Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
9 czerwca 1865 roku Charles Dickens – najsłynniejszy i najpopularniejszy powieściopisarz na świecie, będący u szczytu sławy i zdolności twórczych – jadąc pociągiem do Londynu w towarzystwie swojej potajemnej kochanki, przeżył katastrofę kolejową, która na zawsze zmieniła jego życie. Czy po tym wypadku zaczął prowadzić mroczne podwójne życie? Czy conocne eskapady do najohydniejszych londyńskich slumsów i nasilająca się obsesja na punkcie ukrytego przed światem podziemnego Londynu, trupów, grobowców, morderstw, palarni opium i rozpuszczania zwłok w dołach z wapnem były tylko przejawem zwykłej pisarskiej ciekawości, czy jednak czymś znacznie bardziej przerażającym?
Podobnie jak w Terrorze, Dan Simmons w sposób nienaganny sięga po prawdziwą historię, by na jej bazie snuć fantastycznie wciągającą i budzącą grozę opowieść. Oparty na faktach z życia Charlesa Dickensa i opowiedziany przez Wilkiego Collinsa (przyjaciela Dickensa, częstego współpracownika, a także potajemnego rywala kojarzącego się z mozartowskim Salierim) Drood zgłębia nierozwikłane tajemnice ostatnich lat życia pisarza, a także, być może, odsłania sekret ostatniego, niedokończonego dzieła Dickensa, Tajemnicy Edwina Drooda. Mrożący krew w żyłach, niedający się zapomnieć i absolutnie oryginalny – Drood to Dan Simmons w szczytowej formie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1138
Nazywam się Wilkie Collins, spodziewam się jednak, że moje nazwisko, Drogi Czytelniku, niewiele Ci mówi, ponieważ zamierzam odwlec publikację niniejszego dokumentu do czasu, gdy od mojej śmierci minie co najmniej wiek i ćwierć. Niektórzy zarzucają mi skłonność do hazardu – i mają całkowitą rację, dlatego idę o zakład, że nie czytałeś ani nie widziałeś żadnej mojej powieści ani sztuki. Może Wy, Brytyjczycy i Amerykanie, w odległej o sto dwadzieścia pięć lat przyszłości w ogóle nie mówicie po angielsku. Może ubieracie się jak Hotentoci, mieszkacie w jaskiniach oświetlonych lampami gazowymi, podróżujecie balonami i porozumiewacie się za pomocą przesyłanych telegrafem myśli, którym nie przeszkadza żaden język, mówiony ani pisany.
Zarazem byłbym jednak gotowy postawić cały swój obecny majątek (jaki by tam był) oraz wszelkie przyszłe tantiemy (jakiekolwiek będą) na twierdzenie, że z całą pewnością znasz nazwisko, twórczość literacką i bohaterów powieści mojego przyjaciela i dawnego współpracownika, niejakiego Charlesa Dickensa.
Będzie to więc prawdziwa opowieść o moim przyjacielu (a w każdym razie człowieku, który kiedyś był moim przyjacielem) Charlesie Dickensie i wypadku w okolicy Staplehurst, w którym postradał zdrowie, spokój ducha, oraz, jak niektórzy powtarzają szeptem, zdrowe zmysły; opowieść o ostatnich pięciu latach z życia Charlesa, które przeżył dręczony nasilającą się obsesją na punkcie człowieka – o ile faktycznie był to człowiek – nazwiskiem Drood, a także na tle morderstw, śmierci, grobów, mesmeryzmu, opium, duchów oraz ulic i zaułków wypełnionych czarną żółcią trzewi Londynu, o których najchętniej mawiał „mój Babilon” lub „Wielki Piec”. W tym rękopisie (który, jak już wspomniałem, ze względów formalnych i honorowych zamierzam opieczętować i ukryć przed wzrokiem wszystkich do czasu, gdy od śmierci mojej i Charlesa upłynie z górą sto lat) odpowiem na pytania, które, jak mniemam, nikomu z naszych współczesnych nie przyszłyby nawet do głowy: Czy sławny, uwielbiany i czcigodny Charles Dickens planował zamordowanie niewinnego człowieka, rozpuszczenie zwłok w dole wypełnionym żrącym wapnem, a następnie potajemne pochowanie szczątków (czyli samych kości i czaszki) w krypcie prastarej katedry, która odegrała ważną rolę w jego dzieciństwie? Czy zamierzał zebrać wszystkie drobiazgi osobiste nieszczęsnej ofiary – okulary, pierścienie, szpilki do krawata, spinki do koszuli i zegarek kieszonkowy – i wyrzucić je do Tamizy? Jeżeli naprawdę tak było (a nawet jeśli Dickens tylko śnił o realizacji tego niecnego planu), jaką rolę w narodzinach jego obłędu odegrało nadzwyczaj rzeczywiste widmo imieniem Drood?
***
Dniem tragedii Dickensa był dziewiąty czerwca 1865 roku. Lokomotywa wioząca jego sukces, spokój ducha, zdrowe zmysły, rękopis oraz kochankę zmierzała wówczas – całkiem dosłownie – wprost w stronę wyrwy w torze i przerażającej katastrofy.
Nie mam pojęcia, czy Wy, Drodzy Czytelnicy, żyjący w tak odległej przyszłości, wciąż zapisujecie lub wspominacie dawne dzieje (być może, wyrzekliście się Herodota i Tukidydesa i na wieki utkwiliście w roku zerowym), jeśli jednak przetrwało do Waszych czasów jakiekolwiek, choćby najwątlejsze poczucie wagi historii, z pewnością przypominacie sobie doniosłe wydarzenia z roku, który w naszej rachubie nazwaliśmy Anno Domini 1865. Niektóre z nich, takie jak zakończenie bratobójczej pożogi w Ameryce, wielu mieszkańców Anglii uważało za dramatyczne i interesujące. Charles Dickens się do tych ludzi nie zaliczał. Mimo wielkiego zainteresowania Ameryką – odwiedził ją, pisał o niej (niezbyt pochlebnie, trzeba przyznać), a następnie walczył zajadle o odszkodowanie za nielegalne wydania jego książek w chaotycznym światku dawnych kolonii, który za nic miał sobie prawa autorskie – niespecjalnie ciekawiła go wojna między jakąś odległą Północą i jeszcze odleglejszym Południem. Jednakże w roku 1865 – roku tragedii pod Staplehurst – miał wszelkie powody do zadowolenia z tego, jak potoczyły się jego osobiste dzieje.
Mój przyjaciel był najpopularniejszym powieściopisarzem w Anglii, a kto wie, czy nie na świecie. Wielu Anglików i Amerykanów uważało go za najwybitniejszego pisarza wszech czasów, wyłączając Shakespeare’a oraz, być może, Chaucera i Keatsa. Ja, rzecz jasna, zdawałem sobie sprawę, że to bzdura, lecz – jak to mówią (lub mawiali) – popularność rodzi popularność. Widziałem Charlesa Dickensa, jak ze spodniami opuszczonymi do kostek siedział w wiejskiej wygódce bez drzwi i beczał jak zbłąkana owca, błagając o kawałek papieru do podtarcia tyłka, musicie mi więc wybaczyć, jeśli ten obraz jest dla mnie bardziej autentyczny niż wizja „największego pisarza w dziejach ludzkości”.
Ale tamtego czerwcowego dnia w 1865 roku Dickens naprawdę miał powody do satysfakcji.
Siedem lat wcześniej rozstał się z żoną, Catherine, która najwidoczniej uraziła go tym, że przez dwadzieścia dwa lata małżeństwa bez słowa skargi urodziła mu dziesięcioro dzieci, przeżyła po drodze kilka poronień i przez cały ten czas cierpliwie znosiła jego utyskiwania i zaspokajała wszelkie kaprysy. Zaskarbiła sobie tym jego sympatię do tego stopnia, że w 1865 roku na wiejskiej przechadzce, podczas której osączyliśmy kilka butelek miejscowego wina, Dickens opisał mi ją następującymi słowami:
– Jest mi bardzo droga, Wilkie, bardzo, naprawdę, ale… Ogólnie rzecz biorąc, jest raczej po krowiemu gamoniowata niż czarująca, raczej ociężała niż jakoś wybitnie kobieca… Jak mętna alchemiczna esencja umysłowej niezborności, ustawicznej niekompetencji, ślamazarnej ospałości i pogrążonego w samozadowoleniu nieróbstwa; gęsta breja, którą tylko użalanie się nad sobą może wzburzyć.
Wątpię, by pamiętał, że mi to powiedział, ja jednak nie zapomniałem jego słów.
Tak się złożyło, że biadolenie Catherine stało się gwoździem do jej trumny, jeśli wolno mi użyć tak potocznego określenia. Wszystko wskazuje na to (nie, wcale nie, nie ma żadnego „wskazuje”: przecież byłem przy tym, widziałem, jak osobiście nabył tę przeklętą błyskotkę), że po premierze Zamarzniętej otchłani Dickens sprezentował aktorce Ellen Ternan kosztowną bransoletkę, którą ten dureń jubiler kazał dostarczyć do Tavistock House, czyli jego londyńskiego domu, zamiast wprost do mieszkania panny Ternan. Na tę pomyłkę Catherine zareagowała smętnym biadoleniem i porykiwaniem, które przeciętna krowa rozwlekłaby zapewne na kilka tygodni. Nie chciała uwierzyć, że bransoletka jest po prostu dowodem całkowicie niewinnego podziwu jej męża dla aktorki, która tak cudownie (a moim zdaniem – ledwie zadowalająco) odegrała rolę Clary Burnham, ukochanej głównego bohatera w naszej… to znaczy, w mojej sztuce o nieodwzajemnionej miłości w Arktyce.
Prawdą jest, że – jak tłumaczył to głęboko urażonej żonie w 1858 roku – miał w zwyczaju hojnie obdarowywać swoich współpracowników z licznych występów w teatrach amatorskich. Od czasu wystawienia Zamarzniętej otchłani zdążył rozdać członkom ekipy już kilka bransoletek i wisiorków, jeden zegarek i jeden zestaw niebiesko emaliowanych spinek do koszuli.
Tyle że w tamtych obdarowanych się nie podkochiwał, a w młodej Ellen Ternan i owszem. Wiedziałem o tym ja, wiedziała Catherine Dickens… trudno powiedzieć, czy wiedział sam Dickens: był tak przekonującym twórcą fikcji literackiej (a przy tym jednym z najbardziej zadufanych w sobie ludzi, jacy kiedykolwiek stąpali po Ziemi), że wątpię, by kiedykolwiek analizował czy kwestionował kierujące nim głęboko ukryte motywy – chyba że były czyste jak źródlana woda.
W tym wypadku to właśnie on wpadł w szał i, rycząc wściekle na łatwo dającą się zastraszyć małżonkę, zarzucił jej, że te oskarżenia są plamą na honorze nieskalanie czystej i będącej istnym wcieleniem doskonałości Ellen Ternan. Jego emocjonalne, romantyczne i – tak, tak, nie waham się użyć tego słowa – erotyczne fantazje zawsze koncentrowały się na świętym, rycerskim uwielbieniu dla jakiejś hipotetycznej niewinnej boginki, której kryształowy charakter nie podlegał dyskusji. Zapomniał chyba jednak, że Catherine widziała Wujaszka Johna, farsę wystawioną przez nas tuż po Zamarzniętej otchłani (trzeba Wam bowiem wiedzieć, Drodzy Czytelnicy, że w naszym stuleciu do tradycji należało wystawianie żartobliwej sztuki w połączeniu z poważnym dramatem), w której czterdziestosześcioletni Dickens grał statecznego dżentelmena, Ellen Ternan zaś (zaledwie osiemnastoletnia) – jego podopieczną, w której, co oczywiste, wujaszek John zakochał się do szaleństwa. Catherine z pewnością miała również świadomość, że wprawdzie większość Zamarzniętej otchłani – dramatu o poszukiwaniach zaginionej ekspedycji Franklina – wyszła spod mojego pióra, ale to jej mąż napisał i wystawił romantyczną farsę, i to już po tym, jak poznał Ellen Ternan. Nie skończyło się zresztą na tym, że wujaszek John zakochał się w dziewczynie, którą miał się opiekować – zaczął ją także obsypywać (tu zacytuję didaskalia) „wspaniałymi prezentami: naszyjnikiem z pereł i kolczykami z brylantami”.
Nic więc dziwnego, że gdy przeznaczona dla Ellen droga bransoletka trafiła do Tavistock House, Catherine – znajdująca się akurat w okresie między jedną ciążą a drugą – otrząsnęła się ze swojej umysłowej niezborności i ślamazarnej ospałości i ryczała jak mleczna krowa dźgnięta przez walijskiego pastucha ościeniem w kłąb.
Dickens zareagował tak, jak każdy poczuwający się do winy mąż – pod warunkiem, że ów mąż byłby najpoczytniejszym pisarzem w Anglii i całym świecie anglojęzycznym, a także, być może, najsławniejszym pisarzem w historii. Na początek uparł się, żeby Catherine złożyła wizytę Ellen Ternan i jej matce; w ten sposób miała wszystkim udowodnić, że nie żywi żadnych podejrzeń ani cienia zazdrości. Krótko mówiąc, kazał swojej żonie publicznie przeprosić swoją kochankę, a w każdym razie kobietę, którą wkrótce miał uczynić swoją kochanką – gdy tylko zbierze się na odwagę, by rzecz całą należycie zaaranżować. Zapłakana i nieszczęśliwa Catherine zrobiła, co jej kazano: upokorzyła się złożeniem oficjalnej wizyty towarzyskiej pani i pannie Ternan.
Nie wystarczyło to jednak, by ugasić mężowski gniew, i Dickens wyrzucił z domu matkę dziesięciorga swoich dzieci. Posłał najstarszego syna, Charleya, żeby z nią zamieszkał, a resztę dzieci zatrzymał przy sobie – najpierw w Tavistock House, następnie w Gad’s Hill Place. (Zawsze miałem wrażenie, że uwielbiał swoje dzieci do czasu, gdy zaczynały przejawiać samodzielność w jakichkolwiek sprawach – czyli, innymi słowy, gdy przestawały się zachowywać jak Mała Nell, Paul Dombey czy inne postaci z jego książek. Wtedy bardzo szybko się nimi nudził).
Oczywiście, skandal wcale się na tym nie skończył. Zaprotestowali rodzice Catherine, lecz adwokaci Dickensa szybko zmusili ich do publicznego wycofania pretensji. Sam pisarz publikował oświadczenia, którymi terroryzował oponentów i wprowadzał opinię publiczną w błąd. Podchody prawnicze i nowa fala paskudnych publikacji doprowadziły do wymuszonej i nieodwołalnej separacji z Catherine. Skończyło się na tym, że Dickens odmówił wszelkich form kontaktu z byłą żoną, nawet w kwestiach dotyczących przyszłości ich dzieci.
Wszystko to zrobił człowiek, który dla swoich czytelników – nie tylko w Anglii, ale na całym świecie – był ucieleśnieniem idei posiadacza „szczęśliwego domu”.
Naturalnie, w dalszym ciągu potrzebował w domu kobiety, mimo że utrzymywał liczną służbę. Miał dziewięcioro dzieci, z którymi nie chciał mieć nic wspólnego poza tymi rzadkimi chwilami, gdy przychodziła mu ochota pobawić się z nimi albo posadzić je sobie na kolanach i pozować do zdjęć. Miał zobowiązania towarzyskie. Ktoś musiał przygotowywać karty dań, listy zakupów i zamówienia dla kwiaciarek. Ktoś musiał dopilnować sprzątania i zorganizować funkcjonowanie domu, a Charles Dickens nie mógł sobie zawracać głowy takimi drobiazgami. Był przecież, jakkolwiek na to spojrzeć, największym pisarzem na świecie.
Zrobił zatem rzecz oczywistą – nawet jeśli ani Wam, Szanowni Czytelnicy, ani mnie oczywistą się ona nie wydaje. (Może w odległym dwudziestym czy dwudziestym pierwszym wieku, któremu powierzam te wspomnienia, naprawdę jest to rzecz oczywista. A może jesteście po prostu na tyle bystrzy, że na dobre porzuciliście dziwaczną, zgoła idiotyczną instytucję małżeństwa. Jak się wkrótce przekonacie, ja przez całe życie skutecznie unikałem wiązania się węzłem ślubnym; wolałem żyć z jedną kobietą i w tym samym czasie mieć dzieci z inną. Niektórzy moi współcześni – ku mojej wielkiej uciesze – nazywali mnie z tego powodu łotrem i łajdakiem. Ale odbiegam od tematu).
Zrobił więc Dickens rzecz oczywistą: wziął Georginę, siostrę Catherine i starą pannę, i uczynił z niej swoją zastępczą żonę, panią domu, opiekunkę dla dzieci, gospodynię rozlicznych przyjęć i proszonych kolacji, a także sierżanta kucharek i całej służby.
Kiedy pojawiły się – nieuniknione – plotki (dotyczące Georginy, nie Ellen Ternan, która, rzec by można, usunęła się ze światła lamp gazowych w cień), Dickens wezwał do Tavistock House lekarza, któremu kazał zbadać Georginę, a następnie opublikować oświadczenie, w którym lekarz wszem wobec obwieścił, że panna Georgina Hogarth jest virgo intacta.
I na tym cała sprawa miała się zakończyć. Tak przynajmniej zakładał Charles Dickens.
Jego młodsza córka powiedziała mi później (a właściwie wypowiedziała te słowa w moim bezpośrednim sąsiedztwie, tak że bez przeszkód je usłyszałem):
– Mój ojciec był jak obłąkany. Ten romans obnażył w nim wszystko, co najgorsze i najsłabsze. Miał w nosie, co się z nami stanie. Nasza niedola nie miała sobie równych.
Jeżeli Dickens zdawał sobie sprawę z ich nieszczęścia (albo jeżeli miało ono dla niego jakiekolwiek znaczenie), to z pewnością tego nie okazywał – ani mnie, ani swoim nowym przyjaciołom, którzy z czasem stali mu się wyjątkowo bliscy.
Słusznie zakładał, że kryzys nie zaszkodzi jego powodzeniu u czytelników, którzy albo nie mieli pojęcia o jego rodzinnych wybrykach, albo po prostu mu je wybaczali. Był przecież angielskim prorokiem szczęśliwego domu i największym pisarzem na świecie. Zasługiwał na ulgowe traktowanie.
Nasi koledzy po fachu i przyjaciele również wybaczali mu i zapominali (wszyscy z wyjątkiem Thackeraya, ale to co innego), a ja muszę przyznać, że niektórzy z nich – niektórzy z nas! – po cichu podziwiali Charlesa za to, że umiał się uwolnić od rodzinnych zobowiązań wobec tak nieatrakcyjnej i uciążliwej dryfkotwy. Jego wyzwolenie było promykiem nadziei dla najżałośniejszych nawet mężów, a nas, kawalerów, bawiło jako dowód na to, że jednak można wrócić z niezbadanych krain małżeńskich, z których, jak powiadano, nie ma powrotu.
Bądź jednak łaskaw, Drogi Czytelniku, nie zapominać, że mówimy o człowieku, który niewiele wcześniej, na krótko przed zawarciem znajomości z Ellen Ternan, kiedy razem krążyliśmy po teatrach w poszukiwaniu, jak to nazywaliśmy, „wyjątkowych kwiatuszków” (młodziutkich i prześlicznych aktoreczek, których uroda wyjątkowo trafiała w nasz gust), powiedział do mnie tak:
– Jeżeli masz jakiś dobry pomysł na to, jak spędzić noc, Wilkie, mów śmiało. Nieważne, co to będzie; na tę jedną noc odrzucam wszelkie konwenanse. Jeśli twój umysł spłodzi coś, co przypominałoby sybarycki Rzym w schyłkowym okresie z jego nieokiełznaną zmysłowością, oddaję się w twoje ręce.
Na taką zabawę byłem przygotowany.
***
Do dziś pamiętam dzień dziewiąty czerwca 1865 roku, który zapoczątkował istną kaskadę niewiarygodnych wydarzeń.
Dickens, który od przesilenia zimowego skarżył się na przemęczenie pracą oraz ból, jak to nazywał, „odmrożonej stopy”, zrobił sobie tydzień wolnego (kończył wówczas Naszego wspólnego przyjaciela) i wybrał się do Paryża. Nie wiem, czy Ellen Ternan i jej matka mu towarzyszyły, wiem natomiast, że z nim wróciły.
Pewna kobieta, której nigdy nie poznałem osobiście i nie mam takiego zamiaru, pani William Clara Pitt Byrne (przyjaciółka, jak słyszałem, Charlesa Watertona – naturalisty i podróżnika, który zjeździł pół świata, a zginął wskutek głupiego poślizgnięcia się w swojej rezydencji Walton Hall zaledwie jedenaście dni przed wypadkiem pod Staplehurst; ponoć jego duch nawiedzał później posiadłość pod postacią olbrzymiej czapli siwej), lubowała się w podsyłaniu do redakcji „Timesa” złośliwych ploteczek. Poniższa szydercza notka – doniesienie o tym, że dziewiątego czerwca naszego przyjaciela widziano na promie z Boulogne do Folkestone – ukazała się drukiem kilka miesięcy po wypadku:
Towarzyszyła mu kobieta niebędąca ani jego żoną, ani szwagierką, co nie przeszkadzało mu przechadzać się po pokładzie z dumną miną i zadartym nosem, a każda zmarszczka na jego twarzy i każdy, najmniejszy nawet gest mówił wyniośle „Patrzcie na mnie, napawajcie się moim widokiem: oto ja, jedyny, niepowtarzalny, wielki Charles Dickens. Cokolwiek robię, moja wyjątkowa tożsamość dostatecznie mnie tłumaczy”.
Podobno pani Byrne zasłynęła przed laty wydaniem książki zatytułowanej Flamandzkie wnętrza. Moim skromnym zdaniem lepiej by zrobiła, oszczędzając ostre pióro na pisanie o sofach i tapetach, ponieważ opisywanie istot ludzkich najwyraźniej ją przerasta.
Po zejściu na ląd w Folkestone Dickens, Ellen i pani Ternan wsiedli do pociągu, który czekał na przybywający z przypływem prom i o czternastej trzysieści osiem odjeżdżał do Londynu. Zbliżając się do Staplehurst, byli jedynymi pasażerami w całym wagonie – jednym z siedmiu wagonów pierwszej klasy, jakie tego dnia prowadził pociąg. Maszynista rozpędził lokomotywę do pełnej prędkości (około pięćdziesięciu mil na godzinę). O piętnastej jedenaście pociąg przejechał przez Headcorn i zaczął się zbliżać do wiaduktu kolejowego nieopodal Staplehurst – chociaż określenie „wiadukt” (pojawiające się w oficjalnym przewodniku kolejowym) nadano chyba trochę na wyrost żelaznej kratownicy mostu podtrzymującego ciężkie drewniane belki przerzucone nad płytką w tym miejscu rzeką Beult.
Na przęśle mostu trwała właśnie rutynowa wymiana starych dźwigarów. Późniejsze śledztwo (z którego czytałem sprawozdanie) dowiodło, że brygadzista źle sprawdził godzinę przyjazdu pociągu w rozkładzie i spodziewał się go dopiero za dwie godziny. (Wygląda na to, że nie tylko my, podróżni, dajemy się zwieść brytyjskim rozkładom jazdy z nieskończonymi przypisami i nawiasami odnoszącymi się do świąt, weekendów i pór przypływu).
Tysiąc jardów przed remontowanym odcinkiem torów (dwie szyny zostały już odkute od podkładów i odłożone na bok) powinien stać człowiek z czerwoną chorągiewką – tak stanowią przepisy kolejowe i angielskie prawo. Z niewiadomych przyczyn człowiek z chorągiewką stał jednak zaledwie pięćset pięćdziesiąt jardów od wiaduktu, co dla pociągu ekspresowego relacji Folkestone–Londyn stanowi daleko niewystarczający dystans do zahamowania.
Na widok uniesionej poniewczasie chorągiewki – a także dziury w torach, co musiało stanowić widok o wiele bardziej dramatyczny – maszynista zrobił co w jego mocy. Może w czasach, w których żyjesz Ty, Drogi Czytelniku, pociągi są już wyposażone w hamulce, które można uruchomić z kabiny maszynisty, lecz w naszym roku 1865 rzecz miała się zgoła inaczej: każdy wagon należało wyhamować osobno i czyniono to tylko na wyraźne polecenie prowadzącego pociąg. Maszynista dał więc wściekłym gwizdem znak wszystkim hamulcowym w wagonach, lecz nie na wiele się to zdało.
Według raportu ze śledztwa pociąg najechał na wyrwę w torowisku z prędkością około trzydziestu mil na godzinę. Wydaje się to niewiarygodne, ale lokomotywa dosłownie przeskoczyła mierzącą czterdzieści dwie stopy wyrwę, wylądowała na drugim brzegu rzeki i dopiero tam się wykoleiła. Z siedmiu wagonów pierwszej klasy sześć oderwało się od składu, spadło z mostu i roztrzaskało się w zabagnionym korycie rzeki.
W wagonie, który ocalał, jechał Dickens, jego kochanka, i jej matka.
Znajdujący się bezpośrednio za lokomotywą wagon strażniczy został przerzucony na sąsiedni tor, pociągając za sobą następne ogniwo – wagon drugiej klasy. Następny w kolejności był wagon Dickensa, który, wierzgając wściekle, wpadł na wiadukt, pokonał część jego długości i zawisł nad przepaścią. Przed upadkiem powstrzymało go tylko połączenie z wagonem drugiej klasy. Tylna część składu nawet nie wypadła z szyn, ale sześć pierwszych klas poleciało w dół, roztrzaskało się o podmokły grunt, pogięło, połamało i w ogóle zmieniło się w jeden wielki stos drzazg.
W listach do przyjaciół Dickens wspominał czasem o tamtej chwili, ale zawsze czynił to dyskretnie i starał się nie wyjawiać nazwisk swoich współpasażerek. Jestem pewien, że tylko mnie opowiedział tę historię w całości.
A tak pisał o tym w jednej z szerzej rozpowszechnionych listownych wersji opowieści:
Nagle wypadliśmy z szyn. Wagon załomotał o ziemię jak gondola na wpół pustego balonu.
– Mój Boże! – zawołała starsza pani [czytaj: pani Ternan].
Towarzysząca jej młoda dama [czytaj: Ellen Ternan, naturalnie] krzyknęła z przerażenia. Chwyciłem je obie w ramiona i powiedziałem:
– Nie możemy sobie pomóc, ale z pewnością możemy zachować spokój. Bardzo was proszę, drogie panie, nie krzyczcie.
Starsza pani natychmiast odparła:
– Dziękuję panu. Może pan na mnie polegać. Klnę się na mą duszę, że zachowam milczenie.
Wtem wagon przechylił się i znieruchomiał, a my wylądowaliśmy stłoczeni w kącie.
Istotnie, wagon przechylił się mocno w dół i w lewo. Wszystkie bagaże i nieprzymocowane przedmioty poleciały w dół i w lewo. Już do końca życia Charles Dickens miał czasem doświadczać uczucia, jak gdyby „dosłownie wszystko, całe moje ciało przechylało się i spadało w dół i w lewo”.
Tymczasem kontynuuje swoją opowieść:
Zwróciłem się do kobiet:
– Zapewniam panie, że nic gorszego stać się nie może. Niebezpieczeństwo bez wątpienia minęło. Proszę zatem, zostańcie tutaj i nie ruszajcie się, ja zaś tymczasem wyjdę przez okno.
Dickens – całkiem zwinny jak na pięćdziesięciotrzylatka – nagle zapomniał o „odmrożonej stopie” (jako człowiek od dawna cierpiący na podagrę, która zmuszała mnie do wieloletniego przyjmowania laudanum, umiem rozpoznać podagrę po objawach i jestem przekonany, że tym właśnie było rzekome „odmrożenie” u Dickensa), wygramolił się przez okno, wykonał ryzykowny skok ze schodków wagonu na torowisko powyżej mostu i, jak potem opowiadał, zobaczył dwóch strażników, którzy, kompletnie zagubieni, biegali tam i z powrotem wzdłuż torów. Pisał później, że jednego z nich złapał za rękaw i krzyknął:
– Spójrz na mnie! Zatrzymaj się i spójrz na mnie! Powiedz, czy mnie znasz.
– Znamy pana doskonale, panie Dickens – miał odpowiedzieć strażnik.
Dickens się rozpromienił, zachwycony, że nawet w takiej chwili został rozpoznany (Clara Pitt Byrne mogłaby mu w tym miejscu wytknąć, że ten zachwyt dowodzi jego małostkowości), i niemal radośnie zawołał:
– Wobec tego, dobry człowieku, daj mi swoje klucze, na Boga, i przyślij tu jednego z robotników. Zamierzam opróżnić ten wagon.
W listach, które Dickens rozsyłał potem do znajomych, strażnik zrobił, co mu kazał, robotnicy położyli deski ułatwiające zejście do wiszącego wagonu, a na koniec on sam zszedł do środka, przeczołgał się na drugi koniec wnętrza i zabrał stamtąd swój cylinder i butelkę brandy.
Powinienem w tym miejscu przerwać opowieść naszego wspólnego przyjaciela i nadmienić, że później, posiłkując się oficjalnym raportem kolejowym z katastrofy, odnalazłem strażnika, którego Dickens miał zatrzymać i zdopingować do jakże użytecznych czynności. Ów strażnik, niejaki Lester Smyth, zgoła inaczej wspominał tamte chwile:
– Próbowaliśmy zejść na dół, pomóc rannym i umierającym, a tu nagle ten elegancik gramoli się z wiszącego wagonu pierwszej klasy, podbiega do Paddy’ego Beale’a i do mnie, blady jak ściana, z takim dzikim wzrokiem, i drze się na nas: „Poznajesz mnie?! Człowieku, poznajesz mnie?! Wiesz, kim jestem?!”. Nie ukrywam, że odpowiedziałem mu tak: „Nic mnie nie obchodzi, kim jesteś, brachu, możesz sobie być nawet księciem Albertem, ale zejdź mi z drogi, do diaska”. Zazwyczaj nie zwracam się tak do dżentelmenów, ale to nie był zwyczajny dzień.
W każdym razie Dickens naprawdę pokierował robotnikami, którzy wydostali Ellen Ternan i jej matkę z opresji; naprawdę wrócił do wagonu po cylinder i brandy; naprawdę napełnił cylinder wodą, gdy zszedł po skarpie nad rzekę. Wszyscy świadkowie twierdzili też zgodnie, że natychmiast ruszył nieść pomoc rannym i umierającym.
***
Przez ostatnie pięć lat życia po wypadku pod Staplehurst opisywał scenę po katastrofie tylko w jeden sposób: „To było coś niewyobrażalnego”. O tym zaś, co wówczas usłyszał, mówił lakonicznie „Niepojęte”. I tak wypowiadał się człowiek, który w powszechnej opinii miał najbujniejszą wyobraźnię ze wszystkich angielskich pisarzy – poza sir Walterem Scottem; człowiek, który zawsze dbał przynajmniej o to, żeby jego historie były klarowne i zrozumiałe.
Być może, niewyobrażalne zaczęło się, kiedy spróbował zejść po stromym brzegu rzeki, gdy oto nagle obok niego wyrósł jak spod ziemi wysoki, szczupły mężczyzna w grubej czarnej pelerynie, bardziej stosownej na wieczorne wyjście do opery niż popołudniową podróż ekspresem do Londynu. Obaj w jednej ręce nieśli cylindry, drugą zaś chwytali się dogodnych występów na skarpie, żeby nie stracić równowagi. Człowiek ten, jak opisywał mi go Dickens chrapliwym szeptem kilka dni po wypadku, kiedy, jak twierdził, „głos go zawodził”, był chudy jak szkielet, trupio blady i wpatrywał się w niego mrocznym spojrzeniem oczu osadzonych głęboko pod białym jak płótno czołem, przechodzącym w równie bladą łysinę. Tylko po bokach tej trupiej czaszki uchowały się nieliczne pasma siwiejących włosów. Dickens mówił również, że podobieństwo do trupiej czaszki dodatkowo podkreślał nienaturalnie krótki nos intruza – „raczej dwie czarne szpary w białej jak ciało robaka twarzy niż nos z prawdziwego zdarzenia”, dokładnie takich słów użył – oraz drobne, ostre, nierówne zęby, nazbyt rozstrzelone i osadzone w dziąsłach tak bladych, że zdawały się bledsze od samych zębów.
Zauważył również, że nieznajomy nie ma – albo prawie nie ma – dwóch palców u prawej ręki (małego i serdecznego), a także palca środkowego lewej. Uwagę Dickensa przykuł fakt, że palce nie zostały bynajmniej amputowane w stawie, jak to najczęściej bywa podczas wypadków lub spowodowanych nimi późniejszych operacji, lecz przecięte w połowie długości paliczków.
(– Wyglądały jak nadtopione świece z białego wosku – tłumaczył mi potem).
Skonsternowany Dickens zupełnie nie wiedział co myśleć o jegomościu w czarnej pelerynie, gdy obaj szukali dogodnych chwytów wśród krzewów i kamieni.
– Jestem Charles Dickens – wysapał.
– Owszszszem… – odparła blada twarz, cedząc syczące dźwięki spomiędzy drobnych zębów. – Wiem o tym.
Konsternacja Dickensa tylko się powiększyła.
– A pana godność? – zapytał, gdy razem zsunęli się po żwirze.
– Drood – odparł tamten.
Tak przynajmniej wydało się Dickensowi, ponieważ nieznajomy przeciągał głoski i mówił ze śladowym, chyba cudzoziemskim akcentem, przez co słowo zabrzmiało raczej jak „dread”1.
– Jechał pan pociągiem do Londynu? – pytał dalej Dickens.
Znajdowali się już prawie u stóp skarpy.
– Do Limehouse – wysyczał niezgrabiasz w czarnej pelerynie. – Do Whitechapel. Ratcliff Crosss. Gin Alley. Three Foxesss Court. Butcher Row i Commercial Road. Do mennicy i innych ptasich kolonii wssschodniego Londynu.
Dickens spojrzał na niego z ukosa, zdumiony tą dziwaczną wyliczanką, ponieważ pociąg jechał wprost do centrum Londynu i nie zamierzał zapuszczać się w mroczne zaułki wschodniej części miasta. „Ptasimi koloniami” zaś nazywano potocznie najgorsze londyńskie dzielnice nędzy. W tejże jednak chwili wylądowali wreszcie na samym dole stromizny i „Drood” bez słowa okręcił się na pięcie i wśliznął w półmrok pod wiaduktem. W kilka sekund jego peleryna idealnie wtopiła się w cień.
(– Nie zrozum mnie źle – wyjaśnił mi później szeptem Dickens. – Nawet przez myśl mi nie przeszło, że ta dziwaczna postać mogłaby być Śmiercią we własnej osobie, która przyszła upomnieć się o swoich. Nie doszukiwałem się w niej w ogóle żadnej osoby z zawiązującej się już wtedy tragedii; byłby to banał nazbyt wyświechtany nawet dla znacznie słabszych pisarzy ode mnie. Muszę jednak przyznać, Wilkie, że przyszło mi do głowy, że ten Drood może być przedsiębiorcą pogrzebowym ze Staplehurst lub innej pobliskiej mieściny).
Kiedy został sam, skoncentrował się na skutkach katastrofy.
Wagony, które spoczęły w rzece i na jej mulistych brzegach, w niczym nie przypominały już pojazdów kolejowych. Gdyby nie żelazne osie i koła sterczące z wody tu i ówdzie pod jakimiś niewiarygodnymi kątami, można by pomyśleć, że osiedle drewnianych domków spadło z nieba, porwane uprzednio przez amerykański cyklon, który przemielił je na kawałki i porzucił właśnie tutaj. A potem coś poderwało je w powietrze drugi raz i drugi raz przemieliło.
Dickens nie spodziewał się, że ktokolwiek mógł przeżyć taką katastrofę, ale po dolinie niosły się krzyki ocalałych (liczba rannych znacząco przewyższała bowiem liczbę zabitych). Z początku nie rozpoznał w nich w ogóle ludzkich dźwięków; nie wiadomo dlaczego, wydały mu się nieskończenie straszniejsze od jęków i wrzasków, których nasłuchał się podczas wizyt w przepełnionych szpitalach, takich jak East London Children’s Hospital w Ratcliff Cross (o którym przed chwilą wspominał Drood), gdzie umierali ubodzy i niepotrzebni. O nie, te krzyki brzmiały tak, jakby ktoś otworzył bramę prowadzącą wprost w czeluście piekieł i pozwolił wszystkim potępieńcom ostatni raz porazić wrzaskiem świat śmiertelnych.
Zobaczył mężczyznę, który chwiejnym krokiem szedł w jego stronę, z ramionami rozpostartymi szeroko jak do uścisku. Czubek głowy miał odcięty jak jajko na miękko gotowe do spożycia na śniadanie. Wewnątrz czaszki połyskiwała wyraźnie widoczna szaroróżowa pulpa. Całą twarz miał we krwi. Dwoje białych oczu łyskało spod strug szkarłatu.
Z braku lepszego pomysłu Dickens podał mu butelkę brandy, która wróciła do niego z umazaną na czerwono szyjką. Pomógł nieszczęśnikowi położyć się na trawie i wodą z cylindra obmył mu twarz.
– Jak pańska godność, szanowny panie? – zapytał.
– Już po mnie – odparł mężczyzna i umarł. Białe oczy patrzyły w niebo z głębi dwóch czerwonych kałuż.
Cień przesunął się po ziemi i Dickens aż podskoczył, przeświadczony, jak mi później mówił, że to Drood stanął nad nimi z czarną peleryną rozpostartą jak skrzydła kruka, ale to tylko zbłąkana chmura na moment przesłoniła słońce.
Dopełniwszy cylinder wodą z rzeki, Dickens napatoczył się na kobietę, której ołowianej barwy twarz również była zalana krwią. Kobieta była prawie naga, krwawe strzępy ubrania zwisały z niej jak stare bandaże, nie okrywając poharatanego ciała. Straciła lewą pierś. Nie zatrzymała się przy Dickensie, który chciał ją opatrzyć; chyba w ogóle nie słyszała jego nalegań, żeby usiadła spokojnie i czekała na pomoc. Minęła go raźnym krokiem i zniknęła wśród nielicznych drzew porastających brzeg rzeki.
Pomógł dwóm oszołomionym strażnikom wyciągnąć zmiażdżone ciało innej kobiety ze sprasowanego wagonu i ostrożnie ułożyć je na ziemi. Jakiś mężczyzna brodził w płytkiej wodzie, zawodząc:
– Moja żona! Moja żona!
Dickens zaprowadził go do zwłok, na widok których mężczyzna zawył boleściwie, wyrzucił ręce nad głowę i popędził jak obłąkany w głąb nadrzecznych mokradeł, miotając się rozpaczliwie i wydając dźwięki, które Dickens opisywał mi później jako „przedśmiertne rzężenie i chrząkanie dzika ugodzonego w płuca kilkoma kulami dużego kalibru”. A potem zemdlał i padł w bagno, raczej jak człowiek z przestrzelonym sercem niż płucami.
Wróciwszy do porozbijanych wagonów, mój przyjaciel natknął się na kobietę, która stała oparta o drzewo i – nie licząc strużki krwi na twarzy (sączącej się zapewne z jakiejś niewielkiej rany głowy) – wyglądała na całą i zdrową.
– Przyniosę pani wody – zaproponował.
– To bardzo miło z pańskiej strony – odparła z uśmiechem.
Dickens się wzdrygnął. Kobieta straciła wszystkie zęby.
Kiedy zszedł nad wodę i obejrzał się przez ramię, zobaczył jakąś postać, którą wziął za Drooda (nikt inny nie ubrałby się, jak ostatni dureń, w grubą teatralną pelerynę w taki ciepły czerwcowy dzień), z troską pochylającą się nad bezzębną kobietą. Kiedy zaś po kilkunastu sekundach wrócił z cylindrem pełnym wody, mężczyzna w czerni zniknął bez śladu, a kobieta już nie żyła. Leżała na ziemi, szczerząc poranione, bezzębne dziąsła w parodii uśmiechu.
Znów wrócił do resztek pociągu i wśród szczątków jednego z wagonów dostrzegł słabo pojękującego młodego człowieka. Kolejni ratownicy schodzili po skarpie. Dickens wybrał paru najsilniejszych strażników, żeby pomogli mu wydostać młodzieńca spod potłuczonego szkła, strzępów czerwonego aksamitu, żelastwa i kawałków potrzaskanej drewnianej podłogi. Kiedy strażnicy, postękując z wysiłku, dźwigali ciężkie ramy okienne i wyłamywali deski podłogi, które nagle stały się belkami stropowymi, Dickens ściskał rękę młodzieńca, pocieszając go:
– Zaraz będziesz bezpieczny, synu.
– Dziękuję… – wysapał ranny mężczyzna, który najwidoczniej również podróżował wagonem pierwszej klasy. – Jest pan niezwykle uprzejmy.
– Jak się pan nazywa? – zapytał nasz pisarz, kiedy wynieśli młodzieńca na brzeg.
– Dickenson.
Charles Dickens dopilnował więc, by panicz Dickenson został przetransportowany na górę, na nasyp kolejowy, gdzie stale przybywało ratowników, a sam jeszcze raz wrócił na miejsce masakry. Biegał od jednego rannego do drugiego, podtrzymywał, pocieszał, poił, uspokajał, czasem okrywał ich znalezionymi przypadkiem łachmanami i nieustannie badał napotkane ciała w poszukiwaniu oznak życia.
Niektórzy pasażerowie zachowali zimną krew, ale wielu było takich, jak mówił później Dickens, którzy – w szoku – stali bez ruchu i tępo gapili się w przestrzeń. Ludzi, którzy w owo makabryczne popołudnie najżwawiej się uwijali wśród szczątków pociągu i nasłuchiwali jęków rannych, było dwóch: jednym był Dickens, drugim – dziwak nazwiskiem Drood, chociaż ten drugi, w czarnej pelerynie, cały czas trzymał się poza zasięgiem głosu, na granicy pola widzenia, i raczej prześlizgiwał się po trawie, niż chodził od wagonu do wagonu.
Dickens znalazł masywną kobietę, której wiejski strój z taniego materiału sugerował, że jechała którąś z niższych klas. Leżała na brzuchu na podmokłej ziemi, z rękami podkulonymi pod tułów. Odwrócił ją, żeby się upewnić, że opuściła już świat żywych, gdy wtem w umorusanej błotem twarzy otworzyły się oczy.
– Ocaliłam ją! – wydyszała kobieta. – Ocaliłam ją przed nim!
Dickens nie od razu dostrzegł dziecko ściśnięte między jej grubymi ramionami, z buzią wciśniętą w obwisłe piersi. Było martwe; albo utopiło się w płytkim bagnisku, albo udusiło pod ciężarem matki.
Na dźwięk syczącego wołania odwrócił się i zobaczył bladego jak ściana Drooda, który zamachał do niego z pajęczyny cieni pod mostem. Ruszył w jego kierunku, ale po drodze natknął się jeszcze na odwrócony do góry nogami wagon, gdzie z resztek okna wystawała naga, lecz całkiem kształtna kobieca ręka. Skinęła palcami, jakby go przyzywała.
Przykucnął i ujął delikatne palce w obie dłonie.
– Jestem przy tobie, najdroższa – szepnął w głąb niewielkiego otworu, który zaledwie przed kwadransem był najprawdziwszym oknem wagonu kolejowego. Kiedy ścisnął dłoń kobiety, odpowiedziała mu tym samym, jakby chciała w ten sposób wyrazić wdzięczność za ocalenie.
Dickens przykucnął, ale zobaczył tylko podartą tapicerkę, ciemne kształty i cienie w maleńkiej trójkątnej pieczarze wraku. Nie znalazł dość miejsca, żeby wcisnąć do środka choćby głowę i ramiona, (górna krawędź okna znajdowała się tuż nad błotnistym gruntem), ale usłyszał przyśpieszony, przerażony oddech rannej, którego nie zagłuszało nawet bulgotanie płynącej wartko rzeki. Nie myśląc o tym, jak niestosowny może być to gest, przesunął palcami po odsłoniętym damskim ramieniu, sięgając najdalej jak mógł w głąb wraku. Bladą skórę porastały delikatne rudawe włoski, w popołudniowym słońcu połyskujące jak miedź.
– Już idą strażnicy – powiedział w głąb otworu, nie puszczając dłoni rannej. – Chyba jest z nimi lekarz.
Nie miał pewności, czy jegomość w brązowym garniturze ze skórzaną torbą rzeczywiście jest lekarzem, ale gorąco się modlił, żeby tak właśnie było. Czterej strażnicy, uzbrojeni w toporki i łomy, truchtali przodem; dżentelmen w garniturze, sapiąc jak lokomotywa, usiłował dotrzymać im kroku.
– Tutaj! – zawołał do nich Dickens.
Ścisnął rękę uwięzionej kobiety. Jej palce zacisnęły się w odpowiedzi, zacisnęły i rozluźniły, zacisnęły i rozluźniły na jego palcu wskazującym jak paluszki niemowlęcia, które instynktownie chwyta ojcowską dłoń. Nic nie mówiła, lecz Dickens nadal słyszał jej dobiegające z ciemności westchnienia. Brzmiały prawie tak, jakby wzdychała z zadowolenia. Ściskał jej dłoń w obu swoich i modlił się w duchu, żeby dama nie była ciężko ranna.
– Tutaj! Szybciej, na litość boską! – zawołał.
Ratownicy zebrali się wokół niego, i przysadzisty mężczyzna w garniturze przedstawił się jako doktor Morris, lekarz. Dickens odmówił zarówno odsunięcia się od wraku, jak i wypuszczenia z rąk dłoni kobiety, gdy czterej strażnicy zaczęli łomami podważać ramę okna, odsuwać połamane deski i pogięte żelastwo, żeby powiększyć tę mikroskopijną przestrzeń, w której cudem ocalała nieznajoma.
– Ostrożnie! – krzyknął. – Uważajcie, panowie! Niech nic się wam nie obsunie! Ostrożnie z tymi łomami! – Zgiął się wpół, żeby jeszcze bardziej nachylić się nad otworem, mocno ścisnął dłoń kobiety i wyszeptał: – Już prawie cię mamy, najdroższa. Wytrzymaj jeszcze minutkę. Bądź dzielna.
Odpowiedziała mu ostatnim zaciśnięciem palców, w którym wyraźnie wyczuwał jej wdzięczność.
– Będzie się pan musiał odsunąć, mój panie – powiedział doktor Morris. – Tylko na chwileczkę. Chłopcy dźwigną wrak, a ja nachylę się i zajrzę do środka, żeby ocenić obrażenia. Nie wiemy, czy już można zaryzykować wyciągnięcie jej. Tylko na chwileczkę, proszę pana. O tak, bardzo uczynny z pana dżentelmen.
Dickens poklepał dłoń młodej damy. Nie chciał się z nią rozstawać, zwłaszcza gdy wyczuł pożegnalny skurcz szczupłych, bladych, wypielęgnowanych palców. Odepchnął od siebie nader rzeczywiste, lecz zgoła niestosowne uczucie podniecenia płynące z fizycznego kontaktu z kobietą, której nie miał okazji poznać i której twarzy nigdy nie widział.
– Już za chwilę będziesz bezpieczna wśród nas, moja droga – powiedział i puścił jej rękę.
Wycofał się na czworakach spod okna, robiąc miejsce ratownikom. Bagienna wilgoć przesączała mu się na kolanach przez spodnie.
– Dalej! – zawołał lekarz, klęknąwszy w miejscu zwolnionym przez Dickensa. – Przyłóżcie się, chłopcy!
Czterej barczyści strażnicy rzeczywiście się przyłożyli: najpierw podważyli i dźwignęli wrak łomami, a potem zaparli się plecami o nierówną powierzchnię potrzaskanej podłogi wagonu, górującą nad nimi jak drewniana piramida. Klin ciemności przy ziemi odrobinę się powiększył, światło słońca padło w głąb wagonu. Strażnicy stęknęli, dźwignąwszy ciężar wyżej – i nagle jeden z nich sapnął ciężko.
– Chryste Panie! – wykrzyknął ktoś.
Lekarz odskoczył jak porażony prądem. Dickens wczołgał się na jego miejsce, gotowy nieść pomoc, i w końcu zajrzał w głąb wraku.
Nie było żadnej kobiety, nie było dziewczyny – tylko goła ręka wyrwana z barku leżała w oczyszczonym ze szczątków kręgu. W miękkim świetle popołudnia główka kości wydawała się bardzo, bardzo biała.
Wszyscy zaczęli krzyczeć. Zjawili się kolejni ratownicy, którym wydano takie same polecenia. Toporkami i łomami zaczęli rozpruwać wrak wagonu – z początku ostrożnie, potem z przerażającym, jakby celowo niszczycielskim zapamiętaniem. Reszta ciała po prostu zniknęła. Zresztą, w tej stercie złomu w ogóle nie było kompletnych zwłok, tylko niepasujące do siebie strzępy ubrań, przypadkowe kawałki ciał i połamane kości. Z kobiety nie został nawet skrawek sukienki – tylko ta jedna biała ręka, zakończona zaciśniętymi i już znieruchomiałymi palcami, z których odpłynęła cała krew.
Doktor Morris odwrócił się bez słowa, odszedł i dołączył do ratowników skupionych wokół innych rannych. Dickens wstał, zamrugał, oblizał wargi i pociągnął z butelki. Poczuł smak miedzi w ustach i uświadomił sobie, że brandy się skończyła, a on posmakował tylko krwi pozostawionej na szkle przez którąś z poczęstowanych ofiar. Długą chwilę rozglądał się w poszukiwaniu cylindra, zanim odkrył, że włożył go na głowę, a ściekająca zeń woda wsiąkła mu we włosy i spłynęła za kołnierz.
Ponieważ ratowników i gapiów przybywało, Dickens doszedł do wniosku, że jego pomoc na niewiele się już zda. Powoli, nieporadnie wgramolił się na po skarpie na nasyp, gdzie stały ocalałe wagony, teraz już puste. Ellen i pani Ternan przysiadły w cieniu stosu podkładów kolejowych i spokojnie popijały wodę z filiżanek, które ktoś im podał.
Dickens wyciągnął rękę, jakby chciał dotknąć odzianej w rękawiczkę dłoni Ellen, ale zawahał się i zapytał:
– Jak się czujesz, moja droga?
Ellen uśmiechnęła się przez łzy. Dotknęła lewego barku i torsu poniżej obojczyka, a powyżej piersi.
– Jestem trochę poobijana, ale to chyba nic poważnego. Dziękuję, panie Dickens.
Pisarz z nieobecnym wzrokiem pokiwał głową, a potem odwrócił się i podszedł do skraju mostu. Ze swobodą typową dla ludzi roztargnionych przeskoczył na schodki zwisającego nad wąwozem wagonu pierwszej klasy, wczołgał się do środka przez rozbite okno (z taką samą łatwością, z jaką mógłby wejść drzwiami) i zszedł po ustawionych w rzędzie siedzeniach jak po szczeblach drabiny na pionowej teraz ścianie. Cały wagon – zawieszony wysoko nad ziemią na jednym jedynym zaczepie łączącym go z sąsiednim wagonem drugiej klasy – kołysał się delikatnie jak wibrujące wahadło w zepsutym zegarze szafkowym.
Na samym początku, zanim jeszcze wyratował Ellen i panią Ternan, wyniósł z wagonu skórzaną torbę zawierającą rękopis szesnastego odcinka Naszego wspólnego przyjaciela, nad którym pracował we Francji. Przypomniał sobie jednak, że dwa ostatnie rozdziały zostały w kieszeni płaszcza, ten zaś leżał złożony na swoim miejscu, na półce nad siedzeniami. Stanął więc na oparciu ostatniego siedzenia – w rozkołysanym, trzeszczącym wagonie, mając trzydzieści stóp pod nogami rzekę, widoczną przez rozbite okna i mieniącą się odblaskami światła – i wyciągnął rękopis z kieszeni płaszcza. Sprawdził, czy nie brakuje mu kartek (rękopis okazał się lekko przybrudzony, ale kompletny), po czym, wciąż balansując na oparciu, wepchnął plik kartek z powrotem do kieszeni.
A potem, całkiem przypadkowo, spojrzał w dół, w stronę drzwi wagonu, i dalej, przez znajdujące się w nich wybite okienko. Daleko w dole, dokładnie pod wagonem, stał człowiek, który przedstawił mu się jako Drood, i z zadartą głową patrzył wprost na Dickensa, kompletnie nie przejmując się wiszącymi mu nad głową tonami drewna i żelaza. W rozmigotanym figlarnie świetle słońca wyglądał, jakby stąpał po wodzie, zamiast stać w niej po kostki. Jego usta otworzyły się i poruszyły, mięsisty język wysunął spomiędzy małych zębów i rozległo się głośne syczenie, z którego jednak Dickens nie zrozumiał ani słowa, gdyż zagłuszało je skrzypienie huśtającego się wagonu i dobiegające z doliny pojękiwania rannych. „Niepojęte”, mamrotał później tylko. „Niepojęte”.
Nagle wagon zakołysał się gwałtownie i opadł, jakby zamierzał spaść. Dickens odruchowo jedną ręką chwycił się półki, żeby się nie przewrócić, a kiedy znów spojrzał w dół, Drood zniknął. Pisarz przerzucił płaszcz z rękopisem przez ramię i wspiął się na górę, ku światłu.
W dniu katastrofy pod Staplehurst nie było mnie w Londynie. Dopiero trzy dni po wypadku dostałem wiadomość od mojego młodszego brata Charlesa, męża najstarszej córki Dickensa, Kate, który poinformował mnie, że pisarz otarł się o śmierć. Natychmiast pośpieszyłem do Gad’s Hill Place.
Domyślam się, Szanowny Czytelniku z niewiarygodnie odległej i – dla mnie – pośmiertnej przyszłości, że pamiętasz Gad’s Hill z szekspirowskiego Henryka IV. Z pewnością pamiętasz Shakespeare’a, nawet jeśli nas, pomniejszych gryzipiórków, pochłonęły mgły niepamięci. Mam rację? To w Gad’s Hill właśnie Falstaff planuje swoją napaść, zanim książę Hal z przyjacielem pokrzyżują mu plany, przebrani za rabusiów, którzy zamierzają obrabować rabusia. Grubiutki sir John czmycha w popłochu, a w jego opowieści Hal i jego wspólnik zmieniają się w czwórkę bandziorów, potem w ósemkę, szesnastkę i tak dalej. Nieopodal domu Dickensa znajduje się gospoda „Falstaff Inn”. Przypuszczam, że Dickens chwalił sobie skojarzenia swojej rezydencji z Shakespearem nie mniej niż piwo sączone w „Falstaff Inn” na zakończenie długich spacerów.
Jadąc powozem, przypomniałem sobie, że związki Dickensa z Gad’s Hill Place są znacznie dawniejsze niż podjęta dziesięć lat wcześniej, w 1855, decyzja o zakupie domu. Gad’s Hill znajdowało się w Chatham, wiosce wchłoniętej przez położone dwadzieścia pięć mil od Londynu i słynące z okazałej katedry miasteczko Rochester, w okolicy, gdzie pisarz spędził najszczęśliwsze lata dzieciństwa i gdzie regularnie wracał jako dorosły, wędrując jak niespokojny duch w poszukiwaniu miejsca, w którym mógłby straszyć przez wieki. Sam dom – Gad’s Hill Place – pokazał siedmio- czy ośmioletniemu Dickensowi ojciec podczas którejś z niezliczonych przechadzek. John Dickens powiedział przy tej okazji coś w tym stylu:
– Jeśli będziesz ciężko i pilnie pracował, mój chłopcze, może pewnego dnia i ty kupisz sobie taką rezydencję.
W lutym 1855 roku, kiedy tenże chłopiec obchodził czterdzieste trzecie urodziny, wyruszył do Chatham z przyjaciółmi na jedną z odbywanych regularnie sentymentalnych wędrówek, i z najwyższym zdumieniem stwierdził, że nieosiągalny niegdyś dwór został wystawiony na sprzedaż.
Dickens był ostatnią osobą, która nazwałaby Gad’s Hill Place „rezydencją” – widział w nim raczej umiarkowanie wygodny wiejski domek (prawdę mówiąc, Tavistock House, w którym wcześniej mieszkał, prezentował się bardziej imponująco), ale po nabyciu go zainwestował fortunę w rozbudowę, renowację, modernizację i nowy wystrój samego domu oraz zagospodarowanie otaczających go terenów. Początkowo zamierzał odwołać się do marzeń świętej pamięci ojca i żyć z wynajmowania Gad’s Hill Place, później zaczął go traktować jak potencjalną letnią rezydencję na przyszłość, ale kiedy po gorzkim i nieprzyjemnym rozstaniu z Catherine najpierw wynajął, a potem wystawił na sprzedaż Tavistock House, Gad’s Hill stało się jego głównym miejscem zamieszkania. (Nie wyrzekł się jednak nawyku posiadaniu kilku mieszkań w Londynie, w których od czasu do czasu potajemnie pomieszkiwał. Jednym z nich było lokum nad redakcją naszego pisma „All the Year Round”).
Po nabyciu Gad’s Hill Place powiedział swojemu przyjacielowi Willsowi coś takiego:
– Kiedyś widziałem w nim cudowną rezydencję, choć Bóg mi świadkiem, że nią nie jest, ale byłem wtedy dziwnym dzieckiem. W głowie rodziły mi się pierwsze zalążki wszystkich moich powieści.
Kiedy mój powóz skręcił z Gravesend Road i po łukowato zakrzywionym podjeździe zajechał pod dwupiętrowy ceglany dom, myślałem o tym, jak to się stało, że te zalążki nabrały kształtów dla setek tysięcy czytelników, a Dickens zamieszkał w tych samych czterech ścianach, które jego niereformowalny ojciec – któremu nie poszczęściło się ani w sprawach rodzinnych, ani w finansach – wskazywał mu niegdyś jako najwyższą z możliwych nagród za spełnianie ambicji rodzinnych i zawodowych.
***
Pokojówka otworzyła mi drzwi, a za progiem powitała mnie Georgina Hogarth, szwagierka Dickensa i aktualna pani domu.
– Jak się miewa Pan Niezrównany? – zapytałem, używając ulubionego przezwiska Dickensa.
– Jest roztrzęsiony, panie Collins, bardzo roztrzęsiony – odparła szeptem Georgina i przytknęła palec do ust.
Gabinet Dickensa znajdował się na prawo od holu. Prowadzące do niego drzwi były zamknięte, ale po licznych odwiedzinach w Gad’s Hill wiedziałem, że zawsze są zamknięte – bez względu na to, czy gospodarz akurat pracuje, czy nie.
– Wypadek do tego stopnia go wzburzył, że pierwszą noc spędził w swoim londyńskim mieszkaniu, każąc panu Willsowi spać pod drzwiami – ciągnęła scenicznym szeptem Georgina. – Na wypadek, gdyby pan Wills miał mu być do czegoś potrzebny, rozumie pan.
Pokiwałem głową. Wybitnie pragmatyczny i pozbawiony wyobraźni William Henry Wills, pod wieloma względami stanowiący dokładne przeciwieństwo żywiołowego Dickensa, został początkowo zatrudniony przez pisarza jako asystent redakcji „Household Words”, a z czasem stał się jednym z jego najbliższych przyjaciół i zauszników. Odsunął w cień nawet jego dawnych znajomych, takich jak John Forster.
– Dziś nie pracuje – mówiła tymczasem Georgina. – Sprawdzę, czy można mu przeszkodzić.
Z wyraźną obawą podeszła do dębowych drzwi gabinetu i delikatnie zapukała.
– Kto tam? – dobiegł ze środka jakiś głos.
Piszę „jakiś głos”, ponieważ nie był to głos Charlesa Dickensa. Pisarz – o czym wiedzieli wszyscy, którzy go znali – mówił cicho, szybko, z lekką chrypką; wielu jego rozmówców brało tę chrapliwość za skłonność do seplenienia, toteż Dickens nauczył się z emfazą artykułować głoski, przez co komuś, kto go nie znał, jego słowa – pośpieszne, lecz przesadnie staranne – wydawały się czasem niepotrzebnie pompatyczne. Ten głos brzmiał zupełnie inaczej: był piskliwy i drżący, jak u starca.
– Przyszedł pan Collins – odparła Georgina.
– Niech wraca do domu i choruje dalej – wychrypiał starczy głos.
Zamurowało mnie. Odkąd pięć lat wcześniej mój młodszy brat Charles ożenił się z Kate Dickens, miewał poważne kłopoty żołądkowe i inne przypadłości, ale moim zdaniem nie było to nic poważnego. Dickens był odmiennego zdania. Sprzeciwiał się małżeństwu, był przeświadczony, że jego ukochana córka wyszła za Charlesa (dawnego ilustratora jego książek) tylko po to, żeby zrobić ojcu na złość, a z czasem najwidoczniej wmówił sobie, że mój brat jest umierający. Całkiem niedawno z wiarygodnego źródła usłyszałem o tym, jak to pewnego dnia tłumaczył Willsowi, że stan zdrowia mojego brata „uniemożliwia mu normalne funkcjonowanie”, ale nawet gdyby to była prawda (a z całą pewnością nie była), trzeba wyjątkowej bezduszności, żeby tak mówić.
– Ale nie – powiedziała do zamkniętych drzwi Georgina, zerkając lękliwie przez ramię, jakby miała nadzieję, że nie słyszałem odpowiedzi Dickensa. – Pan Wilkie.
– Ach tak… – zabrzmiał drżący głos staruszka. – Dlaczego, u licha, od razu tak nie powiedziałaś?
Usłyszeliśmy stłumione chrobotanie i skrobanie, zgrzyt klucza w zamku (co samo w sobie było niezwykłe, Dickens miał bowiem dziwny zwyczaj zamykania gabinetu na klucz, kiedy zeń wychodził, ale nie robił tego, kiedy siedział w środku) i drzwi otworzyły się z impetem.
– Wilkie, mój drogi – wychrypiał Dickens tym nieswoim głosem, stając w progu z rozpostartymi ramionami. – Wilkie, Wilkie…
Z zapałem uścisnął moją dłoń. Lewą ręką najpierw złapał mnie za prawe ramię powyżej łokcia. Widziałem, że zerknął na wiszący na łańcuszku zegarek w zamkniętej kopercie.
– Dziękuję, Georgino – dodał z roztargnieniem, zatrzaskując za nami drzwi.
Nie zamykając ich na klucz, poprowadził mnie w głąb mrocznego pokoju.
Ten półmrok też mnie zaskoczył. Na przestrzeni lat wielokrotnie odwiedzałem Dickensa w jego sanctum sanctorum, ale nigdy nie widziałem, żeby za dnia zasłaniał okna. Teraz zaś zasłony były zaciągnięte i wnętrze rozjaśniała tylko lampa na stojącym pośrodku gabinetu stole. W przeszklonym trojgiem okien płytkim wykuszu stało jeszcze biurko, ale lampy na nim nie było. Niewielu z nas miało zaszczyt oglądać Dickensa w akcie tworzenia, ale wszyscy ci, którym było to dane, z pewnością doceniali zakrawający na ironię fakt, że pisarz siedział przodem do okien wychodzących na ogród i biegnącą w oddali Gravesend Road, ale podnosząc głowę znad kart książki, nigdy tak naprawdę nie widział roztaczającej się z nich panoramy. Przy pracy do tego stopnia pogrążał się w swoich wyimaginowanych światach, że równie dobrze mógłby być ślepy – z wyjątkiem tych chwil, gdy spoglądał w pobliskie lustro, w którym ćwiczył grymasy, uśmiechy, wyrazy oburzenia, marsy na czole i inne karykaturalne reakcje swoich bohaterów.
Pociągnął mnie w głąb gabinetu, wskazał krzesło obok biurka, a sam usiadł na miękko tapicerowanym fotelu, na którym pracował. Nie licząc zaciągniętych zasłon, pokój wyglądał całkiem zwyczajnie. Panował w nim idealny, niemal chorobliwy porządek i nigdzie nie było ani drobinki kurzu, mimo że Dickens nigdy nie pozwalał służbie sprzątać w gabinecie. Na biurku do pisania z pochylonym blatem spoczywał mały, schludny zestaw przyborów pisarskich: kalendarz, kałamarz, zestaw piór, ołówek z gumką z indyjskiego kauczuku, która chyba nigdy nie była używana, poduszeczka na szpilki, brązowa figurka przedstawiająca dwie walczące ropuchy, oraz akuratnie ułożony nożyk do papieru, ozdobiony wykonanym ze złotej folii stylizowanym wizerunkiem królika. To były talizmany Dickensa, nieodzowne akcesoria pisarskie, konieczne, jak mi kiedyś wyjawił, żeby „było na czym oko zaczepić w przerwach między kolejnymi akapitami”, równie niezbędne w pracy pisarza jak komplet gęsich piór.
Większość ścian zajmowały regały z książkami – w tym także półki pełne książek fałszywych, opatrzonych najczęściej ironicznymi tytułami pomysłu samego Dickensa, które spreparował jeszcze w Tavistock House, a po przewiezieniu do Gad’s Hill zainstalował na drzwiach. Okalające pokój prawdziwe regały były poprzedzielane tylko oknami oraz okazałym błękitno-białym kominkiem ozdobionym dwudziestoma kafelkami z Delft.
W tamto czerwcowe popołudnie Dickens wyglądał wręcz koszmarnie staro – padające zza naszych pleców ostre światło lampy gazowej podkreślało powiększającą się łysinę, głęboko osadzone oczy i zmarszczki na twarzy. Co chwila zerkał na zamknięty zegarek.
– To bardzo miło z twojej strony, że wpadłeś, mój drogi Wilkie – wychrypiał.
– Nie ma o czym mówić. Przybyłbym wcześniej, ale wyjechałem z miasta, o czym mój brat z pewnością nie omieszkał cię poinformować. Masz taki… oschły głos.
Uśmiechnął się przelotnie.
– Obcy?
– Oschły.
Parsknął śmiechem. Rzadko się zdarzało, żeby Charles Dickens nie roześmiał się podczas rozmowy; nie znałem drugiego człowieka, który byłby równie skłonny do śmiechu. Żadna sytuacja nie była dla niego dostatecznie poważna, żeby nie próbował żartować – o czym z zakłopotaniem przekonywaliśmy się na pogrzebach.
– Za pozwoleniem, „obcy” to chyba jednak lepsze określenie – wychrypiał tym swoim niecodziennym starczym głosem. – W zgoła niewytłumaczalny sposób na miejscu tej potwornej katastrofy pod Staplehurst przyswoiłem sobie cudzy głos. Bardzo bym chciał, żeby jego właściciel zgłosił się po niego i oddał mi w zamian mój… Bo ten głos starego Micawbera zupełnie mi się nie podoba. Mam wrażenie, że ktoś szoruje mi papierem ściernym po strunach głosowych i wszystkich samogłoskach przy okazji.
– Czy poza tym nic ci się nie stało, przyjacielu? – spytałem.
Zbył moje pytanie machnięciem ręki i skoncentrował się na zegarku, który teraz już trzymał w rękach.
– Dziś w nocy miałem nadzwyczaj zdumiewający sen, mój drogi Wilkie.
– Tak? – mruknąłem współczująco. Spodziewałem się usłyszeć streszczenie koszmaru po wypadku.
– Miałem wrażenie, że czytam książkę, którą napisałem w przyszłości – zaczął półgłosem, obracając zegarek w palcach. Złota koperta mieniła się odblaskami światła jedynej lampy. – To było coś strasznego… Powieść o człowieku, który sam się zahipnotyzował, żeby w swoim drugim hipnotycznym wcieleniu dokonywać potwornych okrucieństw, niewysłowionych okropieństw, aktów egoizmu, żądzy i zniszczenia, których przy pełnej świadomości Jasper (bo nie wiadomo dlaczego tak właśnie chciałem go nazywać we śnie) nigdy by się nie dopuścił. Była w to zamieszana jeszcze jakaś inna… istota.
– Zahipnotyzował się… – powtórzyłem w zadumie. – To chyba niemożliwe? Odwołuję się w tym miejscu do twojego doświadczenia i praktyki w arkanach oddziaływań magnetycznych, drogi Charlesie.
– Nie mam pojęcia. Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś to zrobił, ale to nie musi znaczyć, że jest niewykonalne. – Spojrzał na mnie. – Ktoś cię kiedyś zahipnotyzował, Wilkie?
– Nie – odparłem. Zaśmiałem się. – Chociaż paru próbowało.
Nie uznałem za konieczne dodawać, że nawet profesor John Elliotson, dawny lekarz University College Hospital, a przy tym mistrz i nauczyciel Dickensa w sztuce mesmeryzmu, nie zdołał mnie zahipnotyzować. Miałem po prostu zbyt silną wolę.
– Spróbujmy – zaproponował Dickens.
Zwiesił zegarek na łańcuszku i rozhuśtał go jak wahadełko.
– Charlesie drogi… – Zachichotałem, chociaż wcale nie było mi do śmiechu. – Po cóż to, na Boga? Chciałem usłyszeć szczegółową relację z wypadku, a nie bawić się w gry salonowe z zegarkiem i…
– Zrób to dla mnie, Wilkie. Wiesz, że udaje mi się czasem zahipnotyzować ludzi… Na pewno opowiadałem ci o długiej i, nie powiem, całkiem udanej terapii mesmerycznej, jakiej poddałem nieszczęsną madame de la Rue na kontynencie.
Mogłem tylko odchrząknąć niezobowiązująco. Dickens opowiadał dosłownie wszystkim swoim przyjaciołom i znajomym o obsesyjnie długiej kuracji hipnotycznej, jaką zaserwował „nieszczęsnej” madame de la Rue. Pomijał przy tym jeden z jej aspektów, który jednak i bez tego stał się tajemnicą poliszynela: sesje terapeutyczne z udziałem tej zamężnej i z całą pewnością obłąkanej kobiety, odbywające się o najdziwniejszych porach dnia i nocy, wzbudziły u żony Dickensa, Catherine, taką zazdrość, że – chyba pierwszy raz w całym ich małżeńskim pożyciu – zażądała ich zaprzestania.
– Patrz na zegarek, z łaski swojej – powiedział Dickens, kołysząc w półmroku złotym krążkiem.
– Nic z tego nie będzie, mój drogi.
– Robisz się senny, Wilkie… Bardzo senny… Oczy ci się zamykają. Jesteś taki senny, jakbyś przed chwilą zaaplikował sobie kilka kropli laudanum.
Niewiele brakowało, żebym na te słowa roześmiał się w głos. Przed wyruszeniem do Gad’s Hill zażyłem – jak co rano – nie kilka, lecz kilkadziesiąt kropli laudanum. W dodatku minęła już pora, kiedy powinienem był przyjąć następną dawkę ze srebrnej buteleczki.
– Jesteś… bardzo… bardzo… senny… – mruczał Dickens.
Przez chwilę próbowałem się poddać jego słowom, choćby po to, żeby sprawić przyjemność Panu Niezrównanemu. Nie ulegało wątpliwości, że próbuje w ten sposób zapomnieć o koszmarze katastrofy. Skoncentrowałem się na kołyszącym się zegarku, wsłuchałem w monotonny głos… Prawdę mówiąc, ciepły zaduch zamkniętego gabinetu, przyćmione światło, złote błyski zegarka w półmroku, a nade wszystko spora dawka porannego laudanum wywołały u mnie – na króciuteńką chwilę – lekkie zawroty głowy. Gdybym się nie miał na baczności, mógłbym w tym momencie zapaść może nie w hipnotyczny trans, w który z takim zapałem usiłował mnie wprowadzić Dickens, ale z pewnością w sen. Otrząsnąłem się jednak z zamętu i rzuciłem szorstko:
– Przykro mi, Charlesie. Na mnie to po prostu nie działa. Mam zbyt silną wolę.
Dickens z westchnieniem odłożył zegarek, podszedł do okna i odrobinę rozsunął zasłony. Oślepiło nas światło słońca.
– To prawda – powiedział. – Niektórzy pisarze mają tak silnego ducha, że mesmeryzm jest wobec nich bezradny.
Roześmiałem się.
– W takim razie niech ten twój Jasper, jeśli napiszesz kiedyś powieść na podstawie tego snu, nie będzie pisarzem.
Dickens uśmiechnął się półgębkiem i z powrotem usiadł w fotelu.
– Tak właśnie zrobię, mój drogi Wilkie.
– Jak się czują panna Ternan i jej matka?
Nie próbował maskować marsa na czole. Wszelka dyskusja o tym najtajniejszym i najbardziej osobistym aspekcie życia wprawiała go w zakłopotanie – bez względu na to, jak bardzo potrzebował o nim porozmawiać i jak bardzo oględnie o nim napomykałem.
– Matka panny Ternan ucierpiała tylko wskutek ogólnego wstrząsu dla organizmu, który u osoby w jej wieku nie jest niczym niezwykłym – wychrypiał w odpowiedzi. – Natomiast panna Ternan doznała lekkich obrażeń ogólnych oraz urazu kręgosłupa szyjnego, drobnego przemieszczenia lub pęknięcia kręgu, jak sugeruje lekarz. Każdy ruch głową sprawia jej ból.
– Niezmiernie przykro mi to słyszeć.
Dickens chyba uznał temat za zakończony, bo zapytał:
– Chcesz usłyszeć coś więcej o samym wypadku i jego następstwach, mój drogi Wilkie?
– Absolutnie, Charlesie! Jakżeby inaczej?
– Zdajesz sobie sprawę, że będziesz jedyną osobą, z którą podzielę się tą relacją?
– Będę zaszczycony. Ty zaś możesz polegać na mojej dyskrecji aż do śmierci. Albo i dłużej.
Dickens znowu się uśmiechnął – tym swoim zaskakującym, pewnym siebie, psotnym i dziwnie chłopięcym uśmiechem, w którym poplamione zęby błyskały w cumulusach brody, którą zapuścił osiem lat wcześniej na premierę Zamarzniętej otchłani i nigdy już nie zgolił.
– Twojej śmierci, Wilkie? Czy mojej?
Na chwilę odebrało mi mowę, taki byłem zakłopotany i zmieszany.
– Jednej i drugiej, zapewniam cię – wykrztusiłem w końcu.
Na te słowa Dickens pokiwał głową i tym ochrypłym głosem opowiedział mi o wypadku pod Staplehurst.
***
– Mój Boże – wyszeptałem jakieś czterdzieści minut później, gdy skończył. – Mój Boże…
– No właśnie – powiedział.
– Biedni ludzie… – W tej chwili mój głos był równie chrapliwy jak jego. – Ci biedni ludzie.
– Niewyobrażalne.
Nigdy wcześniej nie słyszałem, żeby używał tego słowa, ale w tej opowieści powtórzyło się chyba kilkanaście razy.
– A mówiłem ci już o tym, że nieszczęśnik, którego wydobyliśmy z tego kompletnie zdruzgotanego wagonu (w którym tkwił do góry nogami, trzeba ci wiedzieć), krwawił z oczu, uszu, nosa i ust? A my w tym czasie desperacko szukaliśmy jego żony. Podobno niedługo przed wypadkiem zamienił się na miejsca z pewnym Francuzem, który nie chciał siedzieć przy otwartym oknie. Francuz zginął. Żona tego krwawiącego mężczyzny również.
– Mój Boże… – powtórzyłem.
Dickens przesunął dłonią po oczach, jakby chciał je osłonić przed światłem, a kiedy znów na mnie spojrzał, w jego wzroku dostrzegłem skwapliwość, jakiej nigdy przedtem nie widziałem u żadnego człowieka. Jak się wkrótce przekonasz, Drogi Czytelniku, śledząc tę prawdziwą opowieść, Charles Dickens nie znosił sprzeciwów.
– Co myślisz o człowieku, który przedstawił mi się jako Drood? – Chrypliwe pytanie zabrzmiało cicho, lecz bardzo natarczywie.
– Jest niewiarygodny.
– Nie wierzysz w jego istnienie, czy w mój opis, Wilkie?
– Ależ nie! – zapewniłem pośpiesznie. – Skądże znowu. Jestem pewien, że wiernie opisałeś mi jego wygląd i zachowanie, Charlesie… Drugiego tak utalentowanego jak ty obserwatora ludzkich typów i dziwactw nie ma ani wśród żywych, ani wśród umarłych, których ze wszystkimi należnymi literatom honorami pochowano w opactwie westminsterskim, ale ten pan Drood… jest po prostu… niewiarygodny.
– Otóż to. Teraz, mój drogi Wilkie, naszym obowiązkiem jest jego odszukanie.
– Odszukanie? – powtórzyłem głupawo. – Po co, na litość boską, mielibyśmy go szukać?
– Pan Drood skrywa tajemnicę, którą koniecznie należy odkopać – odparł szeptem Dickens. – Wybacz mi nieco cmentarną wymowę tych słów. Co ten człowiek, jeśli jest człowiekiem, robił w pociągu z Folkestone o takiej porze? Dlaczego, kiedy go zapytałem, odparł, że jedzie do Whitechapel i ptasich kolonii na East Endzie? Czego szukał wśród zabitych i umierających?
Nie zrozumiałem, o co mu chodzi.
– Czegóż mógł szukać, jeśli nie tego samego, co ty? Chciał nieść pociechę żywym i szukać umarłych.
Dickens ponownie się uśmiechnął, lecz tym razem próżno by szukać w jego uśmiechu ciepła i chłopięcości.
– Działo się tam coś złowieszczego, mój drogi Wilkie. Jestem o tym przekonany. Mówiłem ci, że kilkakrotnie widziałem tego Drooda, jeśli istotnie tak się nazywa, jak krążył wokół rannych, a kiedy później sam do nich dopadałem, już nie żyli.
– Mówiłeś także o kilkorgu rannych, którym sam chciałeś udzielić pomocy, ale zmarli, zanim zdążyłeś do nich wrócić.
– To prawda – wyrzęził Dickens tym obcym głosem, wtuliwszy brodę w kołnierz. – Ale nie pomagałem im przejść na drugą stronę.
Zamurowało mnie.
– Na Boga… Sugerujesz, że trędowaty chudzielec w teatralnej pelerynie mordował ludzi ocalałych z katastrofy pod Staplehurst?!
– Sugeruję, że dochodziło tam do aktów swoistego kanibalizmu, Wilkie.
– Kanibalizmu!
W tym momencie pierwszy raz przyszło mi do głowy, że wypadek mógł spowodować nieodwracalne zmiany w umyśle mojego sławnego przyjaciela. Prawdą jest, że, słuchając go, całkiem poważnie powątpiewałem w opis, a nawet w samo istnienie tego całego „Drooda” (wydawał mi się raczej postacią z powieści sensacyjnej niż prawdziwą istotą ludzką, którą można spotkać w popołudniowym pociągu z Folkestone), ale byłem skłonny przypisywać ewentualne halucynacje temu samemu wstrząsowi i dezorientacji, które odebrały Dickensowi głos. Jeśli jednak zwidywali mu się kanibale, miałem prawo domniemywać, że poza głosem postradał w katastrofie także zdrowe zmysły.
Tymczasem on się uśmiechał i wpatrywał we mnie z tą samą natarczywością, która u ludzi widzących go pierwszy raz w życiu budziła podejrzenie, że czyta im w myślach.
– Nie, Wilkie, ja nie zwariowałem. Pan Drood był równie prawdziwy jak ty czy ja, a przy tym w jakiś nieokreślony sposób jeszcze bardziej nierzeczywisty niż go opisałem. Gdybym go sobie wymyślił jako bohatera jednej z moich powieści, nie przedstawiłbym go takim, jakim go spotkałem na miejscu wypadku. Był nazbyt dziwaczny, nazbyt groźny i groteskowy, żeby nadawał się do książki. Jednakże w naszym świecie takie widmowe istoty naprawdę istnieją, o czym doskonale wiesz. Mijamy je na ulicy. Napotykamy podczas nocnych spacerów po Whitechapel i innych dzielnicach. Ich historie bywają bardziej niezwykłe od najśmielszych wymysłów zwyczajnego gryzipiórka.
Teraz to ja musiałem się uśmiechnąć. Rzadko się zdarzało, żeby Pan Niezrównany mówił o sobie jako „zwyczajnym gryzipiórku”, i byłem pewien, że w tym wypadku nie siebie ma na myśli, lecz innych „zwyczajnych gryzipiórków”. Na przykład mnie.
– Jak zamierzasz się zabrać do poszukiwań tego pana Drooda, Charlesie? – zapytałem. – I co z nim zrobimy, kiedy go już znajdziemy?
– Pamiętasz, jak prowadziliśmy śledztwo w sprawie tego nawiedzonego domu? – odpowiedział pytaniem Dickens.
Pamiętałem. Wydarzyło się to kilkanaście lat wcześniej, gdy Dickens – redaktor naczelny nowego pisma zatytułowanego „All the Year Round”, które po sprzeczce z wydawcą zastąpiło publikowane wcześniej „Household Words” – wdał się w przewlekły spór z paroma spirytystami. W latach pięćdziesiątych XIX wieku stukające stoliki, seanse spirytystyczne, hipnoza i inne przejawy działania niewidzialnych energii robiły furorę, a Dickens nie tylko wierzył w niektóre z tych zjawisk, lecz sam chętnie parał się takimi zajęciami. Jednakże, mimo szczerej wiary w moc mesmeryzmu (zwanego również zwierzęcym magnetyzmem), oraz przesądnej natury, o której doskonale wiedziałem (był na przykład święcie przekonany, że piątek jest dla niego szczęśliwym dniem), ubzdurał sobie – jako redaktor nowego pisemka – że zagra spirytystom na nosie. Kiedy jeden z jego adwersarzy, niejaki William Howitt, dla poparcia swoich tez szczegółowo przedstawił przypadek nawiedzonego domu w Cheshunt pod Londynem, Dickens natychmiast postanowił, że wszyscy – redaktorzy i wydawcy „All the Year Round” – powinniśmy wyruszyć na miejsce nawiedzenia i osobiście zbadać sprawę.
Wills i ja pojechaliśmy krytym powozem, natomiast Dickens z jednym z naszych współpracowników, Johnem Hollingsheadem, pieszo pokonali szesnaście mil dzielących ich od wioski. Odszukanie właściwego domu nastręczyło nam nieco trudności (na szczęście, Dickens zapewnił nam posiłek ze świeżych ryb, gdyż wolał nie polegać na serwowanych w Cheshunt potrawach), ale w końcu znaleźliśmy wiejską rezydencję na terenie posiadłości, na której miał się znajdować tak zwany „nawiedzony dom”. Do wieczora wypytywaliśmy sąsiadów, okolicznych rzemieślników, a nawet przechodniów, żeby ostatecznie stwierdzić, iż rzekome „duchy” Howitta to w rzeczywistości stado szczurów oraz służący imieniem Frank, który lubił w środku nocy polować na króliki.
Podczas tamtej ekspedycji – za dnia i w towarzystwie trzech mężczyzn – Dickens poczynał sobie całkiem chwacko, słyszałem jednak, że na inną wyprawę na spotkanie z duchami (tym razem nocną i mającą na celu zbadanie nawiedzonego pomnika nieopodal Gad’s Hill Place) zabrał kilku służących i naładowaną strzelbę. Najmłodszy syn Dickensów, nazywany w rodzinie Plornem, twierdził, że podenerwowany ojciec zapowiedział w pewnym momencie:
– Jeśli to jakieś żarty, to odstrzelę żartownisiowi łeb.
Rzeczywiście usłyszeli wtedy upiorne zawodzenie i jęki, „dźwięki przerażające, zarazem ludzkie i nieludzkie”.
Źródłem dźwięków okazała się cierpiąca na astmę owca. Dickens powstrzymał się od odstrzelenia jej łba. Za to, kiedy wrócili do domu, poczęstował wszystkich – służbę i dzieci – grogiem.
– Wtedy wiedzieliśmy, gdzie jest ten nawiedzony dom – wytknąłem mu, gdy siedzieliśmy w zaciemnionym gabinecie. – A jak chcesz znaleźć pana Drooda? Gdzie mamy go szukać?
Postura i oblicze Dickensa zmieniły się dramatycznie. Twarz mu się wydłużyła, pobladła, przybyło jej zmarszczek. Oczy niemal wyszły mu z orbit, aż miało się wrażenie, że są pozbawione powiek, a białka jakby lśniły własnym światłem. Zgarbił się jak zreumatyzowany staruszek, spracowany grabarz albo sęp, a jego głos, wciąż chrapliwy, przybrał piskliwe, zgrzytliwe tony, gdy bladymi palcami dźgnął powietrze jak rzucający zaklęcie czarny mag.
– W Limehoussse – zasyczał, naśladując Drooda ze swojej opowieści. – W Whitechapel. Ratcliff Crosss. Gin Alley. Three Foxesss Court. Butcher Row i Commercial Road. W mennicy i innych ptasich koloniach wssschodniego Londynu.
Przyznaję, że włoski zjeżyły mi się na karku. Charles Dickens już w dzieciństwie, zanim zaczął pisać, był tak wyśmienitym parodystą, że ojciec zabierał go ze sobą do barów, żeby tam popisywał się naśladowaniem obcych ludzi, których spotykali na przechadzkach. W tej chwili zacząłem wierzyć, że Drood istnieje naprawdę.
– Kiedy? – zapytałem.
– Wkrótssse – wysyczał Dickens w odpowiedzi, tyle że teraz, uśmiechnięty, był już znowu sobą. – Wyprawialiśmy się już na spacery do Babilonu, mój drogi Wilkie. Widzieliśmy Wielki Piec nocą.
Rzeczywiście, widzieliśmy. Dickensa zawsze fascynowały mroczne zakamarki naszego miasta, a „Babilon” i „Wielki Piec” były jego ulubionymi określeniami najgorszych londyńskich slumsów. Mimo upływu lat, niektóre z nocnych wędrówek wśród ubogich ruder wciąż przyprawiały mnie o senne koszmary.
– Możesz mną rozporządzać – zapewniłem go z entuzjazmem. – Jutro wieczorem zgłoszę się na służbę, jeżeli ci to pasuje.
Dickens pokręcił głową.
– Najpierw muszę odzyskać głos, Wilkie. Poza tym zalegam z pisaniem Naszego wspólnego przyjaciela i w najbliższych dniach muszę dopilnować paru innych spraw. Może zostaniesz na noc? Twój pokój jest gotowy, jak zawsze.
– Niestety, to niemożliwe. Muszę przed wieczorem wrócić do miasta. Interesy.
Przemilczałem, że na te „interesy” składała się przede wszystkim konieczność zakupu laudanum, bez którego już wtedy, w 1855 roku, nijak nie mogłem się obejść dłużej niż jeden dzień.
– Doskonale. – Dickens wstał z fotela. – Wyświadczysz mi przysługę, mój drogi?
– Cokolwiek zechcesz. Rozkazuj mi, przyjacielu.
Spojrzał na zegarek.
***
– Nie zdążysz już na najbliższy pociąg z Gravesend, ale zaraz każę Charleyowi zaprząc kuca i odwieziemy cię do Higham. Tam złapiesz ekspres na Charing Cross.
– Mam jechać na Charing Cross?
– Owszem, mój drogi Wilkie. – Dickens chwycił mnie mocno za ramię, gdy z ciemnego gabinetu wyszliśmy na rozświetlony lampami korytarz. – A dlaczego masz to zrobić, wyjaśnię ci w drodze na stację.
***
Georgina nas nie odprowadziła, ale najstarszy syn Niezrównanego, Charley, który odwiedzał ojca w jego wiejskiej posiadłości, pobiegł wyszykować dwukółkę. Placyk przed frontem Gad’s Hill House był tak samo schludny jak wszystko, co Dickens miał na oku. Jego ulubione kwiaty – szkarłatne pelargonie – rosły w idealnie równych rządkach, dalej rozciągał się równiuteńko przystrzyżony trawnik, a stojące na jego skraju dwa potężne cedry libańskie rzucały w tej chwili cień na wschód, wzdłuż drogi.
Rabaty pelargonii, między którymi przeszliśmy w drodze do powozu, obudziły we mnie dziwny niepokój. Oblałem się zimnym potem, serce zaczęło mi szybciej bić, gdy nagle uświadomiłem sobie, że Dickens od dłuższej chwili coś do mnie mówi:
– … bezpośrednio po wypadku zabrałem go do hotelu „Charing Cross”. Opłaciłem dwie pielęgniarki, żeby się nim stale opiekowały, dniem i nocą. Byłbym ci wielce zobowiązany, mój drogi Wilkie, gdybyś mógł go wieczorem odwiedzić, przekazać mu moje pozdrowienia i poinformować, że gdy tylko znów zjawię się w mieście, czyli najprawdopodobniej jutro, sam również do niego wpadnę. Gdybyś dowiedział się od pielęgniarek, że jego stan się pogorszył, bądź łaskaw jak najszybciej pchnąć do Gad’s Hill posłańca z taką wiadomością.
– Naturalnie, Charlesie.
Jak przez mgłę dotarło do mnie, że Dickens musiał mieć na myśli młodego mężczyznę, któremu pomógł wydostać się z wraku pociągu pod Staplehurst i którego później osobiście odstawił na Charing Cross. Nazywał się ów młodzieniec Dickenson, Edmond lub Edward Dickenson, jeśli mnie pamięć nie myliła. Właściwie, jak się nad tym zastanowić, niezwykły zbieg okoliczności, takie nazwisko.
Ledwie powozik ruszył i zaczęliśmy się oddalać od grządek z pelargoniami, uczucie paniki rozwiało się równie nagle, jak przed chwilą mnie nawiedziło.
Dickens uparł się, że wciśnie się do maleńkiej dwukółki razem ze mną i Charleyem. Wyjechaliśmy w kierunku Gravesend, skąd Rochester Road skierowaliśmy się na stację kolejową w Higham. Nie musieliśmy się śpieszyć.
Z początku Dickens zachowywał się zupełnie swobodnie, zagadując mnie o drobiazgi związane z wydaniem nowego numeru „All the Year Round”, kiedy jednak rozpędziliśmy się nieco, dotrzymując kroku innym pojazdom na trakcie (stacja w Higham znalazła się już prawie w zasięgu wzroku), ujrzałem, jak jego twarz – wciąż opalona po pobycie we Francji – najpierw blednie, a następnie przybiera barwę ołowiu. Pot perlił mu się na skroniach i policzkach.
– Zwolnij trochę, Charley – poprosił. – I nie huśtaj tak. Nie mogę się skupić.
– Dobrze, ojcze.
Charley ściągnął lejce i kuc zwolnił. Patrzyłem, jak wargi Dickensa stają się coraz cieńsze i cieńsze, aż została z nich wąska, bezkrwawa krecha.
– Wolniej, Charley. Na miłość boską, zwolnijże!
– Dobrze, ojcze.
Spoglądając na ojca, Charley – mężczyzna dwudziestoparoletni – upodabniał się do przestraszonego chłopca. Dickens tymczasem zacisnął obie dłonie na ścianie powoziku i (całkiem niepotrzebnie) pochylał się coraz bardziej w prawo.
– Wolniej, błagam! – zakwilił.
Dwukółka poruszała się w tej chwili z prędkością leniwego piechura, na pewno wolniej niż cztery mile na godzinę, które to tempo Dickens bez trudu utrzymywał podczas dwunasto-, szesnasto- czy nawet dwudziestomilowych spacerów.
– Spóźnimy się na pociąg… – zaczął Charley, zerkając na przemian to na odległe zabudowania i wieżę stacji, to na zegarek.
– Stój! – polecił Dickens. – Wysiadam!
Twarz miał szarą jak ogon naszego kuca. Na chwiejnych nogach wygramolił się z powoziku i pośpiesznie uścisnął moją dłoń.
– Wrócę pieszo. Mamy piękny dzień, w sam raz na spacer. Bezpiecznej podróży, Wilkie. Koniecznie daj mi znać, czy młodemu panu Dickensonowi czegoś nie potrzeba.
– Załatwione, Charlesie. Niedługo zresztą znów się zobaczymy.
Patrząc na niego od tyłu, gdy ruszył z powrotem w stronę Gad’s Hill, miałem wrażenie, że widzę człowieka znacznie starszego niż w rzeczywistości: zamiast iść tym swoim pewnym, żwawym krokiem, dreptał skrajem drogi, jakby szedł niemal po omacku, ciężko wsparty na lasce.