Zimowe nawiedzenie - Dan Simmons - ebook + książka

Zimowe nawiedzenie ebook

Dan Simmons

3,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Przerażająca opowieść o duchach, strachu i samotności w scenerii znanego z horroru Letnia noc miasteczka Elm Haven

Dale Stewart, niegdyś szanowany wykładowca i powieściopisarz, doprowadził do ruiny zarówno swoją karierę, jak i małżeństwo – a teraz ciemność nieuchronnie się do niego zbliża. W ostatnich godzinach Halloween wrócił do wymierającego miasteczka Elm Haven, w którym się wychował. Dzięki odosobnieniu ma nadzieję znaleźć tutaj spokój. Ale przeprowadzka do od dawna opuszczonej posiadłości na obrzeżach miasta – niegdyś będącej domem dziwnego i błyskotliwego przyjaciela Dale’a, który stracił swoje młode życie w przerażającym „wypadku” podczas strasznego lata 1960 roku – stanowi tylko ostatni z długiej serii popełnionych przez Stewarta błędów. Ponieważ wcale nie jest tutaj sam. Prywatne demony śledzą go w tym domu cieni, który zaczyna przekształcać rzeczywistość w przerażające, nowe formy. W dodatku wszystko pokrywa ciężki, wczesny śnieg, który właśnie zaczął padać…

„Dan Simmons jest genialny!”.

Dean Koontz

„Jestem pod ogromnym wrażeniem Dana Simmonsa”.

Stephen King

„Zimowe nawiedzenie ukazuje w pełni talent Simmonsa jako niezrównanego literackiego stylisty. To przerażająca historia o duchach, która uniemożliwia czytelnikom odgadnięcie zakończenia aż do ostatniej strony”.

„ Denver Rocky Mountain News”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 400

Oceny
3,5 (299 ocen)
70
84
74
54
17
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
szachimacio

Nie polecam

Szkoda czasu.
20
KamilaLabuda

Dobrze spędzony czas

"Zimowe nawiedzenie" Dana Simmonsa to historia o samotności. Dojmującej pustce, którą profesor Dale Stewart próbuje wypełnić pisaniem i wracaniem do tego co było. Powrotami do mrocznego dzieciństwa w małym miasteczku, tragedii związanej ze śmiercią przyjaciela, małżeństwa, romansu i rozpadu rodziny. Przeszłość osacza głównego bohatera, w domu wieje chłodem, a Stewart chyba żywcem chce zakopać się w piwinicy starego domu i rozmawiać z duchami.  Dan Simmons wciąga nas w historię od samego początku. Mrok przetyka bielą śniegu. Przerażającą ciszę bolesnymi retrospekcjami. Rachunek sumienia walczy tu z wyparciem. A duchy i zjawy rozmawiają z Dalem i nawet potrafią korzystać z klawiatury laptopa. "Zimowe nawiedzenie" czytałam z dużym zainteresowaniem. Niby zwykła powieść grozy, ale autor napisał ją w sposób niestandardowy. Trochę tu książki w książce, sporo o tworzeniu i jakby duchy bliższe naszym czasom i technologii, a mimo to wciąż przerażają.
10
nnymphetamine

Nie polecam

Niech was Odyn broni przed czytaniem tego totalnego nieporozumienia. Po rewelacyjnej, klimatycznej i wciągającej "Letniej nocy", oczekując równie wciągającej lektury, sięgnęłam po "Zimowe nawiedzenie"... Rozczarowanie to mało powiedziane. Mocno się wkurzyłam tą podróbką książki, pisaną przez Simmonsa albo za karę, albo w ogóle nie przez niego, bo to niemożliwe, by w sumie dość ciekawą historię tak koncertowo schrzanić... no cóż, jak widać po "Zimowym nawiedzeniu" - zdecydowanie da się. Niestety.
10
Puella52

Dobrze spędzony czas

Dobrze się czyta, mimo,że nie ma porównania z poprzednią książką .
00
Mamaolivii82

Dobrze spędzony czas

Dobrze spędzony czas
00

Popularność




Dan Simmons Zimowe nawiedzenie Tytuł oryginału A Winter Haunting ISBN Copyright © 2002 by Dan SimmonsAll rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zysk i S­‍‑ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2019 Redakcja Robert Cichowlas Projekt graficzny okładki Anna Damasiewicz Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Dla Karen

Oniemiał i pobladł niczym upiór,

jakby to o nim traktowała

historia widmowego ogara wewnątrz ludzkiego ciała1.

— Sir Walter Scott, The Lay of the LastMinstrel,
Pieśń VI, werset 26

Ogary zimy

doganiają mnie.

— Sting, The Hounds of Winter

1 Wszystkie cytaty nieopatrzone odrębnym przypisem zostały przełożone przez tłumacza.

1

Czterdzieści jeden lat po tym, jak umarłem, mój przyjaciel Dale powrócił na farmę, na której zostałem zamordowany. Panowała wtedy ostra zima.

Wiem, co sobie myślicie. Jest taka stara dziennikarska anegdota o tym, jak William Randolph Hearst potrzebował kogoś, kto zająłby się tematem powodzi w Johnstown, więc wysłał tam młodego reportera. To była przełomowa chwila w życiu tego chłopaka. Następnego dnia nowicjusz odesłał Hearstowi telegramem następującą informację: „BÓG ZASIADŁ DZIŚ NA SAMOTNYM WZGÓRZU NAD JOHNSTOWN, BY ZE SMUTKIEM OBSERWOWAĆ GWAŁTOWNOŚĆ NISZCZYCIELSKICH SIŁ NATURY”. Stara gwardia przysięgała, że Hearst nie wahał się nawet dziesięciu sekund, nim nadał odpowiedź: „ZAPOMNIJ O POWODZI. ZRÓB WYWIAD Z BOGIEM”.

Stwierdziłem, że zmarłem czterdzieści jeden lat temu, więc wasza odpowiedź brzmi: Zapomnij o Dale’u. Kogo to obchodzi? Powiedz nam lepiej, jak to jest być martwym — jakie jest życie po życiu? Jak to jest być duchem? Czy istnieje Bóg?

Przynajmniej ja zadałbym takie pytania. Niestety, nie jestem duchem. Nie wiem też nic o życiu pozagrobowym. Kiedy żyłem, nie wierzyłem w duchy, niebo, Boga, duszę przeżywającą ciało, zmartwychwstanie czy reinkarnację, i to się nie zmieniło. Gdybym musiał opisać mój obecny stan istnienia, powiedziałbym, że jestem torbielą pamięci. Dale wyczuwa mnie tak mocno, ponieważ zostałem odcięty i wypalony z reszty jego świadomości przez traumę. To dlatego zdaję się istnieć jako coś większego niż pamięć, a zarazem mniejszego niż życie, stanowiąc niemal dosłowną czarną dziurę w całokształcie wspomnień, uformowaną w zawalisku powstałym na skutek grawitacji smutku.

Wiem, że nie jest to dobre wyjaśnienie, lecz tak naprawdę sam tego nie rozumiem. Wiem tylko, że jestem i że nastąpiło moje „ożywienie” — to może być najlepsze określenie — kiedy Dale zdecydował się powrócić i spędzić zimę na farmie, na której niegdyś mieszkałem i gdzie umarłem.

I nie, nie zachowałem wspomnień z chwili własnej śmierci. Nie wiem na jej temat więcej od Dale’a. Najwyraźniej śmierć, tak jak i narodziny, jest tak ważna, że nie sposób jej sobie przypomnieć.

Za życia byłem zaledwie chłopcem, lecz wystarczająco rozgarniętym i dostatecznie zdeterminowanym, by pewnego dnia zostać pisarzem. Wiele lat przygotowywałem się do tego — uczyłem się pracy ze słowem — wiedząc, że upłynie jeszcze mnóstwo czasu, zanim będę w stanie napisać prawdziwe opowiadanie, a tym bardziej powieść. Mimo to ćwiczyłem tworzenie akapitów rozpoczynających te formy literackie.

Gdybym miał zapożyczyć początek dla tej historii, ukradłbym go z nudnej powieści Thackeraya z 1861 roku zatytułowanej Lovel the Widower:

Kto powinien być bohaterem tej opowieści? Nie ja, który piszę te słowa. W tej sztuce jestem zaledwie chórem. Rzucam spostrzeżenia na temat zachowania postaci — jestem narratorem ich prostej historii.

Wszechwiedzące „ja” Thackeraya oczywiście kłamało. Każdy stwórca mówiący, że jest prostym chórem i niewzruszonym obserwatorem poczynań swoich dzieł, jest hipokrytą i kłamcą. Oczywiście, wierzyłem, że jest to prawdą w przypadku Boga, przynajmniej w tych nielicznych chwilach, w których uważałem, że może On w ogóle istnieć. Pewnego razu, kiedy z Dale’em i Mike’em rozmawialiśmy w kurniku o Bogu, moim jedynym wkładem w dyskusję było sparafrazowanie cytatu z Marka Twaina: „Gdy spoglądamy na ból i niesprawiedliwość świata, musimy dojść do nieuchronnego wniosku, że Bóg jest bandytą”. Nie jestem pewien, czy wierzyłem w to wówczas, ani czy wierzę teraz, ale z pewnością zaszokowało to Mike’a i Dale’a, którzy zamilkli. Zwłaszcza Mike. Był wtedy ministrantem i zachowywał się bardzo pobożnie.

Wygląda jednak na to, że odbiegam od tematu, choć jeszcze nie rozpocząłem swojej opowieści. Zawsze nienawidziłem pisarzy, którzy tak robili. Nadal nie mam żadnego potężnego wersu otwierającego. Zacznę więc od nowa.

Czterdzieści jeden lat po tym, jak umarłem, mój przyjaciel Dale powrócił na farmę, na której zostałem zamordowany. Panowała wtedy ostra zima.

Dale Stewart jechał z zachodniej Montany do środkowego Illinois, pokonując ponad dwa tysiące siedemset kilometrów w ciągu dwudziestu dziewięciu godzin. Góry malały, by następnie zniknąć w lusterku wstecznym, a niekończące się odcinki jesiennej prerii zlewały się w rdzawą plamę. Podążał I-90 na wschód, następnie I-29 na południowy wschód, później I-80 na wschód i I-74 na południe, by znowu skierować się na wschód. Podróżował tak przez większą część dwóch stref czasowych, powracając do przypominającej szachownicę geometrii Środkowego Zachodu i zmuszając się do przebijania przez ponad czterdzieści lat wspomnień, niczym nurek schodzący coraz niżej, walczący z bólem i ciśnieniem, jakie przynoszą podobne głębiny. Zatrzymywał się tylko na jedzenie, uzupełnienie paliwa i kilka drzemek w miejscach obsługi podróżnych przy drogach międzystanowych. Nie spał dobrze od miesięcy, czyli dłużej niż od próby samobójczej. Teraz był zaopatrzony w leki nasenne, lecz nie zdecydował się zatrzymać i skorzystać z nich podczas podróży. Chciał jak najszybciej dotrzeć na miejsce. Nie bardzo rozumiał, po co tam jedzie.

Dale miał zamiar przybyć do Elm Haven późnym rankiem, zrobić objazd po rodzinnym mieście, a potem pojechać na farmę Duane’a jeszcze przed zmierzchem. Było po jedenastej wieczorem, kiedy zobaczył na I-74 znak zjazdu ELM HAVEN.

Planował przenieść się do dawnego domu Duane’a na początku lub w połowie września, co pozwoliłoby mu o tej porze roku cieszyć się kolorami jesieni i pięknymi, słonecznymi dniami. Przybył ostatniego dnia października, w nocy, w ostatnich godzinach pierwszego Halloween nowego stulecia, twardo lądując w zimnym zwiastunie zimy.

Spieprzyłem — pomyślał, minąwszy wiadukt nad I-74, zmierzając w środku nocy pustą drogą trzy kilometry na północ, w kierunku Elm Haven. Znowu spieprzyłem. Wszystko, czego nie straciłem, spieprzyłem. A wszystko, co utraciłem, straciłem dlatego, że to spieprzyłem.

Pokręcił głową, wściekły z powodu rozczulania się nad sobą i sentymentalizmu rodem z głupich haseł umieszczonych na naklejkach na zderzaki. Czując mgłę zbyt wielu nocy ze zbyt małą ilością snu, nacisnął przycisk, by opuścić szybę od strony kierowcy. Powietrze było zimne, a wiatr wiał intensywnie z północnego zachodu. Chłód pomógł Dale’owi nieco się rozbudzić, gdy wjechał na Hard Road, zaledwie półtora kilometra na południowy wschód od Elm Haven.

Hard Road2. Dale uśmiechnął się mimo woli. Nie myślał o tym wyrażeniu od dziesięcioleci, lecz ono natychmiast opanowało jego myśli, gdy tylko skierował się na północny zachód autostradą stanową 150A, powoli wjeżdżając do śpiącego miasta.

Minął asfaltową drogę po prawej stronie i zdał sobie sprawę, że w ciągu ostatnich kilku dekad wybrukowano County Road 6 łączącą Jubilee College Road z Hard Road — w czasach, gdy tu mieszkał, stanowiła ona zaledwie błotniste koleiny biegnące między ścianami kukurydzy — więc teraz, gdyby zechciał, mógł jechać wprost na północ do domu Duane’a. Ciekawość skłoniła go jednak do dalszej podróży, by zobaczyć znów Elm Haven.

Była to chorobliwa ciekawość, jak się okazało. Samo miasto wydawało się smutne i skurczone w ciemności. Niewłaściwe. Mniejsze. Martwe. Zasuszone. Zwłoki.

Dwie biznesowe przecznice Main Street rozciągające się wzdłuż Hard Road utraciły kilka budynków, dezorientując ­Dale’a niczym znajomy uśmiech z brakującymi zębami. Przypomniał sobie wysoką fasadę sklepu z artykułami żelaznymi Jensena — obecnie znajdowała się tu pusta parcela. A & P, gdzie pracowała matka Mike’a, również zniknęło. Przypomniał sobie świecące okna Parkside Cafe — teraz stał tu prywatny dom. ­Lucky’s Grill po drugiej stronie ulicy wyglądał na rodzaj pchlego targu z wypchanymi zwierzętami, wpatrzonymi w Hard Road zakurzonymi, czarnymi oczami. Rynek Corner Pantry został zabity deskami. Nie było fryzjera, którego zakład znajdował się niegdyś obok. Bandstand Park spotkał los gorszy od zniknięcia — niewielka przestrzeń wielkości ogródka została zagracona maleńką salką VFW3 i różnymi blaszanymi budkami. Estradę zburzono, drzewa wycięto, pozostawiając jedynie pniaki, a pomnik wojenny porastały chwasty.

Dale zawrócił i pojechał z powrotem na wschód, skręcając na północ w Broad Avenue. Chmury wisiały nisko i dął zimny wiatr. Liście przelatywały przez szeroką ulicę przed jego toyotą land cruiser, a ich suche szuranie brzmiało jak tupot szczurów. Przez chwilę zmęczenie przekonało go, że to rzeczywiście były szczury, całe setki, przebiegające przez snopy światła reflektorów.

Broad Avenue nie była oświetlona latarniami. Okazałe wiązy, które kiedyś tworzyły sklepienie na całej szerokości ulicy, padły ofiarą holenderskiej choroby wiązu dziesiątki lat temu, a drzewa posadzone od tego czasu wydawały się mniejsze, skarłowaciałe, nieregularne i niegodne swoich poprzedników. Niektóre z pięknych starych domów wzdłuż Broad wciąż stały za szerokimi trawnikami. Ciche, ciemne budynki stawiające czoło nocnym wiatrom wyglądały jednak jak wiekowi weterani wojenni na zlocie, co sprawiało, że Dale był bardziej świadomy brakujących domów niż tych nielicznych ocalałych.

Skręcił w prawo w Depot Street i przejechał kilka przecznic do swojego domu z dzieciństwa, znajdującego się naprzeciwko miejsca, gdzie niegdyś stała Old Central School.

Dom, w którym mieszkał jako siedmiolatek, nadal był rozpoznawalny, choć już w nikłym stopniu. Ogromny stary wiąz, rosnący wówczas naprzeciwko sypialni, którą dzielił z Lawrence’em, oczywiście zniknął, a nowi właściciele dawno temu utwardzili krótki podjazd i dostawili nowoczesny garaż, który nie pasował do amerykańskiego stylu domu wybudowanego na planie kwadratu. Na ganku brakowało poręczy i huśtawki. Dawne białe, drewniane obicia zastąpiono winylowym sidingiem. Halloweenowe dynie i wykonana ze słomy ludzka postać w ogrodniczkach zostały wystawione na ganek z okazji święta, lecz świece wypaliły się kilka godzin wcześniej, nadając trójkątnym oczom dyni wygląd czarnych i pustych oczodołów czaszki. Przybierający na sile wiatr targał wnętrznościami słomianego stracha na wróble.

Old Central już oczywiście nie było. Dale’owi pozostało niewiele wyraźnych wspomnień z lata 1960 roku, lecz doskonale pamiętał, jak budynek płonął, a pomarańczowy żar wznosił się w kierunku burzowego nieba. Ta niegdyś okazała dzielnica miejska na planie kwadratu obecnie była wypełniona kilkoma domostwami o nędznym wyglądzie — ciemnymi i nieprzystającymi do towarzystwa starszych, wyższych domów wzniesionych po obu stronach. Wszelkie pozostałości dawnego budynku szkoły i jego ogromnego placu zabaw dawno temu zostały zlikwidowane.

Wysokie wiązy stojące niczym wartownicy wokół szkolnej posesji wycięto, a w ich miejsce nie posadzono żadnych nowych drzew. Maleńkie domy w tym kwadracie — wszystkie zbudowane po 1960 roku — wyglądały na odsłonięte i podatne na zranienie pod czarnym niebem.

W rzędach budynków znajdujących się przed byłym boiskiem szkolnym było więcej luk. Po domostwie Somersetów, niegdyś sąsiadującym ze starym domem Dale’a, nie pozostał nawet fundament. Po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko Somersetów, gdzie stała biała, schludna posiadłość pani Moon, po działaniach buldożera została tylko pokryta żwirem parcela. Dom rodzinny jego przyjaciela Kevina — ranczerskie zabudowanie, które wydawało się nowoczesne i nie na miejscu w 1960 roku — nadal znajdował się tam, gdzie wcześniej, na niewielkim wzniesieniu, ale nawet w ciemności Dale zauważył, że był niepomalowany i wymagał napraw. Oba wielkie wiktoriańskie domy stojące dawniej na północ od domu Kevina zniknęły, zastąpione krótką ślepą uliczką z kilkoma nowymi domostwami — bardzo tanimi — stłoczonymi tam, gdzie niegdyś zaczynał się las.

Dale szedł powoli na wschód, minął Second Avenue i zatrzymał się w miejscu, gdzie kończyła się Depot Street, a zaczynała First Avenue. Dom Mike’a O’Rourke’a wciąż tam był. Malutki budynek o dachu pokrytym szarym gontem wyglądał dokładnie tak jak w 1960 roku, z wyjątkiem tylnej przybudówki, którą najwyraźniej wzniesiono na miejscu oficyny. Stary kurnik, gdzie spotykał się Rowerowy Patrol, przepadł, lecz pozostał duży ogród warzywny. Z przodu, spoglądając smutno przez First Avenue na opustoszałe po żniwach pola, Matka Boska wciąż wyciągała ręce, kierując dłonie na zewnątrz i obserwując wszystko ze stojącej w ogródku przed domem na wpół zakopanej kapliczki w kształcie wanny.

Dale nie widział żadnych dzieci świętujących Halloween. Wszystkie domy, które minął, były ciemne, z wyjątkiem okazjonalnego światła na werandzie. Elm Haven miało niewiele latarń w 1960 roku, ale teraz wydawało się, że nie ma ich wcale. Zauważył dwa małe ogniska płonące na podwórkach wzdłuż Broad i pozostałości kolejnego — zostawionego bez dozoru, obecnie już w formie pomarańczowego żaru, z iskrami wzlatującymi na silnym wietrze — na podwórzu O’Rourke’a. Nie pamiętał, by na Halloween rozpalano ogniska, kiedy mieszkał tu jako chłopiec.

Dale skręcił w lewo za małą szkołą średnią i zostawił Elm Haven za sobą, przy wieży ciśnień odbijając na zachód w Jubilee College Road, by następnie przyspieszyć, jadąc na północ County 6, i w szybkim tempie pokonać ostatnie pięć kilometrów dzielących go od farmy Duane’a McBride’a.

2

Przez jedenaście lat życia ani razu nie opuściłem Illinois, ale to, co zobaczyłem w Montanie oczami Dale’a, przekonało mnie, że mieszkałem w niesamowitym miejscu. Góry i rzeki nie przypominają niczego, co można spotkać na Środkowym Zachodzie — wraz z moim wujkiem Artem lubiliśmy łowić ryby w Spoon River nieopodal Elm Haven, która raczej nie kwalifikuje się jako „rzeka”, zwłaszcza gdy porówna się ją z szerokimi, falującymi, o szybkim nurcie Bitterroot, Flathead, Missouri czy Yellowstone. Z kolei nasze leniwe siedzenie na brzegu i obserwowanie bobrów podczas pogawędki trudno nazwać „wędkarstwem”, tym bardziej że nie przystawało do energetycznej mistyki wędkarstwa muchowego w Montanie. Nigdy nie próbowałem wędkarstwa muchowego, ale podejrzewam, że wciąż wolałbym nasze ciche, oparte na siedzeniu w cieniu i konwersacjach przy spokojnym nurcie podejście do połowu ryb. Zawsze jestem podejrzliwy wobec zajęć sportowych lub rekreacyjnych, które zaczynają brzmieć jak religia, kiedy ich zwolennicy wypowiadają się na ich temat. Poza tym wątpię, czy w rzekach Montany są jakieś sumy.

Gabinet narożny Dale’a na kampusie Uniwersytetu Montany, dawny dom jego rodziny w starej części Missouli i jego ranczo w pobliżu jeziora Flathead pozostają dla mnie obce, lecz fascynujące. Missoula — jak na miasto liczące zaledwie pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców — wydaje się ciepłym miejscem dzięki rzeczom, które prawdopodobnie bym uwielbiał, gdybym dożył dorosłości: księgarniom, piekarniom, dobrym restauracjom, muzyce na żywo, bardzo przyzwoitemu uniwersytetowi, kinom i teatrom oraz tętniącemu życiem śródmieściu.

Psychiatra Dale’a, niejaki Charles Hall, miał swoje biuro nad jednym ze starszych antykwariatów. Dale chodził do niego przez ostatnie dziesięć miesięcy przed powrotem do domu. Po raz pierwszy odwiedził psychiatrę dwa dni po tym, jak przystawił sobie lufę naładowanej dubeltówki Savage do skroni i pociągnął za spust.

Biuro doktora Halla było małe, lecz komfortowe — książki, grafika na ścianie, okno z widokiem na zieleń, z biurkiem po jednej stronie i dwoma wytartymi skórzanymi fotelami ustawionymi naprzeciw siebie, oddzielonymi małym szklanym stolikiem, na którym stały wyłącznie dzbanek wody z lodem, dwie szklanki i pudełko chusteczek. Dale potrzebował chusteczek tylko podczas trzeciej wizyty, kiedy dopadło go wiosenne przeziębienie.

Podczas ostatniej sesji, w połowie października, liście za oknem były czerwone, a doktora Halla zaniepokoiła decyzja pacjenta o spędzeniu zimy w Illinois. Ostatecznie jednak zmienili temat z numerów alarmowych i tego, że Dale koniecznie musi skontaktować się z innym lekarzem, by ten zapewnił mu niezbędne środki antydepresyjne i tabletki nasenne.

— Jesteś świadomy, że zdecydowanie odradzam ci realizację planu polegającego na samotnym spędzeniu zimy w Illinois? — zapytał doktor Hall.

— Tak, przyjąłem to do wiadomości — odparł Dale.

— Czy moja rada sprawia ci jakąś różnicę?

— Płacę sto dwadzieścia pięć dolarów za godzinę pańskich rad.

— Płacisz sto dwadzieścia pięć dolarów za godzinę terapii — sprostował Hall. — Za mówienie. Lub, w twoim przypadku, Dale, nie tyle za mówienie, ile za niezbędne ci recepty. Nie zmienia to jednak faktu, że planujesz samotnie spędzić kolejne dziesięć miesięcy w Illinois.

— Owszem. Ale tylko dziewięć miesięcy. Tyle, ile trwa ciąża.

— Zdajesz sobie sprawę, że to klasyczny wzorzec.

Dale czekał i słuchał.

— Małżonek umiera, a pozostały przy życiu wyjeżdża, próbując „zacząć nowe życie”. Dotyczy to zwłaszcza mężczyzn, Dale. Nie zdają sobie jednak sprawy, że to, co jest im w tym czasie potrzebne, to ciągłość, kontakt z przyjaciółmi, system wsparcia…

— Moja żona nie umarła. Anne żyje i ma się dobrze. Ja ją po prostu zdradziłem i straciłem. Zarówno ją, jak i córki.

— Efekt jednak jest taki sam…

— Nie do końca. Tutaj nie mam szans na żadną ciągłość. Mam zakaz przebywania w moim domu w Missouli poza wizytami pod dozorem i niedzielnymi wypadami rozwiedzionego tatuśka. Nie znoszę tego. A sam się pan zgodził, że kolejna zima na ranczu to kiepski pomysł…

— Tak, oczywiście — odparł doktor Hall.

— Dlatego wracam na Środkowy Zachód, by spędzić tam część urlopu naukowego. Wracam do Jolly Corner4.

— Nigdy nie wyjaśniłeś, dlaczego twój przyjaciel Duane nazwał swój dom Jolly Corner — zauważył doktor Hall. — Czy uważał go za szczęśliwe miejsce? Wspominałeś, że mieszkał tam z ojcem alkoholikiem. Czy to była ironia? Czy to możliwe, że jedenastolatek zdobył się na taką ironię, czy może sam nadałeś tę nazwę, gdy minęły całe dekady od tamtych wydarzeń?

Dale zawahał się, nie wiedząc, jak zareagować. Był zawstydzony tym, że Hall nie dostrzegł aluzji do The Jolly Corner. Jeśli jego psychiatra nie znał Henry’ego Jamesa, jak mógł być inteligentny? Czy powinien powiedzieć Hallowi, że Duane nie powiedział mu o The Jolly Corner, gdy miał jedenaście lat — czyli w wieku, w którym zmarł — lecz po raz pierwszy użył tej nazwy w odniesieniu do własnej farmy, gdy Dale przeniósł się do Elm Haven w 1956 roku, kiedy obaj mieli po osiem lat? Ośmioletnie dziecko z farmy znało opowieść Henry’ego Jamesa, a współczes­ny psychiatra Dale’a, liczący sobie sto dwadzieścia pięć dolarów za godzinę, nigdy o niej nie słyszał.

— Sądzę, że Duane McBride był jedynym prawdziwym geniuszem, jakiego kiedykolwiek poznałem — oznajmił w końcu Dale.

Doktor Hall rozsiadł się wygodnie w fotelu. Dale pomyślał, że jak na psychiatrę Hall nie potrafi zachować pokerowej twarzy. Dostrzegał jego sceptycyzm w lekkim uniesieniu brwi i wymuszonym neutralnym wyrazie twarzy.

— Wiem — kontynuował Dale. — Geniusz to bardzo mocne słowo. Nie używam go często… do diabła, nigdy go nie używam. Spotkałem w swoim życiu wielu bardzo inteligentnych ludzi — pisarzy, naukowców i badaczy, ale Duane jest jedynym geniuszem, jakiego poznałem.

Doktor Hall kiwnął głową.

— Lecz znałeś go, będąc zaledwie dzieckiem.

— Duane nie żył wystarczająco długo, aby przekroczyć próg dzieciństwa — przyznał Dale — lecz z całą pewnością był dziwnym dzieckiem.

— Co masz na myśli? — Lekarz położył swój żółty notatnik na kolanach i pstryknął długopisem. Dale uznawał ten nawyk za rozpraszający i w jakiś sposób irytujący.

Westchnął. Jak mógłby to wyjaśnić?

— Żeby to zrozumieć, musiałbyś osobiście poznać ­Duane’a. Na zewnątrz był zwyczajnym, flejtuchowatym dzieciakiem z farmy — grubym, zaniedbanym i z zawszonymi włosami. Nosił tę samą flanelową koszulę i sztruksowe spodnie przez cały czas, zarówno latem, jak i zimą. I pamiętaj, że to było w 1960 roku — w tamtych czasach dzieciaki stroiły się do szkoły nawet w takich wiochach, jak Elm Haven w Illinois. Nic nadzwyczajnego, ale mieliśmy ubrania do szkoły i do zabawy, i znaliśmy między nimi różnicę. Nie to co flejtuchy z dzisiejszych szkół…

Udawany neutralny wyraz twarzy doktora Halla przeszedł w delikatne skrzywienie, które sygnalizowało, że pacjent odbiegł od tematu.

— Poznałem Duane’a krótko po tym, jak moja rodzina przeniosła się do Elm Haven. Byłem wówczas w czwartej klasie5 i od razu zauważyłem, że on był inny — jego inteligencja była wręcz straszna.

— Straszna? — spytał doktor Hall, jednocześnie coś notując. — W jakim sensie?

— Może nie straszna — odrzekł Dale — lecz wykraczająca poza granice naszego pojmowania. — Wziął głębszy oddech. — W porządku. Było lato, a my skończyliśmy piątą klasę. Grupka chłopców zwykła kręcić się razem w klubie, który nazywaliśmy Rowerowym Patrolem. Było to coś na kształt juniorskiej Ligi Sprawiedliwości…

Dale zauważył, że Hall nie ma pojęcia, o czym mówi. Być może psychiatrzy płci męskiej nigdy nie byli chłopcami. To by wiele wyjaśniało.

— Nasz klub miał siedzibę w starym kurniku Mike’a ­O’Rourke’a — kontynuował Dale. — Mieliśmy tam sofę na sprężynach, stare wygodne krzesło z wysypiska, obudowę radia… Tego rodzaju gówna. Pamiętam, że pewnej nocy latem, kiedy się nudziliśmy, Duane zaczął opowiadać nam historię Beowulfa… słowo w słowo. Noc po nocy recytował Beowulfa z pamięci. Wiele lat później, kiedy czytałem ten epicki poemat w college’u, rozpoznałem go… słowo w słowo… jako historię z opowiadań Duane’a.

Hall kiwnął głową.

— Dla kogoś w tym wieku niezwykła jest sama wiedza o Beowulfie.

Dale musiał się uśmiechnąć.

— Niezwykłe było to, że Duane recytował go nam w staroangielskim.

Psychiatra zamrugał.

— Jak więc to zrozumiałeś…

— Trajkotał przez jakiś czas staroangielskim, a potem to tłumaczył — wyjaśnił Dale. — Jesienią tamtego roku uraczył nas pakietem dzieł Chaucera. Uważaliśmy, że Duane jest dziwny, lecz byliśmy nim zachwyceni.

Doktor Hall poczynił kolejną notatkę.

— Kiedyś wałęsaliśmy się wspólnie, a Duane czytał nową książkę… Myślę, że to było coś Trumana Capote’a, pisarza, o którym oczywiście wówczas nawet nie słyszałem… Jeden z chłopaków, chyba był to Kevin, zapytał go, jak podoba mu się książka. Odpowiedział, że wszystko jest w porządku, ale autor jeszcze nie zdołał pozbawić swoich postaci znamion imigracji.

Lekarz zawahał się, po czym zrobił kolejną notatkę. Może tego nie rozumiesz — pomyślał Dale — ale jestem pisarzem — właś­ciwie czasami jestem pisarzem — i nigdy nie miałem przeklętego redaktora, który rzuciłby równie wnikliwą uwagę.

— Jakieś inne manifestacje jego… geniuszu? — spytał psychiatra.

Dale przetarł oczy.

— Tego lata, kiedy Duane zmarł, w 1960 roku, kilku z nas leżało w hamaku na farmie wujka Henry’ego i ciotki Leny, znajdującej się przy tej samej drodze co Jolly Corner. Była noc, my patrzyliśmy na gwiazdy, a Mike O’Rourke — który był ministrantem — powiedział, że uważa, iż świat istnieje w umyśle Boga, i zastanawiał się, jakby to było spotkać go i uścisnąć mu dłoń. Nie wahając się ani sekundy, Duane odpowiedział, że sam by czuł się tym zaniepokojony, gdyż podejrzewał, że Bóg spędza zbyt wiele czasu na grzebaniu swoimi mentalnymi palcami w mentalnym nosie…

Doktor Hall niczego nie zapisał, ale spojrzał na Dale’a niemal z wyrzutem.

— Jak rozumiem, twój przyjaciel Duane był ateistą?

Dale wzruszył ramionami.

— Mniej więcej. Nie, czekaj… Pamiętam, co powiedział mi na początku, gdy zaczęliśmy wspólnie spędzać czas… Budowaliśmy trójelementową rakietę w czwartej klasie… Wyznał, iż doszedł do wniosku, że wszystkie kościoły i świątynie modnych obecnie bogów… Tak ich nazywał: „modnymi obecnie bogami”… Że one są zbyt zatłoczone, więc wybrał jakieś niewielkie egipskie bóstwo na swojego boga. Uczył się starych modlitw, studiował rytuały, podszedł do tego kompleksowo. Pamiętam, jak mówił mi, że rozważał czczenie Terminusa, rzymskiego boga granic, ale zamiast tego zdecydował się na to egipskie bóstwo. Uważał, że skoro było ignorowane przez wiele stuleci, może być samotne.

— To niezwykłe — przyznał doktor Hall, czyniąc finalną krótką notatkę.

Dale nie mógł powstrzymać uśmiechu.

— Jeśli dobrze pamiętam, Duane właśnie w tym celu nauczył się odczytywać egipskie hieroglify. Żeby modlić się do swego zapomnianego boga. Oczywiście, zanim zmarł w wieku jedenastu lat, mówił w ośmiu lub dziewięciu językach, a czytał prawdopodobnie w kilkunastu kolejnych.

Doktor Hall odłożył na bok swój żółty notes, co było oznaką, że znudził się omawianym tematem.

— Czy coś ci się znowu śniło? — zapytał.

Dale zgodził się, że nadszedł czas na zmianę tematu.

— Zeszłej nocy znowu śniły mi się dłonie.

— Opowiedz mi o tym.

— Ten sen nie różnił się niczym od poprzednich.

— Tak, Dale, to jest mniej więcej definicja „powtarzających się snów”, ale interesujące jest odnalezienie niewielkich, lecz istotnych różnic, kiedy się owe sny omawia.

— Nie omawialiśmy za bardzo moich snów.

— To prawda. Jak wiesz, jestem psychiatrą, a nie psychoanalitykiem. Mimo to opowiedz mi, proszę, swój sen o dłoniach.

— Był taki jak zawsze. Znowu byłem dzieciakiem…

— W jakim wieku?

— Dziesięć lat, jedenaście, sam nie wiem. We śnie jednak jestem w swoim dawnym domu w Elm Haven. W sypialni na piętrze z moim młodszym bratem Lawrence’em…

— Mów dalej.

— Rozmawiamy przy zapalonej lampce nocnej. W pewnym momencie on upuszcza komiks. Sięga po niego i… cóż, ta dłoń wyłania się spod łóżka i chwyta go za nadgarstek. Ciągnie go w dół.

— Poprzednim razem wspomniałeś, że dłoń była blada.

— Tak. Nie. Nie zwyczajnie blada, biała… biała niczym czerw… trupio biała.

— Co jeszcze zauważyłeś w dłoni? A może były to dłonie, w liczbie mnogiej?

— Początkowo jest tylko jedna. Łapie Lawrence’a za nadgarstek i ściąga go z łóżka, zanim którykolwiek z nas zdąży zareagować. Ręka — biała dłoń — jest dziwna, ma długie palce… Mam na myśli to, że są o wiele za długie… Mają po dwadzieścia lub więcej centymetrów. Przypominają odnóża pająka. Potem chwytam Lawrence’a za nogi…

— W tym momencie został on już wciągnięty pod łóżko?

— Tylko jego głowa i ramiona. Wciąż krzyczy. Właśnie wtedy widzę obie pajęcze białe dłonie, ciągnące i wciskające go pod łóżko.

— Jakieś rękawy? Mankiety? Odsłonięte ramiona?

— Nie. Tylko białe ręce i ciemność, ale taka znacznie ciemniejsza niż mrok pod łóżkiem Lawrence’a. Może jak rękawy czarnego aksamitnego szlafroka.

— I nie udaje ci się ocalić brata?

— Nie. Dłonie go wciągają. W końcu znika.

— Znika?

— Znika. Zupełnie, jakby w drewnianej podłodze otworzyła się dziura. Ręce go tam wciągają.

— Ale twój brat, w prawdziwym życiu, wciąż żyje i ma się dobrze.

— Tak. Pewnie. Prowadzi agencję ubezpieczeniową w Kalifornii.

— Czy omawiałeś z nim ten sen?

— Nie. Nie widujemy się zbyt często. Czasami rozmawiamy przez telefon.

— Ale nigdy nie wspomniałeś mu o śnie?

— Nie. Lawrence… Cóż, czasami bywa wielkim mrukowatym gościem, ale jest też wrażliwy. Nie lubi mówić o tamtym lecie. Tak jak i o całym swoim dzieciństwie. Miał ciężki okres jako nastolatek w Chicago i przeszedł załamanie nerwowe po tym, jak rzucił college.

— Czy sądzisz, że on również ma w pamięci luki dotyczące tamtego lata? Kiedy to było?

— W 1960.

— Czy uważasz, że może mieć takie same luki jak ty?

— Nie. Nie wiem. Wątpię. Po prostu nie lubi o tym mówić.

— W porządku. Wróćmy do twojego snu. Jak się czujesz, gdy przegrywasz to… przeciąganie liny… a twój młodszy brat znika?

— Przerażony. Zły. I…

— Mów dalej.

— Jak sądzę, czuję ulgę. Myślę, że spowodowaną tym, iż dłonie pochwyciły Lawrence’a, a nie mnie. Proszę mi powiedzieć, co to, do diaska, znaczy, doktorze Hall.

— Omawialiśmy już to, że sny nie muszą niczego oznaczać, Dale. Ale prawie na pewno istnieje powód, dla którego się pojawiają. Dla mnie wygląda to na prosty sen lękowy. Czy odczuwasz niepokój na myśl o nadchodzących miesiącach?

— Oczywiście. Ale dlaczego akurat ten sen?

— Jak sądzisz, dlaczego niepokój wyraża się przez ten sen?

— Nie mam pojęcia. Czy to może być wyparte wspomnienie?

— Myślisz, że posiadasz faktyczne wspomnienie białych dłoni wciągających twojego młodszego brata pod łóżko?

— Cóż… lub czegoś podobnego.

— Omawialiśmy już wyparte wspomnienia. Choć wszystkie filmy i telewizja o nich mówią, w rzeczywistości są bardzo, bardzo rzadkie. A wyparte wspomnienie pomaga radzić sobie z prawdziwym zdarzeniem, takim jak przemoc fizyczna bądź seksualna, a nie z koszmarną fantazją. O co chodzi? Widzę, że coś cię niepokoi.

— Cóż, to nie powracający koszmar zbudził mnie ostatniej nocy.

— Skoro nie on, to co?

— Dźwięk. Skrobanie. Pod moim łóżkiem. Czy nasz czas dobiegł końca?

— Prawie. Mam już tylko jedno ostatnie pytanie.

— Proszę mówić — powiedział Dale.

— Po co przemierzać drogę do domu twojego przyjaciela z dzieciństwa, by napisać książkę? Po co zostawiać wszystko, co znasz, wszystko, co posiadasz, i wracać do pustego domu, w którym nie mieszkasz od czterdziestu lat?

Dale milczał przez całą minutę.

— Muszę wrócić — odparł w końcu. — Coś tam na mnie czeka.

— Niby co?

— Nie mam pojęcia.

Aby dostać się na farmę Duane’a McBride’a, w dzieciństwie Dale jeździł rowerem prawie dwa i pół kilometra po żwirowej drodze Jubilee College Road. Dalej skręcał na północ w ­County 6, jeszcze węższą szutrową drogą, mijał z lewej Black Tree Tavern i wjeżdżał na dwa strome wzgórza. Następnie pędem z nich zjeżdżał, mijał Calvary Cemetery, cmentarz, na którym chowano katolików z Elm Haven, a potem jechał jeszcze prosto przez jakiś kilometr płaską drogą prowadzącą na farmę.

Jubilee College Road została wybrukowana i poszerzona. Na ile Dale mógł stwierdzić w ciemności, Black Tree Tavern zniknęła — budynek wyburzono, a pod drzewami, w miejscu, gdzie niegdyś wisiały na drutach żółte żarówki, teraz stała tania przyczepa kempingowa. Tutaj również County 6 została wyasfaltowana i poszerzona. W czasach, gdy tu mieszkał, te dwa wzgórza były śmiertelnymi pułapkami: szerokimi na tyle, by zmieścił się tylko jeden samochód, śliskimi od żwiru, ciemnymi nawet w słoneczne dni, z drzewami i chwastami rosnącymi na samym skraju drogi, bez pobocza, na które można by uciec. Wspaniale było mknąć w dół, a następnie zdejmować nogi z pedałów, starając się utrzymać na stwardniałych koleinach drogi. Nawet dorośli mieli zwyczaj przeprowadzać na wzgórzach swoją wersję gry w cykora, przyspieszając przy akompaniamencie ryczących silników osobówek bądź pikapów w chmurze pyłu i żwiru, by dojechać do szczytu kolejnego wzgórza w nadziei, że żaden jadący w przeciwnym kierunku samochód nie robi właśnie tego samego. Często kierowcy byli pijanymi rolnikami wracającymi do domu z Black Tree. Wujek Henry i ciotka Lena — którzy mieszkali w schludnym wiejskim domu tuż za wzgórzami — zawsze żartowali, że Calvary Cemetery został założony w takim właśnie miejscu — na szczycie wzgórza — tylko po to, aby uchronić wszystkich przed koniecznością transportowania ciał z samochodowych wraków z powrotem do miasta.

Teraz asfaltowa droga była wystarczająco szeroka, by mogły się na niej minąć dwa auta, a lasy i chwasty wycięto z obu jej stron.

Dale wtoczył się land cruiserem na trawiaste pobocze przed Calvary Cemetery, zgasił silnik, pozostawił włączone reflektory i wyszedł w objęcia nocy.

Wiatr wzmógł się bardziej, a niskie chmury zdawały się płynąć na wysokości zaledwie metra nad głową. Nie było gwiazd. Wysoka, czarna, żelazna brama cmentarza i długie, zwieńczone drutem kolczastym żelazne ogrodzenie były widoczne w świetle reflektorów i prezentowały się dokładnie tak, jak je zapamiętał. Jedyna różnica polegała na tym, że wyglądały, jakby wyrosły na nich czarne skrzydła nietoperza lub szata czarownicy — długie, trzepoczące na wietrze serpentyny, wykonane z czarnej krepy. To nie była iluzja. Dale słyszał szaleńczo łopoczące serpentyny i dostrzegał różne długości poszarpanego czarnego materiału falujące i wydymające się we wschodnim kierunku na całej długości ogrodzenia i wokół łukowatej bramy.

Plewy kukurydzy — pomyślał. Niegdyś nazywaliśmy je „łuskami”.Kiedy mieszkał tu w dzieciństwie, widział to pojawiające się po żniwach zjawisko. Często myślał o nim podczas wietrznych dni w Montanie, gdy wyrwane przez podmuchy wiatru rośliny zatrzymywały się na autostradowych barierkach. Dawniej, na wschód od cmentarza, po drugiej stronie County 6, znajdowała się farma staruszka Johnsona. Ktokolwiek teraz był właścicielem tej ziemi, nadal uprawiał na niej kukurydzę. Setki suchych łusek i plew po żniwach wylatywały z pola i zaplątywały się na czarnej, żelaznej bramie.

Żniwa na kombajnie ze zbieraczami kolb kukurydzy na łańcuchach rolkowych. Takim samym jak maszyna, która zabiła Duane’a. Czy jego rozdarte ubrania i ciało również przelatywały na nocnym wietrze, chwytając się drutu kolczastego i trzepocząc wzdłuż drogi?

Dale potrząsnął głową. Był już bardzo zmęczony.

Nikt z jego rodziny nie leżał na tym cmentarzu — nie byli katolikami — ale wiedział, że O’Rourke’owie oraz wielu innych przyjaciół i znajomych z Elm Haven pochowało tu swoich bliskich. Niektórzy z moich starych znajomych również zostali tutaj pogrzebani — pomyślał. Wróci w świetle dnia i to sprawdzi. W nadchodzących tygodniach będzie miał mnóstwo czasu. Wsiadł z powrotem do wozu, uruchomił silnik i ruszył w dół następnego wzgórza, pozostawiając za sobą trzepotanie, falowanie i upiorne trzaski.

Do farmy Duane’a McBride’a został mu jeszcze ponad kilometr. Dale minął stojącą po prawej stronie farmę ciotki Leny i wujka Henry’ego. W domu nie paliło się światło. Zastanawiał się, kto w nim teraz mieszka. Wujek Henry zmarł w 1970 roku, ale ktoś wspominał, że ciotka Lena wciąż żyje w domu w ­Peorii — cierpi na Alzheimera i mniej więcej od dwóch dekad nie można nawiązać z nią kontaktu, ale wciąż trzyma się życia. Jeśli tamta pogłoska była prawdziwa, staruszka przeżyła przynajmniej część trzech ostatnich stuleci. Dale potrząsnął głową na tę myśl. Jak by to było przeżyć współmałżonka o ponad trzydzieści lat? Poczuł, jak na samą myśl wywracają mu się wnętrzności. Nie miał już żony, a mimo to taka koncepcja wydawała mu się dziwna.

Prawie przegapił zjazd na farmę McBride’ów. To miejsce zawsze wyróżniały dwie rzeczy — upór pana McBride’a w kwestii uprawy kukurydzy, która latem ukryłaby domostwo przed światem i na odwrót, co czynił na prośbę swojej zmarłej żony, oraz jakieś czterysta metrów stojących w rzędzie kwitnących dzikich jabłoni.

Teraz pola pokrywało ściernisko z wciąż stojących łodyg po zebranej kukurydzy, a większość dzikich jabłoni zniknęła. Dale znał się wystarczająco na rolnictwie, by wiedzieć, że pozostałe łodygi oznaczają, że ktokolwiek uprawia teraz tę ziemię, stosuje metodę „prostej uprawy”.

Jechał wolno wzdłuż drogi. Kiedy reflektory oświetliły ciemny dom, jego pierwsza myśl była następująca: Jezu, mniejszy, niż go zapamiętałem.

Oczywiście, posiadłość była całkowicie skryta w ciemnościach, pozbawiona nawet zwykłej wiejskiej latarni, jakimi farmerzy oświetlali obszar między domem, szopami i stodołą. Ujrzał drzwi frontowe, ale z racji tego, że Duane i jego ojciec nigdy z nich nie korzystali, obszedł dom, kierując się do bocznego wejścia. Sandy Whittaker, agentka nieruchomości, zapewniła, że choć nie udało się znaleźć klucza, drzwi będą otwarte w dniu przyjazdu Dale’a, a do tego czasu przywróci również zasilanie.

Zostawił włączony silnik, by światło reflektorów nadal padało na drzwi, gdy do nich podbiegł. Ani zewnętrzna siatka, ani drzwi nie były zamknięte na klucz. Dale wszedł do kuchni.

Podniósł dłoń do twarzy i niemal wyskoczył z powrotem na zewnątrz. Dom okropnie cuchnął — zgnilizną, stęchlizną, zepsuciem, a nawet gorzej. Coś tam niewątpliwie zdechło.

Przestawił włącznik światła. Nic. Domostwo było równie mroczne jak jaskinia, z zaledwie krztyną światła przesączającą się przez jedyne kuchenne okno.

Dale sięgnął do auta, chwycił latarkę halogenową i wrócił do budynku.

Kuchnia wyglądała, jakby została porzucona w trakcie posiłku. Na blacie leżały talerze, a jeszcze więcej ich tkwiło w zlewie. Fetor z każdym kolejnym krokiem stawał się bardziej intensywny, a Dale musiał jedną ręką zakrywać usta i nos, kiedy wchodził do jadalni.

Jezu, pełno tu dziecięcych trumien. Zamarł w bezruchu, kierując snop światła we wszystkich kierunkach. Zamiast jednego stołu jadalnianego, na kozłach do piłowania drewna ustawiono sześć lub osiem prostych ław, a na każdej z nich stała długa, wykonana z matowego metalu skrzynia wielkości i kształtu małej trumny. Potem zobaczył gniazda na karty dziurkowane, prymitywne klawiatury i małe okienka w metalowych obudowach.

Maszyny edukacyjne — przypomniał sobie Dale. Staruszek — jak jego przyjaciel zawsze mówił czule o własnym ojcu — był wynalazcą. Były to preelektroniczne „maszyny edukacyjne”, przy których Staruszek nieustannie majstrował, nigdy nie osiągając satysfakcjonujących efektów i rzadko je sprzedając.

Niesamowite — pomyślał Dale. Ciocia Duane’a — siostra ojca z Chicago — mieszkała w tym domu od 1961 roku aż do przedednia millenium i nigdy nie wyniosła tych wszystkich gratów. Czterdzieści lat żyła z nimi w jadalni.

W tym miejscu odór przybrał na sile. Dale zatoczył krąg latarką, znalazł kontakt i go przełączył. Nic się nie wydarzyło.

Było oczywiste, że coś tu zdechło. Prawdopodobnie mysz albo szczur. Możliwe, że jakieś większe zwierzę. Dale nie miał zamiaru przenosić swoich rzeczy ani spać tutaj. Najpierw musiał znaleźć truchło, pozbyć się go i wywietrzyć cały dom.

Westchnął, wrócił do land cruisera, wyłączył silnik, maksymalnie opuścił siedzenie pasażera, uchylił nieco okna, wziął z tylnego siedzenia stary koc i usiłował zasnąć. Był wyczerpany do tego stopnia, że kiedy tylko zamknął oczy, zobaczył linie drogowe międzystanowych autostrad poruszające się w świetle reflektorów, jak również migające nad nimi wiadukty i przemykające znaki kolejnych zjazdów. Zapadał właśnie w drzemkę, gdy jakiś fragment snu lub myśli kazał mu się ze strachem poderwać. Wyciągnął rękę i nacisnął przycisk blokujący wszystkie drzwi.

3

Padał śnieg, gdy Dale zbudził się w słabym świetle poranka.

Gdzie, do diabła, jestem? Był zesztywniały, obolały, wciąż wyczerpany długą jazdą, zdezorientowany, zziębnięty i czuł tępe pulsowanie bólu. Bolała go głowa. Bolały go oczy. Bolały go plecy. Czuł się jak po pierwszym ciężkim dniu wyprawy konnej bądź pieszej wędrówki z plecakami i spędzeniu nieuniknionej niespokojnej nocy pełnej rwanego półsnu na zimnej ziemi.

Gdzie ja jestem? Śnieg opadał w kulkach, uderzając i odbijając się od maski land cruisera — nie do końca będąc gradem i niezupełnie śniegiem. Na zachodzie takie zjawisko nazywano „gropplem”. Szybę skuł lód. Pola po zebranej kukurydzy nabrały szklistego wyglądu. Dom Duane’a. Illinois. To nie miało sensu. Śnieg? Dopiero pierwszy dzień listopada. Dale Stewart był przyzwyczajony do śniegu wczesną jesienią w Missouli, jeszcze bardziej prawdopodobnego na ranczu w pobliżu jeziora Flathead z powodu wysokości, na jakiej było położone, ale w Illinois? Mieszkał w dzieciństwie w Elm Haven przez siedem lat i nie przypominał sobie, by kiedykolwiek zrobiło się tu biało przed Świętem Dziękczynienia.

Cholera — pomyślał, grzebiąc w leżącym najbliżej niego worku marynarskim w poszukiwaniu kurtki. Obwiniaj o to El Niño lub La Niña. Obwinialiśmy te zjawiska o wszystko przez ostatnie pięć lub sześć lat.

Dale wyszedł z wozu, wciągnął na siebie kurtkę, zadrżał i spojrzał na majaczący przed nim dom.

Jako pisarz, musiał się nieco dowiedzieć o podstawowych typach domów i architektury — zdaniem Dale’a pisarze powinni trochę wiedzieć o niemal wszystkim — i rozpoznał w domostwie na farmie McBride’ów „krajowy ostrosłupowy ludowy dom jedno­rodzinny”. Brzmiało to skomplikowanie, ale cały termin tak naprawdę oznaczał, że był to jeden z około miliona zwykłych domów na Środkowym Zachodzie z równobocznymi narożami dachu, zbudowanych mniej więcej w czasach I wojny światowej. Posiadłość McBride’ów była dwukondygnacyjna i ostrosłupowa, bez bocznych ścian szczytowych, ciekawych okien czy innych detali. Wszystko było równe za wyjątkiem maleńkiego dachu przedsionka nad bocznym wejściem, z którego, jak pamiętał Dale, McBride’owie niemal zawsze korzystali. W większości ostrosłupowych rodzinnych domostw mieściły się duże ganki, lecz w tym przypadku frontowe drzwi mogły się chlubić jedynie zbytnim pochyleniem i odrobiną rzadkiego trawnika. Boczne drzwi wychodziły na błotniste podwórze pomiędzy domem a budynkami gospodarczymi — dwiema szopami na narzędzia, kilkoma oficynami ogólnego przeznaczenia nie większymi niż małe garaże, kurnikiem i ogromną stodołą, w której pan McBride przechowywał sprzęt rolniczy.

Dale miał tylko nadzieję, że kanalizacja działa. Chciało mu się sikać. Kanalizacja? — pomyślał. Nie potrzebuję żadnej cholernej kanalizacji. Był na opuszczonej farmie pięć kilometrów od wymierającego miasteczka w Illinois. Rzucił okiem na długi posępny podjazd prowadzący w kierunku drogi, a potem obszedł land cruisera od wschodu, by się wysikać. Lekki śnieg próbował zamienić się w deszcz, podczas gdy jego mocz wytopił mały okrąg na oszronionym błocie posesji McBride’ów.

Tuż za nim rozległ się dźwięk klaksonu.

Dale błyskawicznie, z poczuciem winy zapiął rozporek, potarł dłonie o spodnie i obszedł swój samochód. Duży, ciemny buick zatrzymał się tuż obok, podczas gdy mężczyzna sikał. Kobieta, która wysiadła z auta, była prawdopodobnie w wieku Dale’a, ale ważyła ponad dwadzieścia kilogramów więcej, była stateczna i miała kędzierzawe włosy ufarbowane na sztuczny blond. Ubrana była w długi beżowy, pikowany płaszcz z poduszkami na ramionach, który wyszedł z mody jakieś piętnaście lat temu.

— Pan Stewart? — zapytała. — Dale?

Przez sekundę kompletnie nie wiedział, co zrobić. Potem powolne trybiki w jego głowie wskoczyły na właściwe miejsca.

— Pani Whittaker?

Masywna kobieta zaczęła ostrożnie przechodzić po pokrytych śniegiem koleinach.

— Och, na miłość boską! — krzyknęła, podchodząc zbyt blisko niego. — Mów mi Sandy.

Dale znalazł ofertę wynajęcia domu McBride’ów w Internecie. Kiedy skontaktował się z lokalną agencją nieruchomości — mającą siedzibę poza Oak Hill — przez dziesięć minut omawiał szczegóły wynajmu domu z jakąś kobietą, zanim uświado­mili sobie, że się znają. Powiedziała, że nazywa się Sandra Blair, ale dopiero po tym, jak wyjawił jej przez telefon, że w dzieciństwie mieszkał w Elm Haven. Wówczas wyznała mu również, że tak naprawdę to się rozwiodła, lecz zachowała nazwisko Blair dla celów biznesowych, ponieważ jej były mąż był ważną personą w Oak Hill i Peorii. Dodała przy tym, że przyjaciele używają jej panieńskiego nazwiska — Whittaker i mówią do niej Sandy.

Dale mgliście pamiętał małą Sandy jako chudą, spokojną blondynkę trzymającą się z Donną Lou Perry, najlepszą miotaczką w ich nieformalnej, lecz rozgrywającej codziennie mecze letniej lidze bejsbola. Teraz, gdy patrzył na tę ciężką, szerokobiodrą, piersiastą kobietę o obfitym podbródku, mając przy tym nadzieję, że nie zauważyła, jak załatwiał swoje potrzeby, nijak nie potrafił połączyć jej z tamtą jedenastolatką. Być może miała ten sam problem — nie przybrał na wadze tyle co ona, ale szpakowata broda i okulary z pewnością nie stanowiły jego atrybutów w czasach dzieciństwa.

— Wielkie nieba, Dale, nie spodziewaliśmy się ciebie przed dzisiejszym wieczorem lub jutrem. Posiadłość została trochę posprzątana, a elektryczność miała być przywrócona dzisiaj, ale kiedy zadzwoniłeś z Montany, myśleliśmy, że mówiłeś o pierwszym lub drugim listopada.

— Tak rzeczywiście było. Po prostu jechałem bez przerwy. Czy możemy zejść z tego śniegu?

— Naturalnie. — Nosiła buty na wysokim obcasie. Dale nie pamiętał, kiedy ostatnio widział podobne szpilki, zwłaszcza u kobiety o tak potężnej posturze. Wyciągnął rękę, by pomóc jej przejść przez zamarznięte koleiny i bruzdy śniegu. — Bardzo dziwna pogoda jak na wczesną jesień — zauważyła Sandy Whittaker.

— To samo pomyślałem — odparł, kiedy wchodzili na mały boczny ganek. — Później jednak przyszło mi do głowy, że może zapomniałem, jaka pogoda panuje w Illinois w listopadzie.

— Och, nie, nie. Zwykle jest bardzo przyjemnie. Teraz to chyba skutek tego okropnego El Niño. Wchodziłeś już do domu?

— Tylko na chwilę zeszłej nocy — przyznał Dale. — Prąd był odłączony i… powinienem cię ostrzec… coś tam zdechło. Może mysz lub szczur. Pachniało dość nieprzyjemnie.

Zatrzymała się w drzwiach i uniosła jedną pomalowaną brew. Miała na sobie tyle makijażu, że Dale’owi wydawało się, iż nosi maskę kabuki w kolorze ciała.

— Zapach? — mruknęła. — Byłam tu wczoraj ze sprzątaczką i ludźmi od gazu. Wtedy nie było żadnego zapachu. Myślisz, że to gaz mógł się ulatniać?

— Nie — zapewnił, odgarniając śnieg z włosów. — Sama się zaraz przekonasz. — Otworzył przed nią drzwi.

Sandy Whittaker pacnęła dłonią we włącznik światła w kuchni, a zwisająca z sufitu naga żarówka ożyła. Naczynia na stole i blacie, które Dale widział w nocy, teraz leżały świeżo umyte, ułożone w stosy. W ogóle nie było niczego czuć.

— To dziwne — powiedział. Wszedł do jadalni, w której zimny blask poranka oświetlał szare obudowy maszyn edukacyjnych. Tam też nie dało się wyczuć żadnego smrodu. — Byłem pewien, że coś dużego tutaj wykitowało.

Sandy Whittaker zachichotała nerwowo.

— Och, na pewno nie panna Brubaker. Chodzi mi o siostrę pana McBride’a. Ona odeszła w szpitalu w Oak Hill, gdzie mieszkam. Mam na myśli Oak Hill, nie szpital. To było prawie rok temu. A pan McBride zmarł w Chicago… och, kiedy to było?

— W 1961 — odrzekł Dale.

— Tak, oczywiście, zimę po… cóż, po tym okropnym wypadku, jaki przydarzył się małemu Duane’owi.

Dale musiał się uśmiechnąć wbrew sobie. Jego przyjaciel z dzieciństwa w wieku jedenastu lat ważył ponad dziewięćdziesiąt kilogramów. Nikt nigdy nie nazwał go „małym Duane’em”.

— Zabiła go maszyna rolnicza niedaleko stąd, prawda? — kontynuowała pośredniczka.

Dale uświadomił sobie, że kobieta zmartwiła się tym, iż mógłby uznać dom za nawiedzony.

— Chciałem tylko powiedzieć, że wczoraj w nocy śmierdziało tu, jakby w domu zdechła mysz — powiedział. — Cokolwiek to jednak było, teraz nic nie czuć.

— Rozumiem — odparła Sandy Whittaker, skupiona już wyłącznie na sprawach zawodowych. — Czy chciałbyś zerk­nąć na dom? Wiem, że zdjęcia wysłane ci na e-maila nie były zbyt wyraźne. Nie mam żadnego z tych nowomodnych aparatów cyfrowych… Po prostu skanuję fotki z mojego małego instamatica.

— Nie, były bardzo pomocne — zapewnił i zerknął na zegarek. — Nie zaczęłaś dziś pracy nieco wcześniej… Och, czekaj, zapomniałem, że straciłem godzinę, wjeżdżając do centralnej strefy czasowej. Mój zegarek pokazuje, że jest za kwadrans ósma. — Zaczął resetować ustawienia zegarka.

— Nie — powstrzymała go Sandy i lekko marszcząc brwi, sprawdziła czas na własnym. — Twój zegarek ma rację. Jest za kwadrans ósma.

Dale zamarł w bezruchu. Był przekonany, że nie przestawiał zegarka podczas jazdy. Potem uświadomił sobie to, co było oczywiste — w trakcie jego podróży zaczął obowiązywać czas zimowy. Cofnięcie — pomyślał Dale. Rzeczywiście, wydawało się, że cofnął się do rodzinnego miasteczka, do domu przyjaciela z dzieciństwa i tej rozmowy z koleżanką z podstawówki, nie tracąc przy tym ani minuty życia.

To tylko czterdzieści jeden lat — pomyślał, czując lekkie zawroty głowy graniczące z mdłościami.

Sandy oprowadzała go po domu, zaczynając od dużej kuchni.

— Obawiam się, że w tej starej kuchence działa tylko jeden palnik. Oczywiście, jest na gaz. Butla z propanem stoi w szopie na narzędzia. Jestem pewna, że znajdziesz w Oak Hill lub Peorii fachowców, którzy mogą to naprawić. Miałam na myśli kuchenkę.

— Prawdopodobnie nie będę potrzebował więcej niż jednego palnika — zapewnił Dale. — Jeśli czegoś będzie mi brakować, to mikrofalówki. Nauczyłem się utrzymywać przy życiu dzięki mrożonkom Hungry-Man. Wygląda na to, że teraz będę musiał pochłaniać je zamrożone.

Sandy Whittaker zamarła i spojrzała na niego lekko zszokowana. Zauważył, że szacunek dla jego osoby właśnie się u niej zmniejszył o kilka punktów.

— Jestem pewna, że można dostać niedrogą mikrofalówkę w…

Dale podniósł dłonie.

— Tylko żartowałem. Wydaje mi się, że to stara kwestia Woody’ego Allena.

Agentka zmarszczyła brwi, lecz kiwnęła głową.

— Lodówka jest nieduża, ale nadal działa. Talerze i szklanki oraz wszystko, czego potrzebujesz, znajdują się w szafkach. Panna Brubaker była bardzo schludną osobą, ale i tak kazałam Almie, naszej sprzątaczce, wszystko umyć. A jadalnia tutaj… — Deski podłogowe skrzypiały pod ciężarem agentki. Zatrzymała się, by powciskać coś w termostacie ściennym, a Dale usłyszał, że stary piec zaskoczył na kilka sekund przed tym, jak dom wypełnił nieprzyjemny pylisty zapach pierwszego jesiennego dogrzewania.

— Cóż — powiedziała, wchodząc do jadalni — po prostu nie wiedziałyśmy, co zrobić z tymi… maszynami. Były za ciężkie, żebyśmy zdołały we dwie przenieść je do starego kurnika lub stodoły, a oczywiście faceci od gazu byli zbyt zajęci, by się nami przejmować. Nie mam pojęcia, do czego służyły te urządzenia, ale najwyraźniej wiele lat temu pan McBride nad nimi pracował. Być może zauważyłeś, że panna Brubaker zachowała wszystko tak, jak zastała, choć oczywiście to wysprzątała.

— Dlaczego to zrobiła? — spytał Dale.

— Co takiego?

— Zachowała wszystko tak, jak zastała?

Sandy Whittaker wzruszyła ramionami.

— Sam pamiętasz, jak ekscentryczni byli mały Duane i jego ojciec. Przypuszczam, że siostra pana McBride’a była do nich w tym względzie podobna. Nie sądzę, żeby podczas ostatniego roku panny Brubaker tutaj odwiedzał ją ktokolwiek poza wolontariuszami, którzy przynosili jej jedzenie. Sarah z programu Meals on Wheels powiedziała, że dom nigdy się nie zmienił. Panna Brubaker traktowała go jak muzeum.

— Na co zmarła? — spytał Dale.

— Rak — odparła pośredniczka. Deski podłogowe znowu zaskrzypiały, gdy przemierzyła jadalnię, przeszła przez przewężenie, w którym brakowało drzwi przesuwnych, i zatrzymała się w małym ciemnym salonie. — Pokój dzienny — oznajmiła. — Nie sądzę, by McBride’owie spędzali tu wiele czasu, podobnie jak siostra pana McBride’a, jeśli już o tym mowa.

Znajdowały się tu dwa sędziwe krzesła, stolik z lampą, mniej więcej z lat czterdziestych, sofa na sprężynach i dywan w ogromne białe kwiaty, które przez dekady poszarzały. Żadnego radia. Żadnego telewizora. Żadnego telefonu. Dwa wysokie okna były tak szczelnie zasłonięte, że niemal wcale nie wpuszczały do środka słabego światła poranka.

Dale zaczął szarpać zasłony, które okazały się przypięte, więc usunął szpilkę i znowu spróbował je rozsunąć. Zorientował się, że druga warstwa draperii została przypięta wewnątrz pierwszej.

— Powinieneś był zobaczyć pył, jaki tu zalegał, zanim Alma i jej córka odkurzyły — rzuciła Sandy.

— Wyobrażam sobie. — Wewnętrzna warstwa ciemnych zasłon okazała się zszyta. — Panna Brubaker musiała być wampirzycą. — Wyjął z kieszeni składany nóż, uwolnił ostrze i przeciął szwy. Zasłony nie chciały się przesuwać po ciężkim karniszu, lecz ostatecznie zmusił je do kapitulacji. Niegdyś biała firanka zamieniała światło słoneczne w przydymioną, wyblakłą żółć. Ściągnął firanki. — Będę potrzebował więcej światła do pracy — wyjaśnił, rzucając kruchy materiał na starą kanapę i zerkając krzywo na zawieszone wysoko zasłony.

— Nie wydaje mi się — rzekła Sandy Whittaker.

Dale złożył nóż i spojrzał na nią.

— Wampir — powiedziała. — Nie wydaje mi się, by panna Brubaker była wampirzycą.

Oprowadzanie po reszcie parteru zajęło zaledwie kilka minut. „Krajowy ostrosłupowy ludowy dom jednorodzinny” był podobny do dawnego amerykańskiego domu na planie kwadratu, jaki Dale posiadał w Missouli, z okresu przed wzbogaceniem budynku w dodatki. Ten też był na planie kwadratu, mieściły się w nim cztery pokoje, wąski korytarz i łazienka. Analizując pomieszczenia w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, były tam: wyłożona linoleum kuchnia (jedno okno i drzwi), duża jadalnia (dwa okna z firankami i zasłonami), mały salon (dwa szczelnie zasłonięte okna), znajdujący się tuż za drzwiami wejściowymi korytarz prowadzący z powrotem do kuchni (we frontowe drzwi wprawiono szkło ołowiowe, co czyniło z nich jedyny dekoracyjny element, jaki Dale dostrzegł na parterze), frontowy „gabinet” po drugiej stronie korytarza względem salonu — mały, lecz zaskakująco przytulny pokój ze starym biurkiem z żaluzjową pokrywą, przytwierdzonymi do północnej ściany półkami na książki, pojedynczym oknem z widokiem na podjazd oraz długim tapczanem i łóżkiem w kształcie sań z wysuwanym zagłówkiem i podnóżkiem.

— To tu sypiała panna Brubaker i, jak sądzę, przed nią pan McBride.

— A nie na górze? — spytał Dale.

Sandy Whittaker uśmiechnęła się. Stał tak blisko, że czuł zapach perfum i talku, którego użyła.

— Nie. Wydaje mi się, że wspomniałam o tej kwestii w pierwszym e-mailu. — Zatrzymali się przy łazience na parterze. Znajdował się w niej zlew na cokole oraz cudowna wanna na nóżkach, ale bez prysznica. Czarno-białe kafelki na podłodze były wyszczerbione. Na ścianie za sedesem wisiała spłuczka, która sprawiła, że Dale pomyślał o scenie z pierwszej części Ojca chrzestnego, w której Michael Corleone wchodzi do ubikacji we włoskiej restauracji, by znaleźć pistolet, którym będzie mógł zabić Tattaglię i kapitana policji granego przez Sterlinga Haydena.

— Nie ma prysznica? — spytał.

— Sądzę, że jest jeden na dole i jeden na górze. Ale nigdy nie korzystali z prysznica na piętrze.

— Dlaczego? — dociekał Dale.

— Pokażę ci.

Jak się okazało, nie dotrzymała mu towarzystwa na piętrze. Na drugą kondygnację prowadziły wąskie, kręte schody biegnące wewnątrz ściany pomiędzy łazienką a drzwiami wejściowymi. Nigdzie nie było włącznika światła, więc na korytarzu panowały ciemności. Dale chciał być szarmancki i na myśl o stromej, wąs­kiej klatce schodowej i rozmiarach pani Whittaker zasugerował, że na górę pójdzie sam. Następnie ciężko stąpając, wspiął się po stromych, krętych schodach skrytych w ciemności. Na górze było nieco jaśniej dzięki przytłumionemu światłu.

Gruba pajęczyna pokrywała drzwi prowadzące na pierwsze piętro. Coś zniekształconego i ogromnego — pajęczy kształt równie wysoki jak Dale — poruszyło się w warstwach sieci, a kończyny stwora przesuwały się i drgały, sięgając w jego kierunku.

Stewart po prostu zamarł w bezruchu. Później był zadowolony, że nie krzyknął. Z pewnością taka historia szybko by się rozeszła po Oak Hill i Elm Haven: Dale Stewart, wykształcony profesor, twardy mieszkaniec Zachodu i autor serii Jim Bridger: człowiek z gór, przeraził się własnego cienia.

Po drugiej stronie drzwi wisiało kilka warstw grubego, przezroczystego plastiku konstrukcyjnego. Materiał z wiekiem pozwijał się i pożółkł. Dale przypomniał sobie właśnie, że Duane wspomniał, iż Staruszek „odciął piętro z przyczyn grzewczych” po śmierci żony. To musiało być około roku 1952.

Wyciągnął rękę i ostrożnie dotknął pierwszej warstwy plas­tiku. Gruby. Kruchy. Musiały tu zostać przybite cztery lub pięć warstw, każda pokryta własną siatką fałd i pęknięć. Ciemne świat­ło z okna na pierwszym piętrze ledwo przebijało się przez odbarwione tworzywo. Nic dziwnego, że pomyślał, iż to sieć. Olbrzymi pająk, oczywiście, był jego własnym zniekształconym odbiciem. Pochylił się, ale wciąż nie dostrzegał żadnych szczegółów korytarza ani pokoi znajdujących się za konstrukcją.

Wyjął nóż, przyłożył ostrze do plastiku, ale rozmyślił się i zszedł ostrożnie po stromych schodach na parter.

— Czy nadal wszystko jest zamknięte? — zapytała Sandy Whittaker.

— Mało powiedziane — odparł Dale. — Miałem zamiar przebić się przez plastik, ale pomyślałem, że lepiej zapytam cię, czy są jakieś powody, dla których piętro jest niedostępne. Wirus ebola lub coś w tym stylu.

— Proszę?

— Tylko żartuję. Po prostu ciekawi mnie, po co te wszystkie plastikowe zabezpieczenia.

— Nie pamiętasz mojego e-maila? — spytała Sandy. — Wspominałam w nim, że panna Brubaker nigdy nie ogrzewała pomieszczeń na piętrze i że całe zostało odcięte.

— Zrozumiałem, że odcięto tylko ogrzewanie — powiedział Dale z łagodnym uśmiechem. Wrócili do kuchni, gdzie było więcej światła. — Nie wiedziałem, że chodziło ci o to, iż pan ­McBride szczelnie zamknął całe piętro.

— Alma by tam nie weszła — rzekła Sandy.

— Dlaczego? Czy tam straszy? A może szalona druga żona pana McBride’a została tam zamknięta lub coś w tym stylu?

Sandy tylko wpatrywała się w niego z lekko uchylonymi naszminkowanymi ustami.

— Znowu sobie żartuję — dorzucił pospiesznie Dale, zapamiętując, by już więcej nie żartować z Sandy Whittaker. Czy w dzieciństwie też brała wszystko tak dosłownie? Nie pamiętał. Wówczas nie przebywał zbyt często w towarzystwie dziewcząt. — Teraz przypominam sobie, że kiedy mieszkałem tu w dzieciństwie — dodał — Duane wspomniał coś o tym, że drugie piętro ich domu zostało odcięte z powodu rachunków za ogrzewanie.

Agentce wreszcie udało się skinąć głową.

— Zapewniam cię, Dale… panie Stewart…

— Dale — sprostował.

— Zapewniam cię, że z tego, co wiem, jest to jedyny powód zamknięcia piętra. Stary piec węglowy został przekształcony w gazowy w latach pięćdziesiątych i później już nigdy nie był tak wydajny. Panna Brubaker spała w gabinecie. Myślę, że pan McBride również tam spał po śmierci żony i, cóż, nikt nie potrzebował już piętra.

— Zażartowałem sobie, ponieważ wspomniałaś, że Alma — bo tak nazywa się gospodyni, prawda — nie weszłaby na górę — rzekł nieprzekonująco Dale.

— Alma ma siedemdziesiąt cztery lata i chore biodro. Bałaby się chodzić po tych schodach. A teraz… wynajął pan cały dom, panie… Dale. Jeśli chcesz otworzyć piętro, poproszę siostrzeńca, żeby zerwał plastik, a potem Alma albo jej córka pomogą mi wysprzątać i przewietrzyć pokoje na górze. Podejrzewam, że powietrze na piętrze może być trochę nieświeże, jeśli pozostawało w bezruchu przez niemal pięćdziesiąt lat…

Dale podniósł dłonie. Chciał zażartować, że rozpieczętował grobowiec Tutanchamona, lecz w porę się powstrzymał.

— Nie potrzebuję piętra — zapewnił. — Jeśli to się zmieni, powiem ci. A za sto siedemdziesiąt pięć dolarów miesięcznie parter i ten miły gabinet powinny mi w zupełności wystarczyć.

— Jeśli uważasz, że czynsz jest za wysoki… — zaczęła Sandy.

Dale musiał westchnąć i potrząsnąć głową.

— Sandy, nawet w Missouli nie da się wynająć przyzwoitego pokoju za tę kwotę. Wszystko w porządku. Czy wspominałaś, że w piwnicy jest prysznic?

4

Na dole było znacznie więcej sprzętów niż tylko prysznic. Stewart zapomniał, że Duane, żyjąc w tym domu, właściwie mieszkał w piwnicy.

Kiedy Dale przebywał jeszcze w Elm Haven, przerażało go podpiwniczenie jego domu. Był to labirynt małych pomieszczeń ze składzikiem na węgiel znajdującym się daleko w jego głębi. Co noc oblatywał go strach, gdy musiał zejść i szuflą wrzucić węgiel do wsypu.

Piwnica McBride’ów nie mogła bardziej różnić się od jego. Zasadniczo było to jedno duże pomieszczenie z ogromnym piecem zajmującym znaczną część jej południowego krańca. Było ono jednak czyste, uporządkowane, ze stołami warsztatowymi wzdłuż jednej ściany, starą pralką z drewnianą wyżymaczką, zwojami sznurków do prania, ogromnym prowizorycznym prysznicem, z którego ściekała woda do odpływu biegnącego z łazienki na parterze, staroświecką, lecz kompletnie wyposażoną ciemnią przy rurach wodociągowych i kącikiem Duane’a.

Dale przypomniał sobie, że był w tym domu tylko raz, przecis­nąwszy się uprzednio przez jedno z sześciu wąskich okien wstawionych wysoko w cementowe ściany piwnicy. Miało to miejsce po śmierci Duane’a. Przybył po prywatne notatniki przyjaciela, które nadal miał — owinięte i zabezpieczone w land cruiserze. Trzynaście grubych notesów wypełnionych małą, niemal nieczytelną ręczną stenografią. „Pokój” Duane’a wciąż tam był — zakątek piwnicy oddzielony kołdrą wiszącą na sznurkach do prania i ustawionymi w wysokie stosy skrzynkami pełnymi książek w miękkich oprawach. Kiedy Dale stanął blisko niej, odniósł wrażenie, że kołdra pachnie, jakby została świeżo wyprana. Odsunął ją.

Duane McBride zmontował tu stare, mosiężne łóżko, a gruby materac na nim leżący wyglądał na wygodniejszy od mniejszego tapczanu w salonie. Wokół łóżka stało więcej regałów z książkami, wypełnionych broszurowymi wydaniami i starymi tomami w twardej oprawie, a na większości skrzynek umieszczono radia: niezgrabne odbiorniki tranzystorowe z lat sześćdziesiątych, skomplikowane radia, zapewne wykonane z gotowych zestawów części, proste radioodbiorniki detektorowe, kilka modeli ­Bakelitów z lat pięćdziesiątych, a nawet potężne radio Philco wielkości szafy grającej, ustawione przy ścianie u podnóża łóżka. Przy małym biurku między łóżkiem a Philco znajdowała się prawdziwa radiostacja krótkofalowa — zdolna zarówno nadawać, jak i otrzymywać sygnały — z kablami antenowymi biegnącymi w górę i wychodzącymi przez wąskie okno.

— Zapomniałem, że Duane był amatorskim operatorem krótkofalówki — stwierdził niemal szeptem Dale.

— Nie wiemy, czy to nadal działa — mruknęła Sandy Whittaker. — Ale panna Brubaker tutaj również wszystko sprzątała.

— Właśnie widzę. Ta piwnica jest czystsza niż moje ranczo w Montanie.

Sandy nie wiedziała, co powiedzieć, więc tylko zacisnęła usta i kiwnęła głową.

— Mówię poważnie — dodał Dale, wskazując na dużą piwnicę. — Tu jest więcej światła niż na górze. — Poza sześcioma niezasłoniętymi piwnicznymi oknami, sprawdzającymi się w wysokiej ścianie niemal równie dobrze, jak okna w clerestorium, znajdowały się tam cztery wiszące żarówki oświetlające otwartą przestrzeń i dwie małe, wciąż działające lampy obok dawnego łóżka Duane’a. To miejsce było naprawdę przytulne.

Agentka nieruchomości zerknęła na zegarek.

— Cóż, chciałam się tylko upewnić, że wszystko jest przygotowane na twój przyjazd. Chyba już wrócę do biura.

Przystanęli w kuchni. Śnieg przestał padać, ale wciąż było zimno i pochmurno.

— Chciałbym móc ci cokolwiek zaproponować — powiedział Dale. — Masz ochotę na szklankę wody?

Kobieta zmarszczyła brwi, spoglądając na kran.

— Woda tutaj jest w porządku. Jest dobra, nie to co woda miejska. Ale jeśli będziesz miał wątpliwości, możesz pić butelkową.

Dale kiwnął głową, ponownie się uśmiechając. Od ponad czterech dekad nie słyszał zwrotu „woda miejska”. Wszystkie implikacje tego wyrażenia natychmiast do niego dotarły — kranówka z Elm Haven pachniała siarką, zawierała chrupiące drobinki, była obrzydliwa i niezdatna do picia. Nawet mieszkańcy miasta korzystali z przydomowych studni.

Pośredniczka wręczyła mu kilka kartek: pokwitowanie czeków, które wysłał jej w ramach kaucji za szkody, oraz czynszu za pierwszy i ostatni miesiąc najmu — planował zostać w tym domu przez dziewięć miesięcy — listę awaryjnych numerów telefonów, jak zauważył, w większości w Oak Hill — jej numer oraz adresy z Oak Hill — przychodni, dentysty i różnych sklepów.

— Muszę zrobić jakieś zakupy, zanim się ściemni — oznajmił. — Zauważyłem, że A & P i Corner Pantry już nie ma. Gdzie mieszkańcy Elm Haven zaopatrują się w różne rzeczy?

Sandy uniosła dłoń, a Dale zauważył, jak delikatne są jej nadgarstki i dłonie pomimo tak pulchnych ramion.

— Och, większość jeździ do starego sklepu spożywczego w Oak Hill, przecznicę od parku, lub do Safewaya po zachodniej stronie Peorii. Albo, jeśli się spieszą, jadą do KWIK’N’EZ. — Przeliterowała dla niego tę nazwę. — Znajduje się na stacji Shell przy skrzyżowaniu na I-74. Dostaniesz tam chleb, mleko, tego rodzaju rzeczy. Ceny są absurdalne, ale łatwo się tam dostać.

— KWIK’N’EZ — powtórzył Dale. Nienawidził sieciówek i sklepików z artykułami pierwszej potrzeby tylko odrobinę mniej niż telewizyjnych kaznodziejów i nazistowskich zbrodniarzy wojennych z czasów II wojny światowej.

Dotrzymał towarzystwa Sandy Whittaker aż do jej wielkiego czarnego buicka. Kobieta zatrzymała się przy samochodzie.

— Utrzymujesz kontakt z którymś z przyjaciół z dawnych lat? — spytała.

— Masz na myśli kumpli z Elm Haven? — upewnił się. — Nie. Pisałem listy przez jakiś czas po tym, jak wróciliśmy do Chicago w 1961 roku, ale od lat nie miałem żadnych wieści od nikogo z dawnej paczki. Ktoś z nich tu nadal mieszka?

Pośredniczka zastanowiła się przez chwilę.

— Nie z grupy, z którą trzymałeś. Bo chodzi o tę, w której byli Mike O’Rourke i Kevin Grumbacher, prawda?

— I Jim Harlen — dodał z uśmiechem Dale.

— No cóż, może wiesz, że Jim dostał się z Illinois do Senatu.

Dale kiwnął głową. Harlen był senatorem przez dwadzieścia lat, zanim skandal seksualny zniweczył jego szanse na reelekcję w 2000 roku.

— O’Rourke’owie, rodzice Mike’a, wciąż mieszkają w tym samym domu — rzekła Sandy.

— Mój Boże, muszą mieć po sto lat.

— Są po osiemdziesiątce. Nie rozmawiałam z nimi od lat. Z tego, co mi wiadomo, Michael został ciężko ranny w Wietnamie, a po powrocie został duchownym.

— Też o tym słyszałem. Nie mogłem jednak trafić na żaden jego ślad w Internecie.

— A Kevin Grumbacher… — kontynuowała Sandy, nie zwracając na niego uwagi. — Jak pewnie wiesz, jego rodzice nie żyją. Ostatnią wiadomością na jego temat było to, że pracował dla NASA lub czegoś podobnego.

— Morton Thiokol — podpowiedział Dale. Zauważył brak przekonania w jej spojrzeniu. — To firma produkująca rakiety na paliwo stałe dla promów kosmicznych. Znalazłem kilka starych artykułów. Najwyraźniej Kevin pracował dla nich podczas katastrofy Challengera w 1986 roku, a później doniósł na swoich pracodawców… Zeznawał, że firma wiedziała o wadliwych pierś­cieniach uszczelniających.

Sandy Whittaker wciąż przyglądała mu się bez wyrazu.

Wzruszył ramionami.

— W ramach protestu sam zrezygnował z pracy w 1986 roku, a po tym czasie nie znalazłem na jego temat żadnego artykułu czy wzmianki. Wydaje mi się, że mieszka w Teksasie. — Czuł się niekomfortowo, rozmawiając z tą kobietą na temat swoich dawnych przyjaciół, a tego uczucia nie umniejszała ciekawość, czego dowie się o nich od niej. Aby zmienić temat, dodał: — A co z twoimi dawnymi szkolnymi przyjaciółmi z Elm Haven? Nadal masz kontakt z Donną Lou Perry?

— Nie żyje — odparła Sandy. — Została zamordowana.

Dale był w stanie tylko zamrugać.

— Przed wielu laty Donna Lou poślubiła Pauliego Fussnera. To było… jak mi się wydaje… w 1970 roku. Później, chyba po czterech latach, chciała się z nim rozwieść. Wyśledził ją i pobił. Wróciła do domu rodzinnego w Elm Haven, lecz pewnego ranka czekał tam na nią i ją zastrzelił.

— To okropne — odparł Dale. Donna Lou była jedyną dziewczyną z dzieciństwa, którą miał nadzieję spotkać. Chciał ją przeprosić za coś, co wydarzyło się na boisku bejsbolowym czterdzieści dwa lata wcześniej. Teraz wiedział już, że nie będzie mu to dane. — Jezu — dodał.

Sandy skinęła głową.

— Dawne dzieje. Kiedy dzisiaj rozmawiam na temat ludzi i różnych spraw dotyczących przeszłości, czuję się naprawdę staro. Kto jeszcze był w waszej paczce?

— Cordie Cooke — odparł Stewart, wciąż myśląc o zamordowanej Donnie Lou.

— Nie wiem, co z nią.

Dale jednak wiedział — w sieci odkrył, że ta wywodząca się z biedoty dziewczyna o twarzy jak księżyc w pełni ma na koncie ponad sto milionów dolarów. Kilka lat temu sprzedała największą w Ameryce firmę zajmującą się gospodarką odpadami, a obecnie prowadzi kosztowne centrum rehabilitacji dla pacjentów onkologicznych na Hawajach. Nie tracił jednak czasu na dzielenie się tymi informacjami z pośredniczką.

— W waszej paczce był jeszcze jeden chłopak.

Dale zastanowił się przez chwilę.

— Chodzi ci o mojego młodszego brata, Lawrence’a?

— Nie, o kogoś innego…

— O Duane’a McBride’a?

Sandy Whittaker zarumieniła się.

— Tak, myślę, że to o niego mi chodzi. — Wsiadła do samochodu i uruchomiła silnik.

Stewart cofnął się, by pomachać jej na pożegnanie, lecz Sandy uchyliła okno.

— Och, miałam ci jeszcze coś powiedzieć. Kiedy syn mojej kuzynki, Derek, usłyszał, że wynajmujesz to miejsce, powiedział, że wie o tobie wszystko.

O Chryste — pomyślał Dale. Fan Jima Bridgera: człowieka z gór.

— Derek jest w pewnym sensie… cóż, sądzę, że można by go określić jako trudne dziecko, chociaż teraz ma już dziewiętnaście lat, więc tak naprawdę nie jest już dzieckiem. W każdym razie moja kuzynka, Ardith, mówi, że Derek poznał twoje nazwisko dzięki swoim przyjaciołom z Internetu. I że do wszystkich rozesłali twoje zdjęcie i artykuły.

— Artykuły? Masz na myśli powieści?

— Nie, artykuły z jakiejś gazety z Montany.

— O Chryste. Czyżby chodziło o wstępniaki z „Montana ­Militia”? — Rok wcześniej, w szczytowej (lub najgłębszej, by być dokładniejszym) fazie klinicznej depresji napisał serię wstępniaków o prawicowych bojówkach. — Myślałem, że zostały one rozpowszechnione wyłącznie w innych grupach neonazistów i skinów.

Sandy przygryzła dolną wargę.

— Nie sądzę, żeby Derek był tym, jak mu tam, nazistą, ale kręci się ze skinami. Do licha, on sam jest skinem. Dlatego lepiej, żebyś o tym wiedział. Nie chciałbyś mieć na pieńku z Derekiem i jego przyjaciółmi.

— Chyba już na to za późno — odparł Dale, krzyżując ramiona. Świetny początek mojego urlopu naukowego — pomyślał.

Znowu zaczynało padać.

— Zadzwoń, gdybyś czegoś potrzebował — rzekła Sandy. Zamknęła okno, niezgrabnie zawróciła ogromnym buickiem na błotnistej posesji i odjechała długim, smaganym przez deszcz podjazdem. W przyćmionym świetle dnia martwe dzikie jabłonie wyglądały jeszcze smutniej i bardziej przywoływały na myśl szkielety.

Dale pokręcił głową, podszedł do land cruisera i zaczął taszczyć do domu pudła ze swoimi rupieciami, stanowiącymi obecnie całe jego życie.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

2 Hard Road — dosłownie „trudna droga” (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

3 VFW — Veterans of Foreign Wars, czyli Weterani Zagranicznych Wojen.

4The Jolly Corner to tytuł opowiadania o duchach autorstwa ­Henry’ego Jamesa. W dosłownym tłumaczeniu: „wesoły zakątek”.

5 Lata edukacji w USA liczy się od zajęć, w których dzieci uczestniczą już jako czterolatki. Stąd informacja, że chłopcy poznali się w wieku ośmiu lat, a zarazem w czwartej klasie, jest prawidłowa.