Drood - Dan Simmons - ebook + książka

Drood ebook

Dan Simmons

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

9 czerwca 1865 roku Charles Dickens – najsłynniejszy i najpopularniejszy powieściopisarz na świecie, będący u szczytu sławy i zdolności twórczych – jadąc pociągiem do Londynu w towarzystwie swojej potajemnej kochanki, przeżył katastrofę kolejową, która na zawsze zmieniła jego życie. Czy po tym wypadku zaczął prowadzić mroczne podwójne życie? Czy conocne eskapady do najohydniejszych londyńskich slumsów i nasilająca się obsesja na punkcie ukrytego przed światem podziemnego Londynu, trupów, grobowców, morderstw, palarni opium i rozpuszczania zwłok w dołach z wapnem były tylko przejawem zwykłej pisarskiej ciekawości, czy jednak czymś znacznie bardziej przerażającym?

Podobnie jak w Terrorze, Dan Simmons w sposób nienaganny sięga po prawdziwą historię, by na jej bazie snuć fantastycznie wciągającą i budzącą grozę opowieść. Oparty na faktach z życia Charlesa Dickensa i opowiedziany przez Wilkiego Collinsa (przyjaciela Dickensa, częstego współpracownika, a także potajemnego rywala kojarzącego się z mozartowskim Salierim) Drood zgłębia nierozwikłane tajemnice ostatnich lat życia pisarza, a także, być może, odsłania sekret ostatniego, niedokończonego dzieła Dickensa, Tajemnicy Edwina Drooda. Mrożący krew w żyłach, niedający się zapomnieć i absolutnie oryginalny – Drood to Dan Simmons w szczytowej formie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 1138

Oceny
3,8 (38 ocen)
12
14
5
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dotmagia
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Fikcyjna opowieść, w której role głównych bohaterów grają Charles Dickens - tak ten Dickens oraz Wilkie Collins - rzadko obecnie czytany pisarz, prekursor powieści detektywistycznej. Uczciwie przyznaję, że nie czytałem niczego Collinsa (Dickensa też zresztą nie czytałem - tak jakoś się złożyło). Ciężko "Drooda" przyporządkować do jakiejś kategorii gatunkowej. Wszystkiego tu po trochu. Są elementy horroru, kryminału, sensacji, powieści detektywistycznej, powieści wiktoriańskiej, powieści grozy. Taki mix egzotyczny. Ogólnie książka wymaga pewnej dozy uwagi. Nie jest to taka zwyczajna sensacyjka, którą "łykamy" na jedno posiedzenie. Wątki są splątane, postaci wielowymiarowe. Wielokrotnie nie wiadomo, czy opisywane wydarzenia dzieją się w rzeczywistości (powieściowej oczywiście), czy też są jedynie wytworem przepojonego laudanum i morfiną mózgu Collinsa. "Drood" skupia się na ostatnich latach życia Dickensa, a Simmons - posługując się opowieścią snutą przez Collinsa, proponuje powieśc...
10
bstrdbwn

Z braku laku…

Lubię Simmonsa, ale ta powieść jest potwornie nudna. Liczba stron na tyle mnie przeraziła w tej sytuacji, że nie skończyłem.
00
Jagna85

Dobrze spędzony czas

Mroczna i wciągająca historia.
00

Popularność




Roz­dział 1

Nazy­wam się Wil­kie Col­lins, spo­dzie­wam się jed­nak, że moje nazwi­sko, Drogi Czy­tel­niku, nie­wiele Ci mówi, ponie­waż zamie­rzam odwlec publi­ka­cję niniej­szego doku­mentu do czasu, gdy od mojej śmierci minie co naj­mniej wiek i ćwierć. Nie­któ­rzy zarzu­cają mi skłon­ność do hazardu – i mają cał­ko­witą rację, dla­tego idę o zakład, że nie czy­ta­łeś ani nie widzia­łeś żad­nej mojej powie­ści ani sztuki. Może Wy, Bry­tyj­czycy i Ame­ry­ka­nie, w odle­głej o sto dwa­dzie­ścia pięć lat przy­szło­ści w ogóle nie mówi­cie po angiel­sku. Może ubie­ra­cie się jak Hoten­toci, miesz­ka­cie w jaski­niach oświe­tlo­nych lam­pami gazo­wymi, podró­żu­je­cie balo­nami i poro­zu­mie­wa­cie się za pomocą prze­sy­ła­nych tele­gra­fem myśli, któ­rym nie prze­szka­dza żaden język, mówiony ani pisany.

Zara­zem był­bym jed­nak gotowy posta­wić cały swój obecny mają­tek (jaki by tam był) oraz wszel­kie przy­szłe tan­tiemy (jakie­kol­wiek będą) na twier­dze­nie, że z całą pew­no­ścią znasz nazwi­sko, twór­czość lite­racką i boha­te­rów powie­ści mojego przy­ja­ciela i daw­nego współ­pra­cow­nika, nie­ja­kiego Char­lesa Dic­kensa.

Będzie to więc praw­dziwa opo­wieść o moim przy­ja­cielu (a w każ­dym razie czło­wieku, który kie­dyś był moim przy­ja­cie­lem) Char­le­sie Dic­ken­sie i wypadku w oko­licy Sta­ple­hurst, w któ­rym postra­dał zdro­wie, spo­kój ducha, oraz, jak nie­któ­rzy powta­rzają szep­tem, zdrowe zmy­sły; opo­wieść o ostat­nich pię­ciu latach z życia Char­lesa, które prze­żył drę­czony nasi­la­jącą się obse­sją na punk­cie czło­wieka – o ile fak­tycz­nie był to czło­wiek – nazwi­skiem Drood, a także na tle mor­derstw, śmierci, gro­bów, mesme­ry­zmu, opium, duchów oraz ulic i zauł­ków wypeł­nio­nych czarną żół­cią trzewi Lon­dynu, o któ­rych naj­chęt­niej mawiał „mój Babi­lon” lub „Wielki Piec”. W tym ręko­pi­sie (który, jak już wspo­mnia­łem, ze wzglę­dów for­mal­nych i hono­ro­wych zamie­rzam opie­czę­to­wać i ukryć przed wzro­kiem wszyst­kich do czasu, gdy od śmierci mojej i Char­lesa upły­nie z górą sto lat) odpo­wiem na pyta­nia, które, jak mnie­mam, nikomu z naszych współ­cze­snych nie przy­szłyby nawet do głowy: Czy sławny, uwiel­biany i czci­godny Char­les Dic­kens pla­no­wał zamor­do­wa­nie nie­win­nego czło­wieka, roz­pusz­cze­nie zwłok w dole wypeł­nio­nym żrą­cym wap­nem, a następ­nie pota­jemne pocho­wa­nie szcząt­ków (czyli samych kości i czaszki) w kryp­cie pra­sta­rej kate­dry, która ode­grała ważną rolę w jego dzie­ciń­stwie? Czy zamie­rzał zebrać wszyst­kie dro­bia­zgi oso­bi­ste nie­szczę­snej ofiary – oku­lary, pier­ście­nie, szpilki do kra­wata, spinki do koszuli i zega­rek kie­szon­kowy – i wyrzu­cić je do Tamizy? Jeżeli naprawdę tak było (a nawet jeśli Dic­kens tylko śnił o reali­za­cji tego nie­cnego planu), jaką rolę w naro­dzi­nach jego obłędu ode­grało nad­zwy­czaj rze­czy­wi­ste widmo imie­niem Drood?

***

Dniem tra­ge­dii Dic­kensa był dzie­wiąty czerwca 1865 roku. Loko­mo­tywa wio­ząca jego suk­ces, spo­kój ducha, zdrowe zmy­sły, ręko­pis oraz kochankę zmie­rzała wów­czas – cał­kiem dosłow­nie – wprost w stronę wyrwy w torze i prze­ra­ża­ją­cej kata­strofy.

Nie mam poję­cia, czy Wy, Dro­dzy Czy­tel­nicy, żyjący w tak odle­głej przy­szło­ści, wciąż zapi­su­je­cie lub wspo­mi­na­cie dawne dzieje (być może, wyrze­kli­ście się Hero­dota i Tuki­dy­desa i na wieki utkwi­li­ście w roku zero­wym), jeśli jed­nak prze­trwało do Waszych cza­sów jakie­kol­wiek, choćby naj­wą­tlej­sze poczu­cie wagi histo­rii, z pew­no­ścią przy­po­mi­na­cie sobie donio­słe wyda­rze­nia z roku, który w naszej rachu­bie nazwa­li­śmy Anno Domini 1865. Nie­które z nich, takie jak zakoń­cze­nie bra­to­bój­czej pożogi w Ame­ryce, wielu miesz­kań­ców Anglii uwa­żało za dra­ma­tyczne i inte­re­su­jące. Char­les Dic­kens się do tych ludzi nie zali­czał. Mimo wiel­kiego zain­te­re­so­wa­nia Ame­ryką – odwie­dził ją, pisał o niej (nie­zbyt pochleb­nie, trzeba przy­znać), a następ­nie wal­czył zaja­dle o odszko­do­wa­nie za nie­le­galne wyda­nia jego ksią­żek w cha­otycz­nym światku daw­nych kolo­nii, który za nic miał sobie prawa autor­skie – nie­spe­cjal­nie cie­ka­wiła go wojna mię­dzy jakąś odle­głą Pół­nocą i jesz­cze odle­glej­szym Połu­dniem. Jed­nakże w roku 1865 – roku tra­ge­dii pod Sta­ple­hurst – miał wszel­kie powody do zado­wo­le­nia z tego, jak poto­czyły się jego oso­bi­ste dzieje.

Mój przy­ja­ciel był naj­po­pu­lar­niej­szym powie­ścio­pi­sa­rzem w Anglii, a kto wie, czy nie na świe­cie. Wielu Angli­ków i Ame­ry­ka­nów uwa­żało go za naj­wy­bit­niej­szego pisa­rza wszech cza­sów, wyłą­cza­jąc Sha­ke­spe­are’a oraz, być może, Chau­cera i Keatsa. Ja, rzecz jasna, zda­wa­łem sobie sprawę, że to bzdura, lecz – jak to mówią (lub mawiali) – popu­lar­ność rodzi popu­lar­ność. Widzia­łem Char­lesa Dic­kensa, jak ze spodniami opusz­czo­nymi do kostek sie­dział w wiej­skiej wygódce bez drzwi i beczał jak zbłą­kana owca, bła­ga­jąc o kawa­łek papieru do pod­tar­cia tyłka, musi­cie mi więc wyba­czyć, jeśli ten obraz jest dla mnie bar­dziej auten­tyczny niż wizja „naj­więk­szego pisa­rza w dzie­jach ludz­ko­ści”.

Ale tam­tego czerw­co­wego dnia w 1865 roku Dic­kens naprawdę miał powody do satys­fak­cji.

Sie­dem lat wcze­śniej roz­stał się z żoną, Cathe­rine, która naj­wi­docz­niej ura­ziła go tym, że przez dwa­dzie­ścia dwa lata mał­żeń­stwa bez słowa skargi uro­dziła mu dzie­się­cioro dzieci, prze­żyła po dro­dze kilka poro­nień i przez cały ten czas cier­pli­wie zno­siła jego uty­ski­wa­nia i zaspo­ka­jała wszel­kie kaprysy. Zaskar­biła sobie tym jego sym­pa­tię do tego stop­nia, że w 1865 roku na wiej­skiej prze­chadzce, pod­czas któ­rej osą­czy­li­śmy kilka bute­lek miej­sco­wego wina, Dic­kens opi­sał mi ją nastę­pu­ją­cymi sło­wami:

– Jest mi bar­dzo droga, Wil­kie, bar­dzo, naprawdę, ale… Ogól­nie rzecz bio­rąc, jest raczej po kro­wiemu gamo­nio­wata niż cza­ru­jąca, raczej ocię­żała niż jakoś wybit­nie kobieca… Jak mętna alche­miczna esen­cja umy­sło­wej nie­zbor­no­ści, usta­wicz­nej nie­kom­pe­ten­cji, śla­ma­zar­nej ospa­ło­ści i pogrą­żo­nego w samo­za­do­wo­le­niu nie­rób­stwa; gęsta breja, którą tylko uża­la­nie się nad sobą może wzbu­rzyć.

Wąt­pię, by pamię­tał, że mi to powie­dział, ja jed­nak nie zapo­mnia­łem jego słów.

Tak się zło­żyło, że bia­do­le­nie Cathe­rine stało się gwoź­dziem do jej trumny, jeśli wolno mi użyć tak potocz­nego okre­śle­nia. Wszystko wska­zuje na to (nie, wcale nie, nie ma żad­nego „wska­zuje”: prze­cież byłem przy tym, widzia­łem, jak oso­bi­ście nabył tę prze­klętą bły­skotkę), że po pre­mie­rze Zamar­z­nię­tej otchłani Dic­kens spre­zen­to­wał aktorce Ellen Ter­nan kosz­towną bran­so­letkę, którą ten dureń jubi­ler kazał dostar­czyć do Tavi­stock House, czyli jego lon­dyń­skiego domu, zamiast wprost do miesz­ka­nia panny Ter­nan. Na tę pomyłkę Cathe­rine zare­ago­wała smęt­nym bia­do­le­niem i pory­ki­wa­niem, które prze­ciętna krowa roz­wle­kłaby zapewne na kilka tygo­dni. Nie chciała uwie­rzyć, że bran­so­letka jest po pro­stu dowo­dem cał­ko­wi­cie nie­win­nego podziwu jej męża dla aktorki, która tak cudow­nie (a moim zda­niem – led­wie zado­wa­la­jąco) ode­grała rolę Clary Burn­ham, uko­cha­nej głów­nego boha­tera w naszej… to zna­czy, w mojej sztuce o nie­odwza­jem­nio­nej miło­ści w Ark­tyce.

Prawdą jest, że – jak tłu­ma­czył to głę­boko ura­żo­nej żonie w 1858 roku – miał w zwy­czaju hoj­nie obda­ro­wy­wać swo­ich współ­pra­cow­ni­ków z licz­nych wystę­pów w teatrach ama­tor­skich. Od czasu wysta­wie­nia Zamar­z­nię­tej otchłani zdą­żył roz­dać człon­kom ekipy już kilka bran­so­le­tek i wisior­ków, jeden zega­rek i jeden zestaw nie­bie­sko ema­lio­wa­nych spi­nek do koszuli.

Tyle że w tam­tych obda­ro­wa­nych się nie pod­ko­chi­wał, a w mło­dej Ellen Ter­nan i ow­szem. Wie­dzia­łem o tym ja, wie­działa Cathe­rine Dic­kens… trudno powie­dzieć, czy wie­dział sam Dic­kens: był tak prze­ko­nu­ją­cym twórcą fik­cji lite­rac­kiej (a przy tym jed­nym z naj­bar­dziej zadu­fa­nych w sobie ludzi, jacy kie­dy­kol­wiek stą­pali po Ziemi), że wąt­pię, by kie­dy­kol­wiek ana­li­zo­wał czy kwe­stio­no­wał kie­ru­jące nim głę­boko ukryte motywy – chyba że były czy­ste jak źró­dlana woda.

W tym wypadku to wła­śnie on wpadł w szał i, rycząc wście­kle na łatwo dającą się zastra­szyć mał­żonkę, zarzu­cił jej, że te oskar­że­nia są plamą na hono­rze nie­ska­la­nie czy­stej i będą­cej ist­nym wcie­le­niem dosko­na­ło­ści Ellen Ter­nan. Jego emo­cjo­nalne, roman­tyczne i – tak, tak, nie waham się użyć tego słowa – ero­tyczne fan­ta­zje zawsze kon­cen­tro­wały się na świę­tym, rycer­skim uwiel­bie­niu dla jakiejś hipo­te­tycz­nej nie­win­nej boginki, któ­rej krysz­ta­łowy cha­rak­ter nie pod­le­gał dys­ku­sji. Zapo­mniał chyba jed­nak, że Cathe­rine widziała Wujaszka Johna, farsę wysta­wioną przez nas tuż po Zamar­z­nię­tej otchłani (trzeba Wam bowiem wie­dzieć, Dro­dzy Czy­tel­nicy, że w naszym stu­le­ciu do tra­dy­cji nale­żało wysta­wia­nie żar­to­bli­wej sztuki w połą­cze­niu z poważ­nym dra­ma­tem), w któ­rej czter­dzie­sto­sze­ścio­letni Dic­kens grał sta­tecz­nego dżen­tel­mena, Ellen Ter­nan zaś (zale­d­wie osiem­na­sto­let­nia) – jego pod­opieczną, w któ­rej, co oczy­wi­ste, wuja­szek John zako­chał się do sza­leń­stwa. Cathe­rine z pew­no­ścią miała rów­nież świa­do­mość, że wpraw­dzie więk­szość Zamar­z­nię­tej otchłani – dra­matu o poszu­ki­wa­niach zagi­nio­nej eks­pe­dy­cji Fran­klina – wyszła spod mojego pióra, ale to jej mąż napi­sał i wysta­wił roman­tyczną farsę, i to już po tym, jak poznał Ellen Ter­nan. Nie skoń­czyło się zresztą na tym, że wuja­szek John zako­chał się w dziew­czy­nie, którą miał się opie­ko­wać – zaczął ją także obsy­py­wać (tu zacy­tuję dida­ska­lia) „wspa­nia­łymi pre­zen­tami: naszyj­ni­kiem z pereł i kol­czy­kami z bry­lan­tami”.

Nic więc dziw­nego, że gdy prze­zna­czona dla Ellen droga bran­so­letka tra­fiła do Tavi­stock House, Cathe­rine – znaj­du­jąca się aku­rat w okre­sie mię­dzy jedną ciążą a drugą – otrzą­snęła się ze swo­jej umy­sło­wej nie­zbor­no­ści i śla­ma­zar­nej ospa­ło­ści i ryczała jak mleczna krowa dźgnięta przez walij­skiego pastu­cha oście­niem w kłąb.

Dic­kens zare­ago­wał tak, jak każdy poczu­wa­jący się do winy mąż – pod warun­kiem, że ów mąż byłby naj­po­czyt­niej­szym pisa­rzem w Anglii i całym świe­cie anglo­ję­zycz­nym, a także, być może, naj­sław­niej­szym pisa­rzem w histo­rii. Na począ­tek uparł się, żeby Cathe­rine zło­żyła wizytę Ellen Ter­nan i jej matce; w ten spo­sób miała wszyst­kim udo­wod­nić, że nie żywi żad­nych podej­rzeń ani cie­nia zazdro­ści. Krótko mówiąc, kazał swo­jej żonie publicz­nie prze­pro­sić swoją kochankę, a w każ­dym razie kobietę, którą wkrótce miał uczy­nić swoją kochanką – gdy tylko zbie­rze się na odwagę, by rzecz całą nale­ży­cie zaaran­żo­wać. Zapła­kana i nie­szczę­śliwa Cathe­rine zro­biła, co jej kazano: upo­ko­rzyła się zło­że­niem ofi­cjal­nej wizyty towa­rzy­skiej pani i pan­nie Ter­nan.

Nie wystar­czyło to jed­nak, by uga­sić mężow­ski gniew, i Dic­kens wyrzu­cił z domu matkę dzie­się­ciorga swo­ich dzieci. Posłał naj­star­szego syna, Char­leya, żeby z nią zamiesz­kał, a resztę dzieci zatrzy­mał przy sobie – naj­pierw w Tavi­stock House, następ­nie w Gad’s Hill Place. (Zawsze mia­łem wra­że­nie, że uwiel­biał swoje dzieci do czasu, gdy zaczy­nały prze­ja­wiać samo­dziel­ność w jakich­kol­wiek spra­wach – czyli, innymi słowy, gdy prze­sta­wały się zacho­wy­wać jak Mała Nell, Paul Dombey czy inne postaci z jego ksią­żek. Wtedy bar­dzo szybko się nimi nudził).

Oczy­wi­ście, skan­dal wcale się na tym nie skoń­czył. Zapro­te­sto­wali rodzice Cathe­rine, lecz adwo­kaci Dic­kensa szybko zmu­sili ich do publicz­nego wyco­fa­nia pre­ten­sji. Sam pisarz publi­ko­wał oświad­cze­nia, któ­rymi ter­ro­ry­zo­wał opo­nen­tów i wpro­wa­dzał opi­nię publiczną w błąd. Pod­chody praw­ni­cze i nowa fala paskud­nych publi­ka­cji dopro­wa­dziły do wymu­szo­nej i nie­odwo­łal­nej sepa­ra­cji z Cathe­rine. Skoń­czyło się na tym, że Dic­kens odmó­wił wszel­kich form kon­taktu z byłą żoną, nawet w kwe­stiach doty­czą­cych przy­szło­ści ich dzieci.

Wszystko to zro­bił czło­wiek, który dla swo­ich czy­tel­ni­ków – nie tylko w Anglii, ale na całym świe­cie – był ucie­le­śnie­niem idei posia­da­cza „szczę­śli­wego domu”.

Natu­ral­nie, w dal­szym ciągu potrze­bo­wał w domu kobiety, mimo że utrzy­my­wał liczną służbę. Miał dzie­wię­cioro dzieci, z któ­rymi nie chciał mieć nic wspól­nego poza tymi rzad­kimi chwi­lami, gdy przy­cho­dziła mu ochota poba­wić się z nimi albo posa­dzić je sobie na kola­nach i pozo­wać do zdjęć. Miał zobo­wią­za­nia towa­rzy­skie. Ktoś musiał przy­go­to­wy­wać karty dań, listy zaku­pów i zamó­wie­nia dla kwia­cia­rek. Ktoś musiał dopil­no­wać sprzą­ta­nia i zor­ga­ni­zo­wać funk­cjo­no­wa­nie domu, a Char­les Dic­kens nie mógł sobie zawra­cać głowy takimi dro­bia­zgami. Był prze­cież, jak­kol­wiek na to spoj­rzeć, naj­więk­szym pisa­rzem na świe­cie.

Zro­bił zatem rzecz oczy­wi­stą – nawet jeśli ani Wam, Sza­nowni Czy­tel­nicy, ani mnie oczy­wi­stą się ona nie wydaje. (Może w odle­głym dwu­dzie­stym czy dwu­dzie­stym pierw­szym wieku, któ­remu powie­rzam te wspo­mnie­nia, naprawdę jest to rzecz oczy­wi­sta. A może jeste­ście po pro­stu na tyle bystrzy, że na dobre porzu­ci­li­ście dzi­waczną, zgoła idio­tyczną insty­tu­cję mał­żeń­stwa. Jak się wkrótce prze­ko­na­cie, ja przez całe życie sku­tecz­nie uni­ka­łem wią­za­nia się węzłem ślub­nym; wola­łem żyć z jedną kobietą i w tym samym cza­sie mieć dzieci z inną. Nie­któ­rzy moi współ­cze­śni – ku mojej wiel­kiej ucie­sze – nazy­wali mnie z tego powodu łotrem i łaj­da­kiem. Ale odbie­gam od tematu).

Zro­bił więc Dic­kens rzecz oczy­wi­stą: wziął Geo­r­ginę, sio­strę Cathe­rine i starą pannę, i uczy­nił z niej swoją zastęp­czą żonę, panią domu, opie­kunkę dla dzieci, gospo­dy­nię roz­licz­nych przy­jęć i pro­szo­nych kola­cji, a także sier­żanta kucha­rek i całej służby.

Kiedy poja­wiły się – nie­unik­nione – plotki (doty­czące Geo­r­giny, nie Ellen Ter­nan, która, rzec by można, usu­nęła się ze świa­tła lamp gazo­wych w cień), Dic­kens wezwał do Tavi­stock House leka­rza, któ­remu kazał zba­dać Geo­r­ginę, a następ­nie opu­bli­ko­wać oświad­cze­nie, w któ­rym lekarz wszem wobec obwie­ścił, że panna Geo­r­gina Hogarth jest virgo intacta.

I na tym cała sprawa miała się zakoń­czyć. Tak przy­naj­mniej zakła­dał Char­les Dic­kens.

Jego młod­sza córka powie­działa mi póź­niej (a wła­ści­wie wypowie­działa te słowa w moim bez­po­śred­nim sąsiedz­twie, tak że bez prze­szkód je usły­sza­łem):

– Mój ojciec był jak obłą­kany. Ten romans obna­żył w nim wszystko, co naj­gor­sze i naj­słab­sze. Miał w nosie, co się z nami sta­nie. Nasza nie­dola nie miała sobie rów­nych.

Jeżeli Dic­kens zda­wał sobie sprawę z ich nie­szczę­ścia (albo jeżeli miało ono dla niego jakie­kol­wiek zna­cze­nie), to z pew­no­ścią tego nie oka­zy­wał – ani mnie, ani swoim nowym przy­ja­cio­łom, któ­rzy z cza­sem stali mu się wyjąt­kowo bli­scy.

Słusz­nie zakła­dał, że kry­zys nie zaszko­dzi jego powo­dze­niu u czy­tel­ni­ków, któ­rzy albo nie mieli poję­cia o jego rodzin­nych wybry­kach, albo po pro­stu mu je wyba­czali. Był prze­cież angiel­skim pro­ro­kiem szczę­śli­wego domu i naj­więk­szym pisa­rzem na świe­cie. Zasłu­gi­wał na ulgowe trak­to­wa­nie.

Nasi kole­dzy po fachu i przy­ja­ciele rów­nież wyba­czali mu i zapo­mi­nali (wszy­scy z wyjąt­kiem Thac­ke­raya, ale to co innego), a ja muszę przy­znać, że nie­któ­rzy z nich – nie­któ­rzy z nas! – po cichu podzi­wiali Char­lesa za to, że umiał się uwol­nić od rodzin­nych zobo­wią­zań wobec tak nie­atrak­cyj­nej i uciąż­li­wej dryf­ko­twy. Jego wyzwo­le­nie było pro­my­kiem nadziei dla naj­ża­ło­śniej­szych nawet mężów, a nas, kawa­le­rów, bawiło jako dowód na to, że jed­nak można wró­cić z nie­zba­da­nych krain mał­żeń­skich, z któ­rych, jak powia­dano, nie ma powrotu.

Bądź jed­nak łaskaw, Drogi Czy­tel­niku, nie zapo­mi­nać, że mówimy o czło­wieku, który nie­wiele wcze­śniej, na krótko przed zawar­ciem zna­jo­mo­ści z Ellen Ter­nan, kiedy razem krą­ży­li­śmy po teatrach w poszu­ki­wa­niu, jak to nazy­wa­li­śmy, „wyjąt­ko­wych kwia­tusz­ków” (mło­dziut­kich i prze­ślicz­nych akto­re­czek, któ­rych uroda wyjąt­kowo tra­fiała w nasz gust), powie­dział do mnie tak:

– Jeżeli masz jakiś dobry pomysł na to, jak spę­dzić noc, Wil­kie, mów śmiało. Nie­ważne, co to będzie; na tę jedną noc odrzu­cam wszel­kie kon­we­nanse. Jeśli twój umysł spło­dzi coś, co przy­po­mi­na­łoby syba­rycki Rzym w schył­ko­wym okre­sie z jego nie­okieł­znaną zmy­sło­wo­ścią, oddaję się w twoje ręce.

Na taką zabawę byłem przy­go­to­wany.

***

Do dziś pamię­tam dzień dzie­wiąty czerwca 1865 roku, który zapo­cząt­ko­wał istną kaskadę nie­wia­ry­god­nych wyda­rzeń.

Dic­kens, który od prze­si­le­nia zimo­wego skar­żył się na prze­mę­cze­nie pracą oraz ból, jak to nazy­wał, „odmro­żo­nej stopy”, zro­bił sobie tydzień wol­nego (koń­czył wów­czas Naszego wspól­nego przy­ja­ciela) i wybrał się do Paryża. Nie wiem, czy Ellen Ter­nan i jej matka mu towa­rzy­szyły, wiem nato­miast, że z nim wró­ciły.

Pewna kobieta, któ­rej ni­gdy nie pozna­łem oso­bi­ście i nie mam takiego zamiaru, pani Wil­liam Clara Pitt Byrne (przy­ja­ciółka, jak sły­sza­łem, Char­lesa Water­tona – natu­ra­li­sty i podróż­nika, który zjeź­dził pół świata, a zgi­nął wsku­tek głu­piego pośli­zgnię­cia się w swo­jej rezy­den­cji Wal­ton Hall zale­d­wie jede­na­ście dni przed wypad­kiem pod Sta­ple­hurst; ponoć jego duch nawie­dzał póź­niej posia­dłość pod posta­cią olbrzy­miej cza­pli siwej), lubo­wała się w pod­sy­ła­niu do redak­cji „Timesa” zło­śli­wych plo­te­czek. Poniż­sza szy­der­cza notka – donie­sie­nie o tym, że dzie­wią­tego czerwca naszego przy­ja­ciela widziano na pro­mie z Boulo­gne do Fol­ke­stone – uka­zała się dru­kiem kilka mie­sięcy po wypadku:

Towa­rzy­szyła mu kobieta nie­bę­dąca ani jego żoną, ani szwa­gierką, co nie prze­szka­dzało mu prze­cha­dzać się po pokła­dzie z dumną miną i zadar­tym nosem, a każda zmarszczka na jego twa­rzy i każdy, naj­mniej­szy nawet gest mówił wynio­śle „Patrz­cie na mnie, napa­waj­cie się moim wido­kiem: oto ja, jedyny, nie­po­wta­rzalny, wielki Char­les Dic­kens. Cokol­wiek robię, moja wyjąt­kowa toż­sa­mość dosta­tecz­nie mnie tłu­ma­czy”.

Podobno pani Byrne zasły­nęła przed laty wyda­niem książki zaty­tu­ło­wa­nej Fla­mandz­kie wnę­trza. Moim skrom­nym zda­niem lepiej by zro­biła, oszczę­dza­jąc ostre pióro na pisa­nie o sofach i tape­tach, ponie­waż opi­sy­wa­nie istot ludz­kich naj­wy­raź­niej ją prze­ra­sta.

Po zej­ściu na ląd w Fol­ke­stone Dic­kens, Ellen i pani Ter­nan wsie­dli do pociągu, który cze­kał na przy­by­wa­jący z przy­pły­wem prom i o czter­na­stej trzy­sie­ści osiem odjeż­dżał do Lon­dynu. Zbli­ża­jąc się do Sta­ple­hurst, byli jedy­nymi pasa­że­rami w całym wago­nie – jed­nym z sied­miu wago­nów pierw­szej klasy, jakie tego dnia pro­wa­dził pociąg. Maszy­ni­sta roz­pę­dził loko­mo­tywę do peł­nej pręd­ko­ści (około pięć­dzie­się­ciu mil na godzinę). O pięt­na­stej jede­na­ście pociąg prze­je­chał przez Head­corn i zaczął się zbli­żać do wia­duktu kole­jo­wego nie­opo­dal Sta­ple­hurst – cho­ciaż okre­śle­nie „wia­dukt” (poja­wia­jące się w ofi­cjal­nym prze­wod­niku kole­jo­wym) nadano chyba tro­chę na wyrost żela­znej kra­tow­nicy mostu pod­trzy­mu­ją­cego cięż­kie drew­niane belki prze­rzu­cone nad płytką w tym miej­scu rzeką Beult.

Na przę­śle mostu trwała wła­śnie ruty­nowa wymiana sta­rych dźwi­ga­rów. Póź­niej­sze śledz­two (z któ­rego czy­ta­łem spra­woz­da­nie) dowio­dło, że bry­ga­dzi­sta źle spraw­dził godzinę przy­jazdu pociągu w roz­kła­dzie i spo­dzie­wał się go dopiero za dwie godziny. (Wygląda na to, że nie tylko my, podróżni, dajemy się zwieść bry­tyj­skim roz­kła­dom jazdy z nie­skoń­czo­nymi przy­pi­sami i nawia­sami odno­szą­cymi się do świąt, week­en­dów i pór przy­pływu).

Tysiąc jar­dów przed remon­to­wa­nym odcin­kiem torów (dwie szyny zostały już odkute od pod­kła­dów i odło­żone na bok) powi­nien stać czło­wiek z czer­woną cho­rą­giewką – tak sta­no­wią prze­pisy kole­jowe i angiel­skie prawo. Z nie­wia­do­mych przy­czyn czło­wiek z cho­rą­giewką stał jed­nak zale­d­wie pięć­set pięć­dzie­siąt jar­dów od wia­duktu, co dla pociągu eks­pre­so­wego rela­cji Fol­ke­stone–Lon­dyn sta­nowi daleko nie­wy­star­cza­jący dystans do zaha­mo­wa­nia.

Na widok unie­sio­nej ponie­wcza­sie cho­rą­giewki – a także dziury w torach, co musiało sta­no­wić widok o wiele bar­dziej dra­ma­tyczny – maszy­ni­sta zro­bił co w jego mocy. Może w cza­sach, w któ­rych żyjesz Ty, Drogi Czy­tel­niku, pociągi są już wypo­sa­żone w hamulce, które można uru­cho­mić z kabiny maszy­ni­sty, lecz w naszym roku 1865 rzecz miała się zgoła ina­czej: każdy wagon nale­żało wyha­mo­wać osobno i czy­niono to tylko na wyraźne pole­ce­nie pro­wa­dzą­cego pociąg. Maszy­ni­sta dał więc wście­kłym gwiz­dem znak wszyst­kim hamul­co­wym w wago­nach, lecz nie na wiele się to zdało.

Według raportu ze śledz­twa pociąg naje­chał na wyrwę w toro­wi­sku z pręd­ko­ścią około trzy­dzie­stu mil na godzinę. Wydaje się to nie­wia­ry­godne, ale loko­mo­tywa dosłow­nie prze­sko­czyła mie­rzącą czter­dzie­ści dwie stopy wyrwę, wylą­do­wała na dru­gim brzegu rzeki i dopiero tam się wyko­le­iła. Z sied­miu wago­nów pierw­szej klasy sześć ode­rwało się od składu, spa­dło z mostu i roz­trza­skało się w zaba­gnio­nym kory­cie rzeki.

W wago­nie, który oca­lał, jechał Dic­kens, jego kochanka, i jej matka.

Znaj­du­jący się bez­po­śred­nio za loko­mo­tywą wagon straż­ni­czy został prze­rzu­cony na sąsiedni tor, pocią­ga­jąc za sobą następne ogniwo – wagon dru­giej klasy. Następny w kolej­no­ści był wagon Dic­kensa, który, wierz­ga­jąc wście­kle, wpadł na wia­dukt, poko­nał część jego dłu­go­ści i zawisł nad prze­pa­ścią. Przed upad­kiem powstrzy­mało go tylko połą­cze­nie z wago­nem dru­giej klasy. Tylna część składu nawet nie wypa­dła z szyn, ale sześć pierw­szych klas pole­ciało w dół, roz­trza­skało się o pod­mo­kły grunt, pogięło, poła­mało i w ogóle zmie­niło się w jeden wielki stos drzazg.

W listach do przy­ja­ciół Dic­kens wspo­mi­nał cza­sem o tam­tej chwili, ale zawsze czy­nił to dys­kret­nie i sta­rał się nie wyja­wiać nazwisk swo­ich współ­pa­sa­że­rek. Jestem pewien, że tylko mnie opo­wie­dział tę histo­rię w cało­ści.

A tak pisał o tym w jed­nej z sze­rzej roz­po­wszech­nio­nych listow­nych wer­sji opo­wie­ści:

Nagle wypa­dli­śmy z szyn. Wagon zało­mo­tał o zie­mię jak gon­dola na wpół pustego balonu.

– Mój Boże! – zawo­łała star­sza pani [czy­taj: pani Ter­nan].

Towa­rzy­sząca jej młoda dama [czy­taj: Ellen Ter­nan, natu­ral­nie] krzyk­nęła z prze­ra­że­nia. Chwy­ci­łem je obie w ramiona i powie­dzia­łem:

– Nie możemy sobie pomóc, ale z pew­no­ścią możemy zacho­wać spo­kój. Bar­dzo was pro­szę, dro­gie panie, nie krzycz­cie.

Star­sza pani natych­miast odparła:

– Dzię­kuję panu. Może pan na mnie pole­gać. Klnę się na mą duszę, że zacho­wam mil­cze­nie.

Wtem wagon prze­chy­lił się i znie­ru­cho­miał, a my wylą­do­wa­li­śmy stło­czeni w kącie.

Istot­nie, wagon prze­chy­lił się mocno w dół i w lewo. Wszyst­kie bagaże i nie­przy­mo­co­wane przed­mioty pole­ciały w dół i w lewo. Już do końca życia Char­les Dic­kens miał cza­sem doświad­czać uczu­cia, jak gdyby „dosłow­nie wszystko, całe moje ciało prze­chy­lało się i spa­dało w dół i w lewo”.

Tym­cza­sem kon­ty­nu­uje swoją opo­wieść:

Zwró­ci­łem się do kobiet:

– Zapew­niam panie, że nic gor­szego stać się nie może. Nie­bez­pie­czeń­stwo bez wąt­pie­nia minęło. Pro­szę zatem, zostań­cie tutaj i nie ruszaj­cie się, ja zaś tym­cza­sem wyjdę przez okno.

Dic­kens – cał­kiem zwinny jak na pięć­dzie­się­cio­trzy­latka – nagle zapo­mniał o „odmro­żo­nej sto­pie” (jako czło­wiek od dawna cier­piący na poda­grę, która zmu­szała mnie do wie­lo­let­niego przyj­mo­wa­nia lau­da­num, umiem roz­po­znać poda­grę po obja­wach i jestem prze­ko­nany, że tym wła­śnie było rze­kome „odmro­że­nie” u Dic­kensa), wygra­mo­lił się przez okno, wyko­nał ryzy­kowny skok ze schod­ków wagonu na toro­wi­sko powy­żej mostu i, jak potem opo­wia­dał, zoba­czył dwóch straż­ni­ków, któ­rzy, kom­plet­nie zagu­bieni, bie­gali tam i z powro­tem wzdłuż torów. Pisał póź­niej, że jed­nego z nich zła­pał za rękaw i krzyk­nął:

– Spójrz na mnie! Zatrzy­maj się i spójrz na mnie! Powiedz, czy mnie znasz.

– Znamy pana dosko­nale, panie Dic­kens – miał odpo­wie­dzieć straż­nik.

Dic­kens się roz­pro­mie­nił, zachwy­cony, że nawet w takiej chwili został roz­po­znany (Clara Pitt Byrne mogłaby mu w tym miej­scu wytknąć, że ten zachwyt dowo­dzi jego małost­ko­wo­ści), i nie­mal rado­śnie zawo­łał:

– Wobec tego, dobry czło­wieku, daj mi swoje klu­cze, na Boga, i przy­ślij tu jed­nego z robot­ni­ków. Zamie­rzam opróż­nić ten wagon.

W listach, które Dic­kens roz­sy­łał potem do zna­jo­mych, straż­nik zro­bił, co mu kazał, robot­nicy poło­żyli deski uła­twia­jące zej­ście do wiszą­cego wagonu, a na koniec on sam zszedł do środka, prze­czoł­gał się na drugi koniec wnę­trza i zabrał stam­tąd swój cylin­der i butelkę brandy.

Powi­nie­nem w tym miej­scu prze­rwać opo­wieść naszego wspól­nego przy­ja­ciela i nad­mie­nić, że póź­niej, posił­ku­jąc się ofi­cjal­nym rapor­tem kole­jo­wym z kata­strofy, odna­la­złem straż­nika, któ­rego Dic­kens miał zatrzy­mać i zdo­pin­go­wać do jakże uży­tecz­nych czyn­no­ści. Ów straż­nik, nie­jaki Lester Smyth, zgoła ina­czej wspo­mi­nał tamte chwile:

– Pró­bo­wa­li­śmy zejść na dół, pomóc ran­nym i umie­ra­ją­cym, a tu nagle ten ele­gan­cik gra­moli się z wiszą­cego wagonu pierw­szej klasy, pod­biega do Paddy’ego Beale’a i do mnie, blady jak ściana, z takim dzi­kim wzro­kiem, i drze się na nas: „Pozna­jesz mnie?! Czło­wieku, pozna­jesz mnie?! Wiesz, kim jestem?!”. Nie ukry­wam, że odpo­wie­dzia­łem mu tak: „Nic mnie nie obcho­dzi, kim jesteś, bra­chu, możesz sobie być nawet księ­ciem Alber­tem, ale zejdź mi z drogi, do dia­ska”. Zazwy­czaj nie zwra­cam się tak do dżen­tel­me­nów, ale to nie był zwy­czajny dzień.

W każ­dym razie Dic­kens naprawdę pokie­ro­wał robot­ni­kami, któ­rzy wydo­stali Ellen Ter­nan i jej matkę z opre­sji; naprawdę wró­cił do wagonu po cylin­der i brandy; naprawdę napeł­nił cylin­der wodą, gdy zszedł po skar­pie nad rzekę. Wszy­scy świad­ko­wie twier­dzili też zgod­nie, że natych­miast ruszył nieść pomoc ran­nym i umie­ra­ją­cym.

***

Przez ostat­nie pięć lat życia po wypadku pod Sta­ple­hurst opi­sy­wał scenę po kata­stro­fie tylko w jeden spo­sób: „To było coś nie­wy­obra­żal­nego”. O tym zaś, co wów­czas usły­szał, mówił lako­nicz­nie „Nie­po­jęte”. I tak wypo­wia­dał się czło­wiek, który w powszech­nej opi­nii miał naj­buj­niej­szą wyobraź­nię ze wszyst­kich angiel­skich pisa­rzy – poza sir Wal­te­rem Scot­tem; czło­wiek, który zawsze dbał przy­naj­mniej o to, żeby jego histo­rie były kla­rowne i zro­zu­miałe.

Być może, nie­wy­obra­żalne zaczęło się, kiedy spró­bo­wał zejść po stro­mym brzegu rzeki, gdy oto nagle obok niego wyrósł jak spod ziemi wysoki, szczu­pły męż­czy­zna w gru­bej czar­nej pele­ry­nie, bar­dziej sto­sow­nej na wie­czorne wyj­ście do opery niż popo­łu­dniową podróż eks­pre­sem do Lon­dynu. Obaj w jed­nej ręce nie­śli cylin­dry, drugą zaś chwy­tali się dogod­nych wystę­pów na skar­pie, żeby nie stra­cić rów­no­wagi. Czło­wiek ten, jak opi­sy­wał mi go Dic­kens chra­pli­wym szep­tem kilka dni po wypadku, kiedy, jak twier­dził, „głos go zawo­dził”, był chudy jak szkie­let, tru­pio blady i wpa­try­wał się w niego mrocz­nym spoj­rze­niem oczu osa­dzo­nych głę­boko pod bia­łym jak płótno czo­łem, prze­cho­dzą­cym w rów­nie bladą łysinę. Tylko po bokach tej tru­piej czaszki ucho­wały się nie­liczne pasma siwie­ją­cych wło­sów. Dic­kens mówił rów­nież, że podo­bień­stwo do tru­piej czaszki dodat­kowo pod­kre­ślał nie­na­tu­ral­nie krótki nos intruza – „raczej dwie czarne szpary w bia­łej jak ciało robaka twa­rzy niż nos z praw­dzi­wego zda­rze­nia”, dokład­nie takich słów użył – oraz drobne, ostre, nie­równe zęby, nazbyt roz­strze­lone i osa­dzone w dzią­słach tak bla­dych, że zda­wały się bled­sze od samych zębów.

Zauwa­żył rów­nież, że nie­zna­jomy nie ma – albo pra­wie nie ma – dwóch pal­ców u pra­wej ręki (małego i ser­decz­nego), a także palca środ­ko­wego lewej. Uwagę Dic­kensa przy­kuł fakt, że palce nie zostały by­naj­mniej ampu­to­wane w sta­wie, jak to naj­czę­ściej bywa pod­czas wypad­ków lub spo­wo­do­wa­nych nimi póź­niej­szych ope­ra­cji, lecz prze­cięte w poło­wie dłu­go­ści palicz­ków.

(– Wyglą­dały jak nad­to­pione świece z bia­łego wosku – tłu­ma­czył mi potem).

Skon­ster­no­wany Dic­kens zupeł­nie nie wie­dział co myśleć o jego­mo­ściu w czar­nej pele­ry­nie, gdy obaj szu­kali dogod­nych chwy­tów wśród krze­wów i kamieni.

– Jestem Char­les Dic­kens – wysa­pał.

– Owszsz­szem… – odparła blada twarz, cedząc syczące dźwięki spo­mię­dzy drob­nych zębów. – Wiem o tym.

Kon­ster­na­cja Dic­kensa tylko się powięk­szyła.

– A pana god­ność? – zapy­tał, gdy razem zsu­nęli się po żwi­rze.

– Drood – odparł tam­ten.

Tak przy­naj­mniej wydało się Dic­ken­sowi, ponie­waż nie­zna­jomy prze­cią­gał gło­ski i mówił ze śla­do­wym, chyba cudzo­ziem­skim akcen­tem, przez co słowo zabrzmiało raczej jak „dread”1.

– Jechał pan pocią­giem do Lon­dynu? – pytał dalej Dic­kens.

Znaj­do­wali się już pra­wie u stóp skarpy.

– Do Lime­ho­use – wysy­czał nie­zgra­biasz w czar­nej pele­ry­nie. – Do Whi­te­cha­pel. Ratc­liff Crosss. Gin Alley. Three Foxesss Court. But­cher Row i Com­mer­cial Road. Do men­nicy i innych pta­sich kolo­nii wss­schod­niego Lon­dynu.

Dic­kens spoj­rzał na niego z ukosa, zdu­miony tą dzi­waczną wyli­czanką, ponie­waż pociąg jechał wprost do cen­trum Lon­dynu i nie zamie­rzał zapusz­czać się w mroczne zaułki wschod­niej czę­ści mia­sta. „Pta­simi kolo­niami” zaś nazy­wano potocz­nie naj­gor­sze lon­dyń­skie dziel­nice nędzy. W tejże jed­nak chwili wylą­do­wali wresz­cie na samym dole stro­mi­zny i „Drood” bez słowa okrę­cił się na pię­cie i wśli­znął w pół­mrok pod wia­duk­tem. W kilka sekund jego pele­ryna ide­al­nie wto­piła się w cień.

(– Nie zro­zum mnie źle – wyja­śnił mi póź­niej szep­tem Dic­kens. – Nawet przez myśl mi nie prze­szło, że ta dzi­waczna postać mogłaby być Śmier­cią we wła­snej oso­bie, która przy­szła upo­mnieć się o swo­ich. Nie doszu­ki­wa­łem się w niej w ogóle żad­nej osoby z zawią­zu­ją­cej się już wtedy tra­ge­dii; byłby to banał nazbyt wyświech­tany nawet dla znacz­nie słab­szych pisa­rzy ode mnie. Muszę jed­nak przy­znać, Wil­kie, że przy­szło mi do głowy, że ten Drood może być przed­się­biorcą pogrze­bo­wym ze Sta­ple­hurst lub innej pobli­skiej mie­ściny).

Kiedy został sam, skon­cen­tro­wał się na skut­kach kata­strofy.

Wagony, które spo­częły w rzece i na jej muli­stych brze­gach, w niczym nie przy­po­mi­nały już pojaz­dów kole­jo­wych. Gdyby nie żela­zne osie i koła ster­czące z wody tu i ówdzie pod jaki­miś nie­wia­ry­god­nymi kątami, można by pomy­śleć, że osie­dle drew­nia­nych dom­ków spa­dło z nieba, porwane uprzed­nio przez ame­ry­kań­ski cyklon, który prze­mie­lił je na kawałki i porzu­cił wła­śnie tutaj. A potem coś pode­rwało je w powie­trze drugi raz i drugi raz prze­mie­liło.

Dic­kens nie spo­dzie­wał się, że kto­kol­wiek mógł prze­żyć taką kata­strofę, ale po doli­nie nio­sły się krzyki oca­la­łych (liczba ran­nych zna­cząco prze­wyż­szała bowiem liczbę zabi­tych). Z początku nie roz­po­znał w nich w ogóle ludz­kich dźwię­ków; nie wia­domo dla­czego, wydały mu się nie­skoń­cze­nie strasz­niej­sze od jęków i wrza­sków, któ­rych nasłu­chał się pod­czas wizyt w prze­peł­nio­nych szpi­ta­lach, takich jak East Lon­don Chil­dren’s Hospi­tal w Ratc­liff Cross (o któ­rym przed chwilą wspo­mi­nał Drood), gdzie umie­rali ubo­dzy i nie­po­trzebni. O nie, te krzyki brzmiały tak, jakby ktoś otwo­rzył bramę pro­wa­dzącą wprost w cze­lu­ście pie­kieł i pozwo­lił wszyst­kim potę­pień­com ostatni raz pora­zić wrza­skiem świat śmier­tel­nych.

Zoba­czył męż­czy­znę, który chwiej­nym kro­kiem szedł w jego stronę, z ramio­nami roz­po­star­tymi sze­roko jak do uści­sku. Czu­bek głowy miał odcięty jak jajko na miękko gotowe do spo­ży­cia na śnia­da­nie. Wewnątrz czaszki poły­ski­wała wyraź­nie widoczna sza­ro­ró­żowa pulpa. Całą twarz miał we krwi. Dwoje bia­łych oczu łyskało spod strug szkar­łatu.

Z braku lep­szego pomy­słu Dic­kens podał mu butelkę brandy, która wró­ciła do niego z uma­zaną na czer­wono szyjką. Pomógł nie­szczę­śni­kowi poło­żyć się na tra­wie i wodą z cylin­dra obmył mu twarz.

– Jak pań­ska god­ność, sza­nowny panie? – zapy­tał.

– Już po mnie – odparł męż­czy­zna i umarł. Białe oczy patrzyły w niebo z głębi dwóch czer­wo­nych kałuż.

Cień prze­su­nął się po ziemi i Dic­kens aż pod­sko­czył, prze­świad­czony, jak mi póź­niej mówił, że to Drood sta­nął nad nimi z czarną pele­ryną roz­po­startą jak skrzy­dła kruka, ale to tylko zbłą­kana chmura na moment prze­sło­niła słońce.

Dopeł­niw­szy cylin­der wodą z rzeki, Dic­kens napa­to­czył się na kobietę, któ­rej oło­wia­nej barwy twarz rów­nież była zalana krwią. Kobieta była pra­wie naga, krwawe strzępy ubra­nia zwi­sały z niej jak stare ban­daże, nie okry­wa­jąc poha­ra­ta­nego ciała. Stra­ciła lewą pierś. Nie zatrzy­mała się przy Dic­kensie, który chciał ją opa­trzyć; chyba w ogóle nie sły­szała jego nale­gań, żeby usia­dła spo­koj­nie i cze­kała na pomoc. Minęła go raź­nym kro­kiem i znik­nęła wśród nie­licz­nych drzew pora­sta­ją­cych brzeg rzeki.

Pomógł dwóm oszo­ło­mio­nym straż­ni­kom wycią­gnąć zmiaż­dżone ciało innej kobiety ze spra­so­wa­nego wagonu i ostroż­nie uło­żyć je na ziemi. Jakiś męż­czy­zna bro­dził w płyt­kiej wodzie, zawo­dząc:

– Moja żona! Moja żona!

Dic­kens zapro­wa­dził go do zwłok, na widok któ­rych męż­czy­zna zawył bole­ści­wie, wyrzu­cił ręce nad głowę i popę­dził jak obłą­kany w głąb nad­rzecz­nych mokra­deł, mio­ta­jąc się roz­pacz­li­wie i wyda­jąc dźwięki, które Dic­kens opi­sy­wał mi póź­niej jako „przed­śmiertne rzę­że­nie i chrzą­ka­nie dzika ugo­dzo­nego w płuca kil­koma kulami dużego kali­bru”. A potem zemdlał i padł w bagno, raczej jak czło­wiek z prze­strze­lo­nym ser­cem niż płu­cami.

Wró­ciw­szy do poroz­bi­ja­nych wago­nów, mój przy­ja­ciel natknął się na kobietę, która stała oparta o drzewo i – nie licząc strużki krwi na twa­rzy (sączą­cej się zapewne z jakiejś nie­wiel­kiej rany głowy) – wyglą­dała na całą i zdrową.

– Przy­niosę pani wody – zapro­po­no­wał.

– To bar­dzo miło z pań­skiej strony – odparła z uśmie­chem.

Dic­kens się wzdry­gnął. Kobieta stra­ciła wszyst­kie zęby.

Kiedy zszedł nad wodę i obej­rzał się przez ramię, zoba­czył jakąś postać, którą wziął za Dro­oda (nikt inny nie ubrałby się, jak ostatni dureń, w grubą teatralną pele­rynę w taki cie­pły czerw­cowy dzień), z tro­ską pochy­la­jącą się nad bez­zębną kobietą. Kiedy zaś po kil­ku­na­stu sekun­dach wró­cił z cylin­drem peł­nym wody, męż­czy­zna w czerni znik­nął bez śladu, a kobieta już nie żyła. Leżała na ziemi, szcze­rząc pora­nione, bez­zębne dzią­sła w paro­dii uśmie­chu.

Znów wró­cił do resz­tek pociągu i wśród szcząt­ków jed­nego z wago­nów dostrzegł słabo poję­ku­ją­cego mło­dego czło­wieka. Kolejni ratow­nicy scho­dzili po skar­pie. Dic­kens wybrał paru naj­sil­niej­szych straż­ni­ków, żeby pomo­gli mu wydo­stać mło­dzieńca spod potłu­czo­nego szkła, strzę­pów czer­wo­nego aksa­mitu, żela­stwa i kawał­ków potrza­ska­nej drew­nia­nej pod­łogi. Kiedy straż­nicy, postę­ku­jąc z wysiłku, dźwi­gali cięż­kie ramy okienne i wyła­my­wali deski pod­łogi, które nagle stały się bel­kami stro­po­wymi, Dic­kens ści­skał rękę mło­dzieńca, pocie­sza­jąc go:

– Zaraz będziesz bez­pieczny, synu.

– Dzię­kuję… – wysa­pał ranny męż­czy­zna, który naj­wi­docz­niej rów­nież podró­żo­wał wago­nem pierw­szej klasy. – Jest pan nie­zwy­kle uprzejmy.

– Jak się pan nazywa? – zapy­tał nasz pisarz, kiedy wynie­śli mło­dzieńca na brzeg.

– Dic­ken­son.

Char­les Dic­kens dopil­no­wał więc, by panicz Dic­kenson został prze­trans­por­to­wany na górę, na nasyp kole­jowy, gdzie stale przy­by­wało ratow­ni­ków, a sam jesz­cze raz wró­cił na miej­sce masa­kry. Bie­gał od jed­nego ran­nego do dru­giego, pod­trzy­my­wał, pocie­szał, poił, uspo­ka­jał, cza­sem okry­wał ich zna­le­zio­nymi przy­pad­kiem łach­ma­nami i nie­ustan­nie badał napo­tkane ciała w poszu­ki­wa­niu oznak życia.

Nie­któ­rzy pasa­że­ro­wie zacho­wali zimną krew, ale wielu było takich, jak mówił póź­niej Dic­kens, któ­rzy – w szoku – stali bez ruchu i tępo gapili się w prze­strzeń. Ludzi, któ­rzy w owo maka­bryczne popo­łu­dnie naj­żwa­wiej się uwi­jali wśród szcząt­ków pociągu i nasłu­chi­wali jęków ran­nych, było dwóch: jed­nym był Dic­kens, dru­gim – dzi­wak nazwi­skiem Drood, cho­ciaż ten drugi, w czar­nej pele­ry­nie, cały czas trzy­mał się poza zasię­giem głosu, na gra­nicy pola widze­nia, i raczej prze­śli­zgi­wał się po tra­wie, niż cho­dził od wagonu do wagonu.

Dic­kens zna­lazł masywną kobietę, któ­rej wiej­ski strój z taniego mate­riału suge­ro­wał, że jechała któ­rąś z niż­szych klas. Leżała na brzu­chu na pod­mo­kłej ziemi, z rękami pod­ku­lo­nymi pod tułów. Odwró­cił ją, żeby się upew­nić, że opu­ściła już świat żywych, gdy wtem w umo­ru­sa­nej bło­tem twa­rzy otwo­rzyły się oczy.

– Oca­li­łam ją! – wydy­szała kobieta. – Oca­li­łam ją przed nim!

Dic­kens nie od razu dostrzegł dziecko ści­śnięte mię­dzy jej gru­bymi ramio­nami, z buzią wci­śniętą w obwi­słe piersi. Było mar­twe; albo uto­piło się w płyt­kim bagni­sku, albo udu­siło pod cię­ża­rem matki.

Na dźwięk syczą­cego woła­nia odwró­cił się i zoba­czył bla­dego jak ściana Dro­oda, który zama­chał do niego z paję­czyny cieni pod mostem. Ruszył w jego kie­runku, ale po dro­dze natknął się jesz­cze na odwró­cony do góry nogami wagon, gdzie z resz­tek okna wysta­wała naga, lecz cał­kiem kształtna kobieca ręka. Ski­nęła pal­cami, jakby go przy­zy­wała.

Przy­kuc­nął i ujął deli­katne palce w obie dło­nie.

– Jestem przy tobie, naj­droż­sza – szep­nął w głąb nie­wiel­kiego otworu, który zale­d­wie przed kwa­dran­sem był naj­praw­dziw­szym oknem wagonu kole­jo­wego. Kiedy ści­snął dłoń kobiety, odpo­wie­działa mu tym samym, jakby chciała w ten spo­sób wyra­zić wdzięcz­ność za oca­le­nie.

Dic­kens przy­kuc­nął, ale zoba­czył tylko podartą tapi­cerkę, ciemne kształty i cie­nie w maleń­kiej trój­kąt­nej pie­cza­rze wraku. Nie zna­lazł dość miej­sca, żeby wci­snąć do środka choćby głowę i ramiona, (górna kra­wędź okna znaj­do­wała się tuż nad błot­ni­stym grun­tem), ale usły­szał przy­śpie­szony, prze­ra­żony oddech ran­nej, któ­rego nie zagłu­szało nawet bul­go­ta­nie pły­ną­cej wartko rzeki. Nie myśląc o tym, jak nie­sto­sowny może być to gest, prze­su­nął pal­cami po odsło­nię­tym dam­skim ramie­niu, się­ga­jąc naj­da­lej jak mógł w głąb wraku. Bladą skórę pora­stały deli­katne rudawe wło­ski, w popo­łu­dnio­wym słońcu poły­sku­jące jak miedź.

– Już idą straż­nicy – powie­dział w głąb otworu, nie pusz­cza­jąc dłoni ran­nej. – Chyba jest z nimi lekarz.

Nie miał pew­no­ści, czy jego­mość w brą­zo­wym gar­ni­tu­rze ze skó­rzaną torbą rze­czy­wi­ście jest leka­rzem, ale gorąco się modlił, żeby tak wła­śnie było. Czte­rej straż­nicy, uzbro­jeni w toporki i łomy, truch­tali przo­dem; dżen­tel­men w gar­ni­tu­rze, sapiąc jak loko­mo­tywa, usi­ło­wał dotrzy­mać im kroku.

– Tutaj! – zawo­łał do nich Dic­kens.

Ści­snął rękę uwię­zio­nej kobiety. Jej palce zaci­snęły się w odpo­wie­dzi, zaci­snęły i roz­luź­niły, zaci­snęły i roz­luź­niły na jego palcu wska­zu­ją­cym jak paluszki nie­mow­lę­cia, które instynk­tow­nie chwyta ojcow­ską dłoń. Nic nie mówiła, lecz Dic­kens na­dal sły­szał jej dobie­ga­jące z ciem­no­ści wes­tchnie­nia. Brzmiały pra­wie tak, jakby wzdy­chała z zado­wo­le­nia. Ści­skał jej dłoń w obu swo­ich i modlił się w duchu, żeby dama nie była ciężko ranna.

– Tutaj! Szyb­ciej, na litość boską! – zawo­łał.

Ratow­nicy zebrali się wokół niego, i przy­sa­dzi­sty męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze przed­sta­wił się jako dok­tor Mor­ris, lekarz. Dic­kens odmó­wił zarówno odsu­nię­cia się od wraku, jak i wypusz­cze­nia z rąk dłoni kobiety, gdy czte­rej straż­nicy zaczęli łomami pod­wa­żać ramę okna, odsu­wać poła­mane deski i pogięte żela­stwo, żeby powięk­szyć tę mikro­sko­pijną prze­strzeń, w któ­rej cudem oca­lała nie­zna­joma.

– Ostroż­nie! – krzyk­nął. – Uwa­żaj­cie, pano­wie! Niech nic się wam nie obsu­nie! Ostroż­nie z tymi łomami! – Zgiął się wpół, żeby jesz­cze bar­dziej nachy­lić się nad otwo­rem, mocno ści­snął dłoń kobiety i wyszep­tał: – Już pra­wie cię mamy, naj­droż­sza. Wytrzy­maj jesz­cze minutkę. Bądź dzielna.

Odpo­wie­działa mu ostat­nim zaci­śnię­ciem pal­ców, w któ­rym wyraź­nie wyczu­wał jej wdzięcz­ność.

– Będzie się pan musiał odsu­nąć, mój panie – powie­dział dok­tor Mor­ris. – Tylko na chwi­leczkę. Chłopcy dźwi­gną wrak, a ja nachylę się i zaj­rzę do środka, żeby oce­nić obra­że­nia. Nie wiemy, czy już można zary­zy­ko­wać wycią­gnię­cie jej. Tylko na chwi­leczkę, pro­szę pana. O tak, bar­dzo uczynny z pana dżen­tel­men.

Dic­kens pokle­pał dłoń mło­dej damy. Nie chciał się z nią roz­sta­wać, zwłasz­cza gdy wyczuł poże­gnalny skurcz szczu­płych, bla­dych, wypie­lę­gno­wa­nych pal­ców. Ode­pchnął od sie­bie nader rze­czy­wi­ste, lecz zgoła nie­sto­sowne uczu­cie pod­nie­ce­nia pły­nące z fizycz­nego kon­taktu z kobietą, któ­rej nie miał oka­zji poznać i któ­rej twa­rzy ni­gdy nie widział.

– Już za chwilę będziesz bez­pieczna wśród nas, moja droga – powie­dział i puścił jej rękę.

Wyco­fał się na czwo­ra­kach spod okna, robiąc miej­sce ratow­ni­kom. Bagienna wil­goć prze­są­czała mu się na kola­nach przez spodnie.

– Dalej! – zawo­łał lekarz, klęk­nąw­szy w miej­scu zwol­nio­nym przez Dic­kensa. – Przy­łóż­cie się, chłopcy!

Czte­rej bar­czy­ści straż­nicy rze­czy­wi­ście się przy­ło­żyli: naj­pierw pod­wa­żyli i dźwi­gnęli wrak łomami, a potem zaparli się ple­cami o nie­równą powierzch­nię potrza­ska­nej pod­łogi wagonu, góru­jącą nad nimi jak drew­niana pira­mida. Klin ciem­no­ści przy ziemi odro­binę się powięk­szył, świa­tło słońca padło w głąb wagonu. Straż­nicy stęk­nęli, dźwi­gnąw­szy cię­żar wyżej – i nagle jeden z nich sap­nął ciężko.

– Chry­ste Panie! – wykrzyk­nął ktoś.

Lekarz odsko­czył jak pora­żony prą­dem. Dic­kens wczoł­gał się na jego miej­sce, gotowy nieść pomoc, i w końcu zaj­rzał w głąb wraku.

Nie było żad­nej kobiety, nie było dziew­czyny – tylko goła ręka wyrwana z barku leżała w oczysz­czo­nym ze szcząt­ków kręgu. W mięk­kim świe­tle popo­łu­dnia główka kości wyda­wała się bar­dzo, bar­dzo biała.

Wszy­scy zaczęli krzy­czeć. Zja­wili się kolejni ratow­nicy, któ­rym wydano takie same pole­ce­nia. Topor­kami i łomami zaczęli roz­pru­wać wrak wagonu – z początku ostroż­nie, potem z prze­ra­ża­ją­cym, jakby celowo nisz­czy­ciel­skim zapa­mię­ta­niem. Reszta ciała po pro­stu znik­nęła. Zresztą, w tej ster­cie złomu w ogóle nie było kom­plet­nych zwłok, tylko nie­pa­su­jące do sie­bie strzępy ubrań, przy­pad­kowe kawałki ciał i poła­mane kości. Z kobiety nie został nawet skra­wek sukienki – tylko ta jedna biała ręka, zakoń­czona zaci­śnię­tymi i już znie­ru­cho­mia­łymi pal­cami, z któ­rych odpły­nęła cała krew.

Dok­tor Mor­ris odwró­cił się bez słowa, odszedł i dołą­czył do ratow­ni­ków sku­pio­nych wokół innych ran­nych. Dic­kens wstał, zamru­gał, obli­zał wargi i pocią­gnął z butelki. Poczuł smak mie­dzi w ustach i uświa­do­mił sobie, że brandy się skoń­czyła, a on posma­ko­wał tylko krwi pozo­sta­wio­nej na szkle przez któ­rąś z poczę­sto­wa­nych ofiar. Długą chwilę roz­glą­dał się w poszu­ki­wa­niu cylin­dra, zanim odkrył, że wło­żył go na głowę, a ście­ka­jąca zeń woda wsią­kła mu we włosy i spły­nęła za koł­nierz.

Ponie­waż ratow­ni­ków i gapiów przy­by­wało, Dic­kens doszedł do wnio­sku, że jego pomoc na nie­wiele się już zda. Powoli, nie­po­rad­nie wgra­mo­lił się na po skar­pie na nasyp, gdzie stały oca­lałe wagony, teraz już puste. Ellen i pani Ter­nan przy­sia­dły w cie­niu stosu pod­kła­dów kole­jo­wych i spo­koj­nie popi­jały wodę z fili­ża­nek, które ktoś im podał.

Dic­kens wycią­gnął rękę, jakby chciał dotknąć odzia­nej w ręka­wiczkę dłoni Ellen, ale zawa­hał się i zapy­tał:

– Jak się czu­jesz, moja droga?

Ellen uśmiech­nęła się przez łzy. Dotknęła lewego barku i torsu poni­żej oboj­czyka, a powy­żej piersi.

– Jestem tro­chę poobi­jana, ale to chyba nic poważ­nego. Dzię­kuję, panie Dic­kens.

Pisarz z nie­obec­nym wzro­kiem poki­wał głową, a potem odwró­cił się i pod­szedł do skraju mostu. Ze swo­bodą typową dla ludzi roz­tar­gnio­nych prze­sko­czył na schodki zwi­sa­ją­cego nad wąwo­zem wagonu pierw­szej klasy, wczoł­gał się do środka przez roz­bite okno (z taką samą łatwo­ścią, z jaką mógłby wejść drzwiami) i zszedł po usta­wio­nych w rzę­dzie sie­dze­niach jak po szcze­blach dra­biny na pio­no­wej teraz ścia­nie. Cały wagon – zawie­szony wysoko nad zie­mią na jed­nym jedy­nym zacze­pie łączą­cym go z sąsied­nim wago­nem dru­giej klasy – koły­sał się deli­kat­nie jak wibru­jące waha­dło w zepsu­tym zega­rze szaf­ko­wym.

Na samym początku, zanim jesz­cze wyra­to­wał Ellen i panią Ter­nan, wyniósł z wagonu skó­rzaną torbę zawie­ra­jącą ręko­pis szes­na­stego odcinka Naszego wspól­nego przy­ja­ciela, nad któ­rym pra­co­wał we Fran­cji. Przy­po­mniał sobie jed­nak, że dwa ostat­nie roz­działy zostały w kie­szeni płasz­cza, ten zaś leżał zło­żony na swoim miej­scu, na półce nad sie­dze­niami. Sta­nął więc na opar­ciu ostat­niego sie­dze­nia – w roz­ko­ły­sa­nym, trzesz­czą­cym wago­nie, mając trzy­dzie­ści stóp pod nogami rzekę, widoczną przez roz­bite okna i mie­niącą się odbla­skami świa­tła – i wycią­gnął ręko­pis z kie­szeni płasz­cza. Spraw­dził, czy nie bra­kuje mu kar­tek (ręko­pis oka­zał się lekko przy­bru­dzony, ale kom­pletny), po czym, wciąż balan­su­jąc na opar­ciu, wepchnął plik kar­tek z powro­tem do kie­szeni.

A potem, cał­kiem przy­pad­kowo, spoj­rzał w dół, w stronę drzwi wagonu, i dalej, przez znaj­du­jące się w nich wybite okienko. Daleko w dole, dokład­nie pod wago­nem, stał czło­wiek, który przed­sta­wił mu się jako Drood, i z zadartą głową patrzył wprost na Dic­kensa, kom­plet­nie nie przej­mu­jąc się wiszą­cymi mu nad głową tonami drewna i żelaza. W roz­mi­go­ta­nym figlar­nie świe­tle słońca wyglą­dał, jakby stą­pał po wodzie, zamiast stać w niej po kostki. Jego usta otwo­rzyły się i poru­szyły, mię­si­sty język wysu­nął spo­mię­dzy małych zębów i roz­le­gło się gło­śne sycze­nie, z któ­rego jed­nak Dic­kens nie zro­zu­miał ani słowa, gdyż zagłu­szało je skrzy­pie­nie huś­ta­ją­cego się wagonu i dobie­ga­jące z doliny poję­ki­wa­nia ran­nych. „Nie­po­jęte”, mam­ro­tał póź­niej tylko. „Nie­po­jęte”.

Nagle wagon zako­ły­sał się gwał­tow­nie i opadł, jakby zamie­rzał spaść. Dic­kens odru­chowo jedną ręką chwy­cił się półki, żeby się nie prze­wró­cić, a kiedy znów spoj­rzał w dół, Drood znik­nął. Pisarz prze­rzu­cił płaszcz z ręko­pi­sem przez ramię i wspiął się na górę, ku świa­tłu.

Roz­dział 2

W dniu kata­strofy pod Sta­ple­hurst nie było mnie w Lon­dy­nie. Dopiero trzy dni po wypadku dosta­łem wia­do­mość od mojego młod­szego brata Char­lesa, męża naj­star­szej córki Dic­kensa, Kate, który poin­for­mo­wał mnie, że pisarz otarł się o śmierć. Natych­miast pośpie­szy­łem do Gad’s Hill Place.

Domy­ślam się, Sza­nowny Czy­tel­niku z nie­wia­ry­god­nie odle­głej i – dla mnie – pośmiert­nej przy­szło­ści, że pamię­tasz Gad’s Hill z szek­spi­row­skiego Hen­ryka IV. Z pew­no­ścią pamię­tasz Sha­ke­spe­are’a, nawet jeśli nas, pomniej­szych gry­zi­piór­ków, pochło­nęły mgły nie­pa­mięci. Mam rację? To w Gad’s Hill wła­śnie Fal­staff pla­nuje swoją napaść, zanim książę Hal z przy­ja­cie­lem pokrzy­żują mu plany, prze­brani za rabu­siów, któ­rzy zamie­rzają obra­bo­wać rabu­sia. Gru­biutki sir John czmy­cha w popło­chu, a w jego opo­wie­ści Hal i jego wspól­nik zmie­niają się w czwórkę ban­dzio­rów, potem w ósemkę, szes­nastkę i tak dalej. Nie­opo­dal domu Dic­kensa znaj­duje się gospoda „Fal­staff Inn”. Przy­pusz­czam, że Dic­kens chwa­lił sobie sko­ja­rze­nia swo­jej rezy­den­cji z Sha­ke­spe­arem nie mniej niż piwo sączone w „Fal­staff Inn” na zakoń­cze­nie dłu­gich spa­ce­rów.

Jadąc powo­zem, przy­po­mnia­łem sobie, że związki Dic­kensa z Gad’s Hill Place są znacz­nie daw­niej­sze niż pod­jęta dzie­sięć lat wcze­śniej, w 1855, decy­zja o zaku­pie domu. Gad’s Hill znaj­do­wało się w Cha­tham, wio­sce wchło­nię­tej przez poło­żone dwa­dzie­ścia pięć mil od Lon­dynu i sły­nące z oka­za­łej kate­dry mia­steczko Roche­ster, w oko­licy, gdzie pisarz spę­dził naj­szczę­śliw­sze lata dzie­ciń­stwa i gdzie regu­lar­nie wra­cał jako doro­sły, wędru­jąc jak nie­spo­kojny duch w poszu­ki­wa­niu miej­sca, w któ­rym mógłby stra­szyć przez wieki. Sam dom – Gad’s Hill Place – poka­zał sied­mio- czy ośmio­let­niemu Dic­ken­sowi ojciec pod­czas któ­rejś z nie­zli­czo­nych prze­cha­dzek. John Dic­kens powie­dział przy tej oka­zji coś w tym stylu:

– Jeśli będziesz ciężko i pil­nie pra­co­wał, mój chłop­cze, może pew­nego dnia i ty kupisz sobie taką rezy­den­cję.

W lutym 1855 roku, kiedy tenże chło­piec obcho­dził czter­dzie­ste trze­cie uro­dziny, wyru­szył do Cha­tham z przy­ja­ciółmi na jedną z odby­wa­nych regu­lar­nie sen­ty­men­tal­nych wędró­wek, i z naj­wyż­szym zdu­mie­niem stwier­dził, że nie­osią­galny nie­gdyś dwór został wysta­wiony na sprze­daż.

Dic­kens był ostat­nią osobą, która nazwa­łaby Gad’s Hill Place „rezy­den­cją” – widział w nim raczej umiar­ko­wa­nie wygodny wiej­ski domek (prawdę mówiąc, Tavi­stock House, w któ­rym wcze­śniej miesz­kał, pre­zen­to­wał się bar­dziej impo­nu­jąco), ale po naby­ciu go zain­we­sto­wał for­tunę w roz­bu­dowę, reno­wa­cję, moder­ni­za­cję i nowy wystrój samego domu oraz zago­spo­da­ro­wa­nie ota­cza­ją­cych go tere­nów. Począt­kowo zamie­rzał odwo­łać się do marzeń świę­tej pamięci ojca i żyć z wynaj­mo­wa­nia Gad’s Hill Place, póź­niej zaczął go trak­to­wać jak poten­cjalną let­nią rezy­den­cję na przy­szłość, ale kiedy po gorz­kim i nie­przy­jem­nym roz­sta­niu z Cathe­rine naj­pierw wyna­jął, a potem wysta­wił na sprze­daż Tavi­stock House, Gad’s Hill stało się jego głów­nym miej­scem zamiesz­ka­nia. (Nie wyrzekł się jed­nak nawyku posia­da­niu kilku miesz­kań w Lon­dy­nie, w któ­rych od czasu do czasu pota­jem­nie pomiesz­ki­wał. Jed­nym z nich było lokum nad redak­cją naszego pisma „All the Year Round”).

Po naby­ciu Gad’s Hill Place powie­dział swo­jemu przy­ja­cie­lowi Wil­l­sowi coś takiego:

– Kie­dyś widzia­łem w nim cudowną rezy­den­cję, choć Bóg mi świad­kiem, że nią nie jest, ale byłem wtedy dziw­nym dziec­kiem. W gło­wie rodziły mi się pierw­sze zalążki wszyst­kich moich powie­ści.

Kiedy mój powóz skrę­cił z Gra­ve­send Road i po łuko­wato zakrzy­wio­nym pod­jeź­dzie zaje­chał pod dwu­pię­trowy ceglany dom, myśla­łem o tym, jak to się stało, że te zalążki nabrały kształ­tów dla setek tysięcy czy­tel­ni­ków, a Dic­kens zamiesz­kał w tych samych czte­rech ścia­nach, które jego nie­re­for­mo­walny ojciec – któ­remu nie poszczę­ściło się ani w spra­wach rodzin­nych, ani w finan­sach – wska­zy­wał mu nie­gdyś jako naj­wyż­szą z moż­li­wych nagród za speł­nia­nie ambi­cji rodzin­nych i zawo­do­wych.

***

Poko­jówka otwo­rzyła mi drzwi, a za pro­giem powi­tała mnie Geo­r­gina Hogarth, szwa­gierka Dic­kensa i aktu­alna pani domu.

– Jak się miewa Pan Nie­zrów­nany? – zapy­ta­łem, uży­wa­jąc ulu­bio­nego prze­zwi­ska Dic­kensa.

– Jest roz­trzę­siony, panie Col­lins, bar­dzo roz­trzę­siony – odparła szep­tem Geo­r­gina i przy­tknęła palec do ust.

Gabi­net Dic­kensa znaj­do­wał się na prawo od holu. Pro­wa­dzące do niego drzwi były zamknięte, ale po licz­nych odwie­dzi­nach w Gad’s Hill wie­dzia­łem, że zawsze są zamknięte – bez względu na to, czy gospo­darz aku­rat pra­cuje, czy nie.

– Wypa­dek do tego stop­nia go wzbu­rzył, że pierw­szą noc spę­dził w swoim lon­dyń­skim miesz­ka­niu, każąc panu Wil­l­sowi spać pod drzwiami – cią­gnęła sce­nicz­nym szep­tem Geo­r­gina. – Na wypa­dek, gdyby pan Wills miał mu być do cze­goś potrzebny, rozu­mie pan.

Poki­wa­łem głową. Wybit­nie prag­ma­tyczny i pozba­wiony wyobraźni Wil­liam Henry Wills, pod wie­loma wzglę­dami sta­no­wiący dokładne prze­ci­wień­stwo żywio­ło­wego Dic­kensa, został począt­kowo zatrud­niony przez pisa­rza jako asy­stent redak­cji „House­hold Words”, a z cza­sem stał się jed­nym z jego naj­bliż­szych przy­ja­ciół i zausz­ni­ków. Odsu­nął w cień nawet jego daw­nych zna­jo­mych, takich jak John For­ster.

– Dziś nie pra­cuje – mówiła tym­cza­sem Geo­r­gina. – Spraw­dzę, czy można mu prze­szko­dzić.

Z wyraźną obawą pode­szła do dębo­wych drzwi gabi­netu i deli­kat­nie zapu­kała.

– Kto tam? – dobiegł ze środka jakiś głos.

Piszę „jakiś głos”, ponie­waż nie był to głos Char­lesa Dic­kensa. Pisarz – o czym wie­dzieli wszy­scy, któ­rzy go znali – mówił cicho, szybko, z lekką chrypką; wielu jego roz­mów­ców brało tę chra­pli­wość za skłon­ność do seple­nie­nia, toteż Dic­kens nauczył się z emfazą arty­ku­ło­wać gło­ski, przez co komuś, kto go nie znał, jego słowa – pośpieszne, lecz prze­sad­nie sta­ranne – wyda­wały się cza­sem nie­po­trzeb­nie pom­pa­tyczne. Ten głos brzmiał zupeł­nie ina­czej: był piskliwy i drżący, jak u starca.

– Przy­szedł pan Col­lins – odparła Geo­r­gina.

– Niech wraca do domu i cho­ruje dalej – wychry­piał star­czy głos.

Zamu­ro­wało mnie. Odkąd pięć lat wcze­śniej mój młod­szy brat Char­les oże­nił się z Kate Dic­kens, mie­wał poważne kło­poty żołąd­kowe i inne przy­pa­dło­ści, ale moim zda­niem nie było to nic poważ­nego. Dic­kens był odmien­nego zda­nia. Sprze­ci­wiał się mał­żeń­stwu, był prze­świad­czony, że jego uko­chana córka wyszła za Char­lesa (daw­nego ilu­stra­tora jego ksią­żek) tylko po to, żeby zro­bić ojcu na złość, a z cza­sem naj­wi­docz­niej wmó­wił sobie, że mój brat jest umie­ra­jący. Cał­kiem nie­dawno z wia­ry­god­nego źró­dła usły­sza­łem o tym, jak to pew­nego dnia tłu­ma­czył Wil­l­sowi, że stan zdro­wia mojego brata „unie­moż­li­wia mu nor­malne funk­cjo­no­wa­nie”, ale nawet gdyby to była prawda (a z całą pew­no­ścią nie była), trzeba wyjąt­ko­wej bez­dusz­no­ści, żeby tak mówić.

– Ale nie – powie­działa do zamknię­tych drzwi Geo­r­gina, zer­ka­jąc lękli­wie przez ramię, jakby miała nadzieję, że nie sły­sza­łem odpo­wie­dzi Dic­kensa. – Pan Wil­kie.

– Ach tak… – zabrzmiał drżący głos sta­ruszka. – Dla­czego, u licha, od razu tak nie powie­dzia­łaś?

Usły­sze­li­śmy stłu­mione chro­bo­ta­nie i skro­ba­nie, zgrzyt klu­cza w zamku (co samo w sobie było nie­zwy­kłe, Dic­kens miał bowiem dziwny zwy­czaj zamy­ka­nia gabi­netu na klucz, kiedy zeń wycho­dził, ale nie robił tego, kiedy sie­dział w środku) i drzwi otwo­rzyły się z impe­tem.

– Wil­kie, mój drogi – wychry­piał Dic­kens tym nie­swoim gło­sem, sta­jąc w progu z roz­po­star­tymi ramio­nami. – Wil­kie, Wil­kie…

Z zapa­łem uści­snął moją dłoń. Lewą ręką naj­pierw zła­pał mnie za prawe ramię powy­żej łok­cia. Widzia­łem, że zer­k­nął na wiszący na łań­cuszku zega­rek w zamknię­tej koper­cie.

– Dzię­kuję, Geo­r­gino – dodał z roz­tar­gnie­niem, zatrza­sku­jąc za nami drzwi.

Nie zamy­ka­jąc ich na klucz, popro­wa­dził mnie w głąb mrocz­nego pokoju.

Ten pół­mrok też mnie zasko­czył. Na prze­strzeni lat wie­lo­krot­nie odwie­dza­łem Dic­kensa w jego sanc­tum sanc­to­rum, ale ni­gdy nie widzia­łem, żeby za dnia zasła­niał okna. Teraz zaś zasłony były zacią­gnięte i wnę­trze roz­ja­śniała tylko lampa na sto­ją­cym pośrodku gabi­netu stole. W prze­szklo­nym troj­giem okien płyt­kim wyku­szu stało jesz­cze biurko, ale lampy na nim nie było. Nie­wielu z nas miało zaszczyt oglą­dać Dic­kensa w akcie two­rze­nia, ale wszy­scy ci, któ­rym było to dane, z pew­no­ścią doce­niali zakra­wa­jący na iro­nię fakt, że pisarz sie­dział przo­dem do okien wycho­dzą­cych na ogród i bie­gnącą w oddali Gra­ve­send Road, ale pod­no­sząc głowę znad kart książki, ni­gdy tak naprawdę nie widział roz­ta­cza­ją­cej się z nich pano­ramy. Przy pracy do tego stop­nia pogrą­żał się w swo­ich wyima­gi­no­wa­nych świa­tach, że rów­nie dobrze mógłby być ślepy – z wyjąt­kiem tych chwil, gdy spo­glą­dał w pobli­skie lustro, w któ­rym ćwi­czył gry­masy, uśmie­chy, wyrazy obu­rze­nia, marsy na czole i inne kary­ka­tu­ralne reak­cje swo­ich boha­te­rów.

Pocią­gnął mnie w głąb gabi­netu, wska­zał krze­sło obok biurka, a sam usiadł na miękko tapi­ce­ro­wa­nym fotelu, na któ­rym pra­co­wał. Nie licząc zacią­gnię­tych zasłon, pokój wyglą­dał cał­kiem zwy­czaj­nie. Pano­wał w nim ide­alny, nie­mal cho­ro­bliwy porzą­dek i ni­gdzie nie było ani dro­binki kurzu, mimo że Dic­kens ni­gdy nie pozwa­lał służ­bie sprzą­tać w gabi­ne­cie. Na biurku do pisa­nia z pochy­lo­nym bla­tem spo­czy­wał mały, schludny zestaw przy­bo­rów pisar­skich: kalen­darz, kała­marz, zestaw piór, ołó­wek z gumką z indyj­skiego kau­czuku, która chyba ni­gdy nie była uży­wana, podu­szeczka na szpilki, brą­zowa figurka przed­sta­wia­jąca dwie wal­czące ropu­chy, oraz aku­rat­nie uło­żony nożyk do papieru, ozdo­biony wyko­na­nym ze zło­tej folii sty­li­zo­wa­nym wize­run­kiem kró­lika. To były tali­zmany Dic­kensa, nie­odzowne akce­so­ria pisar­skie, konieczne, jak mi kie­dyś wyja­wił, żeby „było na czym oko zacze­pić w prze­rwach mię­dzy kolej­nymi aka­pi­tami”, rów­nie nie­zbędne w pracy pisa­rza jak kom­plet gęsich piór.

Więk­szość ścian zaj­mo­wały regały z książ­kami – w tym także półki pełne ksią­żek fał­szy­wych, opa­trzo­nych naj­czę­ściej iro­nicz­nymi tytu­łami pomy­słu samego Dic­kensa, które spre­pa­ro­wał jesz­cze w Tavi­stock House, a po prze­wie­zie­niu do Gad’s Hill zain­sta­lo­wał na drzwiach. Oka­la­jące pokój praw­dziwe regały były poprze­dzie­lane tylko oknami oraz oka­za­łym błę­kitno-bia­łym komin­kiem ozdo­bio­nym dwu­dzie­stoma kafel­kami z Delft.

W tamto czerw­cowe popo­łu­dnie Dic­kens wyglą­dał wręcz kosz­mar­nie staro – pada­jące zza naszych ple­ców ostre świa­tło lampy gazo­wej pod­kre­ślało powięk­sza­jącą się łysinę, głę­boko osa­dzone oczy i zmarszczki na twa­rzy. Co chwila zer­kał na zamknięty zega­rek.

– To bar­dzo miło z two­jej strony, że wpa­dłeś, mój drogi Wil­kie – wychry­piał.

– Nie ma o czym mówić. Przy­był­bym wcze­śniej, ale wyje­cha­łem z mia­sta, o czym mój brat z pew­no­ścią nie omiesz­kał cię poin­for­mo­wać. Masz taki… oschły głos.

Uśmiech­nął się prze­lot­nie.

– Obcy?

– Oschły.

Par­sk­nął śmie­chem. Rzadko się zda­rzało, żeby Char­les Dic­kens nie roze­śmiał się pod­czas roz­mowy; nie zna­łem dru­giego czło­wieka, który byłby rów­nie skłonny do śmie­chu. Żadna sytu­acja nie była dla niego dosta­tecz­nie poważna, żeby nie pró­bo­wał żar­to­wać – o czym z zakło­po­ta­niem prze­ko­ny­wa­li­śmy się na pogrze­bach.

– Za pozwo­le­niem, „obcy” to chyba jed­nak lep­sze okre­śle­nie – wychry­piał tym swoim nie­co­dzien­nym star­czym gło­sem. – W zgoła nie­wy­tłu­ma­czalny spo­sób na miej­scu tej potwor­nej kata­strofy pod Sta­ple­hurst przy­swo­iłem sobie cudzy głos. Bar­dzo bym chciał, żeby jego wła­ści­ciel zgło­sił się po niego i oddał mi w zamian mój… Bo ten głos sta­rego Micaw­bera zupeł­nie mi się nie podoba. Mam wra­że­nie, że ktoś szo­ruje mi papie­rem ścier­nym po stru­nach gło­so­wych i wszyst­kich samo­gło­skach przy oka­zji.

– Czy poza tym nic ci się nie stało, przy­ja­cielu? – spy­ta­łem.

Zbył moje pyta­nie mach­nię­ciem ręki i skon­cen­tro­wał się na zegarku, który teraz już trzy­mał w rękach.

– Dziś w nocy mia­łem nad­zwy­czaj zdu­mie­wa­jący sen, mój drogi Wil­kie.

– Tak? – mruk­ną­łem współ­czu­jąco. Spo­dzie­wa­łem się usły­szeć stresz­cze­nie kosz­maru po wypadku.

– Mia­łem wra­że­nie, że czy­tam książkę, którą napi­sa­łem w przy­szło­ści – zaczął pół­gło­sem, obra­ca­jąc zega­rek w pal­cach. Złota koperta mie­niła się odbla­skami świa­tła jedy­nej lampy. – To było coś strasz­nego… Powieść o czło­wieku, który sam się zahip­no­ty­zo­wał, żeby w swoim dru­gim hip­no­tycz­nym wcie­le­niu doko­ny­wać potwor­nych okru­cieństw, nie­wy­sło­wio­nych okro­pieństw, aktów ego­izmu, żądzy i znisz­cze­nia, któ­rych przy peł­nej świa­do­mo­ści Jasper (bo nie wia­domo dla­czego tak wła­śnie chcia­łem go nazy­wać we śnie) ni­gdy by się nie dopu­ścił. Była w to zamie­szana jesz­cze jakaś inna… istota.

– Zahip­no­ty­zo­wał się… – powtó­rzy­łem w zadu­mie. – To chyba nie­moż­liwe? Odwo­łuję się w tym miej­scu do two­jego doświad­cze­nia i prak­tyki w arka­nach oddzia­ły­wań magne­tycz­nych, drogi Char­le­sie.

– Nie mam poję­cia. Ni­gdy nie sły­sza­łem, żeby ktoś to zro­bił, ale to nie musi zna­czyć, że jest nie­wy­ko­nalne. – Spoj­rzał na mnie. – Ktoś cię kie­dyś zahip­no­ty­zo­wał, Wil­kie?

– Nie – odpar­łem. Zaśmia­łem się. – Cho­ciaż paru pró­bo­wało.

Nie uzna­łem za konieczne doda­wać, że nawet pro­fe­sor John Elliot­son, dawny lekarz Uni­ver­sity Col­lege Hospi­tal, a przy tym mistrz i nauczy­ciel Dic­kensa w sztuce mesme­ry­zmu, nie zdo­łał mnie zahip­no­ty­zo­wać. Mia­łem po pro­stu zbyt silną wolę.

– Spró­bujmy – zapro­po­no­wał Dic­kens.

Zwie­sił zega­rek na łań­cuszku i roz­huś­tał go jak waha­dełko.

– Char­le­sie drogi… – Zachi­cho­ta­łem, cho­ciaż wcale nie było mi do śmie­chu. – Po cóż to, na Boga? Chcia­łem usły­szeć szcze­gó­łową rela­cję z wypadku, a nie bawić się w gry salo­nowe z zegar­kiem i…

– Zrób to dla mnie, Wil­kie. Wiesz, że udaje mi się cza­sem zahip­no­ty­zo­wać ludzi… Na pewno opo­wia­da­łem ci o dłu­giej i, nie powiem, cał­kiem uda­nej tera­pii mesme­rycz­nej, jakiej pod­da­łem nie­szczę­sną madame de la Rue na kon­ty­nen­cie.

Mogłem tylko odchrząk­nąć nie­zo­bo­wią­zu­jąco. Dic­kens opo­wia­dał dosłow­nie wszyst­kim swoim przy­ja­cio­łom i zna­jo­mym o obse­syj­nie dłu­giej kura­cji hip­no­tycz­nej, jaką zaser­wo­wał „nie­szczę­snej” madame de la Rue. Pomi­jał przy tym jeden z jej aspek­tów, który jed­nak i bez tego stał się tajem­nicą poli­szy­nela: sesje tera­peu­tyczne z udzia­łem tej zamęż­nej i z całą pew­no­ścią obłą­ka­nej kobiety, odby­wa­jące się o naj­dziw­niej­szych porach dnia i nocy, wzbu­dziły u żony Dic­kensa, Cathe­rine, taką zazdrość, że – chyba pierw­szy raz w całym ich mał­żeń­skim poży­ciu – zażą­dała ich zaprze­sta­nia.

– Patrz na zega­rek, z łaski swo­jej – powie­dział Dic­kens, koły­sząc w pół­mroku zło­tym krąż­kiem.

– Nic z tego nie będzie, mój drogi.

– Robisz się senny, Wil­kie… Bar­dzo senny… Oczy ci się zamy­kają. Jesteś taki senny, jak­byś przed chwilą zaapli­ko­wał sobie kilka kro­pli lau­da­num.

Nie­wiele bra­ko­wało, żebym na te słowa roze­śmiał się w głos. Przed wyru­sze­niem do Gad’s Hill zaży­łem – jak co rano – nie kilka, lecz kil­ka­dzie­siąt kro­pli lau­da­num. W dodatku minęła już pora, kiedy powi­nie­nem był przy­jąć następną dawkę ze srebr­nej bute­leczki.

– Jesteś… bar­dzo… bar­dzo… senny… – mru­czał Dic­kens.

Przez chwilę pró­bo­wa­łem się pod­dać jego sło­wom, choćby po to, żeby spra­wić przy­jem­ność Panu Nie­zrów­na­nemu. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że pró­buje w ten spo­sób zapo­mnieć o kosz­ma­rze kata­strofy. Skon­cen­tro­wa­łem się na koły­szą­cym się zegarku, wsłu­cha­łem w mono­tonny głos… Prawdę mówiąc, cie­pły zaduch zamknię­tego gabi­netu, przy­ćmione świa­tło, złote bły­ski zegarka w pół­mroku, a nade wszystko spora dawka poran­nego lau­da­num wywo­łały u mnie – na kró­ciu­teńką chwilę – lek­kie zawroty głowy. Gdy­bym się nie miał na bacz­no­ści, mógł­bym w tym momen­cie zapaść może nie w hip­no­tyczny trans, w który z takim zapa­łem usi­ło­wał mnie wpro­wa­dzić Dic­kens, ale z pew­no­ścią w sen. Otrzą­sną­łem się jed­nak z zamętu i rzu­ci­łem szorstko:

– Przy­kro mi, Char­le­sie. Na mnie to po pro­stu nie działa. Mam zbyt silną wolę.

Dic­kens z wes­tchnie­niem odło­żył zega­rek, pod­szedł do okna i odro­binę roz­su­nął zasłony. Ośle­piło nas świa­tło słońca.

– To prawda – powie­dział. – Nie­któ­rzy pisa­rze mają tak sil­nego ducha, że mesme­ryzm jest wobec nich bez­radny.

Roze­śmia­łem się.

– W takim razie niech ten twój Jasper, jeśli napi­szesz kie­dyś powieść na pod­sta­wie tego snu, nie będzie pisa­rzem.

Dic­kens uśmiech­nął się pół­gęb­kiem i z powro­tem usiadł w fotelu.

– Tak wła­śnie zro­bię, mój drogi Wil­kie.

– Jak się czują panna Ter­nan i jej matka?

Nie pró­bo­wał masko­wać marsa na czole. Wszelka dys­ku­sja o tym naj­taj­niej­szym i naj­bar­dziej oso­bi­stym aspek­cie życia wpra­wiała go w zakło­po­ta­nie – bez względu na to, jak bar­dzo potrze­bo­wał o nim poroz­ma­wiać i jak bar­dzo oględ­nie o nim napo­my­ka­łem.

– Matka panny Ter­nan ucier­piała tylko wsku­tek ogól­nego wstrząsu dla orga­ni­zmu, który u osoby w jej wieku nie jest niczym nie­zwy­kłym – wychry­piał w odpo­wie­dzi. – Nato­miast panna Ter­nan doznała lek­kich obra­żeń ogól­nych oraz urazu krę­go­słupa szyj­nego, drob­nego prze­miesz­cze­nia lub pęk­nię­cia kręgu, jak suge­ruje lekarz. Każdy ruch głową spra­wia jej ból.

– Nie­zmier­nie przy­kro mi to sły­szeć.

Dic­kens chyba uznał temat za zakoń­czony, bo zapy­tał:

– Chcesz usły­szeć coś wię­cej o samym wypadku i jego następ­stwach, mój drogi Wil­kie?

– Abso­lut­nie, Char­le­sie! Jak­żeby ina­czej?

– Zda­jesz sobie sprawę, że będziesz jedyną osobą, z którą podzielę się tą rela­cją?

– Będę zaszczy­cony. Ty zaś możesz pole­gać na mojej dys­kre­cji aż do śmierci. Albo i dłu­żej.

Dic­kens znowu się uśmiech­nął – tym swoim zaska­ku­ją­cym, pew­nym sie­bie, psot­nym i dziw­nie chło­pię­cym uśmie­chem, w któ­rym popla­mione zęby bły­skały w cumu­lu­sach brody, którą zapu­ścił osiem lat wcze­śniej na pre­mierę Zamar­z­nię­tej otchłani i ni­gdy już nie zgo­lił.

– Two­jej śmierci, Wil­kie? Czy mojej?

Na chwilę ode­brało mi mowę, taki byłem zakło­po­tany i zmie­szany.

– Jed­nej i dru­giej, zapew­niam cię – wykrztu­si­łem w końcu.

Na te słowa Dic­kens poki­wał głową i tym ochry­płym gło­sem opo­wie­dział mi o wypadku pod Sta­ple­hurst.

***

– Mój Boże – wyszep­ta­łem jakieś czter­dzie­ści minut póź­niej, gdy skoń­czył. – Mój Boże…

– No wła­śnie – powie­dział.

– Biedni ludzie… – W tej chwili mój głos był rów­nie chra­pliwy jak jego. – Ci biedni ludzie.

– Nie­wy­obra­żalne.

Ni­gdy wcze­śniej nie sły­sza­łem, żeby uży­wał tego słowa, ale w tej opo­wie­ści powtó­rzyło się chyba kil­ka­na­ście razy.

– A mówi­łem ci już o tym, że nie­szczę­śnik, któ­rego wydo­by­li­śmy z tego kom­plet­nie zdru­zgo­ta­nego wagonu (w któ­rym tkwił do góry nogami, trzeba ci wie­dzieć), krwa­wił z oczu, uszu, nosa i ust? A my w tym cza­sie despe­racko szu­ka­li­śmy jego żony. Podobno nie­długo przed wypad­kiem zamie­nił się na miej­sca z pew­nym Fran­cu­zem, który nie chciał sie­dzieć przy otwar­tym oknie. Fran­cuz zgi­nął. Żona tego krwa­wią­cego męż­czy­zny rów­nież.

– Mój Boże… – powtó­rzy­łem.

Dic­kens prze­su­nął dło­nią po oczach, jakby chciał je osło­nić przed świa­tłem, a kiedy znów na mnie spoj­rzał, w jego wzroku dostrze­głem skwa­pli­wość, jakiej ni­gdy przed­tem nie widzia­łem u żad­nego czło­wieka. Jak się wkrótce prze­ko­nasz, Drogi Czy­tel­niku, śle­dząc tę praw­dziwą opo­wieść, Char­les Dic­kens nie zno­sił sprze­ci­wów.

– Co myślisz o czło­wieku, który przed­sta­wił mi się jako Drood? – Chry­pliwe pyta­nie zabrzmiało cicho, lecz bar­dzo natar­czy­wie.

– Jest nie­wia­ry­godny.

– Nie wie­rzysz w jego ist­nie­nie, czy w mój opis, Wil­kie?

– Ależ nie! – zapew­ni­łem pośpiesz­nie. – Skądże znowu. Jestem pewien, że wier­nie opi­sa­łeś mi jego wygląd i zacho­wa­nie, Char­le­sie… Dru­giego tak uta­len­to­wa­nego jak ty obser­wa­tora ludz­kich typów i dzi­wactw nie ma ani wśród żywych, ani wśród umar­łych, któ­rych ze wszyst­kimi należ­nymi lite­ra­tom hono­rami pocho­wano w opac­twie west­min­ster­skim, ale ten pan Drood… jest po pro­stu… nie­wia­ry­godny.

– Otóż to. Teraz, mój drogi Wil­kie, naszym obo­wiąz­kiem jest jego odszu­ka­nie.

– Odszu­ka­nie? – powtó­rzy­łem głu­pawo. – Po co, na litość boską, mie­li­by­śmy go szu­kać?

– Pan Drood skrywa tajem­nicę, którą koniecz­nie należy odko­pać – odparł szep­tem Dic­kens. – Wybacz mi nieco cmen­tarną wymowę tych słów. Co ten czło­wiek, jeśli jest czło­wiekiem, robił w pociągu z Fol­ke­stone o takiej porze? Dla­czego, kiedy go zapy­ta­łem, odparł, że jedzie do Whi­te­cha­pel i pta­sich kolo­nii na East Endzie? Czego szu­kał wśród zabi­tych i umie­ra­ją­cych?

Nie zro­zu­mia­łem, o co mu cho­dzi.

– Cze­góż mógł szu­kać, jeśli nie tego samego, co ty? Chciał nieść pocie­chę żywym i szu­kać umar­łych.

Dic­kens ponow­nie się uśmiech­nął, lecz tym razem próżno by szu­kać w jego uśmie­chu cie­pła i chło­pię­co­ści.

– Działo się tam coś zło­wiesz­czego, mój drogi Wil­kie. Jestem o tym prze­ko­nany. Mówi­łem ci, że kil­ka­krot­nie widzia­łem tego Dro­oda, jeśli istot­nie tak się nazywa, jak krą­żył wokół ran­nych, a kiedy póź­niej sam do nich dopa­da­łem, już nie żyli.

– Mówi­łeś także o kil­korgu ran­nych, któ­rym sam chcia­łeś udzie­lić pomocy, ale zmarli, zanim zdą­ży­łeś do nich wró­cić.

– To prawda – wyrzę­ził Dic­kens tym obcym gło­sem, wtu­liw­szy brodę w koł­nierz. – Ale nie poma­ga­łem im przejść na drugą stronę.

Zamu­ro­wało mnie.

– Na Boga… Suge­ru­jesz, że trę­do­waty chu­dzie­lec w teatral­nej pele­ry­nie mor­do­wał ludzi oca­la­łych z kata­strofy pod Sta­ple­hurst?!

– Suge­ruję, że docho­dziło tam do aktów swo­istego kani­ba­li­zmu, Wil­kie.

– Kani­ba­li­zmu!

W tym momen­cie pierw­szy raz przy­szło mi do głowy, że wypa­dek mógł spo­wo­do­wać nie­od­wra­calne zmiany w umy­śle mojego sław­nego przy­ja­ciela. Prawdą jest, że, słu­cha­jąc go, cał­kiem poważ­nie powąt­pie­wa­łem w opis, a nawet w samo ist­nie­nie tego całego „Dro­oda” (wyda­wał mi się raczej posta­cią z powie­ści sen­sa­cyj­nej niż praw­dziwą istotą ludzką, którą można spo­tkać w popo­łu­dnio­wym pociągu z Fol­ke­stone), ale byłem skłonny przy­pi­sy­wać ewen­tu­alne halu­cy­na­cje temu samemu wstrzą­sowi i dez­orien­ta­cji, które ode­brały Dic­ken­sowi głos. Jeśli jed­nak zwi­dy­wali mu się kani­bale, mia­łem prawo domnie­my­wać, że poza gło­sem postra­dał w kata­stro­fie także zdrowe zmy­sły.

Tym­cza­sem on się uśmie­chał i wpa­try­wał we mnie z tą samą natar­czy­wo­ścią, która u ludzi widzą­cych go pierw­szy raz w życiu budziła podej­rze­nie, że czyta im w myślach.

– Nie, Wil­kie, ja nie zwa­rio­wa­łem. Pan Drood był rów­nie praw­dziwy jak ty czy ja, a przy tym w jakiś nie­okre­ślony spo­sób jesz­cze bar­dziej nie­rze­czy­wi­sty niż go opi­sa­łem. Gdy­bym go sobie wymy­ślił jako boha­tera jed­nej z moich powie­ści, nie przed­sta­wił­bym go takim, jakim go spo­tka­łem na miej­scu wypadku. Był nazbyt dzi­waczny, nazbyt groźny i gro­te­skowy, żeby nada­wał się do książki. Jed­nakże w naszym świe­cie takie wid­mowe istoty naprawdę ist­nieją, o czym dosko­nale wiesz. Mijamy je na ulicy. Napo­ty­kamy pod­czas noc­nych spa­ce­rów po Whi­te­cha­pel i innych dziel­ni­cach. Ich histo­rie bywają bar­dziej nie­zwy­kłe od naj­śmiel­szych wymy­słów zwy­czaj­nego gry­zi­piórka.

Teraz to ja musia­łem się uśmiech­nąć. Rzadko się zda­rzało, żeby Pan Nie­zrów­nany mówił o sobie jako „zwy­czaj­nym gry­zi­piórku”, i byłem pewien, że w tym wypadku nie sie­bie ma na myśli, lecz innych „zwy­czaj­nych gry­zi­piór­ków”. Na przy­kład mnie.

– Jak zamie­rzasz się zabrać do poszu­ki­wań tego pana Dro­oda, Char­le­sie? – zapy­ta­łem. – I co z nim zro­bimy, kiedy go już znaj­dziemy?

– Pamię­tasz, jak pro­wa­dzi­li­śmy śledz­two w spra­wie tego nawie­dzo­nego domu? – odpo­wie­dział pyta­niem Dic­kens.

Pamię­ta­łem. Wyda­rzyło się to kil­ka­na­ście lat wcze­śniej, gdy Dic­kens – redak­tor naczelny nowego pisma zaty­tu­ło­wa­nego „All the Year Round”, które po sprzeczce z wydawcą zastą­piło publi­ko­wane wcze­śniej „House­hold Words” – wdał się w prze­wle­kły spór z paroma spi­ry­ty­stami. W latach pięć­dzie­sią­tych XIX wieku stu­ka­jące sto­liki, seanse spi­ry­ty­styczne, hip­noza i inne prze­jawy dzia­ła­nia nie­wi­dzial­nych ener­gii robiły furorę, a Dic­kens nie tylko wie­rzył w nie­które z tych zja­wisk, lecz sam chęt­nie parał się takimi zaję­ciami. Jed­nakże, mimo szcze­rej wiary w moc mesme­ry­zmu (zwa­nego rów­nież zwie­rzę­cym magne­ty­zmem), oraz prze­sąd­nej natury, o któ­rej dosko­nale wie­dzia­łem (był na przy­kład świę­cie prze­ko­nany, że pią­tek jest dla niego szczę­śli­wym dniem), ubz­du­rał sobie – jako redak­tor nowego pisemka – że zagra spi­ry­ty­stom na nosie. Kiedy jeden z jego adwer­sa­rzy, nie­jaki Wil­liam Howitt, dla popar­cia swo­ich tez szcze­gó­łowo przed­sta­wił przy­pa­dek nawie­dzo­nego domu w Che­shunt pod Lon­dy­nem, Dic­kens natych­miast posta­no­wił, że wszy­scy – redak­torzy i wydawcy „All the Year Round” – powin­ni­śmy wyru­szyć na miej­sce nawie­dze­nia i oso­bi­ście zba­dać sprawę.

Wills i ja poje­cha­li­śmy kry­tym powo­zem, nato­miast Dic­kens z jed­nym z naszych współ­pra­cow­ni­ków, Joh­nem Hol­ling­she­adem, pie­szo poko­nali szes­na­ście mil dzie­lą­cych ich od wio­ski. Odszu­ka­nie wła­ści­wego domu nastrę­czyło nam nieco trud­no­ści (na szczę­ście, Dic­kens zapew­nił nam posi­łek ze świe­żych ryb, gdyż wolał nie pole­gać na ser­wo­wa­nych w Che­shunt potra­wach), ale w końcu zna­leź­li­śmy wiej­ską rezy­den­cję na tere­nie posia­dło­ści, na któ­rej miał się znaj­do­wać tak zwany „nawie­dzony dom”. Do wie­czora wypy­ty­wa­li­śmy sąsia­dów, oko­licz­nych rze­mieśl­ni­ków, a nawet prze­chod­niów, żeby osta­tecz­nie stwier­dzić, iż rze­kome „duchy” Howitta to w rze­czy­wi­sto­ści stado szczu­rów oraz słu­żący imie­niem Frank, który lubił w środku nocy polo­wać na kró­liki.

Pod­czas tam­tej eks­pe­dy­cji – za dnia i w towa­rzy­stwie trzech męż­czyzn – Dic­kens poczy­nał sobie cał­kiem chwacko, sły­sza­łem jed­nak, że na inną wyprawę na spo­tka­nie z duchami (tym razem nocną i mającą na celu zba­da­nie nawie­dzo­nego pomnika nie­opo­dal Gad’s Hill Place) zabrał kilku słu­żą­cych i nała­do­waną strzelbę. Naj­młod­szy syn Dic­kensów, nazy­wany w rodzi­nie Plor­nem, twier­dził, że pode­ner­wo­wany ojciec zapo­wie­dział w pew­nym momen­cie:

– Jeśli to jakieś żarty, to odstrzelę żar­tow­ni­siowi łeb.

Rze­czy­wi­ście usły­szeli wtedy upiorne zawo­dze­nie i jęki, „dźwięki prze­ra­ża­jące, zara­zem ludz­kie i nieludz­kie”.

Źró­dłem dźwię­ków oka­zała się cier­piąca na astmę owca. Dic­kens powstrzy­mał się od odstrze­le­nia jej łba. Za to, kiedy wró­cili do domu, poczę­sto­wał wszyst­kich – służbę i dzieci – gro­giem.

– Wtedy wie­dzie­li­śmy, gdzie jest ten nawie­dzony dom – wytkną­łem mu, gdy sie­dzie­li­śmy w zaciem­nio­nym gabi­ne­cie. – A jak chcesz zna­leźć pana Dro­oda? Gdzie mamy go szu­kać?

Postura i obli­cze Dic­kensa zmie­niły się dra­ma­tycz­nie. Twarz mu się wydłu­żyła, pobla­dła, przy­było jej zmarsz­czek. Oczy nie­mal wyszły mu z orbit, aż miało się wra­że­nie, że są pozba­wione powiek, a białka jakby lśniły wła­snym świa­tłem. Zgar­bił się jak zreu­ma­ty­zo­wany sta­ru­szek, spra­co­wany gra­barz albo sęp, a jego głos, wciąż chra­pliwy, przy­brał piskliwe, zgrzy­tliwe tony, gdy bla­dymi pal­cami dźgnął powie­trze jak rzu­ca­jący zaklę­cie czarny mag.

– W Lime­ho­ussse – zasy­czał, naśla­du­jąc Dro­oda ze swo­jej opo­wie­ści. – W Whi­te­cha­pel. Ratc­liff Crosss. Gin Alley. Three Foxesss Court. But­cher Row i Com­mer­cial Road. W men­nicy i innych pta­sich kolo­niach wss­schod­niego Lon­dynu.

Przy­znaję, że wło­ski zje­żyły mi się na karku. Char­les Dic­kens już w dzie­ciń­stwie, zanim zaczął pisać, był tak wyśmie­ni­tym paro­dy­stą, że ojciec zabie­rał go ze sobą do barów, żeby tam popi­sy­wał się naśla­do­wa­niem obcych ludzi, któ­rych spo­ty­kali na prze­chadz­kach. W tej chwili zaczą­łem wie­rzyć, że Drood ist­nieje naprawdę.

– Kiedy? – zapy­ta­łem.

– Wkrótssse – wysy­czał Dic­kens w odpo­wie­dzi, tyle że teraz, uśmiech­nięty, był już znowu sobą. – Wypra­wia­li­śmy się już na spa­cery do Babi­lonu, mój drogi Wil­kie. Widzie­li­śmy Wielki Piec nocą.

Rze­czy­wi­ście, widzie­li­śmy. Dic­kensa zawsze fascy­no­wały mroczne zaka­marki naszego mia­sta, a „Babi­lon” i „Wielki Piec” były jego ulu­bio­nymi okre­śle­niami naj­gor­szych lon­dyń­skich slum­sów. Mimo upływu lat, nie­które z noc­nych wędró­wek wśród ubo­gich ruder wciąż przy­pra­wiały mnie o senne kosz­mary.

– Możesz mną roz­po­rzą­dzać – zapew­ni­łem go z entu­zja­zmem. – Jutro wie­czo­rem zgło­szę się na służbę, jeżeli ci to pasuje.

Dic­kens pokrę­cił głową.

– Naj­pierw muszę odzy­skać głos, Wil­kie. Poza tym zale­gam z pisa­niem Naszego wspól­nego przy­ja­ciela i w naj­bliż­szych dniach muszę dopil­no­wać paru innych spraw. Może zosta­niesz na noc? Twój pokój jest gotowy, jak zawsze.

– Nie­stety, to nie­moż­liwe. Muszę przed wie­czo­rem wró­cić do mia­sta. Inte­resy.

Prze­mil­cza­łem, że na te „inte­resy” skła­dała się przede wszyst­kim koniecz­ność zakupu lau­da­num, bez któ­rego już wtedy, w 1855 roku, nijak nie mogłem się obejść dłu­żej niż jeden dzień.

– Dosko­nale. – Dic­kens wstał z fotela. – Wyświad­czysz mi przy­sługę, mój drogi?

– Cokol­wiek zechcesz. Roz­ka­zuj mi, przy­ja­cielu.

Spoj­rzał na zega­rek.

***

– Nie zdą­żysz już na naj­bliż­szy pociąg z Gra­ve­send, ale zaraz każę Char­ley­owi zaprząc kuca i odwie­ziemy cię do Higham. Tam zła­piesz eks­pres na Cha­ring Cross.

– Mam jechać na Cha­ring Cross?

– Ow­szem, mój drogi Wil­kie. – Dic­kens chwy­cił mnie mocno za ramię, gdy z ciem­nego gabi­netu wyszli­śmy na roz­świe­tlony lam­pami kory­tarz. – A dla­czego masz to zro­bić, wyja­śnię ci w dro­dze na sta­cję.

***

Geo­r­gina nas nie odpro­wa­dziła, ale naj­star­szy syn Nie­zrów­na­nego, Char­ley, który odwie­dzał ojca w jego wiej­skiej posia­dło­ści, pobiegł wyszy­ko­wać dwu­kółkę. Pla­cyk przed fron­tem Gad’s Hill House był tak samo schludny jak wszystko, co Dic­kens miał na oku. Jego ulu­bione kwiaty – szkar­łatne pelar­go­nie – rosły w ide­al­nie rów­nych rząd­kach, dalej roz­cią­gał się rów­niu­teńko przy­strzy­żony traw­nik, a sto­jące na jego skraju dwa potężne cedry libań­skie rzu­cały w tej chwili cień na wschód, wzdłuż drogi.

Rabaty pelar­go­nii, mię­dzy któ­rymi prze­szli­śmy w dro­dze do powozu, obu­dziły we mnie dziwny nie­po­kój. Obla­łem się zim­nym potem, serce zaczęło mi szyb­ciej bić, gdy nagle uświa­do­mi­łem sobie, że Dic­kens od dłuż­szej chwili coś do mnie mówi:

– … bez­po­śred­nio po wypadku zabra­łem go do hotelu „Cha­ring Cross”. Opła­ci­łem dwie pie­lę­gniarki, żeby się nim stale opie­ko­wały, dniem i nocą. Był­bym ci wielce zobo­wią­zany, mój drogi Wil­kie, gdy­byś mógł go wie­czo­rem odwie­dzić, prze­ka­zać mu moje pozdro­wie­nia i poin­for­mo­wać, że gdy tylko znów zja­wię się w mie­ście, czyli naj­praw­do­po­dob­niej jutro, sam rów­nież do niego wpadnę. Gdy­byś dowie­dział się od pie­lę­gnia­rek, że jego stan się pogor­szył, bądź łaskaw jak naj­szyb­ciej pchnąć do Gad’s Hill posłańca z taką wia­do­mo­ścią.

– Natu­ral­nie, Char­le­sie.

Jak przez mgłę dotarło do mnie, że Dic­kens musiał mieć na myśli mło­dego męż­czy­znę, któ­remu pomógł wydo­stać się z wraku pociągu pod Sta­ple­hurst i któ­rego póź­niej oso­bi­ście odsta­wił na Cha­ring Cross. Nazy­wał się ów mło­dzie­niec Dic­kenson, Edmond lub Edward Dic­kenson, jeśli mnie pamięć nie myliła. Wła­ści­wie, jak się nad tym zasta­no­wić, nie­zwy­kły zbieg oko­licz­no­ści, takie nazwi­sko.

Led­wie powo­zik ruszył i zaczę­li­śmy się odda­lać od grzą­dek z pelar­go­niami, uczu­cie paniki roz­wiało się rów­nie nagle, jak przed chwilą mnie nawie­dziło.

Dic­kens uparł się, że wci­śnie się do maleń­kiej dwu­kółki razem ze mną i Char­leyem. Wyje­cha­li­śmy w kie­runku Gra­ve­send, skąd Roche­ster Road skie­ro­wa­li­śmy się na sta­cję kole­jową w Higham. Nie musie­li­śmy się śpie­szyć.

Z początku Dic­kens zacho­wy­wał się zupeł­nie swo­bod­nie, zaga­du­jąc mnie o dro­bia­zgi zwią­zane z wyda­niem nowego numeru „All the Year Round”, kiedy jed­nak roz­pę­dzi­li­śmy się nieco, dotrzy­mu­jąc kroku innym pojaz­dom na trak­cie (sta­cja w Higham zna­la­zła się już pra­wie w zasięgu wzroku), ujrza­łem, jak jego twarz – wciąż opa­lona po poby­cie we Fran­cji – naj­pierw bled­nie, a następ­nie przy­biera barwę oło­wiu. Pot per­lił mu się na skro­niach i policz­kach.

– Zwol­nij tro­chę, Char­ley – popro­sił. – I nie huś­taj tak. Nie mogę się sku­pić.

– Dobrze, ojcze.

Char­ley ścią­gnął lejce i kuc zwol­nił. Patrzy­łem, jak wargi Dic­kensa stają się coraz cień­sze i cień­sze, aż została z nich wąska, bez­kr­wawa kre­cha.

– Wol­niej, Char­ley. Na miłość boską, zwol­nijże!

– Dobrze, ojcze.

Spo­glą­da­jąc na ojca, Char­ley – męż­czy­zna dwu­dzie­sto­pa­ro­letni – upo­dab­niał się do prze­stra­szo­nego chłopca. Dic­kens tym­cza­sem zaci­snął obie dło­nie na ścia­nie powo­ziku i (cał­kiem nie­po­trzeb­nie) pochy­lał się coraz bar­dziej w prawo.

– Wol­niej, bła­gam! – zakwi­lił.

Dwu­kółka poru­szała się w tej chwili z pręd­ko­ścią leni­wego pie­chura, na pewno wol­niej niż cztery mile na godzinę, które to tempo Dic­kens bez trudu utrzy­my­wał pod­czas dwu­na­sto-, szes­na­sto- czy nawet dwu­dzie­sto­mi­lo­wych spa­ce­rów.

– Spóź­nimy się na pociąg… – zaczął Char­ley, zer­ka­jąc na prze­mian to na odle­głe zabu­do­wa­nia i wieżę sta­cji, to na zega­rek.

– Stój! – pole­cił Dic­kens. – Wysia­dam!

Twarz miał szarą jak ogon naszego kuca. Na chwiej­nych nogach wygra­mo­lił się z powo­ziku i pośpiesz­nie uści­snął moją dłoń.

– Wrócę pie­szo. Mamy piękny dzień, w sam raz na spa­cer. Bez­piecz­nej podróży, Wil­kie. Koniecz­nie daj mi znać, czy mło­demu panu Dic­ken­so­nowi cze­goś nie potrzeba.

– Zała­twione, Char­le­sie. Nie­długo zresztą znów się zoba­czymy.

Patrząc na niego od tyłu, gdy ruszył z powro­tem w stronę Gad’s Hill, mia­łem wra­że­nie, że widzę czło­wieka znacz­nie star­szego niż w rze­czy­wi­sto­ści: zamiast iść tym swoim pew­nym, żwa­wym kro­kiem, drep­tał skra­jem drogi, jakby szedł nie­mal po omacku, ciężko wsparty na lasce.