Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dobry duch świąt Bożego Narodzenia kapryśnie rozdziela swoje łaski. Jednym funduje niezapomnianą gwiazdkę, innym rodzinny horror z cudnie przystrojoną choinką tle. Kiedy kolejne okienka kalendarza adwentowego tylko przybliżają katastrofę, nie pozostaje nic innego, jak poprosić o pomoc świętego Mikołaja. Kto w tym roku może spodziewać się podarków, a na kogo czeka rózga? Czy bohaterowie pierwszej części rozwiążą swoje problemy? I co spotka nowych? Kontynuacja przebojowego Drogiego świętego Mikołaja z miłością, skandalami, podcastami oraz Toskanią na drugim planie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 212
Rozdział I
Alicja i Maciej
– Halo, Maciej? Jesteś? – Alicja Wierzbicka nie bez wysiłku wtoczyła się do domu z trzema torbami wypełnionymi po brzegi zakupami. Pod pachę wetknęła pokaźnych rozmiarów pora z warzywniaka slow food, chociaż jej zdaniem powinien się raczej nazywać „high price”. W tłumaczeniu na polski: drożywniak. Teraz starała się wymanewrować ze swoim ładunkiem w dość ciasnym korytarzu i boleśnie uderzyła łokciem o futrynę. Chciała zakląć siarczyście, ale zamiast tego pisnęła cienko „auć!” – i przepchnęła się do kuchni. To zdecydowanie nie był jej dzień. Najpierw pod sklepem szukała przez kwadrans miejsca parkingowego, a kiedy już znalazła, to koło ogromnej kałuży, do której wpadł jej telefon. Zsunął się z kolan, gdy wysiadała. A milion razy obiecywała sobie, że nigdy jej się to już nie zdarzy. W dodatku zawracając, przejechała przez podwójną ciągłą i o mało przy tym nie potrąciła policjanta. Na szczęście był tak zszokowany jej manewrem, że nawet nie zareagował. Teraz marzyła tylko o kubku ziołowej herbaty. I żeby ktoś się nią zaopiekował. Na przykład mąż?
– Mamo, mamo, taty nie ma! – Helena i Henio z pewnym opóźnieniem wybiegli ze swoich pokoi, dopadając siatek. Nie po to, żeby pomóc je rozładować, mieli po prostu nadzieję na znalezienie jakichś zakazanych przyjemności. Ich matka była ekspertką od zdrowego żywienia, prowadziła o tym blog i program w telewizji. Nie liczyli więc na chipsy, żelki czy batonika. Ale od czasu do czasu pozwalała im zjeść coś, co (przynajmniej jej zdaniem) nie wpływało korzystnie na ich zdrowie, za to miało im dać poczucie prawdziwego dziecięcego szczęścia.
Szczęście Heli i Henia było dla Alicji bardzo ważne, bardziej zależało jej tylko na szczęściu męża. Wychodziła z założenia, że pewnego dnia dzieci podrosną i opuszczą rodzinne gniazdo. A ona i Maciej jeszcze przez wiele, wiele lat będą się cieszyć z odzyskanej po okresie wychowawczych trudów i rodzicielskich wyrzeczeń wolności. Maciej kiedyś wyglądał niemal jak brat bliźniak Micka Jaggera. Dzisiaj z gęstą blond czupryną, lekko tylko oprószoną siwizną, wciąż był więcej niż przystojny. Nosił się na czarno, uwielbiał skórzane rockowe kurtki i był czarujący w sposób, który sprawiał, że nikt nie potrafił mu niczego odmówić. Alicja kochała się w nim na zabój dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy miała siedemnaście lat i zobaczyła go na domówce u koleżanki. A potem okazało się, że zdają na ten sam wydział na uniwerku, co uznała za znak: są sobie przeznaczeni! Trzynaście lat, jeden kredyt hipoteczny i dwoje dzieci później ona i Maciej wciąż byli szczęśliwą wyspą na morzu łez wylanych przez jej zdradzane, oszukiwane, niekochane koleżanki. Alicja – z natury szalenie empatyczna – szczerze współczuła kobietom, które nie miały powodzenia w związkach. Ale gdzieś na dnie duszy czuła, choć bardzo się tego wstydziła i nigdy nie wypowiedziałaby tego na głos, że po prostu nie potrafiły ich należycie pielęgnować.
– Hela, Henio, macie po pół drożdżówki na głowę, potem upiekę wam ciasto marchewkowe. Bez cukru – to ostatnie zabrzmiało, niestety, jak groźba, choć chciała, by miało walor sympatycznie wychowawczy.
– Tak, tak, bo kto je cukier, umiera w męczarniach! – Henio jawnie zadrwił z naczelnej zasady Alicji, wpychając ciastko do ust. Spojrzała na syna z przyganą i już miała wygłosić krótki wykład o tym, jak wielu jego kolegów ma nadwagę i ilu z nich wkrótce zachoruje na cukrzycę, ale zamiast tego ciężko westchnęła i ograniczyła się do najpopularniejszej wśród matek całego świata uwagi:
– Henryku, nie mów z pełnymi ustami.
Milusi synuś mamusi właśnie przepoczwarzał się w upiornego nastolatka. A matczyna intuicja podpowiadała, że od teraz wszelkie próby konfrontacji z nim będą oznaczać płacz i zgrzytanie zębów. Na to już dzisiaj z pewnością nie miała siły. Zrezygnowana zaczęła upychać po lodówce i szafkach zakupione produkty.
– Hej, dzieciaki, nie wiecie przypadkiem, gdzie wasz ojciec? – spytała raczej retorycznie. Dzieciaki oczywiście nie wiedziały. Alicja przez jedną mikrosekundę poczuła, że właściwie miałaby prawo być przytłoczona ciężarem wszystkich swoich obowiązków. To ona zarabiała lepiej, ale i tak brała na siebie większość domowych prac. Do niej należało znalezienie hydraulika, kiedy ciekł kran, umówienie wizyty u ortodonty dla Henia i zapisanie Heli na dodatkowy angielski. Pamiętała o imieninach teściowej, urodzinach szwagierki, wymyślała niespodzianki na własną rocznicę ślubu. Scenariusz tegorocznego Bożego Narodzenia dzieci układały już od miesiąca i jeśli Hela marzyła o lśniącym jelonku koło choinki, to najpewniej on tam stanie… Tymczasem Maciej niby miał o wiele mniej zajęć, a zawsze jakoś tak wychodziło, że był bardziej zajęty… Ciekawe, czy gdyby jednak rozjechała tego policjanta, zaaresztowaliby ją? Nie żeby zrobić mu śmiertelną krzywdę oczywiście. Ale takie niewinne potrącenie, wycenione na jakiś miesiąc za kratkami… Maciej zostałby z tym wszystkim sam. A w więzieniu chyba nie jest tak źle, bo posiłki podają… O matko, co też chodzi jej po głowie?! Aż się wzdrygnęła.
Maciej Wierzbicki nie spieszył się do domu. Praca dziennikarza muzycznego w modnej, choć niszowej stacji radiowej, pozwalała mu zarządzać kalendarzem w szalenie elastyczny sposób. Jego zajęcie było kwintesencją określenia „wolny zawód”: polegało na spotkaniach o najdziwniejszych nawet godzinach, podróżach w bardzo dalekie czasem miejsca oraz odbieraniu telefonów i wiadomości o każdej porze dnia i nocy. Niezależność miała dla Macieja wielkie znaczenie, czuł się wolny i gratulował sobie umiejętności ustawienia się w życiu tak, żeby nigdy nic nie musieć. Mógł sobie na to pozwolić: jego cudowna żona, Alicja, wspierała go we wszystkim, co postanawiał. Kiedy na licealnej imprezie wyłowił wzrokiem nieco krępą, krótkowłosą szatynkę o radosnym uśmiechu, od razu dostrzegł jej niebywały potencjał. Ta dziewczyna nigdy nie zrobi mu awantury o spóźnienie na obiad, wypite z kolegami piwo czy za małą pensję. Nie będzie wypytywać, gdzie i z kim był ani co robił. Ona będzie wdzięczna losowi, że ma u boku chłopaka, o którym marzyły wszystkie koleżanki. Także te o wiele od niej atrakcyjniejsze. A on wybrał właśnie ją. Może i szarą myszkę, ale pracowitą jak mrówka, cierpliwą jak wielbłąd, przewidywalną jak angielskie śniadanie i solidną jak lokata z funduszem gwarancyjnym. I to był jego typ.
Renata i Antoni
– Chodź, Toni, dasz mamuni buzi na do widzenia! – Renata Wrzos nachyliła się nad słodkim niebieskookim dwulatkiem z uroczymi blond loczkami, sprawnie balansując na dziesięciocentymetrowych szpilkach od Louboutina, i czule musnęła nosek synka swoim nosem. O pocałunku raczej nie mogło być mowy – nie po to tak starannie nakładała szminkę w kolorze rozgniecionych jeżyn, żeby ją teraz rozmazać na małej buzi. Przeniosła wzrok na stojącą za jej synkiem nianię i po matczynym wzruszeniu nie został ślad:
– Tylko żadnych słodyczy mu nie dawaj. W koszu na śmieci był papierek po wafelku. Jak jeszcze raz coś takiego znajdę, wyciągnę konsekwencje – ostrzegła głosem zimnym jak stal i energicznie zamknęła za sobą drzwi domu.
– Suka – mruknęła do siebie Hanna Drewnicka, biegle władająca angielskim i francuskim absolwentka Norland, brytyjskiej uczelni, która od 130 lat przygotowywała starannie rekrutowane kadry do pracy w roli opiekunki do dziecka. I chociaż miała kontrakt, którego suma wyrażona była w euro, służbowe mieszkanie i samochód, praca dla Renaty Wrzos sprawiała, że zaczynała poważnie myśleć, żeby to wszystko w cholerę rzucić i poświęcić się ratowaniu słoni w Namibii.
Hanna pracowała dla rodziny w Londynie, gdzie pan domu był spłukanym brytyjskim arystokratą, który wżenił się w fabrykę pasztetów spod Portland, a jego żona zwykła wyrażać swoją ekspresję poprzez piskliwe wywrzaskiwanie „Oh, my Gosh!” przy każdej okazji – i bez okazji. W Oslo zajmowała się siódemką dzieci – ich matka uważała, że co rok prorok najskuteczniej zatrzyma u jej boku bajecznie bogatego męża, właściciela stoczni, mimo że nie przypominała już wiotkiej modelki, z którą przed laty się związał. W Kalifornii rodzice dwójki nastolatków działali z sukcesem w show-biznesie, więc w domu odbywały się trzydniowe imprezy, na których wciąganie kokainy było najbardziej niewinną z dostępnych rozrywek. Hanna Drewnicka niejedno w życiu już widziała. Ale Renata Wrzos przebijała to wszystko. Jej nieokiełznana ambicja bezustannie zasilana paliwem z wielkomiejskich fobii i małomiasteczkowych przesądów okazała się największym jak dotąd zawodowym wyzwaniem Hanny.
Prezes Renata Wrzos uwielbiała moment, w którym wkraczała do biura. Wkraczała, nie po prostu wchodziła. Wyprostowane plecy, lekko zadarta (jak do selfie) broda, subtelny uśmiech. Niepokój, który wywoływała w swoich pracownikach, niby niezauważalny, a jednak dający się wyczuć, sprawiał, że każdego ranka mogła ocenić rozmiar swojej władzy. Jako że zanim została szefową, była po prostu częścią tego zespołu, sporo wysiłku włożyła w zbudowanie odpowiedniego dla nowych stosunków dystansu. Dzisiaj nawet Dorota, dyrektorka marketingu, z którą kiedyś dzieliły pokój, nie odważyłaby się wejść do niej bez pukania. I tak miało być.
Wszystko, co Renata osiągnęła, zawdzięczała swojej determinacji, sile i umiejętności stawiania w życiu na to, co naprawdę ważne – czyli na siebie. Kiedy trzy lata temu odkryła, że jest w ciąży, a jej żonaty kochanek (i szef) zamiast natychmiast porzucić żonę, zobowiązał się, owszem, do pokrycia kosztów usunięcia ciąży w holenderskiej klinice, przez chwilę myślała, iż znalazła się w sytuacji, która wymknęła jej się spod kontroli. Ale ona, Renata Wrzos, córka Lucyny Wrzos, prezes zakładów mleczarskich w Kotulach, każdą porażkę przekuje w sukces. Tak powstał projekt „matka”. Renata uważała dzieci za źródło brzydkich zapachów, bałaganu i nigdy niedających się przewidzieć kłopotów, ale intuicyjnie czuła, że z dzieckiem na ręku zdziała paradoksalnie więcej niż jako skupiona na sobie singielka. Matki na stanowiskach były zjawiskiem, o którym mówiono i pisano. Ich doskonała organizacja, umiejętność ustalania priorytetów i kreatywność zwracały uwagę. Jak inaczej dałyby radę ogarnąć tak wiele tematów naraz? W gabinecie ustawiła wielkie zdjęcie Toniego i każdy, kto je zobaczył, wiedział, że rozmawia z wyjątkową kobietą, która umie połączyć oczywisty sukces zawodowy z osobistym powodzeniem. Idealny balans. Takich partnerów w biznesie się ceni: zrównoważonych, skutecznych, oddanych. A Tomasz? Zapłacił za swoje tchórzostwo reputacją. I posadą. Posadą, którą dzisiaj ma ona, Renata. A on został z niczym. A też mógł mieć wszystko. Oto, co dzieje się z ludźmi, którzy nie potrafią wybrać tego, co dla nich najlepsze.
– Dzień dobry, Renato, na biurku masz listę dzisiejszych spotkań, a po południu umówiłam cię w Hotelu Europejskim, żebyś zaakceptowała szczegóły firmowej Gwiazdki. Uznałam, że zechcesz się w to zaangażować. Centrala potwierdziła, że przyjedzie Patrick O’Connor – Gabriela Wszędko była asystentką idealną, a skoro biuro odwiedzał sam główny szef z centrali, wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik. A ona umiała to sprawić. Co ciekawe, Gabriela nigdy nie ukrywała pogardy wobec koleżanki, która sypiała z żonatym prezesem. Jednak Renata nie tylko jej nie zwolniła, ale awansowała z asystentki prezeski na szefową biura i dała królewską podwyżkę. Nie królewską – cesarską! Taką, żeby nie mogła odmówić. Jedna z żelaznych zasad Renaty brzmiała: przyjaciół trzymaj blisko, wrogów jeszcze bliżej. Gabriela miała w branży opinię profesjonalnej i wyjątkowo lojalnej. Pracy nie szukałaby, bo ta natychmiast znalazłaby ją sama. A tam już nikt, ale to absolutnie nikt nie zabroniłby jej opowiadać o Renacie, Tomaszu, jego pięknej żonie, rozbitej rodzinie, nieślubnym dziecku i tych wszystkich nieeleganckich szczegółach, o których na przykład w londyńskiej centrali ich agencji nie wiedzieli i zdaniem Renaty lepiej, by tak pozostało. Zamiast plotkować, Gabriela musi pracować, pomyślała mściwie Renata, i to jeszcze ciężej niż wtedy, gdy w gabinecie za jej plecami siedział Tomasz Konieczny. Co jak co, ale wymagać to ona umiała. Gdy Wszędko stawiała na jej biurku latte na mleku owsianym, z torebki Renaty dobiegł dźwięk telefonu. Na wyświetlaczu odczytała, że dzwoni matka. O nie, to miał być miły dzień. A Lucyna Wrzos i miły dzień to zjawiska, które wzajemnie się wykluczały.
Gabriela szczerze nie cierpiała swojej szefowej. Ale pensja, którą Renata postanowiła ją przekupić, była tak absurdalnie wysoka, że tylko idiotka odrzuciłaby tę ofertę. Po trzech latach Gabriela odłożyła dość pieniędzy, żeby założyć wymarzoną manufakturę świeczek z naturalnego wosku. Wybrała już miejsce na pracownię, zleciła zaprojektowanie logo i opakowań, zaczęła badać rynek… W tym roku po raz pierwszy pod choinkami w Polsce, a może i za granicą, ludzie mieli znaleźć linię zapachowych świeczek firmy Gabee & Bee. Była bardzo dumna z połączenia w jej nazwie swojego imienia z angielską „pszczołą” – wyszło i zabawnie, i światowo. Gabriela czuła się gotowa na wielką zmianę: 31 grudnia miał być jej ostatnim dniem pracy dla Renaty Wrzos. I pierwszym dniem nowego życia Gabrieli.
Karolina i Karol
– Jak to nie wracasz do Polski?! – Karol rzadko się unosił, właściwie nie robił tego nigdy, ale tym razem powtórzył swoje pytanie z nutą autentycznej irytacji. Karolina wyjechała na dwutygodniowy urlop do Toskanii z zamiarem towarzyszenia przyjaciółce, która postanowiła zainwestować w nieruchomość pod Florencją. Zaraz po jej powrocie mieli kupić bilety na samolot, żeby święta spędzić z jego matką. Od burzliwego rozwodu z jego ojcem mieszkała w Hiszpanii.
– Nie wracam na razie. Zostanę z Małgosią do nowego roku. Karol słuchał, nabierając pewności, że jego dziewczyna postradała zmysły.
– Ale wiesz, że jesteś sędzią? Masz tu zobowiązania? – rozpaczliwie chwycił się jedynego argumentu, którego Karolina nie mogła zlekceważyć.
– Nie wspominałam ci, ale wystąpiłam przed wyjazdem o urlop zdrowotny. I dostałam zgodę z ministerstwa.
– Dlaczego mi nie powiedziałaś?
– Wiedziałam, że będziesz dramatyzował, a co gorsza, zadzwonisz do swojej mamy. I obydwoje mnie zatupiecie. A ja potrzebuję zostać sama ze sobą, wreszcie pomyśleć, czego chcę, a czego nie…
– I musisz myśleć o tym akurat przed świętami? – Karol był coraz bardziej zły.
Nie uśmiechała mu się perspektywa samodzielnego stawienia czoła matce, której miliony z rozwodowej odprawy nie pomogły ukoić bólu, jaki zadał jej mąż, zdradzając ją z przyjaciółką domu, czyli matką jego dziewczyny.
– A na co ty właściwie chorujesz? – zamierzał zapytać z troską, ale wyszło jakoś bardziej drwiąco.
– Mam depresję – odpowiedziała bez ogródek Karolina. – I nie chcę w tym stanie podejmować żadnych ważnych decyzji. Ale w końcu będę zmuszona to zrobić, bo moje życie to jakiś ponury żart.
Karol po raz kolejny poczuł, że nie rozumie Karoliny. Dlaczego właśnie teraz wywraca wszystko do góry nogami? Gdy on zaczął odnosić jako artysta prawdziwe sukcesy. A ich rodziny wreszcie jakoś odnalazły się po czasie dram i chaosu, którego nie powstydziliby się scenarzyści tureckiej telenoweli.
– Karolina, mama nigdy nawet nie wspomniała, że za jej tragedię odpowiada twoja matka. Zawsze traktowała cię jak córkę. Ja nie wiem, jak możesz ją tak zawieść. Wiesz, jak kocha święta Bożego Narodzenia. To dla niej najważniejsze dni w roku.
Karolina nie starała się zaprzeczyć. Zmiana otoczenia, długie rozmowy z przyjaciółką (i dobrze dobrane tabletki) dały jej siłę, jakiej dotąd w sobie nie czuła. Moc, by wreszcie zawalczyć o siebie. Czyli osobę, którą na liście swoich priorytetów umieściła na honorowym, ostatnim miejscu.
– Karolu, nie zmienię zdania. Nie martw się, zadzwonię do Beaty i wszystko jej wyjaśnię. Będę dawała znać – zadeklarowała nawet, mimo głębokiej potrzeby, by była to ostatnia taka rozmowa. Wyłączyła komórkę, założyła cudny beżowy płaszcz z kaszmiru, o którym zawsze marzyła, ale uważała, że jest dla niej za drogi, i rzuciła Małgosi zdawkowe:
– Wychodzę.
A ona nie zapytała „dokąd?” ani „po co?” i „kiedy wrócisz?”. Dobrze wiedziała, że emocje czasem najlepiej zadeptać. Tym razem na nierównych chodnikach włoskiego miasteczka. Karolina pomyślała, że relacje z prawdziwymi przyjaciółkami to historie linearne, podczas gdy związki z mężczyznami są wieczną huśtawką: raz na górze, raz na dole i tylko patrzysz, żeby nie zlecieć na twarz. Na Via Porta San Marco światło o barwie charakterystycznej dla listopada na południu Europy oblewało elewacje w odcieniach żółci i rdzy. No tak, wkrótce święta. Mikołaj w czerwonym wdzianku na takim tle wygląda inaczej, pomyślała Karolina i sama siebie zaskoczyła, bo zamiast analizować każde słowo Karola i zadręczać się konsekwencjami swoich wypowiedzi (bo może powinna lepiej to rozegrać, mądrzej, celniej), skupiła się na przyszłości. Swojej. Jeszcze daleko do Gwiazdki, a już taki cud…
Rozdział II
Renata i Antoni
Renata nie uważała się za kobietę całkowicie bezduszną. Były momenty, kiedy wierzyła, że w zasadzie jest miła. Z domu wyniosła jednak głębokie przekonanie, że okazywanie uczuć to nic innego jak słabość. Jej matka, osoba zaradna, praktyczna i skuteczna, nigdy tego nie tolerowała. W opinii Lucyny Wrzos wkraczającemu w dorosłe życie pokoleniu brakowało obecnie klarownych zasad i silnej ręki. W efekcie na każdym kroku spotykało się młodych ludzi skupionych na jakichś wymyślonych problemach, rozchwianych, rozhisteryzowanych. A kiedy napotykali najmniejszy choćby problem, zamiast wziąć się z życiem za bary, natychmiast biegli po pomoc. A co gorsza – nie do księdza, tylko do psychologa czy innego psychiatry. Tymczasem odrobina dyscypliny wystarczy, żeby świat znowu stanął na nogach.
Renata dokładnie pamiętała wycieczkę do Watykanu. Jej matka, niezłomna podpora parafii w Kotulach, postanowiła zabrać swoją dziesięcioletnią córkę na spotkanie z papieżem. Okoliczność była doniosła, wystroiła ją więc jak do pierwszej komunii – w sukienkę z tak bogatej, że aż sztywnej poliestrowej koronki i białe lakierki. Jako że prezes Wrzos lubiła wszystko robić zawczasu (zostawianie czegokolwiek na ostatnią chwilę kłóciło się z jej filozofią życiową, która mówiła: zrób wczoraj, co możesz zrobić dziś), strój dla córki kupiła z półrocznym wyprzedzeniem. Gdy nieco oszołomiona podróżą i przepychem Rzymu Renata w końcu założyła swoje pantofelki, okazało się, że jej stopa urosła o rozmiar. Lucyna Wrzos tylko wzruszyła ramionami. I uprzedziła córkę, że jeśli w czasie tej najważniejszej w ich życiu wizyty zobaczy na jej twarzy cokolwiek prócz uśmiechu, może się pożegnać z obiecaną włoską kurteczką ze lśniącego ortalionu. Kiedy po wielu godzinach zwiedzania Watykanu Renata wreszcie mogła zdjąć za małe buty, miała okrwawione pięty oraz przekonanie, że cierpieć w milczeniu było warto. Ona, Renata Wrzos, nie mazgai się z byle powodu, bo beksy nigdy nie dostają kurteczek z zagranicy. Co najwyżej burę od matki.
W dorosłym życiu też nie miała w zwyczaju użalać się nad sobą. A tym bardziej nad innymi. Teraz stała przed nią Dorota i tłumaczyła, że musi wziąć wolne.
– Ale zamykamy budżet – przypomniała jej łagodnie Renata. – I przygotowujemy prezentację dla centrali – uśmiechnęła się z sympatią.
– Reniu, moja mama ma operację serca, chcę być przy niej, gdy się obudzi z narkozy – Dorocie oczy zaszły łzami.
Renata po prostu nie cierpiała, gdy ktoś zdrabniał jej imię. Bardziej nie tolerowała tylko niczym nieuzasadnionych łez. Jej brwi nieco się uniosły, spojrzała na stojącą przed nią, nerwowo ściskającą palce Dorotę i zapytała od serca:
– Zwariowałaś? Jesteś anestezjologiem czy jak?! Wracaj mi do pracy.
Dorota, samotna matka dwójki dzieci, umiała stawiać czoła wielu przeciwnościom losu. Lata znoszenia w pojedynkę wszystkich możliwych rodzicielskich kryzysów – od niań, które nie przychodziły do pracy akurat wtedy, kiedy były najbardziej potrzebne, przez biegunki u dwójki dzieci naraz (a toaleta w domu tylko jedna), po wakacje, na których nie mogła wytchnąć nawet przez sekundę, bo jej ukochane dzieciaki albo się biły, albo próbowały wzajemnie utopić – sprawiły, że stała się twarda jak skała. Gdy kolejny kandydat na miłość jej życia okazywał się skończonym dupkiem (tylko w ostatnim czasie spotkała prawnika, który wprawdzie miał żonę, ale z nią nie mieszkał, nauczyciela akademickiego z problemem alkoholowym oraz dyrektora sprzedaży mówiącego z dumą wyłącznie o tym, ile ton gwoździ sprzedał w ostatnim miesiącu), wstawała, otrzepywała spódniczkę i z wysoko podniesioną głową szła dalej. Ale kiedy własna koleżanka wbijała jej nóż w serce – tego znieść się nie potrafiła.
– Nie puściła cię? – głos Gabrieli Wszędko był pełen współczucia.
– Zapytała, czy jestem anestezjologiem! – gniewnie prychnęła Dorota. – Wyobrażasz sobie?! Ja jej, że mam matkę w szpitalu, a ona na to, że przecież nie jestem lekarzem! Trzy czwarte ludzi jest teraz na zdalnym i pracuje z kanapy we własnym salonie, a ja jak jakaś gówniara muszę się prosić o pół dnia wolnego! Ta kobieta to prawdziwy potwór, tylko dotąd nieźle się kamuflowała – Dorota nie zauważyła, że w międzyczasie przeszła od scenicznego szeptu do krzyku. Kiedy usłyszała swój nienaturalnie podniesiony głos, zdała sobie sprawę, że Renata też musiała to usłyszeć. Cóż. Mówi się trudno. Odrobina prawdy jej nie zaszkodzi. Dorocie nie mieściło się w głowie, jak ktoś, kogo ceniła i lubiła, komu zwierzała się z nieudanych randek i macierzyńskich rozterek, mógł okazać się taką kreaturą.
Renata usłyszała krzyki przed swoim pokojem i postanowiła sprawdzić, o co dokładnie chodzi. Kiedy uchyliła drzwi, zobaczyła wściekłość na twarzy Doroty i współczująco zbolałą minę Wszędko. Jeszcze tego teraz brakowało!
– Nie macie co robić? – warknęła, obróciła się na pięcie i nieco za głośno zamknęła drzwi. Co za małe zdziry! Zero wdzięczności. Człowiek na głowie staje, żeby je docenić, wesprzeć i wynagrodzić, a one nawet nie mają na tyle przyzwoitości, żeby krytykować ją dyskretnie, w przerwie na lunch czy jakoś tak… Nie, one muszą wydzierać się na całe biuro. Jeszcze ktoś pomyśli, że jestem jakąś mobberką… Przez chwilę poczuła się nieswojo, bo w końcu czego jak czego, ale reputacji kupić się nie da. Szybko się jednak uspokoiła za pomocą doskonałej techniki oddechowej, zaczerpniętej z podręcznika Uzdrawiająca moc oddechu.
Przejrzała się w szybie witryny na nagrody agencji i strzepnęła paproszek z żakiecika od Alexandre’a Vauthiera, który skutecznie pomagał ukryć brak talii, przykry skutek uboczny ciąży. Wróciła za biurko akurat w momencie, gdy z jej telefonu zaczęły dobiegać eleganckie dźwięki nokturnu Chopina (bo nawet dzwonek komórki miał świadczyć, że jej właścicielka to osoba wyrafinowana). Renata zerknęła na ekran. O nie, znowu matka… Odebrała niechętnie i tylko po to, żeby powiedzieć swoim specjalnym, wystudiowanym tonem komunikującym „jestem bardzo ważną i zajętą kobietą”:
– Nie mogę teraz, mamo, oddzwonię po południu.
Nim się rozłączyła, usłyszała jeszcze gwałtowny protest Lucyny, ale nie zamierzała się nim przejmować. W końcu odroczyła moment nieodmiennie przykrej konfrontacji z prezes Wrzos i jej wysokimi wymaganiami wobec świata, a zwłaszcza córki – i to było bezcenne. To skąd ten wewnętrzny niepokój i przekonanie, że tym razem powinna natychmiast jej wysłuchać…?
Karolina i Karol
Karolinę obudził poranny harmider włoskiej ulicy. W Warszawie właściwie każdy hałas działał jej na nerwy. Mieszkanie w centrum miało wiele zalet i jedną wielką wadę: bezustannie atakowało dźwiękami. Jej przeciążony układ nerwowy ledwo znosił taki nadmiar bodźców. W Pistoi tymczasem nie przeszkadzały jej hałaśliwe powitania sąsiadów, pokrzykiwania kurierów, piszczące hamulce wszechobecnych skuterów i autobus, który z werwą pokonywał wąziutką Via dei Baroni i z fantazją wchodził w zakręt na skrzyżowaniu z nieco tylko szerszą Via Porta San Marco. Karolina za każdym razem, kiedy to widziała, zastanawiała się, czy kierowca ma umiejętności rajdowca, czy raczej cierpi na brak instynktu samozachowawczego.
Odsunęła grube zasłony, żeby wpuścić do pokoju światło dnia. Dwadzieścia stopni w listopadzie. To jest prognoza pogody, którą chce się widzieć w najohydniejszym miesiącu roku, pomyślała i uśmiechnęła się do siebie. Przystać na absolutnie szalony plan przyjaciółki z wyjazdem do Toskanii tuż przed Gwiazdką to była najlepsza rzecz, jaką Karolina mogła dla siebie zrobić.
Kiedy trzy lata wcześniej ona i Karol odkryli, że jej matka ma romans z jego ojcem, wydawało się, że gorzej być nie może. Tymczasem rozwód oddanej żony Beaty Nowak z wiarołomnym milionerem Janem był gorszy niż akcja Wojny państwa Rose. Film ten poleciła Karolinie („na poprawę humoru”, jak powiedziała) koleżanka sędzia, której poskarżyła się na spektakl, jaki urządzili na sali sądowej powódka i pozwany. On jej pociął opony w aucie, ona jemu krawaty. On zagroził, że zabierze psa, ona utopiła w rzece jego kije golfowe. W tle pojawiały się dowody zdrady, wzajemne oskarżenia o sprzeniewierzanie funduszy wspólnej firmy, a nawet podejrzenie o pedofilię, choć na szczęście domniemana ofiara miała już dziewiętnaście lat, tylko była drobna i wystylizowana na nieletnią. No i nikt nikomu nie podał – jak w filmowym przeboju sprzed lat – pasztetu z pupila.
Państwo Nowak wynajęli doskonałych adwokatów, którzy w krótkim czasie przekonali swoich klientów, iż rozwód z klasą to oczywiście doskonała decyzja. Z tym że wtedy, gdy rozwodnicy nie mają nic do stracenia. Natomiast kiedy w grę wchodzi majątek, roztropny człowiek dba przede wszystkim o jego korzystne podzielenie. I tak rozpoczęła się wyniszczająca walka o każdą nieruchomość, a także stół, stolik, a nawet porcelanową miseczkę. Fakt faktem, że pochodziła z epoki Ming.
Prawnicy Beaty okazali się skuteczniejsi („zapłacił mi milion za każdy przepłakany dzień”, oznajmiła z triumfem świeżo upieczona rozwódka). Ona dostała królewską odprawę, on bolesną nauczkę na przyszłość (jeśli zdradzasz, lepiej ukryj majątek), a Karolina – depresji. Natomiast Karol w obliczu rodzinnych dramatów nieoczekiwanie wydoroślał. Chyba w myśl zasady, że kryzys to zagrożenie i szansa. Swoją – dotąd zawodowy Piotruś Pan i zadeklarowany maminsynek – dostrzegł, kiedy matka skupiwszy się na zimnej zemście, wreszcie przestała niańczyć dorosłego od wielu lat jedynaka.
– Masz dziwną minę – Małgosia wróciła z porannego biegania, wnosząc do ich apartamentu zapach świeżego powietrza.
– Myślę, jaki to paradoks, że zawsze marzyłam o poważnym i odpowiedzialnym Karolu, a kiedy na moich oczach dokonała się w nim ta wspaniała przemiana, zwiałam od niego na drugi koniec Europy.
– Kochanie, uciekłaś, bo to niby ten sam facet, ale inny człowiek. Nie wiesz dokładnie, kim teraz jest i czy ci to w ogóle odpowiada – Małgosia, góralka z Zakopanego, zwykła widzieć sprawy takimi, jakie były. – Ubieraj się, za godzinę mamy być u prawnika. Dziś kupuję tu mieszkanie! – wypowiedzenie tego na głos sprawiło, że Małgosia aż podskoczyła i zaklaskała, co było dla niej zachowaniem dość niecodziennym. – No co tak patrzysz?
Karolina rzeczywiście przyglądała się rozentuzjazmowanej przyjaciółce z niekreślonym wyrazem twarzy. Choć życzyła jej wszystkiego, co najlepsze, wiedziała doskonale, z czym to się wiąże. Od teraz od jej naczelnej pocieszycielki, krynicy życiowej mądrości, głosu rozsądku i w ogóle siostrzanej duszy będzie ją dzielić półtora tysiąca kilometrów.
Kiedy Małgosia po raz pierwszy wspomniała o porzuceniu Warszawy na rzecz jakiejś dziury pod Florencją, spontanicznie zapytała:
– Rozum straciłaś? Na pewno ktoś cię oszuka, w końcu to Włochy. Czyli mafia. Wiadomo. A jak nie mafia, to się okaże, że nieruchomość nie nadaje się do zamieszkania, bo zawali się sufit albo zrobi dziura w podłodze. Twój włoski pozwala co najwyżej zamówić espresso, a i to z trudem. Jak się dowiesz, czy obok nie mieszka stara wariatka albo gwałciciel? I czy nie wybudują ci za oknem fabryki?
Ten ostatni argument nie był zbyt racjonalny, bo każdy, kto choć raz trafił do włoskiego miasteczka, wiedział, że nie da się tam dobudować nawet budki dla ptaków. Ale Karolina z całego serca starała się wybić Małgosi z głowy tę całą przeprowadzkę. Myślała oczywiście o sobie, nie o przyjaciółce. Ta, goniąc za marzeniami, nie pomyślała, jak dramatycznie samotna będzie Karolina po jej wyjeździe.
Kiedy jednak wysiadły z wypożyczonego na lotnisku auta przed drzwiami z drewna tak starego, że deszcze zdążyły wyrzeźbić w nim głębokie bruzdy, przeszły przez wysoko sklepiony hol z wyślizganą kamienną podłogą i kutą kratą, by znaleźć się w patio, którego ściany gęsto porastał bluszcz, a nad bujnymi krzewami lekko chwiały się liście dorodnej palmy, Karolina zrozumiała Małgosię. W imieniu listopadowej Warszawy pożegnały je nagie gałęzie drzew, głębokie kałuże i wiatr, który przenikał nawet najgrubsze warstwy ubrań. A trzy i pół godziny lotu później przez okna ich jadalni zaglądała rosnąca na dziedzińcu dostojna palma.
– Włoskie kamienice są jak wielkie damy – wyjaśniła przyjaciółce Małgosia. – Na zewnątrz surowe, w środku zaś pełne ekscytujących tajemnic.
– Ja jestem raczej jak blok z PRL-u. Na zewnątrz nuda, a w środku… też nuda – Karolina chciała być dowcipna, ale nie miała pewności, czy jej wyszło. Ona przenigdy by się nie odważyła na tak szalony krok, by porzucić wszystko, z czego składało się jej dotychczasowe, mało szczęśliwe w sumie życie i przeprowadzić się do Włoch. Małgosia miała tę odwagę, której Karolina dziko jej zazdrościła.
Już podczas pierwszego spaceru po Pistoi Karolina doszła do wniosku, że to miasteczko musi być stolicą adwokatury. Na pewno włoskiej, a może nawet światowej? Niemal na każdym budynku (mniej lub bardziej okazałym, od frontu, z tyłu, przy reprezentacyjnych ulicach i w bocznych uliczkach, nad którymi suszyła się bielizna) wisiała jedna, dwie, trzy, dziesięć tabliczek z informacją „Studio legale, avvocato”. Karolina, sędzia sądu rodzinnego, pomyślała, że przeznaczenie dopada ją nawet pod słynnym słońcem Toskanii. Słowo „adwokat” kojarzyło się jej dobrze tylko wtedy, kiedy miała na myśli likier jajeczny. O członkach izby adwokackiej nie wyrażała się już tak pochlebnie. Zbyt często – niestety – widywała obrońców, których sumienie było odwrotnie proporcjonalne do honorariów.
Teraz wdrapywała się za podekscytowaną jak nastolatka Małgosią w kierunku Piazza del Duomo, zastanawiając się, jak wyglądają adwokaci we Włoszech.
– A ten twój prawnik to w ogóle jest godny zaufania? – Karolina zagadnęła przyjaciółkę.
– Ależ skąd, to zwykły nicpoń – puściła oko Małgosia. – Sama zobaczysz.
Na Corso Silvano Fedi stanęły przed kamienicą z obszernym marmurowym holem. W jego centralnym punkcie stała antyczna rzeźba przedstawiająca Wenus czy inną boginię o zaokrąglonych kształtach. Może nawet być oryginalna, przemknęło przez myśl Karolinie. Eleganckie kręcone schody prowadziły do wyłożonego kosztowną boazerią sekretariatu.
– Napadłaś na bank?! Tu jest jakby luksusowo – Karolina odruchowo przełożyła jakość wnętrza na wynagrodzenie pracujących tu prawników.
– Głupia jesteś. Tu wszystko tak wygląda. Dopłacasz, jak mają meble z Ikei. Musieli je kupić. A te odziedziczyli – najwyraźniej nic nie było w stanie popsuć nastroju Małgosi.
– Per favore, l’avvocato sta aspettando!1 – kobieta o wyglądzie Moniki Bellucci (czego właściwie należało się spodziewać) uśmiechnęła się promiennie i otworzyła drzwi do gabinetu.
Karolina oczekiwała tam siwowłosego dżentelmena. Był to jedyny typ wpisujący się jej zdaniem w obraz prawnika z włoskiej kancelarii. Tymczasem zza biurka wstał młody mężczyzna tak nieprzyzwoicie przystojny, że na chwilę chyba straciła oddech.
– Marco Barberini, miiło mi pooznać – męskie cudo w dodatku mówiło po polsku!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Proszę, adwokat czeka! [wróć]