Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kim jestem? Kim chcę być? Takie pytania stawia sobie Jacek, za którego do tej pory decydowała żona. Ale teraz, kiedy odeszła, przyszedł czas, by mężczyzna sam znalazł kilka ważnych odpowiedzi. Odszukał tożsamość zagubioną gdzieś w głębi kapci, w zakamarkach wysiedzianego fotela.
„Droga Wolna” to opowieść o mężczyźnie, który w wieku czterdziestu lat zaczyna od nowa. Próbuje odzyskać godność, radość i marzenia, ale też wolność, bo choć niewierna Wioletta bez litości go porzuciła, to wcale nie ma zamiaru pozwolić mu odejść.
Czy Jackowi uda się wyrwać z jej szponów? Szanse na zrealizowanie tego zadania zwiększa dziarska staruszka – Maria Dunaj, emerytowana właścicielka biura matrymonialnego. Choć zostały jej już tylko resztki zdrowia, to ma jeszcze dość siły, żeby na odchodne wywrócić wszystko do góry nogami…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 479
Rok wydania: 2023
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
WYDAWNICTWO DLACZEMU
www.dlaczemu.pl
Dyrektor wydawniczy: Anna Nowicka-Bala
Redaktor prowadząca: Natalia Wielogórska
Redakcja: Magdalena Białek
Łamianie i skład: Szymon Bolek
Korekta: Patryk Białczak
Projekt okładki: Agnieszka Zawadka
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
WARSZAWA 2023
Wydanie I
ISBN: 978-83-67691-50-5
Zapraszamy księgarnie i biblioteki
do składania zamówień hurtowych z atrakcyjnymi rabatami.
Dodatkowe informacje dostępne pod adresem:
Wiele razy wyobrażał sobie – tak tylko teoretycznie, bez żadnych złych zamiarów – jak by to było, gdyby przyszło mu się kochać z kimś innym niż żona. Nachodziła go wtedy nieskromna wątpliwość, czy zdołałby zaakceptować pomniejsze wady przygodnych partnerek. W swojej Wiolce pokochał wszystko, nawet nic nieznaczące ułomności, jak ciut nieforemne stopy, zbyt duże uszy i dziwne znamię na wnętrzu uda. Ale kiedy patrzył na inne kobiety, niemal zawsze dostrzegał coś, co natychmiast zniechęcało. Brudne paznokcie, kanciastą szczękę, drobiny łupieżu, martwy ząb, pomarszczone łokcie, zrośnięte brwi, szarą cerę, włosy w nosie, muskularne łydki czy wystające kolana… Każda, nawet ta najpiękniejsza, miała jakiś dostrzegalny feler. Jemu też do ideału wiele brakowało, więc grymasił z pokorą, ale i tak… Czy zwracałby uwagę na drobne niedoskonałości, gdyby już doszło do zbliżenia? Czy by go te defekty rozpraszały?
Hipotetyczna obawa nabrała realnego wymiaru, gdy umówił się z jedną ze stałych klientek na seks. Jak dorośli ludzie, od słowa do słowa, zgadali się, że mogłoby być miło. Że oboje chcieliby tak bez zobowiązań spróbować tego, co już dobrze znane, ale w towarzystwie kogoś nowego.
Szczupła, wysportowana czterdziestolatka od dawna chodziła mu po głowie. Biegaczka z niewielkim biustem, delikatną szyją i mocnymi nogami wyrzeźbionymi na długich kilometrach maratonów. Woził ją od roku, ale dopiero teraz, gdy Wiolka poszła w długą, wywiązał się między nimi flirt. Na początku niewinny, a potem już całkiem poważny: „Naprawdę byś to zrobiła? Ty się chyba niczego nie boisz…”.
I dziś właśnie Jacek przeszedł do rzeczy, cały zaniepokojony, że opadnie w nim napięcie, zanim dojdzie do spełnienia. Że dostrzeże w niej coś, co rozładuje go w trybie natychmiastowym. Na szczęście nic takiego się nie stało. W ogromnym podnieceniu zignorował wszelkie odstępstwa od kanonu, a przez szał namiętności przedzierała jedynie łapczywa ciekawość. Jak dziewczyna zareaguje, gdy muśnie jej szyję? Czy ją muskać, czy lepiej ukąsić? Złapać trochę mocniej nawet… Czy spojrzy mu w oczy zuchwale? Jakich kształtów nabiorą jej atuty, gdy uwolni je z koronek? Czy będzie inna niż żona? A można poczuć różnicę w ogóle?
Poganiany pragnieniem ściągnął z niej bluzkę i położył dłoń na piersi. Zasłonił całą, ale sutek wysunął między palcami, włożył do ust i zakręcił językiem trzy koła. Wyobraźnia dobrze mu podpowiedziała, bo dziewczyna wessała w uniesieniu haust powietrza. Pozwoliła sobie na wydech dopiero wtedy, gdy puścił brodawkę, ale odetchnęła na krótko, bo od razu zajął się w ten sam sposób drugą. Wtedy też zaczęła go szukać drobnymi palcami. Lubił, gdy Wiola sięgała po niego sama, więc i teraz rozpiął pasek, żeby ułatwić jej zadanie. Znalazła, co chciała, i ścisnęła mocno, jakby zamierzała się upewnić, że schwytany sprosta nabrzmiałym oczekiwaniom. Jacek poruszył biodrami, a ona westchnęła. Puścił jej piersi, złapał za ramiona i delikatnie pchnął ku czarnemu narożnikowi ze skóry. Położyła się na nim w połowie naga, a on zdjął koszulkę i klęknął na podłodze. Chwycił nogawki krótkich spodenek i ściągnął je pewnym, gwałtownym ruchem. Na szczęście zdążyła się lekko unieść, żeby nie podarł delikatnych szortów z wiskozy. Wsunął dłonie pod jędrne pośladki i bez wahania wpił się w nią ustami, drażniąc przez majtki najczulsze miejsce kobiecego ciała. Wdychał jej zapach dłuższą chwilę, a potem zrolował różowe figi ku kolanom. Zsuwały się długo, odsłaniając już wszystko, co miała do pokazania. Gdy opadły na ziemię, złapał kochankę za kostki i rozsunął jej szeroko nogi.
Miał ją teraz całą dla siebie… Taką, jak Bóg stworzył, w najśmielszej pozie, jaką Wszechmogący mógł sobie wyobrazić. Wykorzystał to w zgodzie ze wszystkimi talentami: empatią, wyobraźnią i doświadczeniem. Długo spragnioną czułości rozwódkę przygotowywał. Dłonie, usta, oddech, wulgarny szept, szczypta bólu i porządna porcja zdecydowania… Zatrzymała go w ostatniej chwili:
– Gumki… – szepnęła. – W regale, na dole… – Pokazała drugą ręką i musiał wstać, żeby po nie podejść.
Techniczna przerwa to wróg nastroju, ale Jacek uwinął się prędko i atmosfera dużo nie straciła – może z pół stopnia, ale przy takiej gorączce to naprawdę niewiele. Rozdarł opakowanie, założył prezerwatywę z najwyższą wprawą i z powrotem klęknął między jej kolanami. Tym razem już nie zwlekał. Przeszedł do etapu rozstrzygającego.
Fala zachwytu, triumfu i uniesienia przepłynęła przez wszystkie połączenia nerwowe i już tylko sycił wzrok widokiem napiętych mięśni dziewczyny. Wystarczyło kilka minut, żeby wszystkie bodźce połączyły się w mieszankę wybuchową. Rozkosz wygięła jej ciało w pałąk – w kształt spełnienia i oczekiwania na satysfakcję partnera. Nie trwało to długo, bo i Jacek szczytował po krótkiej chwili. Wyciągnął się jak długi, a potem opadł na jej brzuch, bo uznał, że tak będzie właściwie. Zaraz się jednak opamiętał i uniósł na ramionach. Nie byli ze sobą przecież aż tak spoufaleni, żeby miał ją teraz swoim ciężarem torturować. Zsunął się więc na dywan i oparł o siedzisko narożnika.
– O, matko… – szepnęła.
– Cieszę się – odpowiedział zadowolony z efektów starań.
– A ty?
– Też super!
– No, naprawdę… – Błogo odetchnęła.
– Warto było… – dorzucił jeszcze od siebie i była to ostatnia spontaniczna reakcja, jaka mu się tego popołudnia przytrafiła.
Bo gdy tylko trochę ochłonął, naturalizm sceny, która stała się jego udziałem, uderzył z całą siłą. To, że siedział, a fałdy nie najmłodszego już ciała układały się jedna na drugą. Że obok leżały jego spodnie, majtki, a nawet skarpety, które zawsze wyglądają trochę jak przyklejone do podłogi. No i w końcu to, że miał na sobie zużytą prezerwatywę. Wszystko sprzysięgło się w jednym celu – by uświadomić Jackowi, że nie zaszło tu nic romantycznego. Cała poezja rozwiała się w okamgnieniu, a została tylko proza w postaci koszmarnego zagadnienia: jak i gdzie zdjąć tę cholerną gumę?
Zastygł w niepewności, co dalej…
– Łazienka jest po drugiej stronie holu. Gdybyś chciał, oczywiście…
– Dzięki – odpowiedział i wstał, okrywszy lateksową potworność spodniami.
– Wszystkie ręczniki są czyste. Weź, który ci się tam spodoba.
– Okej. – Kiwnął głową, kucając jeszcze przy nieszczęsnych elementach garderoby.
Nie pozostawało już nic poza ratowaniem godności roznegliżowanych i w zasadzie obcych sobie ludzi. W filmie całą sprawę zwieńczyłby jakiś namiętny pocałunek, wyznanie, że było wspaniale i trzeba będzie to powtórzyć, ale to nie było kino, tylko przygodny seks zwyczajnych singli z przeciętnymi problemami. Jacek to czuł jakimś nieznośnym skurczem sumienia. Z każdą chwilą narastającej paniki nabierał coraz większej ochoty, by jak najszybciej stąd spadać. Nawet tę gumę zdjąłby najchętniej w samochodzie, byleby tylko nie mocować się z nią w obcej łazience. Nie było jednak innego wyjścia, jak wycofać się do holu i tam odnaleźć właściwe pomieszczenie. Zanim wyszedł, zerknął jeszcze na partnerkę. Sięgnęła właśnie po spodenki rzucone nieopodal i nie wydawała się już tak apetyczna, jak jeszcze dwadzieścia minut temu. Skromna myśl, że on najpewniej robi znacznie gorsze wrażenie, kazała mu zająć się sobą. Zamknąć w toalecie i doprowadzić do ładu.
Tam też zrozumiał, o co w tym zażenowaniu chodzi. Dotarło do niego, że przygodny seks – jakkolwiek naturalny dla dojrzałych ludzi – nigdy nie będzie tym, czym jest prawdziwa miłość.
Bo nie podąża za nim czułość.
Bez niej po seksie pozostaje się już tylko rozejść. No bo co innego po takiej eksplozji wrażeń może dwoje ludzi przy sobie zatrzymać? Ciekawa rozmowa? Posiłek? Żarty i wygłupy maskujące zakłopotanie? Jedyne, co uszlachetnia ten trudny moment, to właśnie czułość! Tylko ona w naturalny sposób zastępuje gwałtowność erotycznego uniesienia.
Pewnie zatrzymałby się nad tą refleksją dłużej, gdyby nie zaprzątał go problem tej cholernej prezerwatywy. W obcym domu, w obcej łazience, na obcym dywaniku frotte kręcił się w kółko, bez pomysłu, co z nią począć. Czytał kiedyś, że patyczki do uszu i kondomy to największa zmora oczyszczalni ścieków, bo utykają, plączą się i zakłócają proces uzdatniania wody. Kombinował przez chwilę, ale nie znalazł lepszego rozwiązania, więc mimo to spuścił ją zawiniętą w papier toaletowy strumieniem muszli klozetowej. Gdy umył ręce i wyszedł do przedpokoju, już całkiem zapomniał, że przed chwilą doznał kosmicznego olśnienia.
– To ja będę leciał. Na razie! – Machnął ręką z holu.
– Czekaj, a rachunek? Nie zapłaciłam jeszcze! – Poderwała torebkę, żeby poszukać w niej portmonetki albo telefonu komórkowego.
– Nie, nie… – odparł zakłopotany, bo przecież i tak nie był stratny w ogólnym zestawieniu.
– Co ty gadasz! Koniecznie! Nie lubię mieć długów.
– Wiesz co? Poważnie. Nie chciałbym brać od ciebie pieniędzy. Nie w tej sytuacji… – dorzucił znacząco, a ona dopiero teraz ogarnęła szerszy kontekst jego sprzeciwu.
– Przepraszam. Nie pomyślałam… – Uśmiechnęła się niezręcznie, zdając sobie sprawę, że po takich ekscesach nie wypada wynagradzać taksówkarza za podwiezienie. – To do zobaczenia… Dziękuję – powiedziała i oboje zrozumieli, że drugie czuje to samo, a zgodne spostrzeżenie wywołało uśmiech na ich twarzach.
– Nie ma za co. Na razie… – dorzucił i wyszedł bez ociągania.
Gdy tylko znalazł się na drodze, zatęsknił za domem. Wykąpać się i z poczuciem sukcesu zasiąść z piwem w fotelu. Tak właśnie zamierzał uczcić ekscytującą przygodę – popijając jasne pełne i utrwalając w pamięci erotyczne wspomnienia. W końcu pierwszy raz od ponad piętnastu lat przespał się z kimś innym niż żona. Ile to miesięcy minęło, odkąd go Wiola zostawiła? Trzy? Cztery może nawet… Boże, mój Boże. Jak to się wszystko dziwnie potoczyło…
Maleńką, siwą i chudą jak źdźbło słomy babinę zauważył, gdy stał na postoju przy ulicy Wesołej. Kamienice grzały elewacje w pierwszych promieniach majowego słońca, a koledzy taksiarze powychodzili z aut, żeby rozprostować kości, odetchnąć świeżym powietrzem i pogadać o dupie Maryni. Żaden nie zwrócił uwagi na starszą panią. Szła w kierunku postoju ruchem posuwistym, właściwym dla osób, które boją się już odrywać stopy od podłoża. W jednej dłoni trzymała podgumowaną laskę, a drugą wodziła w powietrzu, jakby szukała jeszcze solidniejszej podpory. Faktycznie, kilka metrów przed Jacka samochodem złapała się miejskiego śmietnika sterczącego na skrzyżowaniu.
– Kuźwa… – zaklęła, gdy dotarło do niej, że trzyma go za popielniczkę.
– Podprowadzić kawałek? – zaproponował, wysiadając z auta.
Kobieta spojrzała na wnętrze umorusanej popiołem dłoni.
– Tylko jak ja się pana teraz chwycę? Dziecko z człowieka wyłazi na starość! Jeszcze by tylko brakowało, żebym ten kubeł wylizała. – Uśmiechnęła się, a Jacek podszedł bliżej i podał jej ramię.
– To stary polar.
– O tym, czy ciuch na chłopie jest stary, decyduje żona. Żonaty pan jest? – Jasne, gęste brwi uniosły się w zaciekawieniu.
Zamiast odpowiedzieć, zrobił minę, jakby sam nie pamiętał, czy ma kogoś w domu. Staruszka chwyciła go pod łokieć, a on położył rękę na miękkim rękawie jej swetra.
– Gdzie idziemy? – zapytał.
– Jak to gdzie? Do samochodu! Pojadę z panem. Miałam jechać tramwajem, ale już na klatce schodowej poczułam, że dzisiaj nie dam rady. Spotkałam na schodach bardzo towarzyską sąsiadkę. Gadanie o lekach, martwych znajomych i kościele tak mnie umęczyło, że ledwo zeszłam na dół. Serce, proszę pana, mam słabe… Na wykończeniu.
– Na pewno jeszcze długo pochodzi.
– Bardzo pan miły, ale zupełnie niezorientowany. Cała ta zabawa może się dla mnie skończyć w każdej chwili. Ot tak! – Cicho pstryknęła słabymi palcami.
– Pani mówi poważnie?
– Potężna arytmia, proszę pana. Bierze mnie najmocniej, jak ktoś przynudza. Pan rozumie?
– Tak mi się wydaje.
Nie sięgała mu nawet do ramienia, więc zerkała z dołu, jakby wyściubiała głowę z innego świata, z jakiegoś baśniowego podpiwniczenia, do którego strąciła ją starość. Ale Jacek od razu poznał, że staruszka nie do końca poddała się jej woli, nie dała zupełnie od życia odizolować. Ciało może i zawodziło – barki opadły, nogi zesztywniały, a garb przygiął się do ziemi – natomiast ostre, zaczepne spojrzenie świadczyło, że procesy myślowe zachowują przejrzystość wartkiego strumienia.
– A dokąd zawieźć? – zapytał taksówkarz po kilku krokach.
– Na cmentarz… – odpowiedziała wesoło, a on spojrzał błagalnie. – To nie żarty! Naprawdę chciałabym odwiedzić kilka grobów…
– A na który?
– Na Grabiszynek – odparła już całkiem poważnie, żeby nie było wątpliwości, że chodzi o zwykły kurs, a nie żadne droczenie się.
Zaprowadził ją więc do samochodu, przytrzymując troskliwie, a potem jeszcze pomógł wsiąść. Wsuwała się do środka powoli i uważnie, a gdy już była pewna, że wyceluje w kanapę, jak trzeba, opadła na nią z ulgą wyczerpanej do cna starowiny. Wrócił wtedy za kółko, ale zanim odpalił silnik, zerknął jeszcze przez ramię, żeby sprawdzić, czy może ruszać bez obawy, że babcia spadnie między siedzenia. Sprawiała wrażenie kobiety, którą pokona byle jaki podmuch wiatru, a co dopiero zakręt przy prędkości pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.
– Może zapnie pani pasy? – zaproponował, a ona popatrzyła na niego z kpiącym rozbawieniem.
– Proszę pana, ja bym nawet wolała wylecieć przez przednią szybę. Miałabym przynajmniej co koleżankom po tamtej stronie opowiadać. Zwykły zawał to żadna przygoda.
– Dobrze, jak pani chce. Na cmentarz od głównej bramy? – Dotknął kluczyków wiszących w stacyjce.
– Pod samiuśkie wrota, jeśli pan tak miły.
Odpalił, wrzucił jedynkę, włączył kierunkowskaz i ruszył. Powoli, bez pośpiechu, żeby ciśnienie dojrzałej pasażerki nie podskoczyło ani odrobinę, tym bardziej że ciężko dyszała. Na szczęście po chwili doszła do siebie, odłożyła na bok laskę i rozpięła wełniany sweterek z guzikami w kształcie kulek. Na kolanach trzymała starą jak świat torebkę do przewieszania przez ramię. Fantazyjnie rzeźbiony zamek nie zaskakiwał i trzeba ją było nosić uchyloną, by mogła się swobodnie wietrzyć oraz bezczelnie prowokować złodziei. Starsza pani zajrzała do środka, czy nic nie wypadło, czy wszystko ze sobą wzięła, i już uspokojona skierowała wzrok za okno przyspieszającego samochodu. Była nie tylko drobna, ale też zasuszona. Jacek przyjrzał się jej w lusterku i doszedł do wniosku, że jeszcze nie widział skóry o tak papierowej fakturze.
– Do kogo pani jedzie?
– Słucham?
– Na cmentarz. Kogo pani odwiedza?
– Kilka osób… – odparła, ciągle zerkając w szybę.
– Kilka?
– No tak, proszę pana. Wszystkich bliskich mam już na kwaterach. Ja tylko zostałam. No i muszę o nich dbać. Posprzątać trochę, znicze zapalić.
– Dzisiaj też będzie pani sprzątała? – zdziwił się śmiałym zamiarem schorowanej babiny.
– O tyle, o ile… Co dam radę.
– To może ja panią zaprowadzę? Może pomogę?
– A jest taka usługa? – Oderwała wzrok od szyby. – Wiem, że alkohol wozicie na życzenie, ale żebyście groby sprzątali, to nie słyszałam.
– W cenie kursu będzie wliczone…
– Nie trzeba!
– Proszę się nie martwić. Nikt nie rozpozna we mnie taksiarza. Wezmą mnie za syna – zażartował, a ona natychmiast wyczuła zaczepkę.
– Niech się pan tak nie przymila, bo pomyślę, że chce pan wyciągnąć ode mnie mieszkanie.
– Mieszkanie?
– Za opiekę. Teraz są modne takie układy…
– Pierwsze słyszę.
– Naprawdę? To dziwne, bo sporo się o tym mówi. Starzy i samotni przepisują domy obcym ludziom w zamian za pomoc. Z bankiem też się można tak umówić, ale oni tylko pieniądze dają… Zresztą, kto by tam chciał bank za ostatniego opiekuna! – Machnęła ręką na bezduszną usługę. – A ze mnie jest łakomy kąsek, bo mieszkanie pięćdziesiąt metrów, panie drogi. No i niewiele mi już zostało. Parę miesięcy udręki i chata w kieszeni!
– A krewni? Nie ma nikogo?
– Nikogusieńko! Sama jestem jak palec. Niech się pan zastanowi! Musiałby pan tylko robić dla mnie zakupy i wozić na cmentarz. Do lekarza czasami… – dodała i zaraz rozbłysło jej w oczach ważne skojarzenie. – Poznałby pan moją kardiolożkę! Babka taka, że palce lizać. Ciut tylko młodsza od pana. A może i nawet nie młodsza, tylko bardziej zadbana. Ładniejsza, w każdym razie… – Zamyśliła się, jakby próbowała sobie przypomnieć szczegóły urody komplementowanej.
– A mi czegoś brakuje? – zapytał wesoło Jacek, bo doskonale zdawał sobie sprawę, że odbicie w lustrze nie jest jego najmocniejszą stroną.
– Niech się pan nie martwi. Facet musi być tylko trochę ładniejszy od diabła. Byleby nadrabiał charakterem!
– A ja nadrabiam?
– Za wcześnie, żeby powiedzieć, ale dobrze panu z gęby patrzy. No i głupi pan raczej nie jesteś. To już dużo jak na chłopa. Z takimi cnotami już można w konkury startować.
– Kobietom to chyba nie wystarcza… – odparł, a w tonie zabrzmiała gorzka nuta.
Starsza pani natychmiast ją wyczuła i spojrzała na Jacka potylicę, z której też można wyczytać nastroje właściciela.
– Chce pan o tym porozmawiać?
– Wolałbym pani nie zanudzać…
– O, nie ma obawy! Relacje damsko-męskie bardzo mnie interesują. To u mnie, proszę pana, ciekawość zawodowa!
– Zawodowa?
– Przez dwadzieścia pięć lat prowadziłam biuro matrymonialne!
– Poważnie? – Zaskoczenie kazało mu spojrzeć przez ramię.
– Jak Boga kocham! Wrocławski Kupidyn się nazywało. Od osiemdziesiątego drugiego roku działałam. Splajtowałam dopiero w momencie, jak mnie Internet wysiudał w dwa tysiące siódmym – tłumaczyła, a on znów zerknął do tyłu z niedowierzaniem. – Niech pan patrzy na drogę, bo ja bez pasów jadę!
– Mówiłem, żeby zapiąć!
– Daj pan spokój. Gdybyśmy w coś wjechali, nic by mi te pasy nie pomogły. Przepołowiły co najwyżej! – zachichotała. – Czy pan wie, że w moim wieku tak się człowiek czuje? Jakby wszystko miało mu zaraz poodpadać.
– Bardzo możliwe – odparł rozbawiony. – A jak było w tym biurze? Fajna robota? Ciekawa?
– Jasne, że tak! Jak ktoś lubi ludzi, to idealna. Ja akurat miałam przygotowanie do tej pracy, bo skończyłam psychologię, ale nudziły mnie katedry i sympozja! Chciałam robić coś bardziej życiowego. No i robiłam. Biuro miałam tutaj zaraz, niedaleko domu, na Gajowej. Zaraz przy skrzyżowaniu z Glinianą…
– To pewnie jest co poopowiadać.
– Oj, panie drogi! Epopeje czasem. Ludzie latami przychodzili, żeby znaleźć drugą połowę.
– Tak długo?
– Recydywa na nich mówiłam. Byli i tacy, co przez dwadzieścia lat do mnie wracali. Randkowali, romansowali, żenili się nawet, a potem nic z tego nie wychodziło. I dalej od początku ich trzeba było swatać. Tych się najbardziej pamięta, niestety.
– A pani? Pani też sobie kogoś tam znalazła czy już męża miała?
– Już miałam. Dunaj mu było na nazwisko. Ładnie, co? Ja jestem Dunajowa! Jeszcze ładniej! – dodała z zadowoleniem. – Ale dość o mnie. Teraz chciałbym posłuchać pana historii, bo widzę, że jesteś pan mężczyzna skrzywdzony. Dobrze mówię? – zapytała, znów przypatrując się wnikliwe potylicy taksówkarza.
Jacek zerknął w lusterko, gdzie odbijało się ostre jak brzytwa spojrzenie pasażerki. Trochę zgłupiał, że tak go szybko rozszyfrowała, nie bardzo wiedząc, czym się zdradził. W każdym razie nie był pewien, czy ma teraz ochotę na wiwisekcję, czy raczej wolałbym dojechać na miejsce w spokoju.
– Niech się pan nie boi, nie ma się czego wstydzić! Ja jestem jak lekarz, niczym mnie pan już nie zdziwi – uspokajała, zauważywszy wahania kierowcy.
– Dlaczego myśli pani, że się wstydzę?
– Bo wszyscy faceci tak mają. Od samego porzucenia bardziej przejmuje was fakt, że ludzie wezmą was za ofiary.
– A to nie wstyd zostać ofiarą?
– Żaden. Nie ma nic ujmującego w roli porzuconego!
– Trudno się zgodzić… – westchnął na przekór jej słowom.
– Czyli jesteś pan porzucony! Przez żonę czy narzeczoną?
– Żonę.
– Dawno, niedawno?
– Tydzień temu.
– O, choroba! – jęknęła, jakby część jego cierpienia przypadła jej właśnie w udziale. – Niech pan opowie. Może to panu pomoże. Jak ma na imię?
– Wiola. Wioletta.
– Przez dwa „t”?
– Tak.
– Pretensjonalnie.
– Dziękuję… – Jacek uśmiechnął się w podzięce za wsparcie.
– Niech pan coś o tej swojej Wioletcie powie.
W pierwszej chwili przyszło mu na myśl, żeby opowiedzieć pasażerce, jak się z Wiolą zeszli, ale doszedł do wniosku, że byłoby z tego tylko jeszcze większe upokorzenie. Znał ją przecież od dziecka, mieszkali w sąsiednich bramach, więc doskonale zdawał sobie sprawę, na co się decyduje… Zresztą, nie tylko on przeczuwał, że ta dziewczyna to nie jest bezpieczny wybór, bo całe osiedle obserwowało, jak Wiola przebiera w chłopakach z bogatych domów. Przyjeżdżali po nią drogimi samochodami pożyczonymi od ojców i kieszonkowym wycyganionym od matek, a ona co rusz wybierała nowego adoratora. Jeden kończył przygodę w gorzkich esemesach i nieodebranych połączeniach, a drugi już odpalał auto z nadzieją, że znajdzie szczęście na tylnym siedzeniu. Zmieniała ich jak rękawiczki, aż trafił się cwaniak, który ją usidlił – zrobił jej dziecko, nie bacząc na fakt, że oboje dopiero co odebrali dowody. Choć Wiolka zamierzała ciążę usunąć, to pod naciskiem bogatych rodziców narzeczonego zmieniła zdanie. Miał być ślub, mieszkanie w prezencie, pół firmy dla niego, a pozycja prezesowej dla niej, ale rozbieżność charakterów wszystko zniweczyła. Tak się młodzi żarli, że zamożni państwo woleli zapłacić alimenty i zupełnie odciąć syna od problemu.
Zostały więc we trzy: Wioletta, jej trzyletnia córka Maja i mama Janina, nieszczęsna rozwódka porzucona przez męża bez sumienia. Kobieta zgorzkniała do tego stopnia, że nawet „proszę” i „dziękuję” brzmiało w jej wydaniu jak „nie znoszę” i „nienawidzę”. Nic więc dziwnego, że skrzywdzona przedwczesną ciążą dziewczyna spuściła z tonu i szukała już prostszej alternatywy. Zwyczajnego pokrzepienia. Poczciwy Jacula świetnie jej wówczas do roli pocieszyciela przypasował. Nie był głupi, bo dostał się na zaoczną polonistykę, a do tego zaczął pracę jako taksiarz, więc miał za co dziewczynę adorować. Dobry, czuły chłopak z niezłą pensją i jakimiś tam perspektywami. Związek o niejasnym charakterze trwał sześć miesięcy i jeśliby Jacka wtedy zagadnąć, czy są razem, czy ze sobą chodzą, nie potrafiłby udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Chyba czekał, co będzie. No i w końcu udręczona mieszkaniem z matką Wiola zaproponowała, żeby wynajęliby coś razem. „Na jakich zasadach?” – zapytał już wtedy śmiało. „Sama nie wiem…” – odpowiedziała i choć oczekiwał konkretniejszej odpowiedzi, to i tak się zgodził.
Zamieszkali z jej córką na wynajętych trzydziestu metrach kwadratowych i żyli trochę jak w serialu komediowym. To się zeszli, to udawali, że nic między nimi nie ma… Wiolka pracowała w recepcji biurowca, a on harował na taryfie za przyzwoity pieniądz. Wystarczało na chleb, ciuchy dla niej i zaoczną polonistykę dla niego. No i na zabawki dla małej Mai. To właśnie miłość czterolatki zmieniła ich związek w poważniejsze zobowiązanie. Dziewczynka szybko się do Jacka przywiązała, a Wiolka uznała, że dziecko wybrało za nią. Rzucił chłop studia, został mężem, ojczymem i taksiarzem. Pełny etat w tych trzech rolach bardzo mu pasował. Pokochał obie dziewczyny tak, że mocniej już się chyba nie dało.
A Wiola? Wydawała się szczęśliwa. Zapewne znalazła jako taki sens w stabilnym, rodzinnym układzie. Niestety, tylko na jakiś czas. Na półtorej dekady.
– Ale co mam o żonie opowiedzieć? – Zagrał na zwłokę, wracając myślami do rozmowy.
– Jaka jest.
– Z wyglądu? Z charakteru? – pytał, ciągle niepewny, czy ma ochotę na zwierzenia.
– Zacznijmy od tego pierwszego.
Jacek uwinął się błyskawicznie, bo o Wiolki urodzie łatwo było opowiedzieć. Dziewczyna prezentowała się bowiem wzorcowo: piersi miała kształtne, biodra uwodzicielskie, a nogi długie i silne. Kusiła delikatną szyją, szlachetną brodą, nie za dużym nosem i oczami błyszczącymi jak po lampce wina. Jej czoło było gładkie, nieskalane refleksją czy zmartwieniem. Gęste, czarne włosy nosiła rozpuszczone, pozwalając im spływać do samych pośladków, za które większość mężczyzn dałaby się pokroić. Ot tyle. Same banały… Komunały, które nigdy go jednak nie znudziły.
– A z charakteru? – zapytała pasażerka.
– Trudno tak jednoznacznie. Nawet nie wiem, od czego by tu zacząć…
Naprawdę nie wiedział, która z wad najlepiej by Wiolkę charakteryzowała… Czy rozrzutność zmuszająca go do jeżdżenia na nockach dwa razy częściej niż inni koledzy? Czy też egoizm, bo mało ją obchodziło, że kursy te wiążą się z większym ryzykiem utraty życia bądź zdrowia? Czy może niewdzięczność wyrażana w pretensjach, że choćby jeździł samymi tylko nocami, to i tak na luksusy nie zarobi? Mógłby też zacząć opowieść o charakterze Wioletty od kwestii wrażliwości na problemy innych ludzi, która kończyła się w momencie, gdy należało coś dla nich zrobić. Przelać pieniądze na leczenie córki ich wspólnych znajomych („A co, oni nie oszczędzali? Nie zakładali, że tak się może w życiu zdarzyć?”), pożyczyć rowery sąsiadom („A jak zepsują? Albo spocą? Siedzonko, te uchwyty do trzymania…”) czy odwiedzić w szpitalu koleżankę ze złośliwym guzem („Mnie przygnębiają te białe sale. Ci ludzie jakby już… No wiesz. Zadzwoniłam do niej przecież dwa razy”).
Wioletta w ogóle nie lubiła sięgać głębiej w relacjach ze światem. Wolała powierzchowne znajomości i rozmowy. Dopóki dyskusja toczyła się o pogodzie, wyborach odzieżowych, złych koleżankach, dobrej zabawie, cenach za usługi kosmetyczne, zagranicznych wycieczkach czy drogich samochodach, chętnie się ze spostrzeżeniami uzewnętrzniała. Wyrażała opinie, przyjmowała argumenty, poddawała w wątpliwość, celnie punktowała… Ale gdy rozmowa schodziła głębiej, nagle traciła rezon. Czuła, że gdy towarzystwo spoważnieje, prędzej czy później zapragnie dzielić się zwierzeniami natury osobistej, a te ją przerażały. Dlaczego? Dlatego, że pod fasadą perfekcyjnego makijażu ukrywała strach i nienawiść, wstyd i złość, a przede wszystkim żal, że nie stała się kimś wyjątkowym. Sekretarka, żona taksówkarza… Blok, raty na komplet wypoczynkowy i wczasy nad jakimś pieprzonym zalewem…
Bieda w oczy im co prawda nie zaglądała, ale do bogatych też nie należeli. No a przecież Wiolka potrzebowała pieniędzy nie tylko w celach konsumpcyjnych. Jacek od dawna podejrzewał, że kręcą ją prestiż i władza, które za ogromną forsą podążają. Widział, jak zachwycają ją bogacze. Jak im się przygląda w telewizji, jak ekscytuje na widok popłochu, który budzą wśród zwykłych ludzi. Nie zazdrościła im wielkich domów, luksusowych aut czy wolności w podróżowaniu, a właśnie uwielbienia w oczach pozostałych. Sama tego uwielbienia potrzebowała, bo młodość wśród adoratorów pozwoliła jej poczuć, jak dobrze jest być królową. Ale co innego jednak wodzić za nos pół osiedlowej młodzieży, a co innego utrzymać ten poziom zainteresowania, gdy wszyscy dookoła podorastali. No i właśnie dlatego Wiola czuła, że czegoś jej w życiu nagle zabrakło. Tego uznania, które kiedyś tak łatwo zdobywała. Dlatego tydzień temu wyniosła się do faceta z poważną kasą i managerskimi możliwościami. Za pomocą jego zasobów zamierzała wyrosnąć na kogoś ważniejszego i błyskawicznie stracony czas nadrobić. Stracony czas, czyli młodość z nieplanowaną ciążą i półtorej dekady małżeństwa z mężczyzną przeciętnym – z facetem tak budżetowym, jak chleb z masłem czy purée ziemniaczane.
Nienawidziła biedy, ale przez tę biedę nienawidziła też siebie. Choćby dlatego, że nie była w stanie wydobyć się z niej własnymi siłami. Skrycie żałowała, że w pogoni za bogatym mężem zapomniała, by jakiekolwiek talenty zdobyć. Coś umieć, coś potrafić – cokolwiek, czego można by się uczepić i na czym jakąś przyszłość budować. Gdyby plotła bukiety, mogłaby założyć kwiaciarnię. Jeśliby nauczyła się strzyc, śmiało marzyłaby o własnym zakładzie. Skończyłaby jakiś marketing i zarządzanie, to może zostałaby prezesem albo chociaż menadżerem. A tak…
Niezadowolenie z ograniczonych kompetencji Wiolka skrzętnie przed światem ukrywała. Zamiotła pod dywan, upchała w szafie i nigdy nikomu nic nie pisnęła, ale Jacek i tak wydedukował, co jest grane. Zorientował się, że gdy na drodze żony staje kobieta z potencjałem, coś w niej pęka w trybie natychmiastowym. Kiedy szli na jakąś imprezę, nie było wiadomo, czy Wiola pójdzie na całość, czy od wejścia zamknie w sobie. Czasem bawiła się, jakby świt miał nigdy nie nadejść, a innym razem ciągnęła uparcie do domu. Dopiero po kilku latach zaobserwował, co ją tak wytrąca z równowagi. I nie chodziło o to, czy znaleźli się na sali panowie, którzy chcieliby ją adorować, ani nawet, czy były tam jakieś panie, które dorównywałyby jej powabem. Emocjami jego żony poruszały kompleksy odmiennej natury. Wiola czuła się najpiękniejsza i z tym nie miała problemu. Gryzło ją natomiast, że inne kobiety mogły być od niej ciekawsze, inteligentniejsze, bardziej zabawne czy utalentowane. Wioletta pragnęła mieć nad towarzystwem przewagę absolutną, a nie jedynie estetyczną, i z każdym rokiem było pod tym względem coraz gorzej.
Dobrze zapamiętał jedno z wesel, na którym byli razem. Śpiewała tam mało atrakcyjna, młodziutka dziewczyna. Gruba, niska, nie najlepiej ubrana. Głos miała natomiast tak zachwycający, że nawet żyrandole bujały się do melodii jej śpiewu. Wiolka dojechała na miejsce w dobrym humorze, ale gdy tylko usłyszała, jak dziewczę uwodzi salę, natychmiast pogrążyła się w gniewie. Wrócili do domu tuż po oczepinach. „Chciałam sobie potańczyć, ale to był jakiś łzawy recital, a nie wesele” – podsumowała, zdejmując stanik.
Takich starć z kompleksami żony Jacek przeżył wiele. Na przykład, gdy znajomy zaprosił ich do domu, żeby przedstawić towarzystwu nową dziewczynę, lekarkę z zawodu. Pani doktor miała niezwykły talent do opowiadania o swojej pracy, więc wszyscy goście śmiali się i płakali na zmianę, słuchając jej historyjek. A Wiola? Wiola udawała, że dobrze się bawi, choć w środku kipiała. „Dlaczego nie jesz?” – pytał zmartwiony. „Bo wszystko jest tłuste i przesolone! A poza tym przynajmniej raz wypadałoby gościom wymienić talerze…” – ucięła.
Drażniły ją kobiety, którym nie dorównywała w zainteresowaniach, którym nie potrafiła sprostać intelektualnie. Które – w przeciwieństwie do niej – miały się czym pochwalić.
– Związałeś się pan z babą przeklętą – skwitowała starsza pani z zafrasowaną miną. – Znam ten typ. One nie wykształcają własnej tożsamości, tylko żerują na cudzych. Przysysają się jak pijawki. Jest tylko jedna różnica między nimi a tymi stworzeniami. Wie pan jaka?
– No nie…
– Pijawka, jak żre dyrektora, to nie czuje się dyrektorową! Nie pragnie, żeby cały świat się jej kłaniał.
– To zabawne, co pani mówi, ale nie widzę w tym żadnego pocieszenia – stęknął nad kierownicą.
– A dzieci macie?
– Tak… To znaczy Wiolka ma córkę, Maję. Wpadka za młodu… Ale wychowywałem dziewczynę od małego. Od czwartego roku życia praktycznie, więc sama pani rozumie.
– A gdzie ona jest teraz?
– No z żoną…
– Bolesna sprawa, co?
– No tak. Chyba najbardziej w całym tym bałaganie – przyznał, przełykając wzruszenie.
– A razem żadnego nie zrobiliście? – Pasażerka nie kryła zaskoczenia.
– Nie.
– Dlaczego?
– Sam nie wiem. Chyba nie czułem potrzeby. Miałem Maję, ona mi w zupełności wystarczała, a Wiolka o ciąży nie chciała gadać. Co ją pytałem, to odkładała rozmowę. Że nie teraz, że nie czuje się na siłach. Może za rok… No i ostatecznie odpuściłem. Sam nie wiem, dlaczego tak wyszło…
– To wybrałeś pan żonę ze względu na walory reprodukcyjne, a potem nie podzieliłeś się z nią genami?
– No rzeczywiście. Można tak to ująć… – odparł zawstydzony.
– Pan wybaczy. – Podniosła dłoń, przepraszając. – A co pan w niej lubił, w tej swojej Wioli? Oprócz urody oczywiście.
– To może, jak będziemy wracać, opowiem, dobrze? Bo już jesteśmy na miejscu. Dojechaliśmy – odparł, skręcając na wiecznie zatłoczony cmentarny parking. Przejechał przez tory tramwajowe i zwolnił, żeby znaleźć choć kawałek miejsca do zatrzymania.
– Za czas postoju też zapłacę – dodała pasażerka, wyciągając głowę na wątłej szyi.
– Dogadamy się, proszę pani…
– Ja mam wrażenie, że już się dogadujemy. – Mrugnęła zawadiacko i zabrała się za szukanie klamki.
Na szczęście nie znalazła, bo gotowa była wysiąść, nim auto się zatrzymało. Jacek zdążył zaparkować i wyskoczyć jako pierwszy, żeby otworzyć dla niej drzwi z rozmachem kierowcy prywatnej limuzyny. Pomógł jej też wyjść z samochodu, ale gdy tylko babcia poczuła grunt pod nogami, sama ruszyła w stronę głównej bramy. Prędko ją jednak dogonił i szli już razem.
W kilka minut dotarli do pierwszego grobu z ciemnego marmuru o ciężkiej grawerowanej płycie. Wieńczył ją krzyż, ale też pusta donica pełna zeschłych żółtych igieł. Nagrobne inskrypcje głosiły, że mąż starszej pani zmarł ponad dwadzieścia lat temu, krótko po ukończeniu sześćdziesiątego roku życia. Leżał w asyście dwóch tui, które rozrosły się tak, jakby miały zamiar pochłonąć w swoich wnętrzach pamięć po złożonej tu osobie.
– Mąż miał Józef, a ja jestem Maria i nic nam to nie pomogło, drogi panie. Nic a nic… A pan jak ma na imię? – Schyliła się do kłódki strzegącej dostępu do ławkowego schowka.
– Jacek – odpowiedział, skinąwszy taktownie. – To pani już tyle lat sama?
– Tak, panie Jacku. Ponad dwadzieścia już zleciało. Nuda jak cholera… – zaklęła, mocując się z pordzewiałym zamkiem ławkowego schowka na narzędzia. – Pomoże mi pan z tym dziadostwem?
Po krótkich zmaganiach pokonał opór pordzewiałego żelaza i wyciągnął ze skrytki zmiotkę, szmatkę i pustą plastikową butelkę. Pomógł Marii posprzątać, a potem jeszcze zapalić znicz, który postawiła na szklanej płytce chroniącej powierzchnię płyty grobowej. Kiedy już wszystko było gotowe, starsza pani przeżegnała się i pogrążyła w modlitwie, więc i on zmówił „Wieczny odpoczynek”. Zerkał przy tym na maleńką kobiecinę, starając się wyczytać z jej twarzy jakieś nastroje. Wydawała się skupiona, ale też i w dziwny sposób zawzięta, przez co można było pomyśleć, że zamiast recytować odpowiednie formuły, spiera się z mężem o coś, czego nie zdążyli omówić. No i że nie jest jego odpowiedziami zachwycona…
– Amen? – zapytała Jacka, gdy skończył, a on potwierdził i poszli na drugi z grobów.
Znaleźli go kilka alejek dalej, tuż przy brzydkim betonowym płocie. Prowadziła do niego ścieżka tak wąska, że nie sposób było iść obok siebie, dlatego puścił pasażerkę przodem. Jej krok, i tak już niepewny, zrobił się jeszcze bardziej ociężały, a wygięte w pałąk plecy mocniej zgarbiły. Kiedy dotarli na miejsce, Jacek spojrzał na kwadratowy pomnik z jasnego granitu i zrozumiał, dlaczego szła z narastającym trudem. Za białymi inskrypcjami ukrywała się zapewne trudna historia, bo leżały tu dwie młode kobiety – jedna zmarła przed trzydziestką, a druga nie skończyła nawet dwudziestu. Nie tracąc czasu na domysły, schylił się, żeby oczyścić płytę zmiotką, ale Maria powstrzymała go zdecydowanym tonem.
– Tutaj sobie poradzę… – powiedziała. – Gdyby był pan tak miły i przyniósł trochę wody. Dobrze? Tam jest studnia. O tam, za tym cygańskim mauzoleum…
Pokornie pomaszerował we wskazaną stronę, oglądając się za siebie z troską o zdrowie schorowanej seniorki. Pompował wodę i przyglądał się kobiecie z uwagą, ale też niepokojem, bo sprawiała wrażenie, jakby krótki spacer po cmentarzu zupełnie ją wyczerpał. Z trudem wyciągała z donicy zeschłe kwiaty, podsypywała nogą żwirek i schylała się do starych zniczy. Na zamiatanie nie starczyło już nawet siły. Machnęła tylko kilka razy i wsparła o zimny kamień. Jacek wrócił, żeby jej pomóc, ale i tym razem odmówiła, zapewniając, że sobie poradzi.
– Jeszcze się tylko pomodlę. Moment dosłownie… – bardziej informowała, niż prosiła, więc taksówkarz nie miał innego wyjścia, jak zwyczajnie pilnować, żeby nie osunęła się podczas modlitwy na ziemię.
Stanął więc blisko i ją obserwował. Zastanawiał się również, kim mogły być dla niej dwie leżące tu dziewczyny. Powiedziała przecież, że nie ma już na świecie nikogo, żadnej rodziny. Mąż umarł, a dzieci… Właśnie. Co z nimi? Chaotyczne domysły zmierzały ku najsmutniejszym wnioskom, gdy Maria skończyła modły i wyrwała go z zamyślenia. Przeżegnała się powoli, otworzyła oczy i jeszcze raz pochyliła się nad pomnikiem, by dotknąć go chudą, rozedrganą dłonią. Wtedy właśnie zrozumiał, że wcale nie chodzi o atak osłabienia, a o gesty rozpaczliwej czułości wobec miejsca, w którym pochowała mnóstwo wspomnień i zapewne większość sensu istnienia.
Gdy ruszyli z powrotem, znów zaproponował jej asystę i poprowadził pod ramię. Dotarli do mogiły jej męża, żeby zamknąć w schowku wysłużoną zmiotkę i pokrytą glonem butelkę, a potem ruszyć ku parkingowi. Dopiero tam, na głównej alei, Maria odezwała się do niego w takim tonie, jakby mu była coś winna. Jakby należało się wyjaśnienie…
– Nie chce pan wiedzieć, kto leży w tym podwójnym grobie?
– A ma pani ochotę opowiadać?
– To moja córka i wnuczka, drogi panie… – powiedziała. – Słyszał pan o genie BRCA1? Nie? No właśnie. To jest kawałek DNA, który zwiększa prawdopodobieństwo nowotworu. Jak człowiek ma mutację tego genu, to się powinien liczyć z chorobą. No i obie moje dziewczyny zabrał rak. One zmarły, a ja, starucha, ciągle żyję. Czyż to nie okrutny paradoks? Jego okrucieństwo pogłębia jeszcze fakt, że jedna i druga odziedziczyła tę wadę po mnie. Ja też mam to cholerstwo. Tę mutację genu… Widzi pan, jaki koszmar.
– Trudno cokolwiek powiedzieć.
– Prawda? – Spojrzała na niego z wdzięcznością za tak proste i szczere słowa.
– Ale ja na tych medycznych sprawach to mało się znam. Skąd wiadomo, że to dziedziczne? Skąd pani wie, że też ma ten gen uszkodzony?
– Bo się zbadałam. Ale dopiero po śmierci dziewczynek, bo wcześniej w naszym kraju nikt nic nie wiedział. Zresztą, jak umierała córka, jeszcze tego genu na świecie nie znali. Zmarła w dziewięćdziesiątym drugim, a to cholerstwo odkryli dwa lata później. Dlatego nie podejrzewaliśmy z mężem, że i wnuczkę nam rak zabierze. Myśleliśmy nad tym, jak ją wychować, jak jej pomóc, bo została tylko z zięciem i z nami. A ona wywinęła taki sam numer… – Uśmiechnęła się gorzko. – Żaden lekarz nie powiedział, że trzeba na nią uważać. Kontrolować, prowadzać na badania, profilaktykę jakąś wdrożyć… Jowita była nawet młodsza niż jej matka. Osiemnaście lat miała, jak zmarła, panie kochany! A ja żyję. Chyba już pan teraz pojmujesz, dlaczego wolałabym wypaść z taksówki przez przednią szybę, zamiast tak bez celu szurać nogami po ziemi?
– Przykro mi…
– Mnie też. Nawet nie wie pan, jak bardzo…
– Mogę sobie tylko próbować wyobrazić…
– Z całym szacunkiem, ale to niemożliwe. Mój mąż na przykład nie wytrzymał psychicznie. Po śmierci wnuczki już całkiem oszalał, a niedługo potem dostał rozległego wylewu. Oddychał, jadł i coś tam tylko bredził.
– A pani?
– Najpierw dbałam o wnuczkę, a potem skupiłam się na chorobie męża. Tyle było przy Józku roboty, że nawet o swojej rozpaczy nie miałam kiedy pomyśleć. Musiałam go do końca z godnością doprowadzić. To mnie zajmowało. Jakoś się szło do przodu. No i jestem jeszcze, ale to już naprawdę niedługo…
– Pani Mario, niechże pani przestanie…
– Proszę pana, ja naprawdę bym już chciała. Gdybym się Boga nie bała, to kto wie, czy i dziś nie zorganizowałabym sobie podróży na drugą stronę. – Spojrzała na Jacka z prawdziwą rezygnacją. Patrzyła tak przez chwilę, ale potem znów się rozpogodziła, bo najpewniej wyczytała w jego oczach zakłopotanie. – Teraz więc pan widzisz, że ja naprawdę nie mam komu przepisać tego mieszkania. Możemy się dogadać, tylko musiałbyś mnie pan wozić na groby i do lekarza!
– A zięć? – zapytał, gdy już przeszli przez bramę.
– Zięć po śmierci wnuczki wyprowadził się z miasta. Wrócił do rodziny. Nawet nie wiem, co tam u niego słychać, bo w ogóle się nie odzywa. – Wzruszyła ramionami. – Ale dość już o tym. Wyszliśmy z cmentarza. Teraz niech pan dokończy opowieść o żonie! – poprosiła, szarpiąc go za ramię dla zachęty.
– Koniecznie?
– Niekoniecznie, ale o czym będziemy w drodze powrotnej gadali? O pogodzie?
– No, ładna jest… – Rozejrzał się wkoło.
– Widzi pan. Temat wyczerpany. Teraz o pańskiej Wioli.
– To może najpierw wsiądźmy. Wyjedźmy z parkingu, dobrze? – zaproponował, wyciągając kluczyki z kieszeni.
– Dobrze. Ale niech pan nie myśli, że zapomnę. Nie jestem jeszcze aż taka stara! – Pokiwała zakrzywionym palcem dla przestrogi i wsiadła do auta.
Jacek upewnił się tylko, że domknęła drzwi, i wskoczył na swoje miejsce.
– To co by pani chciała jeszcze wiedzieć? – Zajrzał we wsteczne lusterko, gdy wyjechali z parkingu cmentarza.
– Czy było w niej coś dobrego?
– Sam już nie wiem… Wszystko teraz widzę przez pryzmat tego koszmarnego rozstania. Rozumie pani?
– Oczywiście. Ale weź się pan wysil i przypomnij jej zalety. No, bo jakieś mieć musiała.
Właśnie… Co go przy żonie trzymało? Oprócz strachu, niepewności i przywiązania na pewno uroda. Jeśli kobieta dobrze wygląda, w mężczyźnie rodzi się niepohamowane przekonanie, że osobowość ma równie pociągającą, co ciało. Chłop tak się na jej wdzięki napali, że w żyłach płynie mu już tylko melasa zachwytu – co by nie powiedziała, czego nie zrobiła, nie wyczerpie udzielonego jej kredytu zaufania. No i on też często interpretował Wiolę na jej korzyść. Na przykład, gdy popłakiwała na widok nieszczęścia schroniskowych zwierząt, zachwycał się jej dobrocią, bez roztrząsania, dlaczego takiego kundla jeszcze nie adoptowała. Z jakiego powodu – zamiast przygarnąć bezpańską bidę, kupiła ślicznego yorka z hodowli, który cieszył ją przez dwa miesiące, a potem to on musiał go karmić i wyprowadzać.
Ale zdarzało się też, że Wioletta ujawniała jednoznacznie pozytywną stronę swojej natury. Potrafiła być uczynna i podać mu pilot do telewizora, gdy zapomniał go z szuflady, a już się rozsiadł w fotelu. Robiła mu herbaty albo nalewała drinka, zabawnie przy tym dygając. Słodko przepraszała, jeśli zbyt długo malowała się w łazience, a on w tym czasie przestępował z nogi na nogę. Kiedy drzemał, chodziła na palcach, dopóki się nie wybudził. Zawsze i wszędzie wychwalała jego podejście do Mai i nie mogła się nadziwić, jak spokojnym i zrównoważonym kierowcą jest jej małżonek. Potrafiła też okazać miłość na kilka fantastycznych sposobów. Na przykład przerzucała nad nim nogę, gdy leżeli w łóżku, doskonale zdając sobie sprawę, jaką mu to sprawia frajdę. Masowała Jackowi plecy i sama dawała się masować, a gdy mijał kwadrans takich pieszczot, zaczynała się prężyć, wyginać i mruczeć na znak, że jest już gotowa. Kiedy się kochali, nie spuszczała z niego wzroku ani przez chwilę. Patrzyła mu w oczy aż do samego powrotu na ziemię. Czego by nie robili, śmiało brała w tym udział, przywołując na świadków wszystkich świętych, a nawet Boga w trzech osobach. Te talenty dawały mu przez lata największą motywację, by się z Wiolką zestarzeć, choć dziś już podejrzewał, że seks mógł być dla niej wyłącznie narzędziem kontroli. Ale tego ciekawskiej kobiecinie już nie powiedział…
– Muszę panu wyznać, że widziałam już wielu takich nieboraków jak pan. Naprawdę wielu… – podsumowała Maria z tylnego fotela.
– Zdradzonych?
– To też. Ale przede wszystkim brnących w takie mariaże. Przepadali w kobietach skupieni wyłącznie na ich urodzie. Czasem przestrzegałam, ale oni nie słuchali. Zerknęli w oczy takiej babie i już im się wydawało, że właśnie tam jest ich szczęście odmalowane… A zresztą! Żeby w oczach je odnajdowali, to jeszcze pół biedy… Męska natura, panie drogi… – żachnęła się z dezaprobatą. – A do kogo odeszła ta pana żona?
– Do szefa swojego – przyznał nie bez wstydu.
– Czyli bogaty?
– Tak, chyba w ogóle o to chodzi. – Skrzywił się na wspomnienie domniemanych motywacji żony.
– Starszy?
– Właśnie młodszy…
– To niedobrze. – Staruszka pokręciła głową, jak wszechwiedząca wiedźma nad szklaną kulą.
– Dlaczego?
– Mniejsza szansa, że on ją zdominuje. Młodszy to słabszy. Niedoświadczony…
– A dlaczego to źle?
– Bo jak jej nie weźmie w obroty, to ona może po jakimś czasie zechcieć wrócić do pana. No, a to byłoby źle czy dobrze, panie drogi? No powiedz.
– Sam nie wiem… – odparł szczerze i zamilkł.
Nie odezwał się już do końca kursu, a mądra seniorka pozwoliła mu przetrawić trudne pytanie. Dopiero gdy zatrzymali się przed bramą jej mieszkania, sama podsunęła mu właściwą odpowiedź.
– Gdyby ona do pana wróciła, to byłoby bardzo źle! Pan sobie musisz poszukać kogoś lepszego! Kogoś… Ot, dajmy na to, jak ta lekarka moja…
– Z całym szacunkiem, pani Mario, ale nie wydaje mi się, żeby Wiolka chciała wracać. Do czego? Do bloku? Do ośmioletniego samochodu… – Poklepał wierną mazdę po kierownicy z ostrożnością mężczyzny już raz zdradzonego.
– Oby… Oby nie chciała! Z całego serca panu tego życzę, drogi panie Jacku. Z całego serca. Ale jak to mówią, pożyjemy, zobaczymy! – powiedziała tonem świadczącym o tym, że zamyka temat. – Ile się należy? – zapytała.
– Za całość, czyli przejazd w obie strony, osiemdziesiąt złotych.
– Mam stówę – odpowiedziała, niezgrabnie przepatrując zawartość portmonetki z popękanej i wyblakłej skóry.
– To by znaczyło, że wziąłem dwadzieścia za sprzątanie grobów. Chyba nie wypada.
– A nie słyszał pan o napiwkach!? – Podsunęła stuzłotowy banknot pod sam nos taksówkarza i dodała stanowczo, że o reszcie nie ma mowy. – Dziękuję panu bardzo i do widzenia… – dodała na koniec, po czym znów zaczęła szarpać się z drzwiami.
Wyskoczył z auta, żeby je przed nią otworzyć, ale i podać rękę do wysiadania. Chwyciła go wtedy za nadgarstek i popatrzyła głęboko w oczy z taką śmiałością, na jaką zdobywają się tylko starzy ludzie.
– Z pana jest dobry chłopak. Gdybym prowadziła biuro, w tydzień bym pana ślicznie wyswatała.
– Poradzę sobie – odparł z wdzięcznością.
– No, na pewno. Na sto procent. Na milion nawet! – Poklepała go po ramieniu i przyjęła wizytówkę, którą wręczył jej na wypadek, gdyby chciała zostać jego stałym klientem. – Prystasz… – przeczytała jeszcze na głos nazwisko widniejące na kartoniku i uśmiechnęła się rozradowana, że zapada jej właśnie w pamięć.
A potem podreptała do bramy, a Jacek ruszył do swojego do domu. Fajrant, finisz, wracamy do pustego mieszkania. Chociaż nie do końca pustego, bo Wiola zostawiła tam swojego yorka. Kiedy kupowała Dafiego, był jeszcze sprawnym stworzeniem, ale się zestarzał, zgubił część włosów, przyślepł troszeczkę i niemal zupełnie stracił ruchomość w stawach. Ledwo już zatem chodził, więc na dwór trzeba go było nosić i do załatwiania szeroko rozstawiać na nogach.
Obowiązek ten spadł na Jacka, zatem i dziś zamierzał się z niego wywiązać. Wziąć kalekę na ręce i wyprowadzić na coś w rodzaju spaceru, a potem obejrzeć jakiś głupkowaty film. Wypocząć już bez większych wzruszeń, tak na spokojnie. Wtedy właśnie, jakby na przekór tym planom, odezwał się telefon. Spojrzał na ekran. Dzwoniła córka. Maja…
Przez ostatni tydzień rozmawiali tylko kilka razy i były to bardzo powierzchowne pogaduchy, w których oboje omijali poważne tematy, cały czas coś udając. Jacek nie dociekał, dlaczego wyprowadziła się z mamą i czy wróci do domu, bo nie chciał wywierać na córce dodatkowej presji.
– Cześć – przywitał ją pogodnie, opanowawszy buzujące emocje.
– No cześć. Jak się czujesz? – zapytała niepewnie.
– Dobrze. – Oczywiście skłamał. – A co? Czemu pytasz?
– Tak sobie. Martwię się o ciebie…
– Nie ma potrzeby. W ogóle o tym wszystkim nie myśl. Powinnaś się cieszyć życiem, a nie troszczyć o samopoczucie ojczyma…
– Ojca – poprawiła z wyrzutem. – Nic się w tej kwestii nie zmieniło.
– Tak mi się powiedziało. Przepraszam, nie wiem dlaczego… – Znowu nałgał, bo przecież od tygodnia zastanawiał się, co z nimi będzie. Rozsądek podpowiadał, że wyprowadzka Mai nie powinna zniszczyć więzi, którą budowali przez piętnaście lat, ale… No właśnie. Wszystko rozbijało się o to „ale”, które strach tak złośliwie podpowiadał. – A jak tam u ciebie?
– Tak sobie. Dziwnie się tutaj czuję… – westchnęła.
– Zawsze możesz wrócić do mnie – podsunął nieśmiały pomysł.
– Chciałabym, ale mama… Była bardzo stanowcza…
– Co mówiła?
– A tam…
– No powiedz. Muszę wiedzieć, z jakimi argumentami mam się zmierzyć.
– Że jest moją biologiczną matką i powinnam być przy niej… – rozpłakała się dziewczyna. – Przepraszam cię, ale naprawdę nie wiedziałam, jak zareagować. Pojechałam z nią, chociaż teraz już sama nie wiem… Chyba źle zrobiłam.
– Nie płacz, kochanie… – zachrypiał, bo i jego pchnęło ku granicy rozrzewnienia. – Pamiętasz, jak ci zawsze powtarzałem, że niektóre rzeczy trzeba w życiu olać? Mieć w nosie plotki, głupich ludzi i niesprawiedliwych nauczycieli?
– Pamiętam…
– To teraz chciałbym, żebyś miała w nosie też to, co dzieje się między mną a mamą.
– To się tak nie da…
– Da się, da… Jesteś już dorosła. Do niczego nas nawet nie potrzebujesz.
– Potrzebuję. I to bardzo. Ty jesteś mi potrzebny. Chcę do ciebie wrócić. Wolę być w domu…
– Zawsze możesz. Klucze do mieszkania masz. Jeśli się zdecydujesz, to nawet po ciebie przyjadę.
– Okej.
– I nie płaczemy już, dobrze? Nic strasznego się nie dzieje. Nikt nie umarł.
– W porządku. – Pociągnęła mocno nosem, żeby się pozbierać. – Będę kończyć, bo chyba mama wróciła.
– Jasne. Wysłać ci jakieś zdjęcie Dafiego?
– Bardzo chętnie. Ale po jedzeniu, jak jest taki rozmarzony.
– Zaraz mu coś dam w takim razie. Coś dobrego od ciebie.
– Fajnie…
– Do usłyszenia.
– Pa, kocham cię. Dobranoc.
Odłożył słuchawkę, a uśmiech natychmiast zszedł mu z twarzy, bo do tej pory był przekonany, że Majka lepiej znosi rodzinny dramat. Wydawało mu się, że dziewiętnastolatka jest już na tyle dorosła, by ten koszmar nie zrobił na niej aż takiego wrażenia. Dopiero teraz uświadomił sobie, że do dziś mogą jej ciążyć ukryte wspomnienia z pierwszych lat życia, kiedy zostawił ją ojciec, a Wiolka przyprowadzała kandydatów na ojczyma. Pytanie tylko, dokąd doprowadzą ją emocje zbudowane na tych doświadczeniach. Dokąd wszyscy dopłyną na niespokojnej fali zdarzeń, którą Wiolka wzbudziła swoją zdradą.