Droga na koniec świata - Marcin Kretkiewicz - ebook + audiobook + książka

Droga na koniec świata ebook i audiobook

Marcin Kretkiewicz

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wszyscy marzymy i mamy pragnienia, lecz tylko nieliczni znajdują w sobie odwagę, by podążać ich śladem i odmieniać swe życie.

Pawłowi przez całe życie brakowało ojca. Trudne dzieciństwo, jak również późniejsze lata pełne rozczarowań i przykrości, odcisnęły swe bezlitosne piętno na jego dorosłym życiu. Choć na zewnątrz sprawiał wrażenie inteligentnego i towarzyskiego młodego mężczyzny, to w głębi duszy był poranionym i zagubionym chłopcem.

Gdy wyrusza na samotną, pieszą pielgrzymkę do Santiago de Compostela, nie zdaje sobie nawet sprawy, dokąd ta podróż go zaprowadzi. Podczas wędrówki zmaga się z własnymi słabościami, zakochuje się, a także otwiera na potrzeby innych ludzi i doświadcza ich bezinteresowności. Zagląda również w głąb własnej duszy i rozprawia się z bolesną przeszłością.

– Tak to już z nami jest, przyjacielu… Chętnie stajemy jedynie do tych walk, które z góry wiemy, iż jesteśmy w stanie wygrać. Tymi, których wyniku nie potrafimy przewidzieć, nie jesteśmy zainteresowani. Takie boje zostawiamy do stoczenia innym. Właśnie dlatego tak wiele osób nie otrzymuje od życia zbyt wiele. Nie ryzykują, ale też nic nadzwyczajnego nie są w stanie osiągnąć. Być może słyszeli lub przeczuwają, że gdzieś indziej znajduje się coś piękniejszego. Nie są jednak w stanie wykrzesać z siebie wystarczająco dużo odwagi i wiary, by przebiwszy się przez swą przezorność, osobiście to sprawdzić. Ty jednak zrobiłeś już pierwszy krok i nigdy o tym nie zapominaj!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 274

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 43 min

Lektor: Tomasz Sobczak
Oceny
4,1 (15 ocen)
7
3
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WSTĘP

Czy możliwe jest, by zrobić krok wstecz, a mimo wszystko posunąć się naprzód? Czy w dzisiejszym, pędzącym świecie, w którym tak wiele trzeba osiągnąć, warto w ogóle się zatrzymywać? Czy warto gdzieś się cofać? A może jest to wyłącznie zwykłą stratą czasu?

Przed takim właśnie dylematem stanął bohater tej książki, którego okoliczności zmusiły do zatrzymania się w miejscu i spojrzenia z dystansu na własne życie. To właśnie wtedy postanowił wyruszyć w powrotną podróż na spotkanie z samym sobą. W podróż, w której kompasem, a zarazem przewodnikiem miało stać się jego własne serce.

Pozwólcie zatem, że przedstawię wam historię kogoś, kogo znam bardzo dobrze. Historię kogoś, kto zrozumiał, że to nie zabieganie i prędkość liczą się w życiu, lecz jego właściwy kierunek. Podczas wędrówki Camino de Santiago odnalazł samego siebie i tym samym rozpoczął zupełnie nowy rozdział w swym życiu.

Opisana w książce historia wydarzyła się naprawdę, niemniej jednak dla zachowania spójności fabuły niektóre zdarzenia oraz ich kolejność zostały nieco zmienione. Poza tym przeżyciom, które miały miejsce w wymiarze duchowym, nadany został realny kształt, jako element fikcji literackiej. Zabieg ten miał na celu przekazanie tego, czego nie można dotknąć ani zobaczyć, a co przecież istnieje naprawdę. A w jaki sposób zostało to zrobione? O tym przekonacie się na końcu tej książki.

 

Buen Camino!

WEZWANIE DO DROGI

Paweł był zwyczajnym, radosnym dzieckiem, które pod okiem rodziców wkraczało w tajniki otaczającego go świata. Nie miał zbyt wielu obowiązków, więc całe dnie upływały mu na zabawie. Lubił spędzać dużo czasu na wsi u dziadków, chodzić po drzewach i bawić się w chowanego. Jak większość chłopców w jego wieku chciał być strażakiem, pilotem lub szeryfem łapiącym bandytów i złodziei. W tamtym czasie nie oczekiwał zbyt wiele od życia. Chciał jedynie być kochany i rozumiany przez tych, których miłości tak bardzo potrzebował. Wierzył, że ci, którzy byli najbliżej niego, zawsze chcieli tylko jego dobra, troszcząc się o jego bezpieczeństwo. To pewnie dlatego mama tak często mu powtarzała: „nie rób tego”, „uważaj, bo spadniesz”, „zaraz się przewrócisz”. Skąd ona to wszystko wiedziała, kiedy dodawała po chwili lekko podenerwowana: „A nie mówiłam”?

Wtedy nie mógł tego pojąć. Tak, jego mama z pewnością musiała być bardzo mądrą kobietą, skoro potrafiła to wszystko przewidzieć. Nie rozumiała jednak, że robił to, bo tak dyktowało mu jego chłopięce, żądne przygód i wrażeń serce.

Żałował tylko, że tata wtedy się nie odzywał i nie trzymał jego strony. Zawsze był bardzo zmęczony pracą i wciąż leżał na swoim łóżku, jakby zapomniał, że w ogóle miał syna, z którym powinien spędzać trochę czasu. Czasami, próbując znaleźć z nim kontakt, Paweł wchodził na oparcie wersalki, na której spał ojciec, i cichutko skradał się w kierunku jego głowy, by wsadzić mu piórko do ucha. Wtedy tata znienacka odwracał głowę, warcząc przy tym niczym lew, i ściągał syna z oparcia, wgniatając w siedzisko. Fakt, czasami robił to bez wyczucia i troszkę bolało, ale widocznie na tym ta zabawa miała polegać. W ogóle wtedy nie rozumiał, czemu mama krzyczała z kuchni i zabraniała mu bawić się z tatą w ten sposób. Podobno napił się czegoś, co mu zaszkodziło, i nie był sobą – cokolwiek mogło to znaczyć. Ale co to Pawła mogło obchodzić? Jemu przecież ta zabawa bardzo się podobała. Nie rozumiał wówczas jeszcze bardzo wielu rzeczy, ale to w końcu normalne, że dzieci nie muszą wszystkiego rozumieć.

W dzieciństwie dowiedział się również o istnieniu kogoś, kogo nie mógł zobaczyć, ale kto podobno bardzo go kochał. Nazywał się Bóg. Pewnego dnia mama zaprowadziła go z siostrą do domu, w którym mieszkał. Mówiła, że to kościół i że trzeba tam być zawsze bardzo cicho.

„Strasznie dziwny ten Bóg – myślał Paweł, siedząc po cichu w ławce i wpatrując się w ołtarz. – Czyżby nie lubił się śmiać i bawić? I czemu jest taki poważny?”

Chodzili tam w każdą niedzielę, choć w głębi duszy Pawłowi było przykro, że tata nie chciał z nimi uczęszczać na msze. Czyżby nie wiedział, że Bóg tak bardzo go kochał?

Wtedy jednak jeszcze wielu rzeczy nie był w stanie zrozumieć.

*****

Mając kilkanaście lat, wciąż był zwyczajnym i sympatycznym młodym człowiekiem. Nadal lubił spędzać dużo czasu na dworze z kolegami, chodzić na basen i grać w koszykówkę. Uwielbiał również grać na komputerze. Na wieś nie wyjeżdżał już jednak tak często jak dawniej. Wolał zostawać w mieście, gdzie było więcej atrakcji. Na tym etapie życia miał też więcej obowiązków i nauki. Z nią jednak nie miał większych problemów, dzięki czemu sporo czasu mógł poświęcić rozrywkom. Wciąż – jak każdy młody człowiek – chciał być kochany i rozumiany przez tych, których miłości i akceptacji potrzebował. W swej duszy przechowywał tysiące spraw, radości i smutków i chciał dzielić się nimi z tymi, którzy go otaczali. Z dorosłymi jednak coraz trudniej przychodziło mu znaleźć wspólny język, dlatego coraz więcej czasu wolał spędzać w towarzystwie kolegów, no i – rzecz jasna – koleżanek. Jedyną osobą pośród dorosłych, która starała się go wysłuchać i zrozumieć, była jego matka.

Jak sięgał pamięcią, jego ojciec zawsze był nieobecny. To znaczy ciałem obecny był, ale duch zaczął gdzieś z niego ulatywać. Spędzał popołudnia przed telewizorem, i tak nie oglądając niczego do końca, bo zawsze usypiał. Coraz częściej też zaczynał zaglądać do kieliszka i ciągle był z czegoś niezadowolony. Przeklinał i na okrągło o coś się awanturował. Paweł tak bardzo go wtedy potrzebował i było mu przykro, że tak mało czasu dla niego znajdował. Na niczym mu wtedy tak nie zależało, jak na tym, by jego własny ojciec był z niego zadowolony. By to właśnie on pokazywał mu, co to znaczy być mężczyzną. Jeżeli zrobił coś dobrze, potrzebował, by ojciec to dostrzegł i potwierdził. Gdy ponosił porażkę, gorąco pragnął, by dodał mu otuchy. Żeby choć jeden jedyny raz powiedział: „Świetna robota, synu, jestem z ciebie dumny!”.

Niestety, on tego nie potrafił zrozumieć i nawet nie był tego wszystkiego świadomy. Nie pojmował, że to właśnie od niego Paweł potrzebował czerpać wiarę we własne możliwości. Zamiast tego tylko szydził, krytykował i wyśmiewał się z syna, a to bardzo bolało. To sprawiało, że chłopak czuł się jakiś wybrakowany, po prostu gorszy.

W tym samym czasie zaczęły się również problemy z jego siostrą. Wpadała w złe towarzystwo, czym doprowadzała do rozpaczy biedną matkę. On też pomału przestawał sobie z tym wszystkim radzić. Z każdym kolejnym zadawanym przez życie ciosem ból egzystencjalny stawał się coraz bardziej nie do zniesienia. By jakoś przeżyć, musiał zacząć chronić się przed tym wszystkim. Musiał stworzyć system obronny, jakiś lepszy świat, w którym zawsze mógłby się ukryć. Zaczął więc wznosić warowne mury pozorów i fikcji, w zaciszu których wzrastało jego wykreowane podstępnie, fałszywe ego.

A gdzie był Bóg, który niby miał go tak bardzo kochać? Ten najwyraźniej zupełnie nic sobie z tego nie robił, patrząc na zadawane mu rany. I gdzie tu była logika? Gdzie tu był zdrowy rozsądek?

Nie chciał już co niedziela odwiedzać takiego Boga. Często więc pytał swoją matkę, wprawiając ją tym w zakłopotanie: „Dlaczego ja muszę, a tata nie musi?”. Chodził jednak, ale tylko dlatego, by nie robić jej przykrości. Było mu jej żal. Przecież i tak miała wystarczająco trudne życie. Wtedy jednak obraz kochającego Boga Ojca wydawał mu się jakimś niestosownym, ironicznym żartem.

*****

W wieku dwudziestu ośmiu lat nie wiedział już ani kim tak naprawdę był, ani też dokąd zmierzało jego życie. Pomimo iż na zewnątrz sprawiał wrażenie inteligentnego i towarzyskiego młodego mężczyzny, to w głębi duszy był kompletnie zagubionym chłopcem.

Czuł, że Bóg miał w tym czasie ważniejsze sprawy na głowie i już dawno o nim zapomniał. Płynął więc z prądem jak wszyscy, zanurzając się bezmyślnie we wszelkich napotkanych po drodze marnościach. Kolejne patenty podsuwane mu przez świat nie były jednak w stanie wypełnić wewnętrznej pustki, którą w sobie nosił. Przyjemności traciły swój dawny smak, namiętność przyprawiała go o mdłości, a każda kolejna oferta mająca rozwiązać jego dotychczasowe problemy w jakiś niepojęty sposób tylko je mnożyła. Przestawał już rozumieć, po co właściwie na tym świecie był, a by pytać, dokąd zmierzał, nie miał już nawet odwagi. Za dobrze znał wyłaniającą się z ciemności odpowiedź.

Nie posiadał niczego, co w oczach tego świata dodawałoby mu znaczenia i wymaganego statusu społecznego. Nie miał pracy ani pieniędzy. Nie miał dziewczyny, samochodu, zdrowia ani żadnych perspektyw na przyszłość. Na skutek poważnej kontuzji doznanej cztery lata wcześniej musiał przerwać studia, a jego plany zawodowe – które wiązały się z ukończeniem kursu taternickiego – legły w gruzach. Nawet ostatnia przyjemność, jaką czerpał z uprawiania sportu, została mu odebrana w wyniku tego urazu. Był w tym czasie po sześciu niezbyt fortunnych operacjach i długotrwałym okresie żmudnej rehabilitacji. Dodatkowo ciągłe problemy rodzinne i niezdrowa atmosfera w domu sprawiały, że czara goryczy pomału zaczynała się przepełniać. To już nie było żadne życie – to było prawdziwe duchowe piekło… Zwykła wegetacja.

*****

Dwa lata później…

 

…Dwa kolejne lata były dla Pawła naprawdę trudne. W tym czasie jednak jego sytuacja życiowa zaczęła stopniowo się poprawiać. Po ciężkim, kilkuletnim okresie izolacji spowodowanym problemami osobistymi i zdrowotnymi znalazł w końcu pracę. Była co prawda niezbyt dobrze płatna i daleka od tej, o jakiej marzył, ale na początek musiała wystarczyć. Dzięki niej mógł wreszcie zacząć przełamywać własną niemoc i pomału wychodzić z egzystencjalnej stagnacji, w jakiej się znalazł. Rzucił palenie i zaczął regularnie ćwiczyć, co w znaczący sposób przynosiło poprawę jego zdrowia i kondycji fizycznej. W ślad za tym odzyskiwać zaczął również utracone siły duchowe.

Z całą pewnością w swych marzeniach i planach mierzył znacznie wyżej. Póki co jednak zdążył już przyzwyczaić się do swojej sytuacji i cieszył się z tego, co miał. Poza tym wolał nie żądać od życia zbyt wiele, by nie narażać się potem na niepotrzebny ból i rozczarowania. Zbyt dobrze znał gorzki smak zawodu, bólu i porażki. Robił więc to, co do niego należało, i nie zamierzał niczego zmieniać. Tak było przynajmniej do pewnego wieczora…

 

…A był to typowy, ospały wieczór nieróżniący się niczym od codziennej, dobrze mu znanej rutyny. Po przyjściu z pracy zjadł przyszykowany przez matkę obiad i poszedł do swojego pokoju. Pokój był niewielki. Z trudem mieściło się tam małe biurko, łóżko i szafa. Usiadł przy biurku i włączył komputer. Poza książkami była to dla niego kolejna odskocznia od szarej rzeczywistości. Internet pozwalał mu zapełnić wolny czas i chociaż na chwilę oderwać się od niezbyt ciekawego, realnego świata.

Poszperał trochę w sieci, ułożył pasjansa, po czym zajrzał na pocztę. Pojawiła się tam nowa wiadomość – od Olgi, znajomej z portalu internetowego, na którym zarejestrował się blisko rok wcześniej w poszukiwaniu wybranki swego życia. Olga miała niebawem zostać lekarką i była jedną z tych osób, z którymi łączyły go nieco bardziej zażyłe relacje. Kliknął mechanicznie lewy przycisk myszki i zaczął odczytywać zawartą w mailu treść:

 

Cześć, Paweł.

Czy myślałeś kiedyś o tym, by wybrać się na dłuższą, pieszą pielgrzymkę?

Chciałabym się wybrać do Santiago de Compostela w Hiszpanii.

Jeśli jesteś tym zainteresowany, daj, proszę, znać.

 

Nie skończył nawet czytać ostatniego zdania, gdy zastygł w bezruchu, doświadczając niezwykle dziwnego uczucia. Na twarzy malowało się osłupienie, do uszu zaś dobiegał jedynie łoskot kołaczącego serca. Czas jakby zatrzymał się w miejscu, a on siedział osłupiały i kompletnie nie wiedział, co tak naprawdę się z nim działo. Z dziwnym niepokojem – równoważonym przez ogarniające go poczucie ekscytacji – wpatrywał się tylko w monitor. Gorąca fala oblewała go raz za razem, gdy powtórnie wczytywał się w te trzy proste zdania. Czytane słowa rozbrzmiewały w jego głowie niczym dźwięk dzwonka, którego stłumiony odgłos dobiegł właśnie gdzieś z klatki schodowej. Było w nich coś prostego i głębokiego zarazem. Przebijał z nich jakiś niezwykły spokój i takie uderzające ciepło. Z pewnością wiadomość sama w sobie była tylko kolejną, zwykłą wiadomością, jednak on w swym wnętrzu czuł, że dla niego była czymś więcej. Niezwykle subtelnym przekazem, precyzyjnie skierowanym prosto w głębię jego świadomości.

Pomimo iż zdawał sobie sprawę, że działo się coś wyjątkowego, to w rzeczywistości nie miał nawet odwagi, by pytać samego siebie, w czym tak naprawdę uczestniczył. Pierwszy raz w życiu tak wyraźnie i mocno poczuł, że jakaś potężna, duchowa siła, której nie był w stanie pojąć, do czegoś go wzywała. Miał świadomość, jak głupio to brzmiało, jednak przeczuwał w duchu, że dokładnie właśnie tak było. Całym sobą czuł, że był świadkiem niezwykle subtelnego nawoływania. Nawoływania do wyjścia… Do pójścia za głosem własnego serca.

Na chwilę oderwał wzrok od monitora i wyciągnął się na fotelu. Podniósł głowę i spojrzał w sufit. Próbował pozbierać myśli, lecz z trudem przychodziło mu zapanowanie nad buzującymi w nim emocjami. Położył ręce na biurku i dopiero teraz uświadomił sobie, że miał mokre dłonie. Przez chwilę siedział jak sparaliżowany, czując, jak racjonalny umysł prowadzi brutalną walkę z tym, do czego po cichu nawoływało jego serce.

„Wyjdź, zostaw wszystko, co posiadasz, i ruszaj w nieznane – pomyślał, nie odrywając wzroku od sufitu. – Ot tak, po prostu?! A niby czemu akurat miałbym tak zrobić? Dlaczego miałbym zostawiać coś, co dopiero udało mi się osiągnąć i do czego zdążyłem się już przyzwyczaić? Co niby mógłbym przez to zyskać?”

Zmrużył oczy. Potem odwrócił głowę i spojrzał na monitor.

– Santiago de Compostela w Hiszpanii – powtórzył po cichu, odczytując raz jeszcze treść maila.

W tamtej chwili ta nazwa zupełnie nic mu nie mówiła, słyszał ją po raz pierwszy. Dlaczego więc miałby być na tyle naiwny, by rzucić wszystko i wyjechać do obcego kraju, tak naprawdę nie wiedząc nawet po co? Tylko dlatego, że coś tam sobie poczuł? Mimo wszystko był to chyba trochę za słaby powód, by porzucać w miarę bezpieczną egzystencję i ruszać bez słowa ku niepewnej przyszłości. Tym bardziej teraz, kiedy jego życie zaczynało delikatnie wychodzić na prostą.

Czy warto było zatem kusić los, żądając od niego więcej? Czy warto było dawać wiarę mało logicznym przeczuciom, które przyniosłyby mu jedynie rozczarowanie i ośmieszenie, gdyby okazały się wytworem jego wyobraźni? Czy ryzyko nie było zbyt wysokie?

A poza tym jak wyglądałoby to w oczach innych ludzi? Jak przyjęliby tak pochopną i nieodpowiedzialną decyzję? Decyzję opartą wyłącznie na emocjach i niemającą żadnego zakorzenienia w twardej rzeczywistości. I tak naprawdę w imię czego? W imię jakichś niedorzecznych przekonań!? Większości z nich z pewnością nie mogłoby się zmieścić w głowach porzucanie wszystkiego dla jakiejś tam przechadzki.

Opuścił głowę i utkwił wzrok w blacie biurka. Westchnął, skrywając twarz w dłoniach. Dobrze wiedział, na jakie uwagi i niezrozumienie ze strony innych mógłby się narazić, podejmując decyzję o wyprawie.

Dokąd tylko sięgał pamięcią, inni ludzie zawsze lepiej od niego wiedzieli, co powinien był zrobić, co było dla niego najlepsze i czego nie był w stanie osiągnąć. Nie potrafiąc uporać się i zapanować nad własnym życiem, doskonale jednak wiedzieli, jak on powinien przeżyć swoje. I teraz też z pewnością niejeden popukałby się w głowę, gdyby tylko dowiedział się o jego pomyśle.

„Kto wie, jak wiele ciekawych pomysłów i marzeń utonęło już w oceanie pesymistycznych ludzkich opinii?” – pomyślał, wyłączając komputer.

Na razie postanowił nie dzielić się z nikim swymi odczuciami i wszystko dobrze sobie przemyśleć.

Jednak przez następne dni uczucie, którego doznał, nie słabło, a wszelkie próby racjonalizowania nie przynosiły spodziewanych efektów. Zrodzone w sercu pragnienie przejęło nad Pawłem kontrolę, nie pozwalając się w żaden sposób stamtąd wyrzucić. Pomimo własnego scenariusza na życie nie mógł przecież w nieskończoność udawać, że nic się nie wydarzyło. Że nic nie poczuł.

Postanowił więc w końcu zaryzykować i podzielić się swoim pomysłem ze znajomymi.

 

– Co ty jakiś święty jesteś, żeby na pielgrzymki chodzić?! – skwitował krótko kolega z lat studenckich, ironizując i uśmiechając się pod nosem. Drugi pokiwał tylko głową z politowaniem, po czym wypalił bez zastanowienia:

– Nie rozumiem, jak można pętać się po świecie pozbawionym wygód, zamiast wylegiwać się gdzieś w ciepłych krajach, w hamaku, z piwem w ręku.

Takiej reakcji mimo wszystko Paweł się nie spodziewał. Takiego niezrozumienia i braku wsparcia z ich strony. Ich odpowiedź go zabolała, nie zamierzał jednak im nic na siłę wyjaśniać. Czuł, że właśnie dotarł do punktu, w którym dalej nie było mu już z nimi po drodze. W tym miejscu ich ścieżki się rozchodziły i Paweł miał niejasne wrażenie, że już nigdy więcej nie miały ponownie się połączyć.

Odrobiny zrozumienia oczekiwał jednak od swojej matki.

– Wierzę, że wiesz, co robisz – powiedziała ze smutkiem w głosie. Wyraz twarzy miała taki, jakby rozstawali się na zawsze. Pomimo swych obaw nie chciała jednak stawać na drodze jego własnych przeczuć i marzeń. Ojciec zaś, jak to ojciec. Niewiele go to obchodziło. Dla niego liczyło się głównie to, by móc się napić i przespać na wersalce. Cała reszta nie miała większego znaczenia. Pewnie nawet nie zauważyłby, że miesiąc nie było syna w domu.

Czy jednak on sam czuł się na siłach, by podjąć się tego wyzwania? Czy naprawdę był gotów na zmiany?

Z całą pewnością podziwianie innych i snucie rozważań przychodziło mu znacznie łatwiej aniżeli wcielenie się w rolę i zagranie jej samemu. Zdawał sobie sprawę, że jeśli zrobiłby ten pierwszy krok, wszystko, co do tej pory znał, nieuchronnie zaczęłoby się zmieniać, a on przecież tak bardzo bał się jakichkolwiek zmian! Zmian, których paradoksalnie każdego dnia wyglądał.

Przeczuwał jednak niewyraźnie w swym wnętrzu, iż mogła istnieć inna rzeczywistość, która zaczynała się dokładnie tam, gdzie kończyły się mury jego ograniczonej, ludzkiej logiki. Choć była to dla niego bardzo trudna decyzja, to czuł, że powinien ją podjąć. Musiał spróbować wbrew temu, co podpowiadał mu zdrowy rozsądek, i na przekór temu, co o jego decyzji mogli pomyśleć inni ludzie. To prawda, że w swej wolności mógł odmówić, twardo obstając przy swoim, lecz wtedy grzech zaniechania trawiłby go całymi latami, stawiając mu przed oczyma tę jedyną, niepowtarzalną w życiu szansę. Szansę podjęcia wyzwania, którego ze strachu jednak się nie podjął.

 

Niestety Olga z wyjazdu zrezygnowała, więc, chcąc nie chcąc, Paweł musiał odbyć pielgrzymkę samotnie. Ponieważ nie mógł wziąć aż tak długiego urlopu, zwolnił się z pracy i po miesiącu stał się osobą bezrobotną. Był również gotów wydać całą, niewielką sumę pieniędzy, jaką udało mu się do tej pory zaoszczędzić, zupełnie nie wiedząc, co będzie potem. Nie patrzył jednak na nic. Był gotów zaryzykować i ruszyć przed siebie w nieznane.

Teraz więc całą energię poświęcić mógł na przyspieszony kurs hiszpańskiego, zbieranie informacji o szlaku świętego Jakuba i przygotowania do wyprawy. Teraz jego życiowy kompas wytyczał całkiem nowy kierunek… kurs na zachód… Hiszpania… Santiago de Compostela.

CAMINO DE SANTIAGO

Wysiadając z samolotu i patrząc na zatopione w objęciach nocy przedmieścia Bilbao, Paweł wiedział, że teraz na odwrót było już za późno. Był w środku innej, jakże nowej dla niego rzeczywistości, w której wszystkie dobrze mu znane punkty odniesienia przestawały obowiązywać. Od tej pory wytyczać trzeba było je od nowa.

Podążając w kierunku głównego terminalu, myślał o czekającej go wędrówce i o tym wszystkim, co wyczytał w internecie o drodze świętego Jakuba.

Camino de Santiago było średniowiecznym szlakiem pielgrzymkowym wiodącym do położonego w Galicji, w północno-zachodniej Hiszpanii, Santiago de Compostela. To właśnie w Santiago znajdował się grób jednego z dwunastu powołanych przez Jezusa uczniów.

Apostoł Jakub był synem Zebedeusza, jednym z trzech uczniów cieszących się szczególnymi względami Jezusa. Tylko jego wraz z jego bratem Janem oraz Piotrem zabrał ze sobą Jezus, gdy udawał się do domu Jaira, gdzie byli świadkami cudu wskrzeszenia jego córki. Tylko oni byli z Jezusem w odosobnieniu na górze Tabor. Wreszcie tylko oni czuwali wraz z Jezusem w ogrodzie Getsemani podczas ostatniej nocy poprzedzającej Jego mękę i śmierć na krzyżu.

Do Hiszpanii przypłynął, by nawrócić ją na chrześcijaństwo. Po powrocie do Judei około 44 roku został ścięty z rozkazu Heroda Agrypy, który w ten sposób chciał przypodobać się arcykapłanom i ich poplecznikom, zaniepokojonym jego prowadzoną z sukcesami działalnością misyjną. Uczniowie Jakuba, wykradłszy potajemnie jego ciało, uciekli łodzią w morze i niesieni prądami dotarli aż do północnych wybrzeży Hiszpanii. Tam też pochowali świętego w miejscu, w którym dziś znajduje się miasto Santiago de Compostela. Po tych wydarzeniach miejsce to popadło w zapomnienie na kilka długich stuleci.

Odnalezienie w IX wieku szczątków apostoła Jakuba zmieniło w niedługim czasie to skromne miejsce w cel licznie przybywających tam pielgrzymek. Już w XI wieku kult otaczający to miejsce dorównywał swą sławą Rzymowi i Jerozolimie. To właśnie wówczas Santiago de Compostela, obok Jerozolimy i Rzymu, stało się jednym z trzech najważniejszych miejsc pielgrzymkowych zachodniej Europy. Na drogach wytyczanych przez zakonników powstawać zaczęły pierwsze mosty, kościoły, a także szpitale i przytułki przyjmujące chorych i zmęczonych pątników.

Wioski położone przy głównym szlaku szybko zaczęły się przeradzać w coraz większe miasta. Do grobu świętego Jakuba podążali wielcy monarchowie, szlachta i rycerstwo, jak również zwykli mieszczanie czy żebracy. Wielcy święci, jak też pospolici grzesznicy i złoczyńcy czyniący publiczną pokutę. W XII wieku powołany został rycerski zakon świętego Jakuba z Composteli w celu zapewnienia ochrony pielgrzymom wędrującym do Santiago. Święty Jakub szybko stał się patronem Hiszpanów sprzymierzonych z Francuzami w walce przeciwko Maurom.

Wraz z końcem średniowiecza nastał schyłek świetności Camino de Santiago. Wiara ciągnąca pielgrzymów do grobu świętego Jakuba zaczęła słabnąć. Nasilały się bowiem napady, oszustwa i kradzieże, a fale wojen religijnych i śmiertelne epidemie bardzo ograniczyły liczbę wiernych, czyniąc podróż niezwykle ryzykowną i niebezpieczną. Z czasem pamięć o szlaku zaczęła gasnąć, aż na wiele wieków zniknęła niemal zupełnie.

Nie wiadomo, jak dalej potoczyłaby się jego historia, gdyby nie dwukrotna wizyta w Santiago de Compostela papieża Jana Pawła II, która bezspornie przyczyniła się do reaktywacji tego miejsca i ożywienia na nowo ruchu pielgrzymkowego.

 

Odebrawszy swój plecak, zaczął niespokojnie rozglądać się po wyludniającym się terminalu w nadziei na spotkanie jakiejś bratniej duszy. Niestety lotnisko w przeciągu zaledwie kilku minut opustoszało, a on został sam. Na wiszącym na ścianie zegarze dochodziła właśnie północ. Samolot miał bowiem blisko godzinne opóźnienie. Zaraz też Paweł został uprzejmie poinformowany o konieczności opuszczenia terminalu z racji jego zamknięcia do godzin porannych. Pożegnał go szeroki uśmiech zamykającej za nim drzwi kobiety i usłyszane po raz pierwszy na hiszpańskiej ziemi buenas noches.

Stojąc przed położonym na obrzeżach miasta lotniskiem, nie czuł się zbyt pewnie. Nie dość, że nigdy dotąd nie był za granicą, to jeszcze pierwszą swą zagraniczną podróż przyszło mu odbywać nocą i do tego samotnie. Tylko on wiedział, jak wiele nerwów kosztowało go to wszystko.

Przez chwilę stał w bezruchu, nie wiedząc, co powinien w tej sytuacji zrobić. Do pierwszego autobusu jadącego na dworzec miał około siedmiu godzin. Czekała go zatem długa – i jak później miało się okazać: bezsenna – noc na świeżym powietrzu. Łóżkiem zaś miała być jedna z ławek stojących przed lotniskiem. Początek był zatem obiecujący.

„Dobrze, że chociaż mam dach nad głową” – pomyślał, spoglądając w górę. Tuż nad nim znajdowało się zadaszenie będące przedłużeniem masywnego dachu terminalu. W ten sposób przynajmniej deszcz mu nie groził. Tak naprawdę stanowiło to jego całą pociechę tej nocy. A noc była wyjątkowo zimna. Przejmujący chłód kilkakrotnie zmuszał go do wyciągania z plecaka kolejnych ubrań. Spać nie dawały mu również co i raz dobiegające z ciemności odgłosy. W okolicy nie dawało się jednak dostrzec niczego ani nikogo podejrzanego, a jedyną osobą w tym opustoszałym miejscu był on sam. Próbował zatem chociaż na chwilę zmrużyć oczy, by przyspieszyć niemalże stojący w miejscu czas. Myśli jednak wciąż tłukły się mu po głowie, nie pozwalając, by sen zawładnął zmęczonym ciałem. Myślał o domu i o ciepłym łóżku, które w tej chwili przyszło mu zamienić na twardą, metalową ławkę. Myślał o pracy, której już nie miał, o mailu, który pchnął go w drogę, i o całej tej wyprawie, której sensu nie był w stanie pojąć.

Minęło ledwie kilka godzin, odkąd postawił nogę na hiszpańskiej ziemi, a czuł, że już pomału zaczynał żałować decyzji, którą podjął.

„Może to tylko taki pierwszy, najtrudniejszy moment?” – próbował pocieszać się, leżąc skulony na ławce. A może był to jedynie wynik samotności? W tej chwili samotność odczuwał przecież nad wyraz dobitnie.

Z każdą kolejną minutą zaczynał jednak odzyskiwać spokój. Przecież nie po to zaufał swym przeczuciom, by teraz miał wszystkim się przejmować. A jeśli ta cała wyprawa rzeczywiście była czymś więcej niż tylko jego własnym wymysłem, to z pewnością święty Jakub nie pozwoli, by stała mu się jakakolwiek krzywda.

 

Po ciągnącej się w nieskończoność nocy ranek przywitał go pięknym wschodem słońca i nową dawką optymizmu. Bez problemu udało mu się odnaleźć właściwy autobus jadący z lotniska do miasta i dotrzeć na główny dworzec autobusowy w Bilbao. Kupił bilet i usiadł na ławce w oczekiwaniu na poranny autobus do Pampeluny. Choć nieprzespana noc lekko dawała się we znaki, to oczekiwanie mijało w miarę szybko. Autobus przyjechał punktualnie.

Gdy tylko znalazł się w środku, odruchowo sięgnął do noszonej na szyi saszetki. Wyciągnął z niej czyjeś zdjęcie i przez chwilę mu się przyglądał, po czym schował je z powrotem do środka i oparłszy głowę o szybę, zaczął wpatrywać się w górzysty krajobraz rozciągający się za oknem.

Autobus mknął cichutko w kierunku Pampeluny, pokonując kolejne kilometry gładkiej jak stół autostrady. Silnik szumiał jednostajnie, a widoki stawały się coraz bardziej rozmyte i niewyraźne. Góry widoczne za oknem autobusu zaczynały dziwnie falować i przybierać fantazyjne kształty. Stawały się przy tym coraz bardziej mgliste… i mgliste, aż w końcu zupełnie zniknęły, skrywając się za zasłoną snu.

 

Obudziła go krzątanina panująca w autokarze. Ludzie wstawali ze swych miejsc, pomału szykując się do wyjścia. Paweł ziewnął leniwie, potem podniósł z siedzenia kurtkę i wyjrzał przez okno. Był w Pampelunie.

Dworzec znajdował się pod powierzchnią ziemi i przypominał podziemne parkingi dużych centrów handlowych. Mimo wczesnej pory panował na nim już całkiem spory ruch. Ludzie wsiadali i wysiadali z autobusów, które podjeżdżały na stanowiska. Przyglądając się im przez szybę, Paweł miał nieodparte wrażenie, że wszyscy dokładnie wiedzieli, dokąd i w jakim celu się udawali. A on? Nawet nie wiedział, co tak naprawdę tutaj robił. Stał teraz w kolejce, czekając na wyjście i nawet nie rozumiał, po co tutaj przyjechał. Czy faktycznie zrobił dobrze, porzucając wszystko i wyjeżdżając tak daleko? Czy aby na pewno nie zrobił tego zbyt pochopnie? W tym momencie za późno już było jednak na jakiekolwiek wątpliwości.

Drzwi wreszcie otworzyły się, a on zeskoczył ze schodka i znalazł się na przystanku. Mechanicznie wyciągnął swój plecak z bagażnika i zarzuciwszy go na plecy, zaczął się rozglądać. W tamtej chwili nie zdawał sobie sprawy, że plecak w tej części Hiszpanii był niczym znak informacyjny. Choć na Hiszpanach widok obładowanych pielgrzymów nie robił większego wrażenia, to dla nich samych spotkanie drugiego wędrowca było doskonałą okazją do nawiązania choćby przelotnej znajomości.

Ledwie zdążył założyć plecak, gdy tuż obok usłyszał niski i szorstko brzmiący głos:

– Are you a pilgrim?

Odwrócił się pospiesznie i zobaczył stojącą tuż koło niego kobietę. Była potężnej postury i miała około pięćdziesięciu lat. Dorównywała mu wzrostem, ale z całą pewnością przewyższała go wagą. Nawet jej plecak sprawiał wrażenie większego i cięższego od tego, który on miał ze sobą. Gdy na nią patrzył, poczuł się taki mały i kruchy. Kobieta miała surowy wyraz twarzy, krótkie, czarne włosy, a na nosie niewielkie, prostokątne okulary. Ubrana była w kraciastą, flanelową koszulę, krótkie spodenki i wysokie, górskie buty.

Nie zważając na jej chłodny wygląd, Paweł poczuł radość. Tak naprawdę cieszył się w duchu jak dziecko, że nie był jedynym pielgrzymem jadącym porannym autobusem z Bilbao. Przecież on sam nie wiedział nawet, dokąd teraz powinien pójść i co dalej robić.

– Tak, jestem pielgrzymem – powiedział po angielsku. – Miło mi cię poznać.

Na ponurej twarzy kobiety pojawił się nieznaczny uśmiech.

Paweł zarzucił plecak i wraz z nową znajomą ruszył w kierunku wyjścia.

Na imię miała Irene. Była Niemką i pochodziła z Essen. I tak samo jak on zamierzała pieszo wędrować do Santiago. Z tą jednak różnicą, że dla niej nie była to pierwsza, lecz już kolejna pielgrzymka. Obecną wędrówkę zaczynała zaś jutro właśnie tu, w Pampelunie.

Paweł planował wyruszyć w drogę z niewielkiego miasteczka Saint-Jean-Pied-de-Port leżącego u podnóża Pirenejów w południowo-zachodniej Francji. Póki co jednak zupełnie nie wiedział, jak miałby tam dotrzeć. Choć od miasteczka dzieliło go zaledwie sześćdziesiąt kilometrów, to z miejsca, w którym się znajdował, Hiszpanię z Francją łączyła kręta droga prowadząca przez góry. Na dworcu dowiedział się zaś, że o tej porze roku nie docierał tam bezpośrednio żaden autobus. Regularne kursy miały być wznowione dopiero za dwa tygodnie. Pozostawała jedynie taksówka, ale ta nie wchodziła w grę ze względu na cenę.

Wędrując z Irene ulicami miasta, z każdą upływającą minutą czuł, jak coraz bardziej traci ochotę, by cofać się sześćdziesiąt kilometrów. Po wyczerpującej podróży i nieprzespanej nocy jak na jedną dobę miał aż nadto wrażeń: opóźniony półtorej godziny samolot w Warszawie, kłopoty z przesiadką w Brukseli i noc spędzona na ławce w Bilbao. Kto wie, co jeszcze mogłoby mu się przydarzyć tego dnia.

„A może po prostu zacznę wędrówkę tak samo jak Irene, w Pampelunie?” – przemknęło mu nagle przez myśl, kiedy przechodzili przez skrzyżowanie. Samotnych zmagań miał przecież póki co dosyć, a w towarzystwie Niemki czuł się znacznie raźniej. Po kilku minutach podjął ostateczną decyzję. Postanowił, że właśnie tak zrobi. Że jutro swoje Camino zacznie właśnie tu, w Pampelunie.

Zbliżało się południe, kiedy prowadząc ożywioną dyskusję, dotarli do albergue[1]. Niestety było jeszcze zamknięte. Na szczęście prowadząca je Niemka, która właśnie wycierała na zewnątrz stoliki, pozwoliła im zostawić plecaki w przedsionku. Postawili je więc za drzwiami, a następnie poszli na miasto, by kupić credenciale.

Credencial był to, inaczej mówiąc, paszport pielgrzyma. To w nim od tej pory lądować miały kolejne pieczątki zaświadczające o przebytej drodze. Uprawniały one jednocześnie do skorzystania z noclegu w napotykanych po drodze schroniskach. W każdym z nich spędzić można było tylko jedną noc i należało opuścić je w dniu następnym, przeważnie do godziny ósmej rano. Jak dowód osobisty ujmował człowieka w ramy przynależności do danego społeczeństwa, czyniąc go jego obywatelem, tak credencial – dokumentując przebytą drogę – nadawał status pielgrzyma. Każda kolejna pieczątka potwierdzać zaś miała coraz większą liczbę pozostawionych za sobą kilometrów.

– A gdzie mogę dostać te pieczątki? – zapytał Irene, gdy podchodzili schodami na niewielkie wzgórze.

– W każdym albergue, w którym zatrzymywać się będziesz na noc – odpowiedziała, lekko sapiąc. – A poza tym w mijanych po drodze kościołach czy przydrożnych barach. – Zaraz stanowczo dodała: – Jednak pieczątek ze schronisk musisz mieć najwięcej. Zwłaszcza na ostatnich stu kilometrach wędrówki.

Paweł spojrzał na nią pytającym wzrokiem.

– Taki dystans jest formalnie wymagany do tego, by w biurze pielgrzyma w Santiago de Compostela otrzymać tak zwaną compostelkę – wyjaśniła. – Taki dyplom potwierdzający piesze odbycie pielgrzymki.

Gdy tylko kupili paszporty pielgrzyma w znajdującym się na wzgórzu kościele, udali się na miasto. Paweł z tych wrażeń wyraźnie już zgłodniał, a ostatnią zabraną ze sobą z Polski kanapkę zjadł wczesnym rankiem, jeszcze na lotnisku w Bilbao. Do tego zaschło mu już w gardle. Czas zatem był najwyższy, by uzupełnić zapasy. Jak na złość wszystkie kolejne sklepy, które mijali, były zamknięte. Postanowił zapytać o to Irene. W końcu na Camino była już po raz drugi, to chyba mogła wiedzieć coś więcej na ten temat.

– Sjesta! – odpowiedziała krótko, rozkładając bezradnie ręce.

Wyraz twarzy Pawła się zmienił. Spojrzał na kobietę w taki sposób, jakby chciał zapytać: „Co takiego znowu?”. Jednocześnie uświadomił sobie, jak niewiele wiedział o samej Hiszpanii. W zasadzie to nic o niej nie wiedział. Można powiedzieć, że wyruszył do obcego kraju zupełnie zielony, bez należytego przygotowania. Co prawda poczytał trochę o samym Camino, jednak w ogóle nie zadał sobie trudu, by dowiedzieć się czegoś więcej o zwyczajach panujących w Hiszpanii.

– Sjesta to popołudniowa przerwa w pracy – wyjaśniła Irene, rozglądając się po sklepowych witrynach. – Trwa dwie, trzy godziny i w tym czasie sklepy i urzędy są zamknięte.

– No to ładnie! – wykrzyknął Paweł lekko zdegustowany. Zacisnął ze złością zęby, a na czole pojawiły mu się niewielkie zmarszczki.

Niemka zdobyła się na szerszy uśmiech i poklepała go po ramieniu niczym kumpla.

– Nie przejmuj się. Jesteśmy przecież w Pampelunie. Tutaj z pewnością nie umrzesz z głodu. W dużych miastach nawet podczas sjesty otwarte są duże markety.

W tej samej chwili Paweł poczuł, jak wraca w niego życie. Odetchnął z ulgą, a jego czoło z powrotem stało się gładkie.

Przed supermarketem pożegnał się z Irene, która chciała iść pozwiedzać miasto. On czuł się zmęczony, a poza tym nie miał ochoty na zwiedzanie. Zresztą duże miasta nigdy go nie pociągały. Wolał te niewielkie, spokojne i klimatyczne miasteczka z duszą.

 

Późnym wieczorem, w niewielkim albergue położonym na uboczu miasta, po raz ostatni widział Niemkę. Nazajutrz zamierzała zostać jeszcze jeden dzień w Pampelunie, by dokończyć zwiedzanie. On zaś z samego rana miał wreszcie wyruszyć w drogę.

W ten sposób kończyła się ich krótka, ale jakże ważna dla niego znajomość. Jutro każde z nich miało pójść w swoją stronę.

[1]Albergue – rodzaj schroniska dla pielgrzymów.

PUENTE LA REINA

Okolica z wolna budziła się do życia, gdy Paweł po raz pierwszy stawiał stopy na legendarnym Camino de Santiago. Przyjemny chłód poranka sprawiał, że szło się naprawdę dobrze. Kondycji nie brakowało, pogoda dopisywała, więc i plany tego dnia były bardzo ambitne. Kilkunastoletnie doświadczenie, które zdobył podczas wędrówek tatrzańskimi szlakami, podpowiadało mu jednak, by zbytnio nie szarżować i rozsądnie gospodarować siłami. Wędrówka przecież dopiero się rozpoczynała, a do przejścia miał ponad siedemset kilometrów. Mimo wszystko trudno mu było zapanować nad podekscytowaniem pchającym go naprzód.

Nie zdążył nawet się obejrzeć, kiedy minął ruiny starej cytadeli i opuścił Pampelunę. Gwar i chaotyczny zgiełk miejskich ulic wreszcie pozostał za nim, a on wkraczał w ciszę.