Drogi Święty Mikołaju II. Kto naprawi tę gwiazdkę? - Magda Mazur - ebook + audiobook

Drogi Święty Mikołaju II. Kto naprawi tę gwiazdkę? ebook

Mazur Magda

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dobry duch świąt Bożego Narodzenia kapryśnie rozdziela swoje łaski. Jednym funduje niezapomnianą  gwiazdkę, innym rodzinny horror z cudnie przystrojoną choinką tle. Kiedy kolejne okienka kalendarza adwentowego tylko przybliżają katastrofę, nie pozostaje nic innego, jak poprosić o pomoc świętego Mikołaja. Kto w tym roku może spodziewać się podarków, a na kogo czeka rózga? Czy bohaterowie pierwszej części rozwiążą swoje problemy? I co spotka nowych? Kontynuacja przebojowego Drogiego świętego Mikołaja z miłością, skandalami, podcastami oraz Toskanią na drugim planie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 212

Oceny
4,3 (67 ocen)
34
25
5
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Empaga

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka 👍 polecam
00
alakad

Z braku laku…

Niestety, zawiodła mnie ta część. Żadna z ważniejszych postaci nie jest pozytywną osobą, ich nagła zmiana na finiszu książki jest powierzchowna i dążąca do szybkiego zakończenia treści. Pierwszy tom dawał nadzieję na dobrze wymyśloną i napisaną historię, no cóż, nie zawsze warto kontynuować.
00
Akalwak97

Dobrze spędzony czas

Świetna książka.
00
Patrycja_Szlachta1

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna świąteczna powieść . Czekam na kolejne książki Autorki
00
Aeksabdra

Dobrze spędzony czas

Kontynuacja perypetii bohaterki Renaty, bardzo udana. polecam. ciepła i nie przesłodzona opowieść na święta. polecam
00

Popularność




Rozdział I

Roz­dział I

Alicja i Maciej

Ali­cja i Maciej

– Halo, Maciej? Jesteś? – Ali­cja Wierz­bicka nie bez wysiłku wto­czyła się do domu z trzema tor­bami wypeł­nio­nymi po brzegi zaku­pami. Pod pachę wetknęła pokaź­nych roz­mia­rów pora z warzyw­niaka slow food, cho­ciaż jej zda­niem powi­nien się raczej nazy­wać „high price”. W tłu­ma­cze­niu na pol­ski: dro­żyw­niak. Teraz sta­rała się wyma­new­ro­wać ze swoim ładun­kiem w dość cia­snym kory­ta­rzu i bole­śnie ude­rzyła łok­ciem o futrynę. Chciała zakląć siar­czy­ście, ale zamiast tego pisnęła cienko „auć!” – i prze­pchnęła się do kuchni. To zde­cy­do­wa­nie nie był jej dzień. Naj­pierw pod skle­pem szu­kała przez kwa­drans miej­sca par­kin­go­wego, a kiedy już zna­la­zła, to koło ogrom­nej kałuży, do któ­rej wpadł jej tele­fon. Zsu­nął się z kolan, gdy wysia­dała. A milion razy obie­cy­wała sobie, że ni­gdy jej się to już nie zda­rzy. W dodatku zawra­ca­jąc, prze­je­chała przez podwójną cią­głą i o mało przy tym nie potrą­ciła poli­cjanta. Na szczę­ście był tak zszo­ko­wany jej manew­rem, że nawet nie zare­ago­wał. Teraz marzyła tylko o kubku zio­ło­wej her­baty. I żeby ktoś się nią zaopie­ko­wał. Na przy­kład mąż?

– Mamo, mamo, taty nie ma! – Helena i Henio z pew­nym opóź­nie­niem wybie­gli ze swo­ich pokoi, dopa­da­jąc sia­tek. Nie po to, żeby pomóc je roz­ła­do­wać, mieli po pro­stu nadzieję na zna­le­zie­nie jakichś zaka­za­nych przy­jem­no­ści. Ich matka była eks­pertką od zdro­wego żywie­nia, pro­wa­dziła o tym blog i pro­gram w tele­wi­zji. Nie liczyli więc na chipsy, żelki czy bato­nika. Ale od czasu do czasu pozwa­lała im zjeść coś, co (przy­naj­mniej jej zda­niem) nie wpły­wało korzyst­nie na ich zdro­wie, za to miało im dać poczu­cie praw­dzi­wego dzie­cię­cego szczę­ścia.

Szczę­ście Heli i Henia było dla Ali­cji bar­dzo ważne, bar­dziej zale­żało jej tylko na szczę­ściu męża. Wycho­dziła z zało­że­nia, że pew­nego dnia dzieci pod­ro­sną i opusz­czą rodzinne gniazdo. A ona i Maciej jesz­cze przez wiele, wiele lat będą się cie­szyć z odzy­ska­nej po okre­sie wycho­waw­czych tru­dów i rodzi­ciel­skich wyrze­czeń wol­no­ści. Maciej kie­dyś wyglą­dał nie­mal jak brat bliź­niak Micka Jag­gera. Dzi­siaj z gęstą blond czu­pryną, lekko tylko opró­szoną siwi­zną, wciąż był wię­cej niż przy­stojny. Nosił się na czarno, uwiel­biał skó­rzane roc­kowe kurtki i był cza­ru­jący w spo­sób, który spra­wiał, że nikt nie potra­fił mu niczego odmó­wić. Ali­cja kochała się w nim na zabój dokład­nie tak samo jak wtedy, kiedy miała sie­dem­na­ście lat i zoba­czyła go na domówce u kole­żanki. A potem oka­zało się, że zdają na ten sam wydział na uni­werku, co uznała za znak: są sobie prze­zna­czeni! Trzy­na­ście lat, jeden kre­dyt hipo­teczny i dwoje dzieci póź­niej ona i Maciej wciąż byli szczę­śliwą wyspą na morzu łez wyla­nych przez jej zdra­dzane, oszu­ki­wane, nie­ko­chane kole­żanki. Ali­cja – z natury sza­le­nie empa­tyczna – szcze­rze współ­czuła kobie­tom, które nie miały powo­dze­nia w związ­kach. Ale gdzieś na dnie duszy czuła, choć bar­dzo się tego wsty­dziła i ni­gdy nie wypo­wie­dzia­łaby tego na głos, że po pro­stu nie potra­fiły ich nale­ży­cie pie­lę­gno­wać.

– Hela, Henio, macie po pół droż­dżówki na głowę, potem upiekę wam cia­sto mar­chew­kowe. Bez cukru – to ostat­nie zabrzmiało, nie­stety, jak groźba, choć chciała, by miało walor sym­pa­tycz­nie wycho­waw­czy.

– Tak, tak, bo kto je cukier, umiera w męczar­niach! – Henio jaw­nie zadrwił z naczel­nej zasady Ali­cji, wpy­cha­jąc ciastko do ust. Spoj­rzała na syna z przy­ganą i już miała wygło­sić krótki wykład o tym, jak wielu jego kole­gów ma nad­wagę i ilu z nich wkrótce zacho­ruje na cukrzycę, ale zamiast tego ciężko wes­tchnęła i ogra­ni­czyła się do naj­po­pu­lar­niej­szej wśród matek całego świata uwagi:

– Hen­ryku, nie mów z peł­nymi ustami.

Milusi synuś mamusi wła­śnie prze­po­czwa­rzał się w upior­nego nasto­latka. A mat­czyna intu­icja pod­po­wia­dała, że od teraz wszel­kie próby kon­fron­ta­cji z nim będą ozna­czać płacz i zgrzy­ta­nie zębów. Na to już dzi­siaj z pew­no­ścią nie miała siły. Zre­zy­gno­wana zaczęła upy­chać po lodówce i szaf­kach zaku­pione pro­dukty.

– Hej, dzie­ciaki, nie wie­cie przy­pad­kiem, gdzie wasz ojciec? – spy­tała raczej reto­rycz­nie. Dzie­ciaki oczy­wi­ście nie wie­działy. Ali­cja przez jedną mikro­se­kundę poczuła, że wła­ści­wie mia­łaby prawo być przy­tło­czona cię­ża­rem wszyst­kich swo­ich obo­wiąz­ków. To ona zara­biała lepiej, ale i tak brała na sie­bie więk­szość domo­wych prac. Do niej nale­żało zna­le­zie­nie hydrau­lika, kiedy ciekł kran, umó­wie­nie wizyty u orto­donty dla Henia i zapi­sa­nie Heli na dodat­kowy angiel­ski. Pamię­tała o imie­ni­nach teścio­wej, uro­dzi­nach szwa­gierki, wymy­ślała nie­spo­dzianki na wła­sną rocz­nicę ślubu. Sce­na­riusz tego­rocz­nego Bożego Naro­dze­nia dzieci ukła­dały już od mie­siąca i jeśli Hela marzyła o lśnią­cym jelonku koło cho­inki, to naj­pew­niej on tam sta­nie… Tym­cza­sem Maciej niby miał o wiele mniej zajęć, a zawsze jakoś tak wycho­dziło, że był bar­dziej zajęty… Cie­kawe, czy gdyby jed­nak roz­je­chała tego poli­cjanta, zaaresz­to­wa­liby ją? Nie żeby zro­bić mu śmier­telną krzywdę oczy­wi­ście. Ale takie nie­winne potrą­ce­nie, wyce­nione na jakiś mie­siąc za krat­kami… Maciej zostałby z tym wszyst­kim sam. A w wię­zie­niu chyba nie jest tak źle, bo posiłki podają… O matko, co też cho­dzi jej po gło­wie?! Aż się wzdry­gnęła.

Maciej Wierz­bicki nie spie­szył się do domu. Praca dzien­ni­ka­rza muzycz­nego w mod­nej, choć niszo­wej sta­cji radio­wej, pozwa­lała mu zarzą­dzać kalen­da­rzem w sza­le­nie ela­styczny spo­sób. Jego zaję­cie było kwin­te­sen­cją okre­śle­nia „wolny zawód”: pole­gało na spo­tka­niach o naj­dziw­niej­szych nawet godzi­nach, podró­żach w bar­dzo dale­kie cza­sem miej­sca oraz odbie­ra­niu tele­fo­nów i wia­do­mo­ści o każ­dej porze dnia i nocy. Nie­za­leż­ność miała dla Macieja wiel­kie zna­cze­nie, czuł się wolny i gra­tu­lo­wał sobie umie­jęt­no­ści usta­wie­nia się w życiu tak, żeby ni­gdy nic nie musieć. Mógł sobie na to pozwo­lić: jego cudowna żona, Ali­cja, wspie­rała go we wszyst­kim, co posta­na­wiał. Kiedy na lice­al­nej impre­zie wyło­wił wzro­kiem nieco krępą, krót­ko­włosą sza­tynkę o rado­snym uśmie­chu, od razu dostrzegł jej nie­by­wały poten­cjał. Ta dziew­czyna ni­gdy nie zrobi mu awan­tury o spóź­nie­nie na obiad, wypite z kole­gami piwo czy za małą pen­sję. Nie będzie wypy­ty­wać, gdzie i z kim był ani co robił. Ona będzie wdzięczna losowi, że ma u boku chło­paka, o któ­rym marzyły wszyst­kie kole­żanki. Także te o wiele od niej atrak­cyj­niej­sze. A on wybrał wła­śnie ją. Może i szarą myszkę, ale pra­co­witą jak mrówka, cier­pliwą jak wiel­błąd, prze­wi­dy­walną jak angiel­skie śnia­da­nie i solidną jak lokata z fun­du­szem gwa­ran­cyj­nym. I to był jego typ.

Renata i Antoni

Renata i Antoni

– Chodź, Toni, dasz mamuni buzi na do widze­nia! – Renata Wrzos nachy­liła się nad słod­kim nie­bie­sko­okim dwu­lat­kiem z uro­czymi blond locz­kami, spraw­nie balan­su­jąc na dzie­się­cio­cen­ty­me­tro­wych szpil­kach od Loubo­utina, i czule musnęła nosek synka swoim nosem. O poca­łunku raczej nie mogło być mowy – nie po to tak sta­ran­nie nakła­dała szminkę w kolo­rze roz­gnie­cio­nych jeżyn, żeby ją teraz roz­ma­zać na małej buzi. Prze­nio­sła wzrok na sto­jącą za jej syn­kiem nia­nię i po mat­czy­nym wzru­sze­niu nie został ślad:

– Tylko żad­nych sło­dy­czy mu nie dawaj. W koszu na śmieci był papie­rek po wafelku. Jak jesz­cze raz coś takiego znajdę, wycią­gnę kon­se­kwen­cje – ostrze­gła gło­sem zim­nym jak stal i ener­gicz­nie zamknęła za sobą drzwi domu.

– Suka – mruk­nęła do sie­bie Hanna Drew­nicka, bie­gle wła­da­jąca angiel­skim i fran­cu­skim absol­wentka Nor­land, bry­tyj­skiej uczelni, która od 130 lat przy­go­to­wy­wała sta­ran­nie rekru­to­wane kadry do pracy w roli opie­kunki do dziecka. I cho­ciaż miała kon­trakt, któ­rego suma wyra­żona była w euro, służ­bowe miesz­ka­nie i samo­chód, praca dla Renaty Wrzos spra­wiała, że zaczy­nała poważ­nie myśleć, żeby to wszystko w cho­lerę rzu­cić i poświę­cić się rato­wa­niu słoni w Nami­bii.

Hanna pra­co­wała dla rodziny w Lon­dy­nie, gdzie pan domu był spłu­ka­nym bry­tyj­skim ary­sto­kratą, który wże­nił się w fabrykę pasz­te­tów spod Por­t­land, a jego żona zwy­kła wyra­żać swoją eks­pre­sję poprzez piskliwe wywrza­ski­wa­nie „Oh, my Gosh!” przy każ­dej oka­zji – i bez oka­zji. W Oslo zaj­mo­wała się sió­demką dzieci – ich matka uwa­żała, że co rok pro­rok naj­sku­tecz­niej zatrzyma u jej boku bajecz­nie boga­tego męża, wła­ści­ciela stoczni, mimo że nie przy­po­mi­nała już wiot­kiej modelki, z którą przed laty się zwią­zał. W Kali­for­nii rodzice dwójki nasto­lat­ków dzia­łali z suk­ce­sem w show-biz­ne­sie, więc w domu odby­wały się trzy­dniowe imprezy, na któ­rych wcią­ga­nie koka­iny było naj­bar­dziej nie­winną z dostęp­nych roz­ry­wek. Hanna Drew­nicka nie­jedno w życiu już widziała. Ale Renata Wrzos prze­bi­jała to wszystko. Jej nie­okieł­znana ambi­cja bez­u­stan­nie zasi­lana pali­wem z wiel­ko­miej­skich fobii i mało­mia­stecz­ko­wych prze­są­dów oka­zała się naj­więk­szym jak dotąd zawo­do­wym wyzwa­niem Hanny.

Pre­zes Renata Wrzos uwiel­biała moment, w któ­rym wkra­czała do biura. Wkra­czała, nie po pro­stu wcho­dziła. Wypro­sto­wane plecy, lekko zadarta (jak do sel­fie) broda, sub­telny uśmiech. Nie­po­kój, który wywo­ły­wała w swo­ich pra­cow­ni­kach, niby nie­zau­wa­żalny, a jed­nak dający się wyczuć, spra­wiał, że każ­dego ranka mogła oce­nić roz­miar swo­jej wła­dzy. Jako że zanim została sze­fową, była po pro­stu czę­ścią tego zespołu, sporo wysiłku wło­żyła w zbu­do­wa­nie odpo­wied­niego dla nowych sto­sun­ków dystansu. Dzi­siaj nawet Dorota, dyrek­torka mar­ke­tingu, z którą kie­dyś dzie­liły pokój, nie odwa­ży­łaby się wejść do niej bez puka­nia. I tak miało być.

Wszystko, co Renata osią­gnęła, zawdzię­czała swo­jej deter­mi­na­cji, sile i umie­jęt­no­ści sta­wia­nia w życiu na to, co naprawdę ważne – czyli na sie­bie. Kiedy trzy lata temu odkryła, że jest w ciąży, a jej żonaty kocha­nek (i szef) zamiast natych­miast porzu­cić żonę, zobo­wią­zał się, ow­szem, do pokry­cia kosz­tów usu­nię­cia ciąży w holen­der­skiej kli­nice, przez chwilę myślała, iż zna­la­zła się w sytu­acji, która wymknęła jej się spod kon­troli. Ale ona, Renata Wrzos, córka Lucyny Wrzos, pre­zes zakła­dów mle­czar­skich w Kotu­lach, każdą porażkę prze­kuje w suk­ces. Tak powstał pro­jekt „matka”. Renata uwa­żała dzieci za źró­dło brzyd­kich zapa­chów, bała­ganu i ni­gdy nie­da­ją­cych się prze­wi­dzieć kło­po­tów, ale intu­icyj­nie czuła, że z dziec­kiem na ręku zdziała para­dok­sal­nie wię­cej niż jako sku­piona na sobie sin­gielka. Matki na sta­no­wi­skach były zja­wi­skiem, o któ­rym mówiono i pisano. Ich dosko­nała orga­ni­za­cja, umie­jęt­ność usta­la­nia prio­ry­te­tów i kre­atyw­ność zwra­cały uwagę. Jak ina­czej dałyby radę ogar­nąć tak wiele tema­tów naraz? W gabi­ne­cie usta­wiła wiel­kie zdję­cie Toniego i każdy, kto je zoba­czył, wie­dział, że roz­ma­wia z wyjąt­kową kobietą, która umie połą­czyć oczy­wi­sty suk­ces zawo­dowy z oso­bi­stym powo­dze­niem. Ide­alny balans. Takich part­ne­rów w biz­ne­sie się ceni: zrów­no­wa­żo­nych, sku­tecz­nych, odda­nych. A Tomasz? Zapła­cił za swoje tchó­rzo­stwo repu­ta­cją. I posadą. Posadą, którą dzi­siaj ma ona, Renata. A on został z niczym. A też mógł mieć wszystko. Oto, co dzieje się z ludźmi, któ­rzy nie potra­fią wybrać tego, co dla nich naj­lep­sze.

– Dzień dobry, Renato, na biurku masz listę dzi­siej­szych spo­tkań, a po połu­dniu umó­wi­łam cię w Hotelu Euro­pej­skim, żebyś zaak­cep­to­wała szcze­góły fir­mo­wej Gwiazdki. Uzna­łam, że zechcesz się w to zaan­ga­żo­wać. Cen­trala potwier­dziła, że przy­je­dzie Patrick O’Con­nor – Gabriela Wszędko była asy­stentką ide­alną, a skoro biuro odwie­dzał sam główny szef z cen­trali, wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik. A ona umiała to spra­wić. Co cie­kawe, Gabriela ni­gdy nie ukry­wała pogardy wobec kole­żanki, która sypiała z żona­tym pre­ze­sem. Jed­nak Renata nie tylko jej nie zwol­niła, ale awan­so­wała z asy­stentki pre­ze­ski na sze­fową biura i dała kró­lew­ską pod­wyżkę. Nie kró­lew­ską – cesar­ską! Taką, żeby nie mogła odmó­wić. Jedna z żela­znych zasad Renaty brzmiała: przy­ja­ciół trzy­maj bli­sko, wro­gów jesz­cze bli­żej. Gabriela miała w branży opi­nię pro­fe­sjo­nal­nej i wyjąt­kowo lojal­nej. Pracy nie szu­ka­łaby, bo ta natych­miast zna­la­złaby ją sama. A tam już nikt, ale to abso­lut­nie nikt nie zabro­niłby jej opo­wia­dać o Rena­cie, Toma­szu, jego pięk­nej żonie, roz­bi­tej rodzi­nie, nie­ślub­nym dziecku i tych wszyst­kich nie­ele­ganc­kich szcze­gó­łach, o któ­rych na przy­kład w lon­dyń­skiej cen­trali ich agen­cji nie wie­dzieli i zda­niem Renaty lepiej, by tak pozo­stało. Zamiast plot­ko­wać, Gabriela musi pra­co­wać, pomy­ślała mści­wie Renata, i to jesz­cze cię­żej niż wtedy, gdy w gabi­ne­cie za jej ple­cami sie­dział Tomasz Konieczny. Co jak co, ale wyma­gać to ona umiała. Gdy Wszędko sta­wiała na jej biurku latte na mleku owsia­nym, z torebki Renaty dobiegł dźwięk tele­fonu. Na wyświe­tla­czu odczy­tała, że dzwoni matka. O nie, to miał być miły dzień. A Lucyna Wrzos i miły dzień to zja­wi­ska, które wza­jem­nie się wyklu­czały.

Gabriela szcze­rze nie cier­piała swo­jej sze­fo­wej. Ale pen­sja, którą Renata posta­no­wiła ją prze­ku­pić, była tak absur­dal­nie wysoka, że tylko idiotka odrzu­ci­łaby tę ofertę. Po trzech latach Gabriela odło­żyła dość pie­nię­dzy, żeby zało­żyć wyma­rzoną manu­fak­turę świe­czek z natu­ral­nego wosku. Wybrała już miej­sce na pra­cow­nię, zle­ciła zapro­jek­to­wa­nie logo i opa­ko­wań, zaczęła badać rynek… W tym roku po raz pierw­szy pod cho­in­kami w Pol­sce, a może i za gra­nicą, ludzie mieli zna­leźć linię zapa­cho­wych świe­czek firmy Gabee & Bee. Była bar­dzo dumna z połą­cze­nia w jej nazwie swo­jego imie­nia z angiel­ską „psz­czołą” – wyszło i zabaw­nie, i świa­towo. Gabriela czuła się gotowa na wielką zmianę: 31 grud­nia miał być jej ostat­nim dniem pracy dla Renaty Wrzos. I pierw­szym dniem nowego życia Gabrieli.

Karolina i Karol

Karo­lina i Karol

– Jak to nie wra­casz do Pol­ski?! – Karol rzadko się uno­sił, wła­ści­wie nie robił tego ni­gdy, ale tym razem powtó­rzył swoje pyta­nie z nutą auten­tycz­nej iry­ta­cji. Karo­lina wyje­chała na dwu­ty­go­dniowy urlop do Toska­nii z zamia­rem towa­rzy­sze­nia przy­ja­ciółce, która posta­no­wiła zain­we­sto­wać w nie­ru­cho­mość pod Flo­ren­cją. Zaraz po jej powro­cie mieli kupić bilety na samo­lot, żeby święta spę­dzić z jego matką. Od burz­li­wego roz­wodu z jego ojcem miesz­kała w Hisz­pa­nii.

– Nie wra­cam na razie. Zostanę z Mał­go­sią do nowego roku. Karol słu­chał, nabie­ra­jąc pew­no­ści, że jego dziew­czyna postra­dała zmy­sły.

– Ale wiesz, że jesteś sędzią? Masz tu zobo­wią­za­nia? – roz­pacz­li­wie chwy­cił się jedy­nego argu­mentu, któ­rego Karo­lina nie mogła zlek­ce­wa­żyć.

– Nie wspo­mi­na­łam ci, ale wystą­pi­łam przed wyjaz­dem o urlop zdro­wotny. I dosta­łam zgodę z mini­ster­stwa.

– Dla­czego mi nie powie­dzia­łaś?

– Wie­dzia­łam, że będziesz dra­ma­ty­zo­wał, a co gor­sza, zadzwo­nisz do swo­jej mamy. I oby­dwoje mnie zatu­pie­cie. A ja potrze­buję zostać sama ze sobą, wresz­cie pomy­śleć, czego chcę, a czego nie…

– I musisz myśleć o tym aku­rat przed świę­tami? – Karol był coraz bar­dziej zły.

Nie uśmie­chała mu się per­spek­tywa samo­dziel­nego sta­wie­nia czoła matce, któ­rej miliony z roz­wo­do­wej odprawy nie pomo­gły ukoić bólu, jaki zadał jej mąż, zdra­dza­jąc ją z przy­ja­ciółką domu, czyli matką jego dziew­czyny.

– A na co ty wła­ści­wie cho­ru­jesz? – zamie­rzał zapy­tać z tro­ską, ale wyszło jakoś bar­dziej drwiąco.

– Mam depre­sję – odpo­wie­działa bez ogró­dek Karo­lina. – I nie chcę w tym sta­nie podej­mo­wać żad­nych waż­nych decy­zji. Ale w końcu będę zmu­szona to zro­bić, bo moje życie to jakiś ponury żart.

Karol po raz kolejny poczuł, że nie rozu­mie Karo­liny. Dla­czego wła­śnie teraz wywraca wszystko do góry nogami? Gdy on zaczął odno­sić jako arty­sta praw­dziwe suk­cesy. A ich rodziny wresz­cie jakoś odna­la­zły się po cza­sie dram i cha­osu, któ­rego nie powsty­dzi­liby się sce­na­rzy­ści turec­kiej tele­no­weli.

– Karo­lina, mama ni­gdy nawet nie wspo­mniała, że za jej tra­ge­dię odpo­wiada twoja matka. Zawsze trak­to­wała cię jak córkę. Ja nie wiem, jak możesz ją tak zawieść. Wiesz, jak kocha święta Bożego Naro­dze­nia. To dla niej naj­waż­niej­sze dni w roku.

Karo­lina nie sta­rała się zaprze­czyć. Zmiana oto­cze­nia, dłu­gie roz­mowy z przy­ja­ciółką (i dobrze dobrane tabletki) dały jej siłę, jakiej dotąd w sobie nie czuła. Moc, by wresz­cie zawal­czyć o sie­bie. Czyli osobę, którą na liście swo­ich prio­ry­te­tów umie­ściła na hono­ro­wym, ostat­nim miej­scu.

– Karolu, nie zmie­nię zda­nia. Nie martw się, zadzwo­nię do Beaty i wszystko jej wyja­śnię. Będę dawała znać – zade­kla­ro­wała nawet, mimo głę­bo­kiej potrzeby, by była to ostat­nia taka roz­mowa. Wyłą­czyła komórkę, zało­żyła cudny beżowy płaszcz z kasz­miru, o któ­rym zawsze marzyła, ale uwa­żała, że jest dla niej za drogi, i rzu­ciła Mał­gosi zdaw­kowe:

– Wycho­dzę.

A ona nie zapy­tała „dokąd?” ani „po co?” i „kiedy wró­cisz?”. Dobrze wie­działa, że emo­cje cza­sem naj­le­piej zadep­tać. Tym razem na nie­rów­nych chod­ni­kach wło­skiego mia­steczka. Karo­lina pomy­ślała, że rela­cje z praw­dzi­wymi przy­ja­ciół­kami to histo­rie line­arne, pod­czas gdy związki z męż­czy­znami są wieczną huś­tawką: raz na górze, raz na dole i tylko patrzysz, żeby nie zle­cieć na twarz. Na Via Porta San Marco świa­tło o bar­wie cha­rak­te­ry­stycz­nej dla listo­pada na połu­dniu Europy oble­wało ele­wa­cje w odcie­niach żółci i rdzy. No tak, wkrótce święta. Miko­łaj w czer­wo­nym wdzianku na takim tle wygląda ina­czej, pomy­ślała Karo­lina i sama sie­bie zasko­czyła, bo zamiast ana­li­zo­wać każde słowo Karola i zadrę­czać się kon­se­kwen­cjami swo­ich wypo­wie­dzi (bo może powinna lepiej to roze­grać, mądrzej, cel­niej), sku­piła się na przy­szło­ści. Swo­jej. Jesz­cze daleko do Gwiazdki, a już taki cud…

Rozdział II

Roz­dział II

Renata i Antoni

Renata i Antoni

Renata nie uwa­żała się za kobietę cał­ko­wi­cie bez­duszną. Były momenty, kiedy wie­rzyła, że w zasa­dzie jest miła. Z domu wynio­sła jed­nak głę­bo­kie prze­ko­na­nie, że oka­zy­wa­nie uczuć to nic innego jak sła­bość. Jej matka, osoba zaradna, prak­tyczna i sku­teczna, ni­gdy tego nie tole­ro­wała. W opi­nii Lucyny Wrzos wkra­cza­ją­cemu w doro­słe życie poko­le­niu bra­ko­wało obec­nie kla­row­nych zasad i sil­nej ręki. W efek­cie na każ­dym kroku spo­ty­kało się mło­dych ludzi sku­pio­nych na jakichś wymy­ślo­nych pro­ble­mach, roz­chwia­nych, roz­hi­ste­ry­zo­wa­nych. A kiedy napo­ty­kali naj­mniej­szy choćby pro­blem, zamiast wziąć się z życiem za bary, natych­miast bie­gli po pomoc. A co gor­sza – nie do księ­dza, tylko do psy­cho­loga czy innego psy­chia­try. Tym­cza­sem odro­bina dys­cy­pliny wystar­czy, żeby świat znowu sta­nął na nogach.

Renata dokład­nie pamię­tała wycieczkę do Waty­kanu. Jej matka, nie­złomna pod­pora para­fii w Kotu­lach, posta­no­wiła zabrać swoją dzie­się­cio­let­nią córkę na spo­tka­nie z papie­żem. Oko­licz­ność była donio­sła, wystro­iła ją więc jak do pierw­szej komu­nii – w sukienkę z tak boga­tej, że aż sztyw­nej polie­stro­wej koronki i białe lakierki. Jako że pre­zes Wrzos lubiła wszystko robić zawczasu (zosta­wia­nie cze­go­kol­wiek na ostat­nią chwilę kłó­ciło się z jej filo­zo­fią życiową, która mówiła: zrób wczo­raj, co możesz zro­bić dziś), strój dla córki kupiła z pół­rocz­nym wyprze­dze­niem. Gdy nieco oszo­ło­miona podróżą i prze­py­chem Rzymu Renata w końcu zało­żyła swoje pan­to­felki, oka­zało się, że jej stopa uro­sła o roz­miar. Lucyna Wrzos tylko wzru­szyła ramio­nami. I uprze­dziła córkę, że jeśli w cza­sie tej naj­waż­niej­szej w ich życiu wizyty zoba­czy na jej twa­rzy cokol­wiek prócz uśmie­chu, może się poże­gnać z obie­caną wło­ską kur­teczką ze lśnią­cego orta­lionu. Kiedy po wielu godzi­nach zwie­dza­nia Waty­kanu Renata wresz­cie mogła zdjąć za małe buty, miała okrwa­wione pięty oraz prze­ko­na­nie, że cier­pieć w mil­cze­niu było warto. Ona, Renata Wrzos, nie mazgai się z byle powodu, bo beksy ni­gdy nie dostają kur­te­czek z zagra­nicy. Co naj­wy­żej burę od matki.

W doro­słym życiu też nie miała w zwy­czaju uża­lać się nad sobą. A tym bar­dziej nad innymi. Teraz stała przed nią Dorota i tłu­ma­czyła, że musi wziąć wolne.

– Ale zamy­kamy budżet – przy­po­mniała jej łagod­nie Renata. – I przy­go­to­wu­jemy pre­zen­ta­cję dla cen­trali – uśmiech­nęła się z sym­pa­tią.

– Reniu, moja mama ma ope­ra­cję serca, chcę być przy niej, gdy się obu­dzi z nar­kozy – Doro­cie oczy zaszły łzami.

Renata po pro­stu nie cier­piała, gdy ktoś zdrab­niał jej imię. Bar­dziej nie tole­ro­wała tylko niczym nie­uza­sad­nio­nych łez. Jej brwi nieco się unio­sły, spoj­rzała na sto­jącą przed nią, ner­wowo ści­ska­jącą palce Dorotę i zapy­tała od serca:

– Zwa­rio­wa­łaś? Jesteś ane­ste­zjo­lo­giem czy jak?! Wra­caj mi do pracy.

Dorota, samotna matka dwójki dzieci, umiała sta­wiać czoła wielu prze­ciw­no­ściom losu. Lata zno­sze­nia w poje­dynkę wszyst­kich moż­li­wych rodzi­ciel­skich kry­zy­sów – od niań, które nie przy­cho­dziły do pracy aku­rat wtedy, kiedy były naj­bar­dziej potrzebne, przez bie­gunki u dwójki dzieci naraz (a toa­leta w domu tylko jedna), po waka­cje, na któ­rych nie mogła wytchnąć nawet przez sekundę, bo jej uko­chane dzie­ciaki albo się biły, albo pró­bo­wały wza­jem­nie uto­pić – spra­wiły, że stała się twarda jak skała. Gdy kolejny kan­dy­dat na miłość jej życia oka­zy­wał się skoń­czo­nym dup­kiem (tylko w ostat­nim cza­sie spo­tkała praw­nika, który wpraw­dzie miał żonę, ale z nią nie miesz­kał, nauczy­ciela aka­de­mic­kiego z pro­ble­mem alko­ho­lo­wym oraz dyrek­tora sprze­daży mówią­cego z dumą wyłącz­nie o tym, ile ton gwoź­dzi sprze­dał w ostat­nim mie­siącu), wsta­wała, otrze­py­wała spód­niczkę i z wysoko pod­nie­sioną głową szła dalej. Ale kiedy wła­sna kole­żanka wbi­jała jej nóż w serce – tego znieść się nie potra­fiła.

– Nie puściła cię? – głos Gabrieli Wszędko był pełen współ­czu­cia.

– Zapy­tała, czy jestem ane­ste­zjo­lo­giem! – gniew­nie prych­nęła Dorota. – Wyobra­żasz sobie?! Ja jej, że mam matkę w szpi­talu, a ona na to, że prze­cież nie jestem leka­rzem! Trzy czwarte ludzi jest teraz na zdal­nym i pra­cuje z kanapy we wła­snym salo­nie, a ja jak jakaś gów­niara muszę się pro­sić o pół dnia wol­nego! Ta kobieta to praw­dziwy potwór, tylko dotąd nie­źle się kamu­flo­wała – Dorota nie zauwa­żyła, że w mię­dzy­cza­sie prze­szła od sce­nicz­nego szeptu do krzyku. Kiedy usły­szała swój nie­na­tu­ral­nie pod­nie­siony głos, zdała sobie sprawę, że Renata też musiała to usły­szeć. Cóż. Mówi się trudno. Odro­bina prawdy jej nie zaszko­dzi. Doro­cie nie mie­ściło się w gło­wie, jak ktoś, kogo ceniła i lubiła, komu zwie­rzała się z nie­uda­nych ran­dek i macie­rzyń­skich roz­te­rek, mógł oka­zać się taką kre­aturą.

Renata usły­szała krzyki przed swoim poko­jem i posta­no­wiła spraw­dzić, o co dokład­nie cho­dzi. Kiedy uchy­liła drzwi, zoba­czyła wście­kłość na twa­rzy Doroty i współ­czu­jąco zbo­lałą minę Wszędko. Jesz­cze tego teraz bra­ko­wało!

– Nie macie co robić? – wark­nęła, obró­ciła się na pię­cie i nieco za gło­śno zamknęła drzwi. Co za małe zdziry! Zero wdzięcz­no­ści. Czło­wiek na gło­wie staje, żeby je doce­nić, wes­przeć i wyna­gro­dzić, a one nawet nie mają na tyle przy­zwo­ito­ści, żeby kry­ty­ko­wać ją dys­kret­nie, w prze­rwie na lunch czy jakoś tak… Nie, one muszą wydzie­rać się na całe biuro. Jesz­cze ktoś pomy­śli, że jestem jakąś mob­berką… Przez chwilę poczuła się nie­swojo, bo w końcu czego jak czego, ale repu­ta­cji kupić się nie da. Szybko się jed­nak uspo­ko­iła za pomocą dosko­na­łej tech­niki odde­cho­wej, zaczerp­nię­tej z pod­ręcz­nika Uzdra­wia­jąca moc odde­chu.

Przej­rzała się w szy­bie witryny na nagrody agen­cji i strzep­nęła papro­szek z żakie­cika od Ale­xan­dre’a Vau­thiera, który sku­tecz­nie poma­gał ukryć brak talii, przy­kry sku­tek uboczny ciąży. Wró­ciła za biurko aku­rat w momen­cie, gdy z jej tele­fonu zaczęły dobie­gać ele­ganc­kie dźwięki nok­turnu Cho­pina (bo nawet dzwo­nek komórki miał świad­czyć, że jej wła­ści­cielka to osoba wyra­fi­no­wana). Renata zer­k­nęła na ekran. O nie, znowu matka… Ode­brała nie­chęt­nie i tylko po to, żeby powie­dzieć swoim spe­cjal­nym, wystu­dio­wa­nym tonem komu­ni­ku­ją­cym „jestem bar­dzo ważną i zajętą kobietą”:

– Nie mogę teraz, mamo, oddzwo­nię po połu­dniu.

Nim się roz­łą­czyła, usły­szała jesz­cze gwał­towny pro­test Lucyny, ale nie zamie­rzała się nim przej­mo­wać. W końcu odro­czyła moment nie­odmien­nie przy­krej kon­fron­ta­cji z pre­zes Wrzos i jej wyso­kimi wyma­ga­niami wobec świata, a zwłasz­cza córki – i to było bez­cenne. To skąd ten wewnętrzny nie­po­kój i prze­ko­na­nie, że tym razem powinna natych­miast jej wysłu­chać…?

Karolina i Karol

Karo­lina i Karol

Karo­linę obu­dził poranny har­mi­der wło­skiej ulicy. W War­sza­wie wła­ści­wie każdy hałas dzia­łał jej na nerwy. Miesz­ka­nie w cen­trum miało wiele zalet i jedną wielką wadę: bez­u­stan­nie ata­ko­wało dźwię­kami. Jej prze­cią­żony układ ner­wowy ledwo zno­sił taki nad­miar bodź­ców. W Pistoi tym­cza­sem nie prze­szka­dzały jej hała­śliwe powi­ta­nia sąsia­dów, pokrzy­ki­wa­nia kurie­rów, pisz­czące hamulce wszech­obec­nych sku­te­rów i auto­bus, który z werwą poko­ny­wał wąziutką Via dei Baroni i z fan­ta­zją wcho­dził w zakręt na skrzy­żo­wa­niu z nieco tylko szer­szą Via Porta San Marco. Karo­lina za każ­dym razem, kiedy to widziała, zasta­na­wiała się, czy kie­rowca ma umie­jęt­no­ści raj­dowca, czy raczej cierpi na brak instynktu samo­za­cho­waw­czego.

Odsu­nęła grube zasłony, żeby wpu­ścić do pokoju świa­tło dnia. Dwa­dzie­ścia stopni w listo­pa­dzie. To jest pro­gnoza pogody, którą chce się widzieć w naj­ohyd­niej­szym mie­siącu roku, pomy­ślała i uśmiech­nęła się do sie­bie. Przy­stać na abso­lut­nie sza­lony plan przy­ja­ciółki z wyjaz­dem do Toska­nii tuż przed Gwiazdką to była naj­lep­sza rzecz, jaką Karo­lina mogła dla sie­bie zro­bić.

Kiedy trzy lata wcze­śniej ona i Karol odkryli, że jej matka ma romans z jego ojcem, wyda­wało się, że gorzej być nie może. Tym­cza­sem roz­wód odda­nej żony Beaty Nowak z wia­ro­łom­nym milio­ne­rem Janem był gor­szy niż akcja Wojny pań­stwa Rose. Film ten pole­ciła Karo­li­nie („na poprawę humoru”, jak powie­działa) kole­żanka sędzia, któ­rej poskar­żyła się na spek­takl, jaki urzą­dzili na sali sądo­wej powódka i pozwany. On jej pociął opony w aucie, ona jemu kra­waty. On zagro­ził, że zabie­rze psa, ona uto­piła w rzece jego kije gol­fowe. W tle poja­wiały się dowody zdrady, wza­jemne oskar­że­nia o sprze­nie­wie­rza­nie fun­du­szy wspól­nej firmy, a nawet podej­rze­nie o pedo­fi­lię, choć na szczę­ście domnie­mana ofiara miała już dzie­więt­na­ście lat, tylko była drobna i wysty­li­zo­wana na nie­let­nią. No i nikt nikomu nie podał – jak w fil­mo­wym prze­boju sprzed lat – pasz­tetu z pupila.

Pań­stwo Nowak wyna­jęli dosko­na­łych adwo­ka­tów, któ­rzy w krót­kim cza­sie prze­ko­nali swo­ich klien­tów, iż roz­wód z klasą to oczy­wi­ście dosko­nała decy­zja. Z tym że wtedy, gdy roz­wod­nicy nie mają nic do stra­ce­nia. Nato­miast kiedy w grę wcho­dzi mają­tek, roz­tropny czło­wiek dba przede wszyst­kim o jego korzystne podzie­le­nie. I tak roz­po­częła się wynisz­cza­jąca walka o każdą nie­ru­cho­mość, a także stół, sto­lik, a nawet por­ce­la­nową miseczkę. Fakt fak­tem, że pocho­dziła z epoki Ming.

Praw­nicy Beaty oka­zali się sku­tecz­niejsi („zapła­cił mi milion za każdy prze­pła­kany dzień”, oznaj­miła z trium­fem świeżo upie­czona roz­wódka). Ona dostała kró­lew­ską odprawę, on bole­sną nauczkę na przy­szłość (jeśli zdra­dzasz, lepiej ukryj mają­tek), a Karo­lina – depre­sji. Nato­miast Karol w obli­czu rodzin­nych dra­ma­tów nie­ocze­ki­wa­nie wydo­ro­ślał. Chyba w myśl zasady, że kry­zys to zagro­że­nie i szansa. Swoją – dotąd zawo­dowy Pio­truś Pan i zade­kla­ro­wany mamin­sy­nek – dostrzegł, kiedy matka sku­piw­szy się na zim­nej zemście, wresz­cie prze­stała niań­czyć doro­słego od wielu lat jedy­naka.

– Masz dziwną minę – Mał­go­sia wró­ciła z poran­nego bie­ga­nia, wno­sząc do ich apar­ta­mentu zapach świe­żego powie­trza.

– Myślę, jaki to para­doks, że zawsze marzy­łam o poważ­nym i odpo­wie­dzial­nym Karolu, a kiedy na moich oczach doko­nała się w nim ta wspa­niała prze­miana, zwia­łam od niego na drugi koniec Europy.

– Kocha­nie, ucie­kłaś, bo to niby ten sam facet, ale inny czło­wiek. Nie wiesz dokład­nie, kim teraz jest i czy ci to w ogóle odpo­wiada – Mał­go­sia, góralka z Zako­pa­nego, zwy­kła widzieć sprawy takimi, jakie były. – Ubie­raj się, za godzinę mamy być u praw­nika. Dziś kupuję tu miesz­ka­nie! – wypo­wie­dze­nie tego na głos spra­wiło, że Mał­go­sia aż pod­sko­czyła i zakla­skała, co było dla niej zacho­wa­niem dość nie­co­dzien­nym. – No co tak patrzysz?

Karo­lina rze­czy­wi­ście przy­glą­dała się roz­en­tu­zja­zmo­wa­nej przy­ja­ciółce z nie­kre­ślo­nym wyra­zem twa­rzy. Choć życzyła jej wszyst­kiego, co naj­lep­sze, wie­działa dosko­nale, z czym to się wiąże. Od teraz od jej naczel­nej pocie­szy­cielki, kry­nicy życio­wej mądro­ści, głosu roz­sądku i w ogóle sio­strza­nej duszy będzie ją dzie­lić pół­tora tysiąca kilo­me­trów.

Kiedy Mał­go­sia po raz pierw­szy wspo­mniała o porzu­ce­niu War­szawy na rzecz jakiejś dziury pod Flo­ren­cją, spon­ta­nicz­nie zapy­tała:

– Rozum stra­ci­łaś? Na pewno ktoś cię oszuka, w końcu to Wło­chy. Czyli mafia. Wia­domo. A jak nie mafia, to się okaże, że nie­ru­cho­mość nie nadaje się do zamiesz­ka­nia, bo zawali się sufit albo zrobi dziura w pod­ło­dze. Twój wło­ski pozwala co naj­wy­żej zamó­wić espresso, a i to z tru­dem. Jak się dowiesz, czy obok nie mieszka stara wariatka albo gwał­ci­ciel? I czy nie wybu­dują ci za oknem fabryki?

Ten ostatni argu­ment nie był zbyt racjo­nalny, bo każdy, kto choć raz tra­fił do wło­skiego mia­steczka, wie­dział, że nie da się tam dobu­do­wać nawet budki dla pta­ków. Ale Karo­lina z całego serca sta­rała się wybić Mał­gosi z głowy tę całą prze­pro­wadzkę. Myślała oczy­wi­ście o sobie, nie o przy­ja­ciółce. Ta, goniąc za marze­niami, nie pomy­ślała, jak dra­ma­tycz­nie samotna będzie Karo­lina po jej wyjeź­dzie.

Kiedy jed­nak wysia­dły z wypo­ży­czo­nego na lot­ni­sku auta przed drzwiami z drewna tak sta­rego, że desz­cze zdą­żyły wyrzeź­bić w nim głę­bo­kie bruzdy, prze­szły przez wysoko skle­piony hol z wyśli­zganą kamienną pod­łogą i kutą kratą, by zna­leźć się w patio, któ­rego ściany gęsto pora­stał bluszcz, a nad buj­nymi krze­wami lekko chwiały się liście dorod­nej palmy, Karo­lina zro­zu­miała Mał­go­się. W imie­niu listo­pa­do­wej War­szawy poże­gnały je nagie gałę­zie drzew, głę­bo­kie kałuże i wiatr, który prze­ni­kał nawet naj­grub­sze war­stwy ubrań. A trzy i pół godziny lotu póź­niej przez okna ich jadalni zaglą­dała rosnąca na dzie­dzińcu dostojna palma.

– Wło­skie kamie­nice są jak wiel­kie damy – wyja­śniła przy­ja­ciółce Mał­go­sia. – Na zewnątrz surowe, w środku zaś pełne eks­cy­tu­ją­cych tajem­nic.

– Ja jestem raczej jak blok z PRL-u. Na zewnątrz nuda, a w środku… też nuda – Karo­lina chciała być dow­cipna, ale nie miała pew­no­ści, czy jej wyszło. Ona prze­nigdy by się nie odwa­żyła na tak sza­lony krok, by porzu­cić wszystko, z czego skła­dało się jej dotych­cza­sowe, mało szczę­śliwe w sumie życie i prze­pro­wa­dzić się do Włoch. Mał­go­sia miała tę odwagę, któ­rej Karo­lina dziko jej zazdro­ściła.

Już pod­czas pierw­szego spa­ceru po Pistoi Karo­lina doszła do wnio­sku, że to mia­steczko musi być sto­licą adwo­ka­tury. Na pewno wło­skiej, a może nawet świa­to­wej? Nie­mal na każ­dym budynku (mniej lub bar­dziej oka­za­łym, od frontu, z tyłu, przy repre­zen­ta­cyj­nych uli­cach i w bocz­nych ulicz­kach, nad któ­rymi suszyła się bie­li­zna) wisiała jedna, dwie, trzy, dzie­sięć tabli­czek z infor­ma­cją „Stu­dio legale, avvo­cato”. Karo­lina, sędzia sądu rodzin­nego, pomy­ślała, że prze­zna­cze­nie dopada ją nawet pod słyn­nym słoń­cem Toska­nii. Słowo „adwo­kat” koja­rzyło się jej dobrze tylko wtedy, kiedy miała na myśli likier jajeczny. O człon­kach izby adwo­kac­kiej nie wyra­żała się już tak pochleb­nie. Zbyt czę­sto – nie­stety – widy­wała obroń­ców, któ­rych sumie­nie było odwrot­nie pro­por­cjo­nalne do hono­ra­riów.

Teraz wdra­py­wała się za pod­eks­cy­to­waną jak nasto­latka Mał­go­sią w kie­runku Piazza del Duomo, zasta­na­wia­jąc się, jak wyglą­dają adwo­kaci we Wło­szech.

– A ten twój praw­nik to w ogóle jest godny zaufa­nia? – Karo­lina zagad­nęła przy­ja­ciółkę.

– Ależ skąd, to zwy­kły nic­poń – puściła oko Mał­go­sia. – Sama zoba­czysz.

Na Corso Silvano Fedi sta­nęły przed kamie­nicą z obszer­nym mar­mu­ro­wym holem. W jego cen­tral­nym punk­cie stała antyczna rzeźba przed­sta­wia­jąca Wenus czy inną bogi­nię o zaokrą­glo­nych kształ­tach. Może nawet być ory­gi­nalna, prze­mknęło przez myśl Karo­li­nie. Ele­ganc­kie krę­cone schody pro­wa­dziły do wyło­żo­nego kosz­towną boaze­rią sekre­ta­riatu.

– Napa­dłaś na bank?! Tu jest jakby luk­su­sowo – Karo­lina odru­chowo prze­ło­żyła jakość wnę­trza na wyna­gro­dze­nie pra­cu­ją­cych tu praw­ni­ków.

– Głu­pia jesteś. Tu wszystko tak wygląda. Dopła­casz, jak mają meble z Ikei. Musieli je kupić. A te odzie­dzi­czyli – naj­wy­raź­niej nic nie było w sta­nie popsuć nastroju Mał­gosi.

– Per favore, l’avvo­cato sta aspet­tando!1 – kobieta o wyglą­dzie Moniki Bel­lucci (czego wła­ści­wie nale­żało się spo­dzie­wać) uśmiech­nęła się pro­mien­nie i otwo­rzyła drzwi do gabi­netu.

Karo­lina ocze­ki­wała tam siwo­wło­sego dżen­tel­mena. Był to jedyny typ wpi­su­jący się jej zda­niem w obraz praw­nika z wło­skiej kan­ce­la­rii. Tym­cza­sem zza biurka wstał młody męż­czy­zna tak nie­przy­zwo­icie przy­stojny, że na chwilę chyba stra­ciła oddech.

– Marco Bar­be­rini, miiło mi pooznać – męskie cudo w dodatku mówiło po pol­sku!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Pro­szę, adwo­kat czeka! [wróć]