Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Już od miesięcy toczy się wojna między bogami i ludźmi wspieranymi przez morawce. Ofiarą pada Parys, zabity przez Apolla w pojedynku. Hera podstępem usypia Zeusa, aby nie mógł wpływać na bieg wydarzeń - wojna trojańska musi wrócić na dawne tory. Ale na horyzoncie pojawia się nowy konflikt - bogowie wszczynają wojnę między sobą, a na Ziemi w przyszłości postludzie toczą walkę ze zbuntowanymi voynixami. Sytuacja staje się krytyczna, gdy ludzie tracą sprzymierzeńca - morawce...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1244
część 1
1
Helena Trojańska budzi się tuż przed świtem, wyrwana ze snu wyciem syren alarmu przeciwlotniczego. Przesuwa po omacku dłoń na drugą stronę łoża, ale Hockenberry, jej obecny kochanek, zniknął. Zapewne wymknął się jeszcze w głuchym środku nocy, zanim zdążyli wstać słudzy. Podobnie kończyła się każda noc ich miłosnych igraszek. Mężczyzna zachowywał się tak, jakby czuł, że dopuszczają się wspólnie czegoś bardzo niegodnego. Bez wątpienia przekrada się właśnie ciasnymi alejkami i zaułkami, uliczkami, na których płonie najmniej pochodni. Helena stwierdza w duchu, że Hockenberry jest człowiekiem jednocześnie dziwnym i smutnym. I nagle przypomina się jej coś innego.
Mój mąż nie żyje.
Parys zginął dziewięć dni temu. Poległ w pojedynku z bezlitosnym Apollem. Odświętny pogrzeb, w którym wezmą udział zarówno Trojanie, jak i Achajowie, rozpocznie się już za trzy godziny. Oczywiście pod warunkiem, że sunący właśnie nad Ilionem boski rydwan nie zniszczy lada moment całego miasta. Minęło już dziewięć dni, a Helena nadal nie potrafi uwierzyć, że Parys odszedł na zawsze. Syn Priama pokonany w boju? Parys martwy? Książę Troi strącony w mroczne groty Hadesu, pozbawiony swej wdzięcznej cielesnej powłoki? Nie do pomyślenia. Przecież to Parys, jej piękny chłopiec, który wykradł ją z domu Menelaosa. To on, unikając pościgu, przemycił ją przez zielone łąki Lacedemonu. To Parys, jej najczulszy kochanek, którego zapału miłosnego nie ugasiła nawet ta długa, dziesięcioletnia, wyczerpująca wojna. Mężczyzna, którego często w skrytości ducha nazywała „wypasłym koniem, długo trzymanym przy żłobie”1.
Helena zsuwa się z łóżka i wychodzi na taras. Rozsuwając zwiewne firany, zanurza się w zalewającej Ilion łunie przedświtu. Zima jest w pełni i marmur ziębi bose stopy kobiety. Na wciąż ciemnym niebie widać kilkadziesiąt promieni szperaczy. Reflektory dźgają chmury, przeszukują niebiosa, wypatrując bóstwa w latającym dywanie. Stłumione eksplozje plazmowych pocisków wywołują zmarszczki na chroniącej miasto kopule morawieckiego pola siłowego. Nagle z rozstawionych wokół Troi baterii strzelają ku górze liczne snopy spójnego światła – zwarte kolumny błękitu, szmaragdowej zieleni i krwistej czerwieni. Na oczach Heleny potężna eksplozja wstrząsa północnymi dzielnicami miasta. Fala uderzeniowa rozchodzi się echem ponad niebotycznymi wieżami i zdmuchuje z ramion kobiety pukle długich czarnych włosów. W ciągu kilku ostatnich tygodni Olimpijczycy zaczęli bombardować Ilion materialnymi bombami, za pomocą których mają nadzieję przebić rozciągniętą przez morawce tarczę. Pociski ukryte w skonstruowanych z pojedynczych cząstek osłonach teleportują się kwantowo na drugą stronę ochronnego pola. Tak przynajmniej próbowali jej to tłumaczyć Hockenberry i ta zabawna metalowa istota, Mahnmut.
Maszyny jednak Helena Trojańska ma w głębokim poważaniu.
Parys nie żyje. Cóż za niewiarygodna myśl. Helena była gotowa umrzeć wraz z nim w dniu, gdy Achajowie pod wodzą jej byłego męża Menelaosa i jego brata Agamemnona przedrą się wreszcie przez mury Ilionu. Wydawało się to przecież nieuchronne. Tak przepowiedziała jej przyjaciółka, wieszczka Kasandra. Grecy mieli wymordować w mieście wszystkich mężczyzn i chłopców, a kobiety zgwałcić i uwieźć w niewolę na swoje wyspy. Tak, na taki dzień Helena była w pełni przygotowana – wiedziała, że śmierć zada sobie sama bądź poniesie ją przebita mieczem Menelaosa. Z jakiegoś powodu jednak nie potrafiła uwierzyć, że jej ukochany, ten próżny i bogom podobny Parys, jej opasły koń, piękny wojownik i małżonek, może umrzeć jako pierwszy.
Przez ponad dziewięć lat oblężenia i wspaniałych bitew Helena ufała bogom, że zachowają jej drogiego Parysa przy życiu, że pozostawią go w zdrowiu i w jej sypialni. I tak też dotąd czynili. A teraz go zabili.
Przywołuje wspomnienie ostatniego spotkania ze swym trojańskim mężem. Dziesięć dni wcześniej widziała go, gdy opuszczał miasto, by zetrzeć się na ubitej ziemi z Apollem. Nigdy wcześniej nie wydawał się tak pewny siebie niż wówczas – w wytwornej zbroi z połyskliwego brązu, z zadartą głową i długimi włosami rozwianymi przez wiatr niczym grzywa rumaka; z błyszczącymi bielą zębami. Helena wraz z tysiącami wiwatujących gapiów obserwowała tę scenę z muru ponad Bramą Skajską. Parys kroczył niesiony chyżymi stopami „pyszny swoją pięknością” jak często śpiewał ulubiony aojda króla Priama. Tamtego dnia jednak chyże nogi zaniosły księcia ku zadanej dłonią wściekłego Apolla śmierci.
I teraz już nie żyje – myśli Helena. Jeśli szeptane pogłoski, które zdołała podsłuchać, nie kłamały, jego ciało zmieniło się w wypalone truchło. Kości ma potrzaskane, a złote idealne oblicze zwęglone do makabrycznie wyszczerzonej czaszki; błękitne oczy stopione na łój. Strzępy poczerniałego w ogniu ciała odchodzą od nadgryzionych płomieniami policzków niczym… pierwsze spieczone kawałki ofiarnego mięsa, odrzucane ze świętego ognia jako niegodne bogów.
Helena dygoce na zimnym, niosącym świt wietrze i spogląda na podnoszące się nad dachami Troi słupy dymu.
Trzy pociski przeciwlotnicze, wystrzelone z achajskich umocnień na południu, z rykiem wzbijają się pod niebo. Gonią za wycofującym się już rydwanem. Helena przelotnie zauważa olimpijski pojazd – drobna, przypominająca gwiazdę poranną iskierka, ścigana przez greckie rakiety, za którymi ciągną się siwe smugi. Po chwili, bez uprzedzenia, maleńki świetlik teleportuje się i poranne niebo jest już puste. Tak, tchórze, umykajcie na swój oblężony Olimp! – myśli Helena Trojańska.
Znów rozlega się wycie syren, ogłasza koniec nalotu. Ulica pod oknami Heleny – pod rezydencją Parysa, położoną tak blisko zniszczonego pałacu Priama – nagle się wypełnia biegnącymi ludźmi. Grupki mężczyzn z wiadrami w rękach pędzą na północny zachód, tam gdzie w zimowym powietrzu wciąż rozwiewają się dymy. Ponad dachami pobrzękują latające maszyny morawców. Do złudzenia przypominają szerszenie pokryte czarnymi chitynowymi pancerzami. Wrażenie dodatkowo wzmagają dziwne kolczaste podwozia i obracające się na wszystkie strony lufy miotaczy.
Część z nich, Helena wie o tym z doświadczenia i nocnych wykładów Hockenberry’ego, zapewni Troi spóźnioną osłonę z powietrza. Inne pomogą gasić pożary. Następnie mieszkańcy miasta wraz z morawcami strawią długie godziny na wyłuskiwaniu spod gruzów zdeformowanych zwłok. Helena zna w Ilionie niemal każdego i zastanawia się, kto w tej wczesnej godzinie poranka trafił w bezsłoneczną otchłań Hadesu.
Zginęli w dniu pogrzebu Parysa. Mego ukochanego. Mojego głupiego, zdradzonego kochanka.
Helena słyszy pierwsze odgłosy krzątaniny służących. W drzwiach komnaty staje jej najstarsza służka – kobieta imieniem Aitra, była królowa Aten i matka Tezeusza, uprowadzona przez braci Heleny w akcie zemsty za porwanie siostry.
– Moja pani, czy mam polecić dziewczynom, by przygotowały już kąpiel? – pyta staruszka.
Helena potakuje skinieniem. Jeszcze przez moment wpatruje się w coraz jaśniejsze niebiosa – dym na północnym zachodzie początkowo gęstnieje, a potem zaczyna rzednąć, opanowany przez Trojan i morawieckie maszyny. Jeszcze przez moment ogląda bojowe szerszenie skałowców, które mkną na wschód w beznadziejnej pogoni za nieobecnym już rydwanem. Dopiero wtedy odwraca się i wchodzi z powrotem do środka, cicho stąpając bosymi stopami po chłodnej, marmurowej posadzce. Musi się przygotować do uroczystości pogrzebowych Parysa, a także na spotkanie ze swym zdradzonym mężem Menelaosem. Pierwsze takie spotkanie od dziesięciu lat. Będzie to również pierwsza publiczna okazja, przy której zetkną się ze sobą osobiście Hektor, Achilles, Menelaos, Helena i wielu innych Trojan i Greków. Wszystko może się zdarzyć.
Bogowie jedni wiedzą, jak się ten koszmarny dzień zakończy – myśli Helena. W dodatku musi się uśmiechać, ignorując przygnębienie. Ostatnio bogowie pozostają głusi na modlitwy. Ostatnio bogowie nie mają ze śmiertelnikami już nic wspólnego – może tylko śmierć, zagładę i ogromne zniszczenia, jakie sprowadzają na ziemię swymi boskimi rękoma.
Helena Trojańska wchodzi do sypialni. Musi się wykąpać i ubrać stosownie na pogrzeb.
2
Rudowłosy Menelaos stał bez słowa w swej najlepszej zbroi. Wyprostowany, nieruchomy, władczy i dumny. Zajął miejsce między Odyseuszem i Diomedesem, na czele delegacji achajskich herosów, którzy przybyli do Troi z okazji ceremonii pogrzebowej wyprawionej na cześć człowieka, który skradł mu żonę; na cześć priamowego syna, tej świni, gównojada Parysa. Nie ma minuty, by Menelaos nie myślał o tym, kiedy i jak zabić Helenę.
Nie przewidywał większych kłopotów. Widział ją po drugiej stronie szerokiej alei, niecałe pięćdziesiąt stóp dalej, na środku przestronnego, głównego placu Troi. Stała na niewysokim podium obok starego Priama. Przy odrobinie szczęścia Menelaos zdołałby tam dobiec, nim ktokolwiek miałby choć szansę go powstrzymać. Zresztą nawet gdyby los się do niego nie uśmiechnął i Trojanie zastąpili mu drogę do żony, Menelaos ściąłby ich jak łan chwastów.
Menelaos nie był mężem wysokim – nie był takim szlachetnym olbrzymem jak jego nieobecny brat Agamemnon, nie był również nikczemnym gigantem jak Achilles, ten szczyl o małym fiucie – dlatego rozumiał, że nie uda mu się wskoczyć na podium z ulicy. Musiałby wbiec po schodach i przebić się przez tłum zebranych tam Trojan, siekąc, rąbiąc i mordując. I bardzo dobrze.
Wiedział, że Helena nie zdoła przed nim uciec. Z podium – tarasu przylegającego do ściany świątyni Zeusa – na plac prowadziły tylko jedne schody. Kobieta mogła co prawda wycofać się w głąb budynku, lecz i tam by ją dopadł i zapędził w kozi róg. Menelaos był pewien, że zdąży ją zgładzić, nim sam padnie pod ciosami dziesiątków rozjuszonych Trojan. Między innymi Hektora, idącego na czele konduktu pogrzebowego, który właśnie ukazał się oczom oczekujących. A potem? Potem mieszkańcy Ilionu i Achajowie zapomną o swoim obłąkańczym konflikcie z bogami i znów zaczną wojować przeciwko sobie. Oczywiście żywot samego Menelaosa dobiegnie wtedy końca. Podobnie przepadnie Odyseusz, Diomedes i być może nawet sam niepokonany Achilles. W końcu na pogrzeb tej świni Parysa przybyło ledwie trzydziestu Greków, a na dziedzińcu, murach i ulicach dzielących Achajów od Bramy Skajskiej tłoczyły się tysiące Trojan.
Gra warta świeczki.
Ta myśl przeszyła czaszkę Menelaosa niczym grot włóczni. Gra warta świeczki – śmierć tej niewiernej dziwki warta jest dowolnej ceny. Mimo niepogody – zimowy dzień był chłodny i szary – spod hełmu ściekały mu strużki potu, płynęły po krótkiej ryżej brodzie i skapywały z podbródka, mocząc brązowy napierśnik. Naturalnie już po wielokroć słyszał podobne kapanie, dźwięk uderzających o metal kropel, lecz zawsze dotąd był to odgłos bryzgającej mu na zbroję krwi przeciwników. Dłoń Menelaosa, wcześniej lekko oparta na wysadzanym srebrnymi zdobieniami mieczu, zacisnęła się na rękojeści tak mocno, że stracił czucie w palcach.
Teraz?
Nie, jeszcze nie teraz.
Dlaczego nie teraz? Jeśli nie teraz, to kiedy?
Nie teraz.
Skonfliktowane głosy w obolałej głowie Menelaosa – oba musiały należeć do niego, w końcu bogowie przestali już z nim rozmawiać – doprowadzały go do szału.
Zaczekaj do chwili, gdy Hektor podpali stos. Wtedy ruszysz.
Zamrugał, by strząsnąć perlący się na rzęsach pot. Nie miał pojęcia, który głos odezwał się jako ostatni – ten zachęcający do gwałtownego działania, czy ten tchórzliwy, namawiający do powściągliwości – lecz Menelaos zgodził się z podpowiedzią. Kondukt pogrzebowy dopiero co wkroczył do miasta. Żałobnicy przeszli pod olbrzymią Bramą Skajską. Nieśli ze sobą okryte jedwabnym całunem spalone zwłoki Parysa. Procesja zmierzała główną arterią Ilionu na plac wypełniony szeregami dostojników i herosów. Kobiety – w tym Helena – śledziły wydarzenia z tarasu. Już za kilka krótkich minut Hektor, starszy brat zabitego, podłoży ogień pod stos i uwaga wszystkich obecnych skupi się na płomieniach pożerających i tak zwęglone już ciało. To będzie znakomity moment. Nikt mnie nie zauważy, a potem moje ostrze znajdzie się już o dziesięć cali od zdradzieckiego serca Heleny.
Zgodnie z tradycją uroczystości pogrzebowe członków rodziny królewskiej, takich jak Parys, syn Priama, jeden z książąt Troi, ciągnęły się przez dziewięć dni wypełnionych w większości rozmaitymi okolicznościowymi igrzyskami. Organizowano między innymi wyścigi rydwanów i turnieje zapaśnicze, a całość obchodów wieńczyła zwykle rywalizacja włóczników. W tym wypadku jednak rytualne dziewięć dni, które minęły, odkąd Apollo zmienił Parysa w kupę zwęglonego mięsa, zostały wykorzystane na długi przejazd wozów z drwalami do lasów nadal porastających stoki góry Ida, wiele mil na południowy wschód od Ilionu. Morawce, te małe mechaniczne istoty, wspomogły Trojan swymi szerszeniami i innymi magicznymi przyrządami, w tym polami siłowymi chroniącymi przed ewentualnym atakiem Olimpijczyków. Atakiem, który – rzecz jasna – nastąpił. Drwale jednak sprawili się bez zarzutu.
Odpowiednią ilość drewna zwieziono do Troi dopiero teraz, dziesiątego dnia, i stos mógł wreszcie powstać, mimo że Menelaos wraz z liczną grupą achajskich przyjaciół, w tym stojącym obok Diomedesem, byli zdania, że poświęcanie płomieniom odpychających szczątków Parysa to jawne marnotrawstwo pierwszorzędnego opału. Już od wielu miesięcy zarówno Ilion, jak i ciągnące się całymi milami greckie obozowiska cierpiały na niedostatek paliwa do ognisk. Po dziesięciu latach wojny zarośla i lasy otaczające miasto zostały przetrzebione niemal bez reszty. Pobojowisko jeżyło się suchymi krótkimi pniakami. Nawet chrust skrzętnie wyzbierano już dawno temu. Achajscy niewolnicy gotowali teraz strawę dla swych panów, rozpalając ognie z wysuszonego łajna, co nie poprawiało ani smaku mięsiwa, ani paskudnego nastroju greckich wojowników.
Na czele żałobnej procesji sunęła kolumna trojańskich rydwanów. Kopyta koni zostały obleczone czarnym filcem i zwierzęta stąpały po szerokich płytach miejskiego bruku niemal bezszelestnie. Obok woźniców stali w zaprzęgach najwięksi bohaterowie Ilionu, herosi, którzy przetrwali ponad dziewięć lat pierwszej wojny i osiem dotychczasowych miesięcy straszliwego konfliktu z bogami. Jako pierwszy jechał Polidorus, jeden z Priamowych synów. Tuż za nim pojawił się inny przyrodni brat Parysa, Mestor. Kolejny rydwan wiózł sojusznika Trojan, Ifeusa. W następnej kolejności nadjechał Laodukus, syn Antenora. Po nich oczekujący ujrzeli podróżujących wysadzanymi klejnotami rydwanami starego Antenora – który jak zwykle przedłożył towarzystwo żołnierzy nad zebraną na tarasie starszyznę – kapitana Polifetesa oraz sławetnego Trasmelusa, który zastąpił współdowodzącego Likami Sarpedona, zgładzonego przez Patroklosa wiele miesięcy wcześniej, gdy Trojanie toczyli jeszcze wojnę z Grekami. Za tymi mężami do miasta wtoczył się rydwan Pilartesa – naturalnie nie tego Trojanina, którego zamordował Ajaks Wielki tuż przed wybuchem konfliktu z Olimpijczykami, lecz tego drugiego Pilartesa, który tak często walczył ramię w ramię z Elazosem i Muliusem. Do konduktu dołączyli również Perimus, syn Megasa, oraz Epistor i Melanippus.
Menelaos znał ich wszystkich. Tych wojowników i herosów, tych wrogów. Tysiące razy widział ich wykrzywione, skrwawione twarze pod wykutymi z brązu hełmami, oddalone od niego ledwie na dystans pchnięcia włóczni bądź uderzenia mieczem, dystans oddzielający go od obu głównych, najważniejszych celów – Ilionu i Heleny.
A teraz Helena stoi pięćdziesiąt stóp ode mnie. I nikt nie spodziewa się mojego ataku.
Za zaprzężonymi w stąpające cicho rumaki rydwanami nadeszli słudzy prowadzący zwierzęta przeznaczone na ofiarę. Dziesięć najlepszych wierzchowców Parysa, sforę jego myśliwskich ogarów i stado tłustych owiec. Ostatnia ofiara była szczególnie hojna i kosztowna, ponieważ od chwili rozpoczęcia boskiego oblężenia zapasy zarówno wełny, jak i baraniny kurczyły się coraz bardziej. Menelaos zobaczył też kilka starych wynędzniałych krów o krzywych rogach. Bydła nie przyprowadzono po to, by złożyć wspanialszą ofiarę – w końcu odkąd bogowie stali się wrogami, nie było komu jej poświęcać – ich tłuszcz miał sprawić, by stos zajął się gorętszym i jaśniejszym płomieniem.
Po tym zwierzęcym pochodzie wkroczyły do miasta tysiące trojańskich piechurów, zakutych w zbroje wypolerowane tak starannie, że błyszczały nawet w ten szary zimowy dzień. Szeregi wojowników ciągnęły się za Bramę Skajską aż po równinę Ilionu. Pośrodku tej ciżby sunęły mary Parysa, niesione przez tuzin jego najbardziej umiłowanych towarzyszy broni; ludzi, którzy za Priamowego syna chętnie oddaliby własne życie, lecz teraz musieli ze łzami w oczach nieść jego wielką pośmiertną lektykę.
Ciało Parysa spowijał błękitny całun, już w tej chwili przesłonięty tysiącami uciętych kosmyków włosów – wyraz żałoby podkomendnych i dalszych krewnych księcia. Hektor i członkowie najbliższej rodziny poległego mieli swoje loki dorzucić tuż przed podłożeniem ognia pod stos. Trojanie nie poprosili Achajów, by również poświęcili Parysowi swoje włosy, ale gdyby to uczynili – gdyby taką prośbę przekazał swym ludziom Achilles, główny obecnie sprzymierzeniec Hektora, gdyby co gorsza nadał jej moc rozkazu i polecił Myrmidonom, by dopilnowali jego wykonania – Menelaos osobiście stanąłby na czele buntu.
Brakowało mu towarzystwa Agamemnona. Brat zawsze wiedział, co robić. To Agamemnon był prawowitym przywódcą Argiwów – nie ten uzurpator Achilles, a już na pewno nie trojański bękart Hektor, który uznał ostatnio, że może wydawać polecenia wszystkim: Argiwom, Achajom, Myrmidonom i Trojanom. Nie, prawdziwym dowódcą Greków był Agamemnon i gdyby się tu dzisiaj pojawił, to albo odwiódłby Menelaosa od przeprowadzenia zuchwałego zamachu na życie Heleny, albo sam zginąłby u jego boku. Niestety Agamemnon wraz z pięcioma setkami lojalnych wojowników już siedem tygodni wcześniej wsiadł na pokład czarnego okrętu i odpłynął w kierunku greckich wysp, do Sparty. Powrócić mieli najwcześniej za miesiąc, a wyruszyli oficjalnie po to, by zwerbować nowych ochotników do wojny przeciwko bogom, natomiast w rzeczywistości z zamysłem zyskania sprzymierzeńców gotowych poprzeć rebelię wobec władzy Achillesa.
Achilles. Ten zdradziecki potwór właśnie się pojawił. Szedł tuż za szlochającym Hektorem, który kroczył wytrwale przy marach, tuląc w mocarnych dłoniach głowę martwego brata.
Na widok zwłok księcia z piersi zebranych na murach i placu rzesz Trojan wydarł się ogłuszający jęk. Stojące na dachach i blankach kobiety – niskiego pochodzenia, niezwiązane z królewskim rodem ani Heleną – podniosły śpiewny lament. Menelaos poczuł, że przedramiona mimowolnie pokrywa mu gęsia skórka. Kobiece zawodzenie zawsze działało na niego w ten sposób.
Przecież on złamał mi rękę – przypomniał sobie Menelaos, rozniecając swój słabnący gniew niczym przygasające ognisko.
Achilles – półbóg przechodzący teraz przed oczyma achajskich wodzów w ślad za posępnym orszakiem niosącym mary Parysa – złamał Menelaosowi rękę osiem miesięcy temu. Chyżonogi mężobójca uczynił to tego samego dnia, gdy oznajmił Grekom, że Pallas Atena zgładziła jego przyjaciela Patroklosa, i by dopełnić zniewagi, porwała jego ciało na Olimp. Wtedy też Achilles oświadczył, że Achajowie i Trojanie nie będą dłużej walczyć przeciwko sobie, lecz zamkną w oblężeniu świętą górę Olimp.
Agamemnon gorąco zaprotestował – sprzeciwił się wszystkiemu: arogancji Achillesa i jego próbie zagarnięcia władzy króla królów, wodza przybyłych pod Ilion greckich oddziałów. Sprzeciwił się jawnemu bluźnierstwu, jakim było wystąpienie przeciwko bóstwom, bez względu na to, kogo akurat zabiła Atena (a przecież nikt nie miał pewności, że Achilles powiedział prawdę). Najbardziej zaciekle wystąpił jednak przeciwko objęciu przez Achillesa dowództwa nad dziesiątkami tysięcy achajskich żołnierzy.
Achilles udzielił tamtego pamiętnego dnia odpowiedzi krótkiej i prostej – postanowił zmierzyć się z każdym Grekiem, któremu nie przypadła do gustu myśl o zmianie dowództwa i wypowiedzeniu wojny Olimpijczykom. Dodał, że może walczyć w osobnych pojedynkach bądź ze wszystkimi przeciwnikami jednocześnie, a ten, kto ostanie się na placu boju, będzie odtąd kierować poczynaniami Achajów.
Agamemnon i Menelaos, dumni synowie Atrydy, zaatakowali Achillesa włóczniami i mieczami, pod osłoną tarcz. Setki greckich oficerów i tysiące szeregowych włóczników obserwowały starcie w osłupiałym milczeniu.
Menelaos był co prawda zaprawionym w krwawych bojach weteranem, lecz nie zaliczał się do grona największych herosów wojny trojańskiej. Jego brata z kolei uważano – przynajmniej podczas długich tygodni, które Achilles spędził nadąsany w namiocie – za najbardziej zapalczywego i zajadłego z achajskich wojowników. Jego włócznie niemal nigdy nie chybiały celu, miecz rozcinał najgrubsze wraże tarcze niczym jedwabne zasłony i nie okazywał litości, bezwzględnie dobijając wszystkich, nawet najlepiej urodzonych przeciwników. Agamemnon był równie wysoki i potężnie zbudowany jak Achilles, i jak on był półbogiem, lecz jego ciało zbierało wojenne blizny przez dziesięć lat dłużej, a wzrok tego dnia mąciła mu wściekłość godna demona. Achilles tymczasem czekał spokojnie, na jego młodzieńczym obliczu malowało się wręcz coś bliskiego roztargnieniu.
Rozbroił braci, jakby byli małymi dziećmi. Potężnie ciśnięta przez Agamemnona włócznia odbiła się od ciała syna Peleusa i bogini Tetydy, jakby morawce otoczyły go jedną ze swoich energetycznych tarcz. Miecz Agamemnona – który wedle Menelaosa uderzył z siłą, jaka wystarczyłaby do przepołowienia kamiennego bloku – roztrzaskał się na pięknej tarczy Achillesa.
Właśnie wtedy ich rozbroił – dodatkowe włócznie i miecz Menelaosa cisnął do morza. Następnie pchnął obu pokonanych na ubity piach i zdarł z nich zbroje tak łatwo, jak wielki orzeł obdziera ze skóry bezradne ofiary. Chyżonogi mężobójca złamał Menelaosowi lewą rękę – na dźwięk kości pękającej jak wiotka gałązka z kręgu otaczających ich oficerów i wojowników podniósł się stłumiony jęk – po czym, na pozór delikatnie, uderzył otwartą dłonią i strzaskał Agamemnonowi przegrodę nosową. Na koniec zdzielił króla królów kopniakiem w żebra i przycisnął go sandałem do ziemi, spoglądając na jęczącego obok Menelaosa.
Dopiero wówczas Achilles dobył miecza.
– Poddajcie się i przysięgnijcie mi wierność, a obu was potraktuję z należnym Atrydom honorem i uczynię was swymi oficerami i sojusznikami w nadchodzącej wojnie – rzekł. – Zawahajcie się choć na mgnienie, a poślę wasze psie dusze do Hadesu, zanim wasi przyjaciele zdążą mrugnąć. Waszymi trupami skarmię wygłodniałe sępy, byście nigdy nie otrzymali godnego pogrzebu.
Agamemnon, do wtóru pojękiwań i jęków, niemal wymiotując gorzką żółcią, skapitulował i przysiągł mężobójcy wierność. Menelaos, czując ból stłuczonej nogi, popękanych żeber i złamanej ręki, już po sekundzie poszedł za przykładem brata.
Ostatecznie tamtego dnia wystąpiło przeciwko Achillesowi trzydziestu pięciu achajskich wodzów. Przed upływem godziny ulegli wszyscy bez wyjątku. Najmężniejszych Achilles skrócił o głowę, gdy odmówili mu posłuszeństwa, po czym zgodnie z przyrzeczeniem rzucił ich zwłoki ptakom, rybom i psom. Dwudziestu ośmiu jednak złożyło wymaganą przysięgę. Potem już żaden z wielkich achajskich herosów, wojowników dorównujących bitewną sławą Agamemnonowi, nie rzucił Achillesowi wyzwania. Nie uczynił tego Odyseusz ani Diomedes, ani Nestor, Ajaksowie ani Teukros. Wszyscy wysłuchali szczegółów opowieści o śmierci, jaką z rąk Ateny ponieśli Patroklos i mały synek Hektora, Skamandrios, po czym donośnymi głosami zaprzysięgli jeszcze przed zapadnięciem zmroku wypowiedzieć wojnę Olimpijczykom.
Menelaos poczuł w ramieniu tępy ból – mimo drobiazgowych zabiegów osławionego medyka Podaliriosa, syna Asklepiosa, kości nie zrosły się należycie i w takie jak ten chłodne dni ręka nadal dokuczała – lecz oparł się pokusie i nie rozmasował rwącego miejsca. Mary z ciałem Parysa i kroczący obok nich Achilles z wolna mijali delegację Achajów.
***
Obleczone całunem, przysypane ściętymi włosami mary stają przed stosem, pod tarasem przylegającym do świątyni Zeusa. Kolumny wojowników zatrzymują się w miejscu. Milkną zawodzenia i lamenty stojących na murach kobiet. Nagle robi się tak cicho, że Menelaos wyraźnie słyszy chrapliwe oddechy koni. W pewnym momencie coś plusnęło na kamień. Jeden z rumaków zaczął sikać.
Helenos, stojący obok Priama starzec, naczelny wieszczbiarz i doradca króla Ilionu, wykrzykuje jakąś krótką mowę pogrzebową, której treść ginie w podmuchach wiatru, jaki niespodziewanie zerwał się znad morza. Zimne powiewy skojarzyły się Menelaosowi z lodowatym oddechem poirytowanych bogów. Helenos wręcza Priamowi ceremonialny sztylet. Król, mimo że niemal zupełnie łysy, ma na potylicy jeszcze kilka siwych pasemek, zachowanych być może specjalnie na tak ponure okazje. Władca Troi ucina jedno z nich ostrym jak brzytwa nożem. Niewolnik – osobisty, wieloletni sługa Priama – chwyta opadający kosmyk do złotej misy i podchodzi do Heleny, która przejmuje od króla sztylet. Kobieta przez dłuższy moment przygląda się klindze, jakby miała zamiar ją wrazić we własną pierś. Na ten widok Menelaosa przeszywa lęk. Gdyby zabiła się sama, obrabowałaby go ze słodkiej zemsty, od której dzieli go przecież tylko kilka chwil. Wreszcie jednak Helena podnosi sztylet, chwyta w palce kołyszący się z boku głowy pukiel i ucina pęk. Ciemne splątane włosy sypią się do misy, a niewolnik zwraca się ku szalonej Kasandrze, jednej z licznych córek Priama.
Stos rekompensuje wszelkie wysiłki i ryzyko, z jakimi wiązało się zwiezienie drewna aż z odległej Idy. Zapiera dech w piersiach. Ponieważ na placu nie było miejsca na wymagany tradycją stos o boku stu stóp – wtedy nie zmieściłyby się tak gęste tłumy – zbudowano trzy razy mniejszy, lecz wyższy niż zwykle. Najwyżej ułożone polana sięgają poziomu świątynnego tarasu. Na szczyt prowadzą szerokie drewniane stopnie, same w sobie przypominające niewielkie balkony. Boki strzelistej układanki podtrzymują bele z niezwykle wytrzymałego drewna, które wcześniej spajały ściany pałacu Parysa.
Potężnie zbudowani tragarze wnoszą mary na umieszczoną na samej górze platformę. Hektor czeka już u stóp szerokich stopni.
Teraz umierają zwierzęta. Mężczyźni wprawieni w sztuce rzeźniczej i zaznajomieni z religijnymi wymogami składania ofiar – Czy jest tu właściwie jakaś różnica? – pyta sam siebie Menelaos – szybko i sprawnie podrzynają gardła owcom i bydłu. Krew spływa do odświętnych naczyń, a ludzie tymczasem ściągają skóry i oddzielają tłuszcz, w którego fałdy zostają następnie owinięte zwłoki Parysa. Otulone warstwami łoju wyglądają jak pieczone mięso między pajdami miękkiego chleba.
Ofiarnicy wnoszą oskórowane zwierzęta po stopniach i rozkładają wokół ciała trojańskiego księcia. Z gmachu świątyni wychodzą kobiety – dziewice w ceremonialnych sukniach, o przesłoniętych woalkami twarzach. Niosą amfory z miodem i oliwą. Nie wolno im wejść na stos, więc wręczają naczynia gwardzistom Parysa, którym przypadł dziś obowiązek niesienia mar. Żołnierze wnoszą je na górę i z wielką pieczołowitością rozstawiają wokół zwłok.
Następnie zostają podprowadzone ulubione wierzchowce poległego księcia. Z dziesiątki Hektor wybiera czwórkę i podrzyna im gardła długim sztyletem swego brata. Porusza się przy tym tak szybko, że nawet owe inteligentne, dumne i świetnie wyszkolone rumaki bojowe nie mają czasu na jakąkolwiek reakcję.
Ciała czterech masywnych koni wrzuca na stos sam Achilles. Wykazując się wielką gorliwością i nadludzką siłą, ciska je jedno po drugim, każdy kolejny zwierzęcy korpus ląduje na piramidzie z pni i belek wyżej niż poprzedni.
Następnie osobisty niewolnik Parysa przywodzi szóstkę ukochanych psów swojego pana. Hektor przechadza się wśród nich, głaszcze je i drapie za uszami. Po chwili przystaje i zapada w zadumę, jakby właśnie przypomniał sobie wszystkie chwile, gdy obserwował brata karmiącego ulubieńców okrawkami ze stołu lub gdy Parys zabierał te zwierzaki na łowieckie eskapady w góry bądź położone w głębi lądu mokradła.
Wybiera dwa ogary i daje skinieniem znak, by odprowadzono pozostałe. Czule chwyta zwierzęta za skórę na karku, jakby chciał poczęstować je kością bądź innym łakociem, po czym podrzyna im gardła cięciami tak okrutnymi, że niemal odrąbuje łby. Truchła obu psów wrzuca na stos osobiście – spadają znacznie wyżej niż zwłoki koni, lądują tuż pod marami.
Pora na niespodziankę.
Dziesięciu zakutych w brązowe zbroje Trojan i taka sama liczba identycznie odzianych achajskich włóczników wtacza na plac ciągnięty na sznurach wóz. Na wozie stoi klatka. A w klatce stoi bóg.
3
Stojąca na tarasie świątyni Zeusa Kasandra obserwowała ceremonię pogrzebową Parysa z narastającym przeczuciem nieuchronnej zguby. Gdy na plac wprowadzono wóz – ciągnięty przez ludzi, nie konie bądź woły – wóz wiozący skazane na zagładę bóstwo, dziewczyna niemal zemdlała.
Helena chwyciła słaniającą się przyjaciółkę za łokieć. Podtrzymała ją.
– Co się stało? – spytała szeptem Greczynka, która pospołu z Parysem sprowadziła na Troję cierpienie i śmierć.
– To szaleństwo – odpowiedziała równie cicho Kasandra, opierając się o marmurową ścianę.
Nie wyjaśniła Helenie, czy ma na myśli szaleństwo własne, szaleństwo zamiaru złożenia w ofierze boskiej istoty, szaleństwo tak długiej wojny, czy może szaleństwo stojącego na dziedzińcu Menelaosa, narastające w ciągu ostatniej godziny niczym zesłana przez Zeusa straszliwa burza. Zresztą sama tego nie wiedziała.
Zniewolony Olimpijczyk, uwięziony nie tylko przez wpuszczone w podłogę wozu żelazne pręty, lecz również – i przede wszystkim – przez przejrzyste wrzeciono morawieckiego pola siłowego, nosił imię Dionizos i był dzieckiem Zeusa i Semele. Patronował winu, rozkoszom cielesnym i wszelkim ekstatycznym doznaniom. Kasandra, mimo że od dziecka wiernie służyła Apollinowi – zabójcy Parysa – w przeszłości nieraz jednoczyła się intymnie z Dionizosem. Ten bóg był jak dotąd jedynym pojmanym przez ludzi Olimpijczykiem. Powalił go boski Achilles, czary morawców uniemożliwiły mu ucieczkę za pomocą teleportacji, a do zaprzestania oporu nakłonił go chytry Odyseusz. Niewolące Dionizosa wypożyczone przez morawce pole siłowe mieniło się i falowało wokół sylwetki więźnia niczym rozgrzane sierpniowym słońcem powietrze.
Jak na Olimpijczyka, Dionizos prezentował się raczej mało okazale. Był niski – mierzył sobie ledwie metr osiemdziesiąt wzrostu – blady i pulchny nawet wedle ludzkich standardów, głowę porastała mu zmierzwiona czupryna złotobrązowych loków, a jego rzadka broda przypominała pierwszy chłopięcy zarost.
Wóz znieruchomiał. Hektor otworzył klatkę, sięgnął przez półprzepuszczalne pole siłowe i wywlókł Dionizosa na pierwszy stopień z wiodących na szczyt stosu schodów. Pomógł mu Achilles, chwytając niewysokie bóstwo za kark.
– Bogobójstwo. Obłęd i bogobójstwo – wyszeptała Kasandra.
Helena, Priam, Andromacha i wszyscy pozostali zgromadzeni na tarasie ludzie zignorowali jej słowa. Skupili spojrzenia na kredowobiałym obliczu Olimpijczyka i parze przerastających go, opalonych na brąz śmiertelników.
W kontraście do słabego głosu wieszczbiarza Helenosa, porwanego przez zimne powiewy i zagłuszonego pomrukami tłumu, tubalny okrzyk Hektora przetoczył się ponad zatłoczonym placem i wrócił odbity echem od strzelistych wież i wysokich murów Ilionu. Zapewne dałoby się herosa wyraźnie usłyszeć nawet na wierzchołku góry Ida, oddalonym przecież od Troi o wiele mil na wschód.
– Parysie, bracie mój umiłowany! Przybyliśmy tu, by cię pożegnać. I pożegnamy w taki sposób, że nasze słowa dotrą do ciebie nawet tam, dokąd się udałeś, w przepastnej otchłani Domu Śmierci. Posyłamy ci najsłodszy miód, przednią oliwę, a także twe ulubione wierzchowce i najwierniejsze z psów – ciągnął. – Ja osobiście składam ci w ofierze tego oto Olimpijczyka, syna samego Zeusa, którego tłuszcz nakarmi wygłodniałe płomienie i wspomoże twą duszę w wędrówce do Hadesu.
Hektor dobył miecza. Pole siłowe zamigotało i zniknęło. Teraz Dionizosa pętały już tylko kajdany na kostkach i przegubach.
– Czy mogę coś powiedzieć? – poprosił niski bladolicy bóg. Jego słowa nie poniosły się tak daleko, jak głos księcia.
Hektor się zawahał.
– Pozwólmy bogu przemówić! – zawołał z tarasu wieszczbiarz Helenos, stojący u boku Priama.
– Pozwólmy bogu przemówić! – zawtórował mu Kalchas, wieszczbiarz Achajów ze swego miejsca w pobliżu Menelaosa.
Hektor ściągnął brwi, lecz skinął głową.
– Czas na twe ostatnie słowa, bękarcie Zeusa. Wiedz jednak, iż nawet jeśli spróbujesz wybłagać u swego ojca ratunek, dziś nie przyjdzie ci z pomocą. Nic cię już nie ocali. Staniesz się ochłapem mięsa rzuconym w ogień stosu mego brata.
Dionizos uśmiechnął się, bynajmniej nie boskim uśmiechem. Na jego twarzy odmalował się grymas strwożonego śmiertelnika.
– Trojanie i Achajowie! – zawołał tłustawy, mikry Olimpijczyk o rzadkiej, zmierzwionej brodzie. – Nie możecie, głupcy, zabić nieśmiertelnego bóstwa. Zostałem zrodzony z łona samej śmierci. Za młodu, ja, syn Zeusa, bawiłem się zabawkami, które według przepowiedni są atrybutami przyszłego władcy świata – kośćmi, piłką, bączkiem, złocistymi jabłkami, czuryngą i wełną. Tytani jednak, których mój ojciec pokonał i strącił w czeluść Tartaru, piekła pod piekłem, dziedziny koszmaru położonej pod królestwem umarłych, w którym twój brat Parys unosi się teraz niczym smród zapomnianego pierdnięcia, umazali swe oblicza kredą, nadciągnęli niczym widma zmarłych i zaatakowali mnie. Gołymi, bladymi rękoma rozszarpali me ciało na siedem kawałków, które wrzucili do kotła ustawionego na trójnogu ponad ogniem znacznie gorętszym niż ten, jakim zapłonie dziś ten wasz wątły stosik.
– Skończyłeś? – Hektor uniósł miecz.
– Prawie – rzucił Dionizos bardziej radosnym i mocniejszym niż dotąd głosem, który odbił się od tych samych dalekich murów, przed chwilą słuchających słów Hektora. – Ugotowali mnie, a następnie piekli na siedmiu rożnach. Woń mego przyrządzanego ciała była tak smakowita, że na ucztę Tytanów przybył osobiście Zeus, mój ojciec, w nadziei, iż doproszą go do stołu. Gdy jednak ujrzał mą dziecięcą główkę na rożnie i moje rączki w bulionie, wysmagał ich piorunami i wtrącił na powrót do Tartaru, gdzie po dziś dzień kulą się w strachu i boleści.
– Czy to już wszystko? – spytał Hektor.
– Prawie – powtórzył Dionizos. Zadarł głowę i spojrzał na stojącego w asyście dostojników króla Priama. W tej chwili jego głos przypominał ryk dzikiego wołu. – Niektórzy powiadają jednak, że moje ugotowane członki złożono w ziemi. Zebrać je i zasadzić miała Demeter. W ten właśnie sposób w ludzkie ręce trafiła pierwsza winorośl. Z ognia i ziemi ocalał tylko jeden z moich dziecięcych członków. Pallas Atena przyniosła ten kawałek Zeusowi, a on powierzył ten kradiaios Dionysos, Hipcie. Tak w Azji nazywają wielką matkę Rheaso, która nosiła go na głowie. W ustach ojca słowa kradiaios Dionysos były zabawnym żartem, ponieważ w starej mowie kradia oznacza „serce”, a krada „drzewo figowe”, więc…
– Dość! – zagrzmiał Hektor. – Niekończącą się gadaniną nie przedłużysz swego pieskiego żywota. Skończ przemawiać w dziesięciu lub mniej słowach, albo sam to zakończę.
– Possij mi pałkę! – warknął Dionizos.
Hektor chwycił swój wielki miecz oburącz, zamachnął się, i jednym cięciem pozbawił boga głowy.
Trojanie i Grecy jak jeden mąż wstrzymali oddechy. Stłoczony na placu tłum cofnął się o krok. Bezgłowe ciało Dionizosa jeszcze przez chwilę stało na najniższym stopniu stosu, chwiejne, lecz wyprostowane, po czym runęło na ziemię niczym marionetka z przeciętymi sznurkami. Hektor podniósł ucięty czerep – Dionizos nie zdążył zamknąć ust – chwycił go za kosmyk rzadkiego zarostu i rzucił wysoko na stos. Głowa spadła pomiędzy trupy koni i psów.
Heros zaczął ciąć. Rąbał mieczem z góry, niczym siekierą. Odjął zwłokom Dionizosa ramiona, nogi i genitalia. Każdy kawałek ciskał na inną część pogrzebowego stosu. Uważał przy tym, by nie spadały zbyt blisko mar Parysa – pamiętał, że wraz z innymi będzie musiał potem przeszukać popioły, by odseparować czcigodne kości brata od nikczemnych resztek psów, koni i boga. Na koniec Hektor poszatkował tors Olimpijczyka na dziesiątki mięsistych skrawków. Większość również trafiła na stos, lecz część rzucił ocalałym psom ze sfory Parysa, które uwolnione przez opiekunów biegały po całym dziedzińcu.
Gdy ciosom miecza poddały się już ostatnie okruchy kości i chrząstek, nad tymi żałosnymi szczątkami podniosła się czarna chmura – wzbiła się niczym wirujący rój niewidzialnych komarów lub niewielki wir dymu. Buchnęła tak gwałtownie, że nawet Hektor przerwał swe ponure dzieło i cofnął się o krok. Cofnęła się też zebrana na placu ciżba, w tym szeregi trojańskich piechurów i achajscy herosi. Stojące na murach kobiety wszczęły rwetes i pozasłaniały swe twarze dłońmi i woalkami.
Po chwili obłok zniknął. Hektor odrzucił ostatnie różowo-białe fragmenty ciała na stos, po czym kopnął nagie żebra z kręgosłupem między przygotowane zawczasu wiązki chrustu. Następnie książę ściągnął z siebie zakrwawioną zbroję i przykazał sługom, by ją odnieśli. Niewolnik podsunął mu miskę z wodą i heros obmył z krwi twarz, dłonie i ramiona. Ktoś inny podał czysty ręcznik.
Czysty, ubrany jedynie w tunikę i sandały Hektor wziął do rąk złote naczynie ze świeżo ściętymi kosmykami włosów i wspiął się po szerokich stopniach na szczyt stosu. Zatrzymał się przed spoczywającymi na platformie z drewna i żywicy marami i wysypał loki bliskich bratu osób na okrywający zwłoki całun. W bramie pojawił się goniec – najszybszy biegacz Troi, zwycięzca wszystkich niedawnych zawodów. Dzierżąc w ręku długą pochodnię, przetruchtał wśród rozstępującego się karnie tłumu wojowników i gapiów i wbiegł na stos, do boku Hektora. Przekazał mu migocącą żagiew, ukłonił się i zszedł tyłem po schodach, kłaniając się na każdym stopniu.
***
Menelaos podnosi spojrzenie i widzi zmierzającą nad miasto ciemną chmurę.
– Febus Apollo okrywa miasto całunem – szepce Odyseusz.
Z zachodu zrywa się zimny wicher. W tej samej chwili Hektor upuszcza pochodnię na ułożone pod marami, nasączone tłuszczem i żywicą drwa. Polana dymią, lecz nie stają w ogniu.
Menelaos – zawsze bardziej porywczy od swego brata Agamemnona i wielu innych opanowanych greckich zabójców i bohaterów – czuje że serce przyśpiesza mu biegu. Zbliża się chwila działania. Nie przejmuje się faktem, że być może zostało mu ledwie parę minut życia. Najważniejsze, by wrzeszcząca dusza tej dziwki Heleny trafiła do Hadesu jeszcze przed nim. Gdyby on, Menelaos, syn Atreusa, miał w tej sprawie prawo decyzji, kobieta spadłaby do najgłębszego zakątka Tartaru, gdzie dołączyłaby do Tytanów, o których opowiadał przed chwilą ścięty Dionizos, od wieków wyjących z bólu i błądzących w ciemności.
Hektor przywołuje gestem Achillesa, który przynosi dawnemu wrogowi dwa wypełnione po brzegi puchary, po czym wraca pod stos. Hektor unosi naczynia w dłoniach.
– Wiatry zachodu i północy! – woła książę. – Wściekły Zefirze i zimnopalcy Boreaszu, zadmijcie potężnie i rozpalcie stos Parysa, wokół którego zgromadzili się wszyscy Trojanie, a nawet oddający mu cześć Argiwowie! Przybywaj Boreaszu! Nadleć Zefirze! Wspomóżcie nas swym tchnieniem, a przyrzekam wam szczodre ofiary i hojne libacje!
Stojąca powyżej na tarasie Helena zwraca się szeptem do Andromachy:
– To obłęd. Szaleństwo. Nasz ukochany Hektor przywołuje na pomoc bogów, przeciwko którym toczymy wojnę. Chce, by spopielili ciało boga, którego dopiero co sam zaszlachtował.
Zanim żona Hektora ma szansę odpowiedzieć, ukryta w cieniu Kasandra wybucha śmiechem. Priam i stojący przy władcy starcy obrzucają ją surowymi spojrzeniami.
Kasandra niezrażona milczącą naganą syczy w stronę Heleny i Andromachy.
– Szzzaleństwo, takk! Od początku mówiłam wam wszystkim, że to zwykłe szaleństwo. Podobnie jak szalony jest plan Menelaosa. Heleno, on chce cię zamordować, już za chwilę. I zrobi to równie krwawo, jak Hektor rozprawił się z Dionizosem.
– O czym ty mówisz, Kasandro? – Helena odpowiada szorstkim szeptem, lecz jej piękne oblicze pokrywa się bielą.
Kasandra odpowiada z uśmiechem.
– Mówię o twojej śmierci, kobieto. Zostały ci tylko minuty. Wciąż żyjesz wyłącznie dlatego, że stos nie chce się zająć.
– Menelaos?
– Twój czcigodny małżonek – śmieje się Kasandra. – Twój czcigodny były mąż. Ten z twych mężów, którego zwęglone ciało nie gnije teraz na stercie drewnianych pali. Nie słyszysz rwanego oddechu, z jakim gotuje twoją śmierć? Nie czujesz woni jego potu? Nie słyszysz bicia plugawego serca? Ja słyszę.
Andromacha odwraca się tyłem do placu i podchodzi do Kasandry. Chce ją odprowadzić z balkonu, zabrać do wnętrza świątyni, poza zasięg ludzkich oczu i uszu.
Kasandra znów zanosi się śmiechem a w jej dłoni błyska krótki, lecz zabójczo ostry sztylet.
– Dotknij mnie, suko, a potnę cię tak, jak ty pocięłaś tego małego niewolnika, którego zwałaś swym dzieckiem.
– Milcz! – warczy Andromacha. W jej szeroko otwartych oczach pojawia się wściekły błysk.
Priam i członkowie starszyzny ponownie odwracają się z karcącymi spojrzeniami. Najwyraźniej słowa kobiet nie doleciały do nich wyraźnie. Wiekowe uszy nie są już tak sprawne jak dawniej, lecz gniewny ton szeptanej rozmowy nie mógł umknąć ich uwadze.
Helenie zaczynają drżeć ręce.
– Kasandro, sama mi powiedziałaś, że wszystkie przepowiednie, które od tylu lat głosiłaś, były fałszywe. Troja wciąż stoi, mimo że prorokowałaś, że upadnie już kilka miesięcy temu. Priam żyje, nie został wcale zamordowany we własnej świątyni Zeusa. Żyją także Achilles i Hektor, a przecież od dawna z uporem twierdziłaś, że padną jeszcze przed klęską Ilionu. Nie ziściły się również twe zapowiedzi, że kobiety zostaną uprowadzone w niewolę. Ty sama nie trafiłaś do domu Agamemnona, gdzie wielki król wraz z tobą i twymi dziećmi miał zginąć z ręki Klitajmestry. A Andromacha…
Kasandra odrzuca głowę do tyłu i dławi się niemym skowytem. Hektor tymczasem wciąż wylicza kolejne ofiary i ilości słodzonego miodem wina, które zamierza ofiarować bogom wiatru w zamian za rozniecenie stosu Parysa. Gdyby ludzie w owych czasach znali już teatr, stojący na dziedzińcu widzowie uznaliby, że dramat obrócił się w farsę.
– To wszystko już odeszło – szepce Kasandra, tnąc ostrym jak brzytwa sztyletem własne przedramię. Krew spływa po jej bladej skórze i kapie na marmur tarasu. Dziewczyna jednak na nią nie patrzy. Nie odrywa spojrzenia od Andromachy i Heleny. – Dawna przyszłość już nie istnieje, siostry. Mojry nas porzuciły. Nasz świat zniknął wraz ze swą przyszłością, zastąpiony przez inny, dziwny kosmos. Klątwa jednak, którą obłożył mnie Apollo, brzemię wieszczki, wciąż pozostaje w mocy, siostry. Za kilka chwil Menelaos wedrze się na taras i wrazi ostrze swego miecza prosto między twoje piękne cycki, Heleno Trojańska. – Dwa ostatnie słowa aż ociekają sarkazmem.
Helena chwyta Kasandrę za ramiona. Andromacha wyrywa jej nóż z dłoni. Obie kobiety wspólnie zaciągają dziewczynę między kolumny, w chłód zacienionej antresoli wewnątrz przybytku Zeusa. Przypierają młodą wieszczkę do marmurowej balustrady i zawisają nad nią niczym Furie.
Andromacha przytyka ostrze sztyletu do kredowobiałej szyi Kasandry.
– Przyjaźnimy się od lat, Kasandro – syczy żona Hektora – nie zapominam o tym. Ale jeśli usłyszę od ciebie choć jedno słowo więcej, ty obłąkana cipo, podetnę ci gardło jak zarzynanej świni.
Na usta Kasandry wypływa promienny uśmiech.
Helena składa dłoń na przegubie Andromachy – trudno stwierdzić, czy chce ją powstrzymać, czy pragnie wziąć osobisty udział w zabójstwie. Druga dłoń pięknej kobiety spoczywa nieruchomo na ramieniu Kasandry.
– Czy Menelaos naprawdę przyjdzie mnie zabić? – szepce do ucha udręczonej wieszczki.
– Dzisiaj spróbuje tego dwukrotnie, i za każdym razem zostanie powstrzymany – odpowiada beznamiętnie Kasandra. Nie patrzy przyjaciółkom w oczy, lecz gdzieś w pustkę. Jej uśmiech zastyga, tężeje.
– Kiedy spróbuje? – pyta Helena. – I kto go powstrzyma?
– Po raz pierwszy zamierzy się na ciebie, gdy zapłonie stos Parysa – odpowiada Kasandra, tonem tak znudzonym i obojętnym, jakby recytowała dziecięcy wierszyk. – Po raz drugi zamachnie się, gdy płomienie dogasną.
– Kto go powstrzyma? – ponawia pytanie Helena.
– Przy pierwszej próbie dłoń Menelaosa zatrzyma małżonka Parysa – mówi Kasandra. Oczy uciekły jej w głąb czaszki i w tej chwili widać jedynie białka. – Za drugim razem uczyni to Agamemnon i niedoszła morderczyni Achillesa, Pentezylea.
– Amazonka Pentezylea? – dziwi się Andromacha. Echo jej głosu rozchodzi się echem po całej świątyni Zeusa. – Przecież ona jest w tej chwili tysiąc mil stąd, podobnie jak Agamemnon. Jak to możliwe, że zdążą się tu pojawić, zanim stos Parysa dogaśnie?
– Milcz! – syczy Helena i zwraca się do Kasandry, której powieki zaczynają gwałtownie trzepotać. – Powiadasz, że żona Parysa powstrzyma Menelaosa w momencie rozpalenia stosu. Jak mogłabym tego dokonać? W jaki sposób?
Młoda wieszczka mdleje i osuwa się na posadzkę. Andromacha ukrywa sztylet w fałdach swej sukni i wymierza Kasandrze kilka siarczystych policzków. Bez skutku.
Helena kopie leżącą w żebra.
– Niech ją bogowie przeklną! Jak mam zatrzymać ostrze Menelaosa? Myślę, że już tylko chwile zostały, nim…
Z piersi zgromadzonych na placu Trojan i Achajów wyrywa się potężny ryk. Do uszu kobiet dociera wyraźny szum i trzask płomieni.
Wiatry usłuchały i przybyły pomiędzy słupami Bramy Skajskiej na pogrzeb. Chrust i polana zajęły się płomieniami. Stos płonie.
4
Na oczach Menelaosa zerwał się zachodni wiatr i rozniecił ogień pod stosem Parysa. Najpierw pojawiło się tylko kilka chwiejnych płomyków, lecz szybko przerodziły się w huczące ognisko. Hektor ledwie uniknął pożogi. Cudem zdążył zbiec po kilku stopniach i zeskoczyć na ziemię.
Teraz, zdecydował Menelaos.
Karne dotąd szeregi Achajów rozproszyły się, gdy tłum cofnął się przed żarem. Menelaos skorzystał z zamieszania i niezauważenie przekradł się najpierw między swymi argiwskimi towarzyszami, a potem przez rzędy trojańskich włóczników wpatrzonych w buchające płomienie stosu. Skierował się w lewo, ku świątyni Zeusa i jej schodom. Zauważył, że strzelające z ognia iskry – wiatr również bił w stronę uświęconego gmachu – zgoniły z tarasu Priama, Helenę i dostojników, a – co bardziej istotne – przepędziły strzegących stopni żołnierzy. Miał wolną drogę.
Zupełnie jakby bogowie stanęli po mojej stronie! – przemknęło mu przez myśl.
Może naprawdę tak właśnie się stało? – pomyślał moment później. Codziennie krążyły wśród ludzi pogłoski o kontaktach między Argiwami i Trojanami a ich dawnymi olimpijskimi opiekunami. Sam fakt, że pomiędzy śmiertelnikami i bóstwami wybuchła wojna, nie oznaczał, że zerwaniu uległy starożytne więzy krwi i obyczajów. Dziesiątki towarzyszy Menelaosa potajemnie, nocami, składało bogom wymagane odwieczną tradycją ofiary, mimo że za dnia stawali z nimi w szranki. Czy sam Hektor nie wezwał na pomoc bogów północnego i zachodniego wiatru – Zefira i Boreasza? Czy bez ich wsparcia zdołałby rozniecić stos swego brata? A czy oni mu odmówili? Czy nie zignorowali widoku kości i krwawych członków Dionizosa? Rodzonego syna Zeusa? Tych boskich szczątków, ciśniętych w ogień niczym rzucane psom ochłapy?
Trudno się żyje w tak niepewnych czasach.
Cóż, chłopie… – w głowie Menelaosa odezwał się drugi głos, ten cyniczny, który odwodził go od zabicia Heleny. – Masz to szczęście, że nie pożyjesz już zbyt długo.
Menelaos przystanął u podnóża schodów i wysunął miecz z pochwy. Nikt nie zwrócił na ten gest uwagi. Wszyscy obecni pochłaniali wzrokiem gorejący, trzaskający trzydzieści stóp dalej stos pogrzebowy. Setki żołnierzy zamiast trzymać w dłoniach broń osłaniały twarze przed rozszalałym żarem.
Menelaos wszedł na pierwszy stopień.
Niecałe dziesięć stóp od niego, spod portyku przybytku Zeusa wyszła kobieta – jedna z zamaskowanych woalkami dziewic, które przedtem znosiły na stos oliwę i miód – i ruszyła prosto w stronę ognia. Skupiła na sobie spojrzenia całego tłumu i Menelaos musiał opuścić klingę. Stał tuż za nią, a nie chciał zwracać na siebie uwagi.
Zrzuciła z twarzy woalkę. Stojący po przeciwnej stronie stosu Trojanie wstrzymali oddech.
– Ojnone! – zawołała jedna ze stojących na tarasie kobiet.
Menelaos zadarł głowę. Zwabieni okrzykami gapiów Priam, Helena, Andromacha i kilkanaście innych osób wrócili na zewnątrz. Niemniej to nie Helena się odezwała, lecz jedna ze służących jej niewolnic.
Ojnone? Menelaos słyszał już kiedyś to imię, w czasach poprzedzających wcześniejszą dziesięcioletnią wojnę. Nie był jednak pewien, jaka kryje się za nim osoba. Tak czy inaczej, musiał teraz ułożyć plan na najbliższe pół minuty. Od stojącej na tarasie Heleny dzieliło go ledwie piętnaście niestrzeżonych przez nikogo stopni.
– Nazywam się Ojnone i jestem prawdziwą żoną Parysa! – wykrzyknęła kobieta imieniem Ojnone. Mimo że Menelaos stał bardzo blisko, jej słowa niemal zupełnie niknęły w podmuchach porywistego wiatru i huku płonącego stosu.
Prawdziwa żona Parysa? – Menelaos osłupiał.
Ze świątyni i sąsiadujących z placem uliczek wylewały się kolejne grupki złaknionych niecodziennego widowiska Trojan. Grupka mężczyzn zajęła miejsca na schodach, obok i powyżej Menelaosa. Rudowłosy Argiw przypomniał sobie, że po uprowadzeniu Heleny część Spartan przebąkiwała, iż Parys miał żonę – kobietę przeciętnej urody i w dniu ślubu dziesięć lat od niego starszą. Wedle owych plotek odsunął ją od siebie, gdy tylko bogowie pomogli mu porwać Helenę. Ojnone.
– Nie Febus Apollo zgładził Parysa, Priamowego syna! – podjęła donośnie Ojnone. – Ja to uczyniłam!
Wśród tłumu rozległy się krzyki, padło nawet kilka obelg. Kilku stojących w pobliżu trojańskich włóczników ruszyło ku niej – zapewne chcieli pojmać tę w oczywisty sposób oszalałą kobietę – lecz powstrzymali ich towarzysze. Większość uczestników ceremonii miała ochotę wysłuchać opowieści do końca.
Menelaos spojrzał przez kurtynę ognia na Hektora. Nawet ten największy heros Ilionu nie był w stanie zainterweniować. Ojnone stała po drugiej stronie gorejącego stosu.
Ona sama tymczasem zatrzymała się tak blisko ognia, że z jej sukni podniosły się kosmyki pary. Dopiero teraz Menelaos zauważył, że kobieta jest oblana wodą, jakby z góry swój wyczyn przygotowała. Jej pełne, ciężko zwisające piersi wyraźnie rysowały się pod przemoczoną suknią.
– Parys nie zginął w płomieniach miotanych z dłoni Febusa Apollo! – Ojnone wrzasnęła niczym harpia. – Gdy dziesięć dni temu mój mąż wkroczył wraz z bogiem w nurt wolnoczasu i zniknął śmiertelnikom z oczu, doszło do uczciwej łuczniczej walki, takiej, jakiej życzył sobie Parys. Każdy miał po jednej strzale. Obaj jednak chybili. Pocisk zabójczy, który położył kres żywotowi mego małżonka, wypuścił jednak kto inny. Oto on, ten tchórz Filoktet! – wymierzyła palcem w grupkę Achajów, między którymi u boku Ajaksa Wielkiego stał wywołany z imienia starzec.
– Kłamiesz! – wrzasnął sędziwy łucznik, którego Odyseusz dopiero niedawno, już po wybuchu konfliktu z Olimpijczykami, sprowadził z wygnania na daleką wyspę.
Ojnone nie poświęciła mu nawet jednego spojrzenia. Podeszła o krok bliżej do trzaskających wściekle płomieni. Skóra jej twarzy i odsłoniętych ramion poczerwieniała z gorąca. Bijąca z wilgotnej sukni para opatuliła ją niczym mgła.
– Gdy rozdrażniony niepowodzeniem Apollo tekował się już z powrotem na Olimp, ten argiwski tchórz, Filoktet, wiedziony z dawna żywioną urazą, wypuścił ze swego łuku strzałę prosto w podbrzusze mego męża!
– Skąd możesz o tym wiedzieć, kobieto? Przecież żaden z nas nie udał się w ślad za nimi w wolnoczas. Nikt tego starcia nie widział! – zagrzmiał Achilles głosem o stokroć silniejszym niż słowa wdowy.
– Kiedy Apollo zorientował się, że doszło do zdrady, przeniósł mego męża na zbocza Idy, gdzie od dziesięciu lat żyłam jak na wygnaniu… – mówiła dalej Ojnone.
Tym razem – mimo kilku odosobnionych okrzyków – cały wielki plac, wypełniony tysiącami trojańskich wojowników, podobnie jak ciasne mury i dachy, na których tłoczyli się gapie, pozostał niemy. Wszyscy czekali na rozwój wydarzeń.
– Parys błagał, bym przyjęła go z powrotem… – wołała zalewająca się łzami kobieta. Zbliżyła się do stosu o kolejny krok i pasma pary podniosły się również z jej mokrych włosów. – Umierał zatruty greckim jadem… Wskutek działania tej substancji poczerniały mu jądra i ten ukochany penis. Tak żarliwie prosił, bym go uleczyła…
– W jaki sposób prosta megiera mogła go uchronić przed zabójczą trucizną? – rzucił gromko Hektor. Odezwał się po raz pierwszy, jego boski głos bez trudu przedarł się przez szum płomieni.
– Zgodnie z proroctwem wyroczni, jedynie ja mogłam uleczyć męża ze śmiertelnej rany – wychrypiała Ojnone. Albo traciła już głos, albo to rozgrzane płomienie trzaskały coraz głośniej. Menelaos wciąż słyszał jej słowa wyraźnie, lecz wątpił by dolatywały do wszystkich obecnych na placu.
– Błagał mnie uniżenie – ciągnęła kobieta. – Prosił, bym pociągnęła zatrutą ranę balsamem. „Nie gardź mną”, mówił Parys. „Opuściłem cię jedynie dlatego, że Mojry rozkazały mi zwrócić się ku Helenie. Żałuję, że nie zdechłem, nim przywiodłem tę dziwkę do pałacu ojca. Błagam cię, Ojnone, zaklinam w imię naszej wzajemnej miłości i wszystkich przysiąg, jakie sobie złożyliśmy, przebacz i wróć mi zdrowie”.
Menelaos widział wszystko jak na dłoni. Kobieta postąpiła dwa kolejne kroki w stronę stosu. Języki płomieni oblizały jej kostki, nadpalone podeszwy sandałów zaczęły się zwijać od żaru.
– Odmówiłam! – krzyknęła. Coraz bardziej chrypiała, lecz wołała znacznie głośniej niż przed chwilą. – I Parys umarł! Umarł mój jedyny kochanek, ma jedyna miłość i jedyny mąż. Odszedł targany straszliwym bólem, kalając swe usta niewyobrażalnymi bluźnierstwami. Postanowiłam przy pomocy służek spalić jego zwłoki. Tak bardzo pragnęłam, by mój przeklęty przez Mojry małżonek otrzymał pogrzeb, na jaki zasługiwał, odprawę godną bohatera, lecz drzewa okazały się twarde i niełatwo było nam je rąbać. Jesteśmy tylko słabymi niewiastami. Nie poradziłam sobie nawet z tak prostym zadaniem. Gdy Febus Apollo ujrzał, w jak podły sposób uczciłyśmy szczątki Parysa, po raz drugi ulitował się nad truchłem pokonanego wroga. Tekował jego zbezczeszczone, zwęglone zwłoki z powrotem na pole bitwy i pozwolił im wypaść z wolnoczasu, by wszyscy pomyśleli, że spłonęły w ogniu walki. Przykro mi, że go nie wyleczyłam – wołała Ojnone. – Dlatego przepraszam, przepraszam za wszystko. – Zwróciła twarz ku tarasowi, lecz zapewne nie ujrzała nikogo z zebranej tam starszyzny. Rozgrzane powietrze falowało, a czarny dym i żar boleśnie kąsały jej oczy. – Na szczęście jednak ta pizda Helena już nigdy nie zobaczy go przy życiu.
W szeregach Trojan podniósł się pomruk, który wkrótce przeszedł w głośny ryk.
Tuzin trojańskich gwardzistów rzuciło się ku Ojnone, chcieli ją odprowadzić w ustronne miejsce i przesłuchać. Spóźnili się.
Kobieta wstąpiła prosto w ogień.
Jako pierwsze w płomieniach stanęły jej włosy. Potem zajęła się suknia. Na cud zakrawało, że kobieta, której płonące ciało zmieniało się w węgiel i odpadało płatami poskręcanymi niczym rzucony na żar pergamin, wciąż wspinała się po drewnianych stopniach stosu. Dopiero w ostatnich sekundach, tuż zanim się potknęła i upadła, drobna sylwetka drgnęła gwałtownie w agonii. Za to wrzaski zdradzonej żony rozbrzmiewały nad placem przez ponad minutę, zmuszając do milczenia oszołomionych widzów i żałobników.
Gdy tłumy Trojan odzyskały wreszcie głos, ku tarasowi popłynął zgodny okrzyk. Mieszkańcy miasta domagali się wydania Filokteta w ich ręce.
Rozwścieczony i skonsternowany Menelaos podniósł spojrzenie. Stojących na balkonie świątyni dostojników otoczył kordon żołnierzy straży przybocznej Priama. Drogę do Heleny odciął mur okrągłych tarcz i las zjeżonych włóczni.
Menelaos zawrócił i pomknął wzdłuż stosu, czując na twarzy podmuchy gorącego wiatru, bijące z siłą ludzkiej pięści. Spłonęły mu brwi, ale nie zwrócił na to większej uwagi. Po chwili dołączył do swych argiwskich towarzyszy i uniósł miecz. Ajaks, Diomedes, Odyseusz, Teukros i pozostali zdążyli już otoczyć Filokteta zbrojnym kręgiem. Wszyscy trzymali broń w pogotowiu.
Otaczający ich Trojanie poderwali ku górze tarcze i włócznie. Niczym powodziowa fala ruszyli prosto na dwa tuziny skazanych na nieuchronną porażkę Greków.
Nagle doleciał wszystkich okrzyk Hektora.
– Stójcie! Zabraniam wam! Ojnone bredziła. Zresztą nikt nawet nie wie, czy to naprawdę ona rzuciła się dziś w ogień. Ja staruchy nie poznałem. Jej słowa znaczą tyle co nic. Obłąkana wiedźma! Mojego brata powalił w pojedynku Febus Apollo!
Wybuch herosa nie zdołał ugasić gniewnego zapału Trojan. Groty włóczni i ostrza mieczy wciąż mierzyły w członków achajskiej delegacji. Menelaos powiódł wzrokiem po okrążonych i zauważył, że choć Odyseusz stoi ze zmarszczonym czołem, a Filoktet kuli się ze strachu, to Wielki Ajaks rozciąga wargi w szerokim uśmiechu, jakby w radosnym oczekiwaniu na ostatnią rzeź swego żywota.
Hektor przeszedł wokół stosu i zatrzymał się między grotami trojańskich pik i kręgiem Greków. Nadal nie przywdział zbroi, nie sięgnął nawet po broń, lecz wydawał się wszystkim postacią zdecydowanie najgroźniejszą.
– Ci ludzie są naszymi sojusznikami! Są także żałobnikami, sproszonymi na pogrzeb mego brata! – zawołał. – Nikt nie podniesie na nich ręki. Osobiście zabiję każdego, kto sprzeciwi się memu rozkazowi. Klnę się na kości Parysa.
Achilles zszedł z podwyższenia i podniósł tarczę. On ani na chwilę nie zdjął z siebie przepięknej zbroi i miał przy sobie broń. Stanął w bezruchu i nie odezwał się słowem, lecz do Trojan dobitnie przemówiła sama jego obecność.
Spojrzenia setek żołnierzy Ilionu zwróciły się ku własnemu wodzowi, popatrzyli też na chyżonogiego mężobójcę Achillesa i wreszcie na stos, na którym dogorywało truchło Ojnone. Rozstąpili się. Menelaos poczuł, że otaczającą go ciżbę opuszcza bojowy duch, widział malującą się na opalonych obliczach niepewność.
Odyseusz poprowadził Achajów w kierunku Bramy Skajskiej. Menelaos wraz ze swymi towarzyszami opuścili klingi, lecz nie wsunęli ich do pochew. Trojanie pozwalali im przejść, ale przez cały czas otaczali ich niczym żądne ofiary morze.
– Na bogów… – szepnął idący w centrum szyku Filoktet, gdy przeszli już pod bramą i zostawili za sobą większą część iliońskich oddziałów. – Przysięgam, że…
– Stul pysk, starcze – skarcił go potężny Diomedes. – Jeżeli przed powrotem na czarne okręty odezwiesz się choć raz jeszcze, poderżnę ci gardło własnymi rękoma.
***
Poza achajskimi umocnieniami, poza fosą i morawieckim polem siłowym zastali chaos. Mimo że obozujący na wybrzeżu Grecy nie mogli słyszeć o wydarzeniach w Troi, roili się jak mrówki. Menelaos wyprzedził towarzyszy i puścił się biegiem na plażę.
– Król powrócił! – zawołał mijający Atrydę włócznik i zadął w trzymaną przy ustach muszlę. – Wódz jest z nami!
Wódz, ale przecież nie Agamemnon, pomyślał Menelaos. Mój brat wróci najwcześniej za miesiąc. Być może za dwa.
Jakże wielkie było jego zdumienie, gdy zobaczył właśnie Agamemnona. Król stał na dziobie największego z trzydziestu tworzących niewielką flotyllę okrętów. W złoconej zbroi odbijały się jaskrawe promienie słońca. Smukły statek z wdziękiem rozcinał fale i sunął ku plaży.
Menelaos rzucił się przed siebie, i brodząc niezdarnie, wszedł do wody. Zatrzymał się, gdy morska piana obmyła mu nagolenniki.
– Bracie! – zawołał, jak dziecko wymachując rękoma nad głową. – Co słychać w domu? Gdzie wojownicy, których obiecałeś ze sobą przywieść?
Czarny okręt wciąż dzieliło od brzegu sześćdziesiąt lub siedemdziesiąt stóp. Fale przyboju obmywały dziób. Agamemnon zasłonił oczy przed popołudniowym słońcem i odpowiedział.
– Nie ma ich, mój bracie Atrydo! Nie ma już nikogo!
5
Stos pogrzebowy nie zgaśnie aż do świtu.
Tuż przed zmierzchem Thomas Hockenberry zostawia za sobą płonący na głównym placu miasta ogień i rusza ku drugiej co do wysokości wieży Troi. Mimo że została jakiś czas temu poważnie uszkodzona i grozi zawaleniem, chce na jej szczycie zjeść kolację. Chleb, ser i wino. Dzień był długi i dziwny.
W odległej przeszłości Thomas Hockenberry – stopień licencjata z filologii angielskiej uzyskany w Wabash College, magisterium i doktorat z filologii klasycznej na uniwersytecie Yale – był pracownikiem Uniwersytetu Stanowego w Indianie. Co więcej, był szefem tamtejszej katedry filologii klasycznej i trwało to do roku dwa tysiące szóstego, kiedy zmarł na raka. W przeszłości mniej odległej – przez dziewięć lat z dziewięciu lat i ośmiu miesięcy, jakie minęły, został wskrzeszony w charakterze homeryckiego scholiasty na usługach olimpijskich bogów – składał codziennie ustne raporty muzie imieniem Melete, którą informował o postępach wojny trojańskiej i zgodności jej przebiegu z tekstem „Iliady”. Okazało się bowiem, że bogowie są równie niepiśmienni jak trzyletnie dzieci.
Wieża, na której często szuka samotności, znajduje się bliżej Bramy Skajskiej niż stojącego w centrum miasta pałacu Priama. Nie wzniesiono jej przy żadnej z głównych arterii, a ostatnimi czasy otaczające ją magazyny są najczęściej puste. Wieża – jedna z najwyższych budowli w przedwojennym Ilionie; wedle dwudziestowiecznej miary liczyłaby sobie bez mała trzynaście pięter, kształtem przypominająca łodygę z makówką bądź minaret z pękatym zwieńczeniem – została oficjalnie zamknięta i nikomu nie wolno na nią wchodzić. W pierwszych tygodniach nowej wojny trzy najwyższe kondygnacje oraz połowa makówki zostały zniszczone w wybuchu zrzuconej przez Olimpijczyków bomby. Pomieszczenia na ostatnich ocalałych piętrach straciły sufity i teraz hulały w nich wiatr i deszcze. Na ścianach budowli rysują się mocno niepokojące pęknięcia, a wąskie kręte schody są usłane okruchami cegieł, kamieni i tynku. Podczas swej pierwszej wizyty w tym miejscu, dwa miesiące temu, Hockenberry strawił kilka długich godzin, oczyszczając z gruzu drogę do pękatej części na dziesiątym piętrze wieży. Morawce – na osobisty rozkaz Hektora – przegrodziły wejścia taśmami z pomarańczowego plastiku. Wymalowane na nich sugestywne rysunki przestrzegały mieszkańców miasta, że złamanie zakazu wstępu na wieżę grozi poważnym niebezpieczeństwem. Według nich mogło dojść nawet do zawalenia się konstrukcji. Karą za nieusłuchanie przestróg miał być również gniew samego króla Priama.
W ciągu siedemdziesięciu dwóch godzin od wydania zakazu szabrownicy dokumentnie przetrzebili wnętrza i potem okoliczni mieszkańcy rzeczywiście przestali zaglądać do środka. Nie było już po co.
Hockenberry schyla się pod taśmami, włącza latarkę i rozpoczyna długą wspinaczkę. Nie martwi go ryzyko aresztowania lub napaści. Nie martwi się, że ktoś może mu przeszkodzić. Ma przy sobie sztylet i krótki miecz. Poza tym znają go niemal wszyscy. Thomas Hockenberry – syn Duane’a, od pewnego czasu przyjaciel… no, może nie przyjaciel, lecz z pewnością rozmówca Achillesa i Hektora, dobry znajomy zarówno morawców, jak i skałowców – jest osobą publiczną. Niewielu Greków i Trojan zdecydowałoby się podnieść na niego rękę bez chwili zastanowienia.
Bogowie natomiast… Cóż, to już zupełnie inna historia.
Zadyszki dostał przed drugim piętrem, świszczeć zaczął, zanim dotarł na dziewiąte. Co kilka chwil przystaje dla nabrania tchu. Kiedy wdrapuje się wreszcie na zniszczone dziesiąte piętro, sapie już jak packard, rocznik 1947, którym jeździł niegdyś jego ojciec. Od ponad dziesięciu lat obserwował wszystkich tych ludzkich półbogów Trojan i Greków. Widział, jak wojują, ucztują, kochają się i hulają niczym żywe reklamy najlepszej siłowni świata. Poznał również Olimpijczyków – bóstwa męskie i żeńskie – sprawiających z kolei wrażenie reklam najlepszej siłowni w całym wszechświecie. Mimo to doktor Thomas Hockenberry nie zdołał znaleźć nawet odrobiny czasu, by popracować nad własną sylwetką i kondycją. Typowe, przemyka mu przez myśl.
Wąskie schody wiją się ku górze środkiem okrągłego budynku. Nie ma tu korytarzy i z okien w maleńkich pokojach o kształcie kawałków tortu wpada do wnętrza nieco wieczornego światła. Niemniej wieża tonie w ciemności. Pomagając sobie latarką, Hockenberry sprawdza, czy schody stoją, jak stały, i czy nie zasypały ich świeże odłamki gruzu. Na ścianach nie ma ani jednego graffiti. Cóż, to jedna z pozytywnych stron życia w społeczeństwie analfabetów, myśli sobie doktor Hockenberry.
Gdy wreszcie staje zdyszany w niewielkiej niszy na ostatnim obecnie piętrze wieży – miejscu, które własnoręcznie oczyścił z pyłu i gruzu, niestety bardzo narażonym na działanie żywiołów – jak zwykle stwierdza, że wysiłek się opłacił.
Hockenberry przysiada na swoim ulubionym kamiennym bloku, zsuwa z ramion plecak i chowa latarkę – kilka miesięcy wcześniej pożyczył ją od jednego z morawców – po czym wyjmuje zawiniątko ze świeżym chlebem i wyschniętym kawałkiem sera. Wyciąga też bukłak z winem. Czując, jak wiejąca znad morza wieczorna bryza mierzwi jego niedawno zapuszczony zarost i długie włosy, leniwie kroi wojskowym nożem ser na plastry, dzieli pieczywo na kromki i podziwiając pejzaż, pozwala odpłynąć zebranemu przez cały dzień napięciu.
Widok jest niesamowity. Panoramę przesłania tylko ocalały fragment ściany po lewej stronie, zabierający najwyżej sześćdziesiąt stopni pola widzenia. Z tym jednym wyjątkiem Hockenberry widzi całe miasto. Obserwowany z tej wysokości płonący kilka przecznic dalej stos Parys wygląda, jakby stał tuż pod wieżą. Na otaczających Troję murach ożywają kolejne ogniki pochodni i ognisk. W obozie Achajów, ciągnącym się wiele mil wzdłuż wybrzeża, także pojawiają się płomyki palenisk. Grecy szykują się do wieczornego posiłku. Ten obraz przywołuje u Hockenberry’ego wspomnienie widoku z samolotu schodzącego po zmroku do lądowania nad Lake Shore Drive w Chicago. Brzegi jeziora obwiedzione przypominającym diamentową kolię ruchomym sznurem samochodowych reflektorów i mrowie jasno oświetlonych budynków mieszkalnych. Za greckim obozem stoi na wodzie trzydzieści okrętów, ledwie w tej chwili widocznych na tle morza ciemnego jak wino. Na ich pokładach powrócił Agamemnon ze swoimi ludźmi. Zakotwiczyli przy plaży, nie wyciągnięto ich statków na piasek. Obóz Agamemnona – przez ostatnie półtora miesiąca niemal zupełnie wyludniony – ożył dzisiejszego wieczoru blaskiem ognisk i krzątaniną niewyraźnych ludzkich sylwetek.
Niebo nie jest wcale puste. Na północnym wschodzie zieje w nim ostatnia z półokrągłych dziur czasoprzestrzennych, Dziur Branowych, jak zwał, tak zwał – i tak od pół roku tę ostatnią wszyscy nazywają po prostu Dziurą. Łączy równinę Ilionu z marsjańskim oceanem. Brązowa ziemia Azji Mniejszej przechodzi gwałtownie w czerwony pył, nie dzieli ich nawet najcieńsza rysa. Na Marsie jest nieco wcześniej – wciąż widać rudawy blask zmierzchu, przez co Dziura mocno kontrastuje z otaczającym ją ciemnym ziemskim nieboskłonem.
Powyżej migocą czerwone i zielone światełka pozycyjne dwudziestki morawieckich szerszeni patrolujących nocne niebo nad Dziurą i nad miastem. Krążą nad wodami zatoki, zapuszczają się aż po niemal niknący już w mroku na wschodzie kontur lesistych stoków Góry Ida.
Mimo że słońce już zaszło i nastała wczesna zimowa noc, ruch na ulicach miasta nie zamarł. Ostatni kupcy handlujący na bazarze w pobliżu pałacu Priama pozamykali już swoje kramy i odwożą wózkami towar – Hockenberry wyraźnie, mimo odległości i podmuchów wiatru, słyszy skrzypienie drewnianych kół. O tej porze ożywają boczne uliczki, na których aż gęsto od burdeli, knajpek, łaźni i kolejnych domów rozpusty. Alejki wypełniają się migocącymi pochodniami i gęstniejącym tłumem. Zgodnie z panującym w Troi obyczajem, na każdym większym skrzyżowaniu oraz we wszystkich załomach szerokich miejskich murów codziennie rozpala się wielkie, wykute z brązu koksowniki. Ich płomienie przez całą noc są podsycane oliwą i drewnem. Właśnie w tej chwili strażnicy podkładają ogień pod ostatnim z nich. Hockenberry widzi gromadzące się dokoła płomieni zmarznięte sylwetki.
Złaknieni ciepła zbierają się wokół wszystkich ogni z wyjątkiem jednego. Tego, który płonie na głównym placu Ilionu i przyćmiewa jasnością wszystkie pozostałe. Przy stosie pogrzebowym Parysa grzeje się tylko jedna samotna postać. To Hektor. Głośno zawodzi, płacze, co chwila pogania wojowników, służących i niewolników, by dokarmili wyjące płomienie świeżą porcją opału. Raz po raz sięga po wielki puchar z dwoma uchami, nabiera wino ze złotej misy i rozlewa trunek wokół stosu, przez co można odnieść wrażenie, że dzisiejszego wieczoru krwią broczy nawet sama ziemia.
Gdy Hockenberry kończy już kolację, w ciasnej klatce schodowej rozlegają się czyjeś kroki.
Serce zaczyna mu walić jak młotem. W ustach pojawia się posmak strachu. Ktoś go śledził – nie ma żadnych wątpliwości. Odgłosy stąpania są zbyt ciche, jakby intruz próbował zakraść się na szczyt wieży w tajemnicy.
Może to jakaś kobieta szuka resztek dobytku? – próbuje się pocieszyć Hockenberry, lecz ledwie nadzieja zdążyła zaświtać, natychmiast zostaje rozwiana. Ze schodów dobiega go nikły brzęk metalu, jakby grzechot brązowej zbroi. Zresztą zdążył się już przekonać, że Trojanki są znacznie groźniejsze od większości mężczyzn, jakich poznał w swym poprzednim życiu na przełomie XX i XXI wieku.
Najciszej jak potrafi podnosi się z kamienia, odkłada na bok bukłak, niedojedzony chleb i ser, wsuwa sztylet do pochwy i ostrożnie dobywa miecza. Cofa się pod ocalały fragment muru. Zrywa się silniejszy wiatr, szarpie za poły jego czerwonego płaszcza, którym Hockenberry próbuje zasłonić ostrze.
Medalion teleportacyjny! Lewą ręką dotyka niewielkiego, umożliwiającego kwantową teleportację urządzenia, wiszącego na jego piersi pod tuniką. Skąd mi przyszło do głowy, że nie mam przy sobie nic cennego? Co prawda gdybym się nim choć raz posłużył, bogowie natychmiast by mnie wykryli i ruszyli w pościg, ale ten gadżet jest przecież wyjątkowy. Bezcenny.
Hockenberry sięga po latarkę i wyciąga ją przed siebie tak, jak zasłaniał się paralizatorem, kiedy jeszcze go miał. W tej chwili mocno za tą bronią zatęsknił.
Przychodzi mu do głowy, że osobą pokonującą właśnie ostatnie stopnie może być któryś z bogów. Od pewnego czasu mówi się w mieście, że władcy Olimpu przenikają do Ilionu pod postacią śmiertelników. A oni mają więcej niż jeden dobry powód, by go zgładzić i odzyskać skradziony medalion.
Wreszcie nieznajomy wychodzi ze schodów na otwartą przestrzeń. Hockenberry włącza latarkę i rzuca snop światła prosto na przybysza.
Postać jest niska i tylko z grubsza przypomina człowieka – jej kolana zginają się do tyłu, ramiona są wyposażone w nienaturalną liczbę stawów i wymienne dłonie, a twarzy praktycznie nie ma. Wieczorny gość ma ledwie metr wzrostu i pokrywa go powłoka z plastiku i szaro-czarno-czerwonego metalu.
– Mahnmut – wita się Hockenberry z ulgą. Opuszcza latarkę, by nie razić układów optycznych małego morawca z Europy.
– Chowasz pod płaszczem miecz? – pyta Mahnmut po angielsku. – Czy może tak bardzo cieszy cię mój widok?
Hockenberry zwykle przynosi w plecaku nieco opału, dzięki któremu może rozpalić na wieży ognisko. Ostatnio korzystał głównie z wysuszonych krowich placków, lecz akurat dzisiaj zabrał ze sobą naręcze słodko pachnących gałązek sprzedawanych na czarnym rynku przez drwali, którzy zwozili drewno na stos Parysa. Hockenberry roznieca ogień, po czym siadają z Mahnmutem naprzeciwko siebie na kamiennych blokach. Dmie przenikliwy lodowaty wiatr i przynajmniej Hockenberry rozkoszuje się ciepłem płomieni.
– Nie widziałem cię już od kilku dni – zagaja, spoglądając na morawca. Blask ogniska odbija się w obiektywach na głowie Mahnmuta.
– Byłem na Fobosie.
Hockenberry dopiero po chwili przypomina sobie, że Fobos jest jednym z marsjańskich księżyców. Tym bliższym. A może tym mniejszym? W każdym razie to księżyc. Obraca wzrok ku wielkiej otwierającej się na północno-wschodnim niebie Dziurze. Na Marsie także zapadła już noc i ogromne półkole jest ledwie widoczne. Można je poznać wyłącznie po tym, że tamtejsze gwiazdy wyglądają inaczej, są jaśniejsze lub jest ich po prostu więcej. Niewykluczone, że jedno i drugie. Księżyców jednak nie widać.
– Ominęło mnie coś ciekawego? – pyta Mahnmut.
Hockenberry nie może powstrzymać chichotu. Opowiada morawcowi o porannej ceremonii pogrzebowej i samospaleniu Ojnone.
– Kurza stopa… – odpowiada Mahnmut. Były scholiasta może się tylko domyślać, że morawiec rozmyślnie posługuje się tego rodzaju wyrażeniami, ponieważ sądzi, iż były popularne w czasach ziemskiego życia Hockenberry’ego. Niekiedy trafia, innymi razy, jak dziś, jego powiedzonka są śmiechu warte.
– Nie pamiętam, żeby w „Iliadzie” pojawiała się jakakolwiek wzmianka o pierwszej żonie Parysa – podejmuje Mahnmut.
– Nie, Homer nie wspomniał o niej słowem. – Hockenberry próbuje sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek opowiadał o tym swoim studentom. Raczej nie.
– Scena musiała być pełna dramatyzmu, prawda?
– Owszem – przyznaje Hockenberry – chociaż nie tak jak chwila, kiedy Ojnone oskarżyła Filokteta o zabójstwo Parysa.
– Filokteta? – Mahnmut pochyla głowę w sposób kojarzący się scholiaście z psem. Ostatnio coś mu podpowiada, że morawiec wykonuje ten gest za każdym razem, gdy konsultuje się ze swoim bankiem pamięci. – Tego z dramatu Sofoklesa?
– Tak. Tego, który był pierwszym dowódcą Tesalczyków z Metoni.
– Na jego temat „Iliada” chyba też milczy – zauważa morawiec. – Zresztą tutaj także go nie widziałem.
Hockenberry kręci głową.
– Agamemnon z Odyseuszem wysadzili go po drodze, gdy płynęli pod Troję. Zostawili go na wyspie Lemnos.
– Dlaczego? – W do złudzenia przypominającym ludzki głosie Mahnmuta pojawiła się nuta szczerego zainteresowania.
– Przede wszystkim dlatego, że cuchnął.
– Cuchnął? Przecież oni wszyscy cuchną.
Ta uwaga mocno scholiastę zaskakuje. Hockenberry pamięta, że dziesięć lat temu, na początku pracy dla bogów, którzy wskrzesili go na Olimpie, również był tego zdania. Ale po mniej więcej sześciu miesiącach przestał ów natrętny smród odczuwać. Zastanawia się teraz, czy sam również śmierdzi.
– Filoktet cuchnął jeszcze gorzej od reszty. Rana mu ropiała.
– Rana? Jaka rana?
– Ukąsił go jadowity wąż. Wydarzyło się to, gdy… Cóż, długo by mówić. W każdym razie to typowa opowieść o człowieku okradającym bogów. Istotne jest, że stopa i noga Filokteta były w koszmarnym stanie. Z rany bez przerwy lała się śmierdząca ropa, a on sam co jakiś czas, w miarę regularnie, dostawał ataków szału bądź mdlał. Pamiętaj, że działo się to na morzu, dziesięć lat temu, kiedy Achajowie płynęli okrętami pod Troję. Ostatecznie Agamemnon posłuchał rady Odyseusza i wysadził starego łucznika na Lemnos. Jak to się mówi, żeby zgnił. W tym wypadku nie była to przenośnia.
– Ale przeżył? – dopytuje Mahnmut.
– Naturalnie, że przeżył. Podejrzewam, że z sobie tylko znanych powodów ocalili go bogowie. Niemniej przez cały czas straszliwie cierpiał. Stopa i noga nie chciały się zagoić.
Mahnmut ponownie przekrzywia głowę jak pies.
– No tak… Przypominam sobie już tę sztukę Sofoklesa. Odyseusz popłynął po niego, gdy wieszczbiarz Helenos przepowiedział Grekom, że bez łuku Filokteta nie zdobędą Troi. A ten łuk dostał od… zaraz… jak mu było? Herkules? Herakles?
– Tak, otrzymał go w spadku – potwierdza Hockenberry.
– Tyle że nie pamiętam, by Odyseusz wracał po Filokteta. To znaczy nie ten tutejszy. Nie w ciągu ubiegłych ośmiu miesięcy.
Hockenberry ponownie kręci głową.