, a ich blask spra­wiał, że wyglą­dała jak futu­ry­styczny ekran. Te same linie wzno­siły się jak pędy nad oknem, two­rząc nazwę restau­ra­cji w sele­dy­nie i magen­cie, z wielką michą klu­sek na szczy­cie.

(For­mal­nie rzecz bio­rąc, lokal z klu­skami nale­żał w czę­ści do mnie. Że co? Sławni w wielu wymia­rach mistrzo­wie opo­wie­ści nie mogą inwe­sto­wać od czasu do czasu w nie­ru­cho­mo­ści?).

Malarz stał na ulicy, pochła­nia­jąc śmiech jak drzewo pochła­nia blask hionu. W końcu pochy­lił głowę, wszedł do środka i zawie­sił dużą torbę na jed­nym z ramion wie­szaka na ubra­nia, nawet nie patrząc w jego stronę. W barze sie­działo pięt­na­ścioro innych mala­rzy, zebra­nych wokół trzech sto­li­ków. Miej­sce Akane było z tyłu, wła­śnie popra­wiała fry­zurę. Tojin klę­czał obok pobli­skiego sto­lika i z powagą sędzio­wał w poje­dynku jedze­nia klu­sek mię­dzy dwoma mło­dymi męż­czy­znami.

Malarz usiadł przy barze. W końcu był indy­wi­du­al­nym obrońcą przed mia­zma­tami ota­cza­ją­cymi mia­sto. Samot­nym wojow­ni­kiem. Oczy­wi­ście, że wolał jeść sam. Nie wszedłby do środka, gdyby nie jego tra­giczna śmier­telna natura. Nawet solenni, pełni napię­cia wojow­nicy prze­ciwko ciem­no­ści muszą cza­sem zjeść klu­ski.

Kie­row­niczka restau­ra­cji prze­śli­zgnęła się za barem w jego stronę, po czym zaplo­tła ręce na piersi i lekko się zgar­biła, naśla­du­jąc jego pozę. W końcu pod­niósł wzrok.

– Cześć, Kom­po­zy­cjo. No… mogę to co zwy­kle?

– Twoje to co zwy­kle jest takie zwy­kłe! Chcesz poznać tajem­nicę? Jeśli zamó­wisz coś nowego, zapi­szę to i zwinę kar­teczkę, a póź­niej włożę do two­ich klu­sek. Ale powiem ci też, co to jest, bo papier prze­mok­nie od klu­sek i nie uda ci się tego prze­czy­tać.

– No… To co zwy­kle. Popro­szę.

– Uprzej­mość… – wymie­rzyła w niego palec – …przy­jęta.

Kom­po­zy­cja… nie radziła sobie zbyt dobrze z uda­wa­niem czło­wieka. Nie biorę za to odpo­wie­dzial­no­ści, bo wie­lo­krot­nie nie przyj­mo­wała moich rad. Przy­naj­mniej jej prze­bra­nie się trzy­mało. Ludzie zasta­na­wiali się, dla­czego dziwna wła­ści­cielka baru z klu­skami ma dłu­gie białe włosy, choć wygląda na dwu­dzie­sto­latkę. Nosiła obci­słe sukienki i wielu z mala­rzy się w niej pod­ko­chi­wało. Widzi­cie, upie­rała się, by jej prze­bra­nie było ude­rza­jąco piękne.

Cóż, powi­nie­nem chyba ją zacy­to­wać: „Spraw, żebym była ładna, bo wtedy będą wyjąt­kowo wstrzą­śnięci, jeśli moja twarz kie­dy­kol­wiek się roz­pad­nie. I daj mi obfite kształty, bo przy­po­mi­nają mi wykres cosi­nusa. Oraz dla­tego, że piersi wyglą­dają faj­nie”.

To nie było rze­czy­wi­ste ciało – wszy­scy chyba dosta­li­śmy nauczkę w tej kwe­stii – a raczej skom­pli­ko­wane Tka­nie Świa­tła oparte na modelu szkie­le­to­wym, z pro­jek­cjami zwią­za­nymi bez­po­śred­nio z jej ele­men­tem kogni­tyw­nym, w aspek­cie, który mani­fe­sto­wał się w świe­cie mate­rial­nym. Ale ponie­waż robi­łem się coraz lep­szy w kwe­stiach tech­nicz­nych, może­cie uda­wać, że funk­cjo­no­wało w taki sam spo­sób, jak ciało i kości.

Przy­znam się do pew­nej dumy, którą wzbu­dzał we mnie spo­sób, w jaki spoj­rze­nie Mala­rza podą­żało za Kom­po­zy­cją, kiedy szła przy­go­to­wać jego posi­łek. Oczy­wi­ście prze­sa­dzał – jego wzrok spo­czy­wał na niej przez cały czas, kiedy pra­co­wała. Nie osą­dzaj­cie go zbyt surowo. Miał dzie­więt­na­ście lat, a ja jestem wyjąt­kowo uta­len­to­wa­nym arty­stą.

Kom­po­zy­cja wkrótce wró­ciła z jego miską klu­sek, którą umie­ściła w okrą­głym zagłę­bie­niu w drew­nie. Linie hio­nowe pod­łą­czone do obu koń­ców baru roz­grze­wały ele­ment na dnie miski, by bulion nie stygł w zimne noce Kila­hito.

Z tyłu dobie­gały coraz gło­śniej­sze śmie­chy i okrzyki towa­rzy­szące poje­dyn­kowi jedze­nia klu­sek. Malarz roz­dzie­lił pałeczki maipon i jadł powoli, z god­no­ścią sto­sowną dla kogoś o jego wyima­gi­no­wa­nej pozy­cji.

– Kom­po­zy­cjo – powie­dział, sta­ra­jąc się nie sior­bać zbyt gło­śno. – Czy… to, co robię, jest ważne?

– Oczy­wi­ście, że tak. – Oparła się o bar naprze­ciwko niego. – Gdy­by­ście wszy­scy nie jedli klu­sek, nie mia­ła­bym ich gdzie prze­cho­wy­wać.

– Nie. – Mach­nął ręką w stronę torby, która wisiała na jed­nym z ramion dziw­nie ukształ­to­wa­nego wie­szaka na ubra­nia. – Cho­dzi mi o bycie mala­rzem kosz­ma­rów. To ważna praca, prawda?

– No tak. Oczy­wi­ście. Pozwól, że opo­wiem ci histo­rię. Dawno, dawno temu było sobie miej­sce, w któ­rym nie było mala­rzy kosz­ma­rów. A póź­niej ludzie zostali pożarci. To krótka histo­ria.

– To zna­czy… ja wiem, że ogól­nie jest ważna. Ale… czy to, co ja robię, jest ważne?

Kom­po­zy­cja pochy­liła się nad barem, a Malarz spoj­rzał jej w oczy. To było dla niego trudne, ze względu na jego obecną postawę. Ale, tak czy ina­czej, może sły­sze­li­ście o jej rodzaju. Jeśli będzie­cie mieli taką moż­li­wość, suge­ruję, byście uni­kali patrze­nia w oczy Zagad­ko­wym. Ich rysy – jeśli nie zostaną zama­sko­wane – zagi­nają cza­so­prze­strzeń i zda­rzało się, że dopro­wa­dzały tych, któ­rzy pró­bo­wali zna­leźć w nich sens, do ata­ków obłędu. Z dru­giej strony, kto nie chciałby od czasu do czasu poka­zać środ­ko­wego palca line­ar­nej cią­gło­ści, co?

– Rozu­miem, co mówisz – powie­działa.

– Naprawdę?

– Tak. Dziś sie­dem pro­cent zniżki na klu­ski. W podzię­ko­wa­niu za twoją odważną pracę mala­rza.

Nie o tym mówił. Ale i tak podzię­ko­wał ski­nie­niem głowy. Bo był młodą osobą wyko­nu­jącą nie­zmier­nie ważną, względ­nie kiep­sko płatną pracę. Sie­dem pro­cent to sie­dem pro­cent.

(Kom­po­zy­cja, co należy zauwa­żyć, dawała rabaty jedy­nie w wyso­ko­ści kolej­nych liczb pierw­szych. Ponie­waż, i tu cytuję, „Mam swoje zasady”. Na­dal nie jestem pewien, co miała na myśli).

Odwró­ciła się do kolej­nego klienta, więc Malarz wró­cił do sior­ba­nia dłu­gich klu­sek w cie­płym, pikant­nym bulio­nie. Jedze­nie było nie­złe. Naj­lep­sze w mie­ście, według nie­któ­rych, co nie jest aż tak zaska­ku­jące. W przy­padku Zagad­ko­wych jed­nego może­cie być pewni – zawsze postę­pują ści­śle według instruk­cji. Kom­po­zy­cja miała sło­iczki z przy­pra­wami, które doda­wała do bulionu, a każdą wyli­czała co do zia­renka soli.

W poło­wie jego posiłku do baru pode­szła Akane, a Malarz odwró­cił wzrok. Po chwili ode­szła, nio­sąc pozo­sta­łym kolo­rowe drinki.

W mil­cze­niu dojadł klu­ski.

– Ryżu? – spy­tała Kom­po­zy­cja, kiedy zauwa­żyła, że pra­wie skoń­czył.

– Tak, popro­szę.

Dodała łyżkę, w którą wsią­kły resztki bulionu, a on to zjadł.

– Mógł­byś pójść i z nimi poroz­ma­wiać – powie­działa cicho Kom­po­zy­cja, prze­cie­ra­jąc bar ścierką.

– Pró­bo­wa­łem zaprzy­jaź­nić się z nimi w szkole. Nie poszło dobrze.

– Ludzie dora­stają. To jedna z tych rze­czy, która odróż­nia ich od kamieni. Powi­nie­neś…

– Nic mi nie jest. Jestem samot­ni­kiem, Kom­po­zy­cjo. Myślisz, że obcho­dzi mnie, co myślą o mnie inni?

Prze­chy­liła głowę i zmru­żyła jedno oko.

– To pod­chwy­tliwe pyta­nie? Bo oczy­wi­ście, że…

– Ile płacę? Ze zniżką?

Wes­tchnęła.

– Sześć.

– Sześć? Miska kosz­tuje nor­mal­nie dwie­ście kon.

– Dzie­więć­dzie­siąt sie­dem pro­cent zniżki. Bo tego potrze­bu­jesz, Mala­rzu. Jesteś pewien? Mogła­bym pójść do nich, powie­dzieć im, że jesteś samotny. Może zro­bię to od razu?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki