Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na Marsie, u stóp wulkanu Olympus Mons rozgorzała pod kontrolą bogów wojna trojańska. Wydarzenia obserwuje sam Zeus ze swą olimpijską rodziną oraz Thomas Hockenberry, pochodzący z dwudziestego pierwszego wieku profesor literatury klasycznej, któremu przypadnie również rola pionka w wewnętrznych spiskach podstępnych bogów i zawistnych bogiń. Tymczasem na Ziemi niewielka grupa ludzi poszukuje utraconej przeszłości i straszliwej prawdy o świecie. Z okolic Jowisza z kolei wyrusza ekspedycja czterech rozumnych maszyn, których zadaniem jest zbadać i ewentualnie zlikwidować źródło dziwnych kwantowych zakłóceń stanowiących potencjalne źródło katastrofy na kosmiczną skalę. Zakłócenia koncentrują się wokół wulkanicznego stożka, wznoszącego się na wiele kilometrów ponad terraformowaną powierzchnię Czerwonej Planety.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 988
1
Równina Ilionu
Gniew.
Opiewaj, o Muzo, gniew Achillesa, gniew syna Peleusa, zbrodniczego mężobójcy, któremu śmierć jest przeznaczeniem. Zanoś pieśń o gniewie, który kosztował Achajów tak wielu dobrych ludzi, który tak liczne, pełne życia i serdeczne dusze posłał poza wrota posępnego Domu Śmierci. Zaśpiewaj też, o Muzo, o gniewie bogów, kapryśnie władających z wyżyn nowego Olimpu; opowiedz nam, śpiewaczko, o gniewie postludzi, choć ci dawno już zniknęli; oraz o gniewie nielicznych ocalałych ludzi prawdziwych, tych bezużytecznych, których zaprząta tylko własny los. Wspomnij też, o Muzo, w swej pieśni gniew istot świadomych i czujących, lecz nie do końca ludzkich, które śnią pod lodami Europy, umierają w siarkowych popiołach Io i przychodzą na świat w skutych siarczystym mrozem dolinach Ganimedesa.
Nie zapomnij również, o Muzo, o mnie samym. O nieszczęsnym, ponownie i wbrew woli narodzonym Hockenberrym – o biednym martwym doktorze Thomasie Hockenberrym, przez przyjaciół nazywanym Hockenbushem, tych przyjaciół, którzy dawno temu obrócili się w pył w zapomnianym przed wiekami świecie. Głoś pieśń o moim gniewie. Tak, również o moim gniewie, o Muzo, choć jakże drobnym i nieznaczącym w porównaniu z wściekłością nieśmiertelnych Olimpijczyków lub furią Achillesa, zabójcy bogów.
Chociaż jednak nie, o Muzo. O mnie nie śpiewaj wcale. Znam cię dobrze. Byłem twym sługą i niewolnikiem, o Muzo, ty dziwko niezrównana. I nie ufam ci, o Muzo. Nie dowierzam ci ani trochę.
***
Skoro przypadła mi – niechętnie, przyznam, pełniona – rola chóru tej opowieści, mogę ją rozpocząć w dowolnie wybranym przez siebie momencie. Rozpocznę ją więc właśnie od tej chwili…
Nastaje dzień podobny wszystkim innym z ponad dziewięciu lat, jakie minęły od moich ponownych narodzin. Budzę się w koszarach scholii. Jak okiem sięgnąć, pod błękitnym niebem ciągną się połacie czerwonego piasku. Otaczają mnie wielkie, kamienne głowy. Ze snu wyrywa mnie wezwanie Muzy. Zabójcze cerberydy obwąchują mnie i przepuszczają. Szybką kryształową windą wjeżdżam na trawiasty wierzchołek Olimpu – siedemnaście mil w górę, po wschodnim zboczu góry. Tam, gdy już zaanonsowano me przybycie do pustej willi Muzy, odbieram polecenia od schodzącego ze służby scholiasty, zakładam morfującą bransoletę i bojowy pancerz, wsuwam za pas paralizator, po czym teleportuję się kwantowo – tekuję – na zalaną wieczornym światłem równinę Ilionu.
Jeżeli kiedykolwiek próbowaliście sobie wyobrazić oblężenie tego miasta – czym ja zajmowałem się zawodowo przez ponad dwadzieścia lat – pogódźcie się teraz z faktem, iż wasza wyobraźnia z pewnością zadaniu nie sprostała. Przekonałem się o tym na sobie. Rzeczywistość jest dalece bardziej cudowna i straszliwa niż obrazy odmalowane w wierszach ślepego poety.
Przede wszystkim miasto. Ilion. Troja. Jedno z najwspanialszych, ufortyfikowanych poleis starożytności – wyrasta z równiny nieco ponad dwie mile od plaży, na której teraz stoję, lecz mimo odległości wciąż jest wyraźnie widoczne i piękne. Wydaje się, że ze swojego wzniesienia włada całą okolicą. Wysokie mury migocą płomieniami tysięcy ognisk i pochodni. Wieże nie są wcale tak niebotyczne, jak starał się nas przekonać Marlowe, lecz mimo to oszałamiające – strzeliste, okrągłe, obce i olśniewające.
Następnie mamy Achajów, Danajów i rzesze pozostałych najeźdźców – ściśle rzecz ujmując, nie są jeszcze Grekami, gdyż od powstania tego narodu dzielą nas z górą dwa tysiące lat. Ja jednak pozwolę sobie ich w ten sposób określać. Greckie obozy ciągną się wzdłuż tutejszego wybrzeża długimi milami. Prowadząc zajęcia z „Iliady”, wykładałem studentom, że wojna trojańska, wbrew całej swej homeryckiej glorii, w rzeczywistości była prawdopodobnie konfliktem pomniejszym – ot, marne kilka tysięcy wojowników z Grecji wystąpiło przeciwko porównywalnej liczbie Trojan. Nawet najbardziej uczeni członkowie scholii – grupy uczonych badających „Iliadę” od niemal dwóch mileniów – szacowali na podstawie eposu, że czarnymi okrętami, które dziewięć lat temu spoczęły na pobliskiej plaży, nie mogło przybyć więcej niż pięćdziesiąt tysięcy wojowników z Achai i pozostałych greckich krain.
Jakże się mylili! Obecnie ocenia się, że Ilion najechało ponad dwieście pięćdziesiąt tysięcy Greków, a Trojan wraz z wojskami sojuszniczymi zebrała się mniej więcej połowa tej liczby. Wygląda na to, że aby wziąć udział w tej bitwie ochoczo stawili się wielcy wojownicy i bohaterowie z każdej, nawet najmniejszej, greckiej wyspy – wszak wojna oznacza łupy – i przywiedli ze sobą żołnierzy, sprzymierzeńców, służących, niewolników i konkubiny.
Widok jest powalający: mila za milą jasno oświetlonych namiotów, obozowych ogni, zasieków z naostrzonych pali, mile rowów obronnych wykopanych w twardej glebie powyżej plaży – nie w celu zapewnienia sobie ochrony i kryjówki, lecz by zniechęcić trojańską kawalerię do szarż. A całe to mrowie namiotów i ludzi – wypolerowane groty i gładkie tarcze – wszystko rozbłyskuje w blasku płomieni tysięcy ognisk dających wojownikom ciepło i strawę. Migocą też stosy pogrzebowe.
Bo tutaj zwłoki się pali.
Zaraza nęka szeregi Greków już od kilku tygodni. Najpierw zaczęły zdychać osły i psy, potem padli pierwsi pojedynczy żołnierze i niewolnicy, aż wreszcie, nagle, dziesięć dni temu, rozpętała się prawdziwa epidemia, powalając więcej achajskich i danajskich herosów, niż zdołali to uczynić Trojanie w ciągu długich miesięcy oblężenia. Osobiście podejrzewam tyfus. Grecy są jednak święcie przekonani, że źródłem choroby jest gniew Apolla.
Widywałem go z oddali – zarówno na Olimpie, jak i tutaj – i rzeczywiście typ jest dość paskudny. Apollo to patron łuczników, pan srebrnego łuku, bóstwo „niosące śmierć z oddali” i chociaż nosi tytuł boga zdrowia, włada również chorobami. Co więcej, jest w tym starciu najważniejszym spośród Olimpijczyków sojusznikiem Trojan i gdyby mógł spełnić swą wolę, Achajowie wymarliby do ostatniego. Bez względu na to, czy tyfus narodził się w zbrukanych gnijącymi trupami rzekach i studniach, czy przyniosły go srebrne strzały Apolla, są Grecy zupełnie słusznie przeświadczeni, że bóg życzy im klęski.
W tej chwili Achajscy królowie – a we własnym kraju i własnych oczach królem jest każdy z tych greckich wodzów – zbierają się w cieniu namiotu Agamemnona, by naradzić się co do sposobu odparcia zarazy. Zmierzam w ich stronę powoli, a nawet nieco niechętnie, mimo że po ponad dziewięciu latach dłużącego się oczekiwania i obserwacji oblężenia dzisiejszy wieczór powinien się okazać najbardziej emocjonującym ze wszystkich dotychczasowych. Dzisiaj bowiem homerycka „Iliada” zaczyna się naprawdę.
Oczywiście oglądałem już część opisanych w eposie wydarzeń, te, które poeta przeniósł w momenty bardziej sprzyjające artystycznej wizji. Widziałem na przykład tak zwany „katalog okrętów”, kiedy to spisano i wymieniono greckie siły. Homer umieścił tę chwilę w drugiej księdze „Iliady”, lecz ja byłem jej świadkiem już ponad dziewięć lat temu, podczas koncentracji sił przed wyprawą. Doszło do tego w Aulidzie, cieśninie dzielącej Eubeę i kontynentalną część Grecji. Przypatrywałem się też epipolesis, dokonanemu przez Agamemnona przeglądowi wojsk, który w dziele Homera pojawia się w księdze czwartej, lecz w rzeczywistości odbył się niebawem po wylądowaniu armii pod Ilionem. Jakiś czas po owym wydarzeniu nastąpiło to, co, nauczając, określałem mianem teichoskopii, czyli „widoku z muru”, kiedy Helena pokazywała Priamowi i pozostałym przywódcom Trojan achajskich bohaterów i wymieniała ich imiona. Teichoskopia znalazła się w księdze trzeciej „Iliady”, lecz – podobnie jak epipolesis – faktycznie wydarzyła się niedługo po przybyciu greckich statków.
O ile pojęcia rzeczywistości i faktów mają tu w ogóle jakieś zastosowanie.
Tym się nie kłopoczmy, dzisiaj bowiem zwołano zgromadzenie przed namiotem Agamemnona i dzisiaj dojdzie do sporu pomiędzy królem i Achillesem. Od tego właśnie zaczyna się akcja „Iliady” i wiem, że powinienem na tym niezwykłym wieczorze skoncentrować całą energię i przywołać na pomoc cały zasób swej naukowej wiedzy. Jednakże, prawdę powiedziawszy, mam to wszystko w dupie. Niech się pysznią. Niech się chełpią. Niechże Achilles dobędzie miecza – no dobrze, przyznaję, że tę akurat scenę chętnie bym zobaczył. Ciekawe, czy żeby go powstrzymać, Atena naprawdę stawi się tu osobiście, czy, też jej interwencja była po prostu homerycką metaforą zdrowego rozsądku, który ostatecznie postanowił się odezwać w sercu Achillesa? Całe życie czekałem, by znaleźć na to pytanie odpowiedź, a teraz gdy od jej uzyskania dzielą mnie ledwie minuty, z jakiegoś niezrozumiałego powodu… No, mam to w dupie.
Dziewięć lat uciążliwego, mozolnego odzyskiwania wspomnień sprzed bolesnego zmartwychwstania. Dziewięć lat bezustannej wojny i pozowania na herosa, nie mówiąc nawet o dziewięciu latach życia w niewoli u bogów i Muzy. Tak, te dziewięć lat wywarło na mnie silne piętno. Jeśli o mnie chodzi, równie dobrze mógłby się na niebie pojawić nagle B-52 i zrzucić na zwaśnionych Greków i Trojan bombę atomową. Pieprzyć tych wszystkich bohaterów i ich drewniane rydwany.
Mimo szczerej niechęci zmierzam ciężkim krokiem ku namiotowi Agamemnona. W końcu to przecież moja praca, moje zadanie. Gdybym tego spotkania nie prześledził i nie złożył raportu Muzie, straciłbym posadę. Bogowie przemieliliby mnie z powrotem w strzępki nitek DNA, z których mnie wskrzesili, i to – jak się czasem ładnie powiada – byłoby tyle.
2
Wzgórza Ardis, Dwór Ardis
Daeman zmaterializował się w pobliżu domu Ady. Kilka razy zamrugał z głupkowatym wyrazem twarzy, rażony promieniami czerwonego słońca. Na niebie nie było ani jednej chmury. Blask zachodu płonął pomiędzy wysokimi drzewami na grani, rozświetlając oba wirujące z wolna na kobaltowym niebie pierścienie B i R. Daeman poczuł się nieco zdezorientowany. Tutaj zapadał wieczór, a drobną sekundę wcześniej, gdy faksował się z przyjęcia w Ułanbacie – Tobi obchodził akurat swoją Drugą Dwudziestkę – było jeszcze rano. Odkąd złożył Adzie ostatnią wizytę minęło już wiele lat, a wyjąwszy domy tych znajomych i przyjaciół, których odwiedzał najczęściej – Sedmana w Paryżu, Ono w Bellinbadzie, Risir na klifach Chomu, kilku innych osób – nigdy nie miał pojęcia na jakim kontynencie, tudzież o której godzinie wyląduje. W gruncie rzeczy to nie miało szczególnego znaczenia – chłopak i tak nie znał nazw ani rozkładu kontynentów, a jeszcze mniejsze pojęcie miał o geografii i sprawach takich jak koncepcja stref czasowych.
Dezorientacja była jednak rzeczywista. Uciekł mu cały dzień. A może właśnie jeden dzień zyskał? W każdym razie, powietrze pachniało tutaj inaczej – było bardziej duszne, wilgotne, dzikie.
Daeman rozejrzał się. Stał pośrodku standardowej platformy faksowej. Konstrukcja była typowa: z permabetonowego okręgu sterczały fikuśne żelazne słupki podtrzymujące jak w ogrodowej altance kopułę z żółtego kryształu. W samym centrum kręgu tkwił słup oznaczony tradycyjnym, lecz niezrozumiałym dla niego symbolem. Poza platformą, w całej dolinie nie było widać żadnej innej budowli. Tylko trawa, drzewa, szemrzący w oddali strumień i krzyżujące się na niebie pierścienie, obracające się powoli niczym obręcze gigantycznego żyroskopu.
Wieczór był ciepły i bardziej wilgotny niż w Ułanbacie. Platformę zbudowano w niecce łąki otoczonej niskimi wzniesieniami. Dwadzieścia stóp dalej czekał mocno już sfatygowany, dwuosobowy, jednokołowy kabriolet. Tuż nad kozłem unosił się równie wiekowy serwitor, a pomiędzy drewnianymi dyszlami stał samotny wojniks. Daeman odwiedził ostatni raz Ardis już ponad dziesięć lat temu, lecz w jednej chwili przypomniał sobie wręcz barbarzyńskie niewygody tutejszego życia. Przecież to absurd – co trzeba mieć w głowie, żeby nie zbudować domu tuż przy faksowęźle?
– Daeman Uhr? – upewnił się serwitor, mimo że przecież musiał znać tożsamość gościa.
Daeman burknął coś w odpowiedzi i wyciągnął rękę, w której trzymał swój podniszczony neseser. Maleńki serwitor podleciał bliżej, przejął bagaż wyściełanymi miękkim materiałem chwytakami i zapakował go do krytego płótnem bagażnika. Chłopak zajął miejsce w kabriolecie.
– Czekamy jeszcze na kogoś?
– Przybył pan jako ostatni z gości – odparł serwitor.
Z nikłym brzęczeniem wleciał z powrotem na kozioł i rozkazująco cmoknął. Wojniks poderwał dyszle i ruszył biegiem w kierunku zachodzącego słońca. Jego rdzewiejące kończyny i koło kabrioletu prawie nie wzbijały kurzu ze żwirowej drogi. Daeman rozsiadł się wygodnie na obitym zieloną skórą siedzeniu, wsparł dłonie na główce laski i zaczął się rozkoszować przejażdżką.
Nie przybył do Ady po prostu w odwiedziny. Pojawił się tutaj, by ją uwieść. Tym właśnie zajmował się najczęściej – uwodził młode kobiety. Aha, kolekcjonował jeszcze motyle. Fakt, że Ada miała około dwudziestu pięciu lat, a on dobijał powoli swojej Drugiej Dwudziestki, zupełnie mu nie przeszkadzał. Podobnie jak ten drugi fakt – Ada była jego kuzynką. Zakazujące kazirodczych związków tabu wygasło już dawno temu. Zresztą Daeman nigdy nawet nie słyszał o dryfie genetycznym. A gdyby słyszał, pozostawiłby naprawienie ewentualnych szkód konserwatorni. Konserwatornia potrafiła wyleczyć wszystko.
Dekadę temu chłopak odwiedził Dwór Ardis w ramach rodzinnej wizyty – oraz po to, by uwieść kuzynkę Ady, Virginię. Oczywiście wyłącznie dla zabicia nudy, gdyż Virginia miała mniej więcej tyle uroku, co przeciętny wojniks. Wtedy jednak, po raz pierwszy w życiu, zobaczył Adę nago. Przemierzał właśnie niekończące się korytarze dworu w poszukiwaniu oranżerii, gdzie miano podać śniadanie. W pewnej chwili znalazł się przy wejściu do pokoju dziewczyny. Drzwi były uchylone, a za nimi widać było wysokie, lekko wypaczone lustro. Szklana tafla ukazywała odbicie Ady, obmywającej się ze znudzoną miną gąbką w miednicy. O kuzynce Daemana dało się powiedzieć wiele, lecz nie to, by przesadnie dbała o higienę – potwierdził to odkrycie później. Niemniej ten obraz – uroda młodej kobiety wykluwającej się właśnie z poczwarki wieku dziewczęcego – pochłonął go bez reszty. Jego, mężczyznę niewiele wówczas starszego niż Ada była obecnie.
Zresztą nawet wówczas, gdy jej biodra i uda wciąż zdradzały dziecięce krągłości, a piersi były zaledwie gotowymi do rozkwitnięcia pączkami, Ada stanowiła widok, dla którego warto było przystanąć. Była blada – jej skóra nie traciła jasnego pergaminowego odcienia, bez względu na to, jak długo dziewczyna przebywała na słońcu – a szare oczy, malinowe usta i kruczoczarne włosy składały się na całość żywcem wyjętą z marzeń domorosłego miłośnika erotyki. W myśl zaleceń ówczesnej mody kobiety powinny golić pachy, lecz ani młoda Ada, ani – Daeman miał na to niekłamaną nadzieję – jej bardziej dorosłe wcielenie nie przykładały do tego nakazu wagi większej, niż do pozostałych kulturowych nakazów. W tym wspomnieniu wizerunku z lustra – które niczym motyl zostało starannie przebite szpilką, zamknięte za szkłem i zawieszone w galerii pamięci Daemana – zastygło wciąż dziewczęce, lecz już zmysłowe ciało, ciężkie i jasne piersi, śmietankowa cera, uważne spojrzenie oraz ogólne wrażenie bladości, podkreślonej czterema plamkami czarnych włosów – wijący się znak zapytania na głowie (zwykle nosiła niestarannie upiętą fryzurę, chyba że właśnie się bawiła, co zajmowało jej większość czasu), przecinki pod pachami i dwa idealnie ukształtowane wykrzykniki – wciąż nieprzemienione przez czas i dojrzewanie w trójkąt – prowadzące prosto w cień między udami.
Na usta siedzącego w kabriolecie Daemana wypłynął uśmiech. Nie miał pojęcia, z jakiego powodu Ada zaprosiła go po tylu latach na swoje urodziny – lub urodziny osoby, której dwudziestkę mieli obchodzić – był jednak pewien, że zanim powróci do swej zwykłej rzeczywistości bankietów, długich wizyt u przyjaciół i przelotnych romansów ze światowymi kobietami, uwiedzie i tę dziewczynę.
Wojniks ciągnął pojazd bez wysiłku. Mimo że truchtał żwawo, nie było słychać niczego poza chrzęstem żwiru pod jego odnóżami i nikłym szmerem starzejących się żyroskopów kabrioletu. W dolinie kładły się już pierwsze cienie, lecz wąska, wiodąca na przełęcz droga wciąż była oświetlona ostatnimi przebłyskami dnia. Na grzbiecie mignęło im słońce, a zaraz potem zjechali w szerszą dolinę, gdzie po obu stronach ciągnęły się łany jakiegoś niezidentyfikowanego, niskiego zboża. Nad polami szybowały rolnicze serwitory. Skojarzyły się Daemanowi z lewitującymi piłkami do krykieta.
Dotychczas prowadząca na zachód droga odbiła na południe – z perspektywy chłopaka w lewo. Krytym, drewnianym mostem przecięli rzekę, po czym wspięli się na bardziej strome wzgórze i wjechali do starego lasu. Mgliście przypominał sobie, że dziesięć lat temu – tego samego dnia, gdy ujrzał w lustrze nagą Adę – łowił tutaj motyle. Złapał wtedy rzadką odmianę rusałki żałobnika i rozkosz tej chwili zlała się w jego pamięci z emocjami, jakich doświadczył, patrząc na blade ciało i czarne włosy dziewczyny. Przypomniał sobie spojrzenie, jakim obrzuciła go oglądana w zwierciadle Ada, kiedy na moment przerwała mycie. Żadnego zainteresowania. Nie była zła ani zadowolona. Nieskromna, lecz nienachalna. W zasadzie beznamiętna. Posłała dwudziestosiedmioletniemu Daemanowi, który zamarł z pożądania na korytarzu, takie samo spojrzenie, jakim on obdarzał chwytane przez siebie motyle.
Kabriolet zbliżał się do Dworu Ardis. Pod wiekowymi dębami, wiązami i jesionami panował mrok, lecz wzdłuż drogi rozstawiono żółte latarnie. Głębiej w pierwotnym lesie majaczyły podobne różnokolorowe szlaki, wyznaczające zapewne trasy do innych miejsc.
Wojniks wyprowadził ich wreszcie spomiędzy drzew i oczom Daemana ukazał się wieczorny pejzaż: jaśniejący na szczycie wzniesienia Dwór Ardis; wysypane białym żwirem ścieżki i drogi łączące dom Ady z innymi ośrodkami; szeroka, zielona murawa, ciągnąca się spod samej rezydencji przez ponad ćwierć mili, aż do granicy kolejnego lasu. Jeszcze dalej pobłyskująca rzeka, w wodzie odbijały się promyki umierającego na niebie słońca. Za przełęczą na południowym zachodzie widać było odległe, równie gęsto zalesione wzgórza – czarne teraz, stęsknione za światłem – a za nimi jeszcze następne wzniesienia, stapiające się z mrocznymi chmurami na horyzoncie.
Daeman zadygotał na całym ciele. Na śmierć zapomniał, że dom Ady znajduje się w pobliżu zamieszkanych przez dinozaury lasów. Przypomniał sobie strach, jaki ogarnął go przy poprzedniej wizycie, mimo że Virginia i Vanessa oraz wszyscy pozostali zapewniali, że tereny łowieckie naprawdę groźnych gadów znajdują się ponad pięćset mil dalej. Wszyscy z wyjątkiem piętnastoletniej Ady, która obdarzyła go wyrachowanym, lekko rozbawionym spojrzeniem, które – jak się niebawem przekonał – było jej sztandarowym wyrazem twarzy. Potem, by w ogóle zechciał się przespacerować po lesie, musieli go kusić, sugerując spotkania z motylami. Teraz – co nagle stało się jasne – będą potrzebować silniejszych argumentów. Owszem, zdawał sobie sprawę, że w towarzystwie serwitorów i wojniksów jest całkowicie bezpieczny, ale nie miał najmniejszej ochoty dać się pożreć wymarłym gadom i ocknąć w konserwatorni ze wspomnieniem tak kompromitującego końca.
Rozłożysty wiąz, rosnący na nachylonym ku posiadłości stoku został upstrzony dziesiątkami latarni; wzdłuż okrągłego podjazdu i białych, żwirowych ścieżek w ogrodzie stały pochodnie. Wojniksy trzymały wartę przy wytyczających granice rezydencji żywopłotach i na skraju mrocznego lasu. Nieopodal wiązu Daeman zauważył długi stół – migotliwa poświata falujących w wieczornym wietrze płomyków odbijała się w zastawie – kilkoro gości szykowało się już do bankietu. Chłopak spostrzegł również z zadowoleniem – w głębi ducha był snobem – iż większość zebranych mężczyzn jest odziana w ziemistej barwy burnusy, pełniące tu rolę wieczorowych płaszczy. W kręgach wpływowej socjety, w jakich zwykle się obracał, moda na ten ubiór przeminęła już kilka miesięcy temu.
Kabriolet przetoczył się po okrągłym podjeździe prosto pod główne wrota dworu i zatrzymał w snopie żółtego światła padającego z otwartych drzwi. Wojniks opuścił drewniane dyszle na ziemię tak delikatnie, że Daeman nawet nie wyczuł, kiedy zetknęły się z ziemią. Serwitor obleciał pojazd, by wziąć bagaż, a gość wysiadł i z przyjemnością poczuł pod stopami stały grunt. Wciąż lekko kręciło mu się w głowie – przypadłość nieuchronna po każdym faksowaniu.
Z dworu wypadła mu na powitanie Ada. Daeman zatrzymał się w pół kroku i dość głupio uśmiechnął. Dziewczyna okazała się nie tylko piękniejsza niż zapamiętał; takiej urody nie oczekiwał w najśmielszych snach.
3
Równina Ilionu
Przywódcy Greków gromadzą się karnie przed namiotem Agamemnona, zbiera się też tłum zaciekawionych gapiów. Spór pomiędzy królem i Achillesem już w tej chwili nabiera temperatury.
Powinienem był wcześniej wspomnieć, że przed przybyciem na miejsce morfowałem w Biasa – ale nie tego pylijskiego dowódcę, który służy w armii Nestora, lecz w kapitana poddanego rozkazom Menesteusa. Ów nieszczęsny Ateńczyk zapadł na tyfus i – aczkolwiek przeżyje i weźmie udział w walce, pojawiając się w księdze trzynastej – rzadko opuszcza swój namiot, rozbity kawałek dalej na plaży. Jako oficera otacza go aura posłuchu, wystarczająca, by przypadkowi świadkowie rozstąpili się przede mną i umożliwili dostęp do głównego kręgu. Nikt jednak nie spodziewa się, że w trakcie nieuchronnie zbliżającej się kłótni Bias zabierze głos.
Spóźniłem się haniebnie na większą część dramatycznej sceny, kiedy to Kalchas, syn Testora, „pierwszy w swym urzędzie”, wyjawił Achajom rzeczywiste przyczyny gniewu Apolla. Jeden ze stojących obok dowódców szepce do mnie, że Kalchas, zanim przemówił, zażądał nietykalności – poprosił Achillesa o ochronę, na wypadek gdyby tłumowi bądź któremuś z wodzów nie przypadły do gustu jego słowa. Achilles wyraził zgodę. Kalchas wtedy powiedział to, co połowa z nich podejrzewała skrycie już wcześniej: Chryzes, kapłan Apolla, błagał o zwrot porwanej córki, a zdecydowana odmowa Agamemnona dotknęła boga do żywego.
Przedstawiona przez Kalchasa wersja wypadków mocno Agamemnona rozgniewała.
– Dosłownie łajno mu z ust popłynęło – szepce kapitan, zanosząc się śmiechem, w którym czuć woń wina. Ten oficer, o ile się nie mylę, ma na imię Orus i zostanie za kilka tygodni zgładzony przez Hektora, gdy trojański heros już na dobre zacznie masakrować Achajów.
Orus opowiada mi, że ledwie kilka minut wcześniej Agamemnon zgodził się oddać tę właśnie niewolnicę, dziewczynę imieniem Chryzeida.
– Posiadanie tej branki bardzo jest mi miłe i byłaby w mym domu pociechą jedyną, większą niż Klitajmestra! – wykrzyknął Atryda i zaraz potem zażądał rekompensaty w postaci innej, równie cieszącej oko niewolnicy.
Wedle relacji z trudem trzymającego pion Orusa, Achilles odpowiedział, wołając, iż Agamemnon jest „łakomcą” i „człekiem bezwstydnego czoła”, po czym dodał, że Argiwowie – to kolejne po Achajach, Danajach i tym podobnych przezwisko przeklętych greckich najeźdźców – w obecnej sytuacji nie są w stanie przekazać szacownemu wodzowi dodatkowych zdobyczy. Być może pewnego dnia, o ile losy wojny obrócą się na ich korzyść – obiecał mężobójca Achilles – król otrzyma swoją wymarzoną dziewczynę. Tymczasem przykazał Agamemnonowi zwrócić Chryzeidę jej ojcu i zamknąć gębę.
– W tym momencie król Agamemnon Atryda wylał z ust nie tylko łajno, ale i stado srających nim kóz – mówi, śmiejąc się, Orus. Rechoce na tyle głośno, że stojący dokoła dowódcy zaczęli obracać ku nam spojrzenia.
Przytakuję skinieniem i odwracam się ku głównym aktorom sceny. Agamemnon, jak zwykle, znajduje się w centrum uwagi. Atryda wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać naczelny wódz tego rodzaju armii – wysoki, z brodą poskręcaną w klasyczne loki, godne półboga czoło i przeszywające spojrzenie. Muskularny, natarty oliwą, odziany w najlepszy strój i zbroję. Naprzeciwko niego, w samym środku kręgu stoi Achilles. Silniejszy, młodszy i jeszcze piękniejszy niż Agamemnon. Achilles bez mała wymyka się możliwościom kronikarskiego pióra. Gdy ujrzałem go po raz pierwszy – ponad dziewięć lat temu, przy okazji wspomnianego katalogu okrętów – stwierdziłem, że jest to najbardziej boski z boskich ludzi, jacy kiedykolwiek kroczyli po tej ziemi, tak bardzo wydał mi się władczy i imponujący. Od tamtej pory zmądrzałem i doszedłem do wniosku, że Achilles – mimo swej urody i siły – jest człowiekiem względnie głupim – ot, taki bardziej przystojny Arnold Schwarzenegger.
Wokół obu adwersarzy zwarł się krąg bohaterów, o których opowiadałem studentom przez całe swoje poprzednie życie. Oglądając ich na własne oczy, ani razu nie poczułem zawodu. Blisko Agamemnona, lecz w oczywisty sposób nie w jego stronnictwie, trzyma się Odyseusz – o całą głowę niższy od króla, lecz obdarzony szerszą piersią, poruszający się wśród władców Grecji niczym byk między krowami. Raz po raz rzuca spojrzenia zdradzające niebywałą inteligencję i spryt, które uwidaczniają się również w pokrywających dojrzałe oblicze zmarszczkach. Nigdy z Odysem nie rozmawiałem, lecz tęsknię za tym spotkaniem i mam nadzieję, że nastąpi jeszcze przed końcem wojny, zanim podejmie swą słynną wędrówkę.
Po prawicy Agamemnona mamy Menelaosa, jego młodszego brata i męża Heleny. Myślę, że dorobiłbym się obrzydliwych bogactw, gdybym dostawał choć dolara za każdym razem, kiedy słyszałem, jak Achajowie szeptali między sobą, że gdyby tylko Menelaos był sprawniejszym kochankiem – lub „miał większego kutasa” jak trzy lata wstecz delikatnie ujął to w rozmowie z przyjacielem Diomedes – Helena nie zbiegłaby z Parysem do Ilionu, a herosi najdalszych greckich archipelagów nie musieliby trawić dziewięciu lat na tym przeklętym oblężeniu. Miejsce po lewej stronie władcy zajmuje Orestes – nie ten rozpieszczony królewski synalek, który pewnego dnia pomści zabitego ojca i dochrapie się własnego dramatu, lecz lojalny włócznik, którego czeka śmierć z ręki rzeźnika Hektora już podczas najbliższego odważniejszego wypadu Trojan.
Tuż za plecami Agamemnona stoi Eurybates, herold monarchy – tej postaci również nie należy mylić z Eurybatesem, heroldem Odyseusza. Ramię w ramię z nim widzę ptolemeuszowego syna, Eurymedona. Przystojniak, woźnica rydwanu Agamemnona – nie ten o wiele mniej pięknolicy Eurymedon, który prowadzi wóz Nestora. (Tak, mnie również zdarza się żałować, że zamiast wszystkich tych patronimików i przydomków greccy herosi nie noszą normalnych nazwisk).
Ponadto w otaczającym Atrydę półkręgu stanęli dzisiejszego wieczoru Ajaksowie – Wielki i Mały. Przywódcy armii przybyłych z Salaminy i Lokrydy. Akurat ich nikt i nigdy ze sobą nie pomyli – chyba że z powodu imienia – ponieważ Ajaks Wielki posturą przypomina bramkarza hokejowej drużyny, podczas gdy Ajaks Mały kojarzy się raczej z kieszonkowcem. Euryalus, trzeci co do ważności wojownik z Argolidy stoi przy boku swego pana, Stenelosa, mężczyzny z wargą zniekształconą do tego stopnia, że nie jest w stanie wymówić własnego imienia. Towarzyszy nam również szczery i uczciwy Diomedes, najwyższy dowódca argolidzkiego kontyngentu. Dzisiaj nie wygląda na zadowolonego. Stoi ze splecionymi na piersi rękoma, wzrok wlepia w ziemię. Stary Nestor – mówiący „wyrazami słodszymi od miodu” – znalazł się w pobliżu połowy ludzkiego kręgu i wydaje się jeszcze mniej szczęśliwy niż Diomedes, zwłaszcza gdy widzi, że Agamemnon i Achilles spierają się coraz bardziej zajadle.
Jeżeli sprawy potoczą się zgodnie z opowieścią Homera, Nestor już za kilka minut wygłosi swoją sławetną mowę, bezskutecznie próbując zawstydzić naraz Agamemnona i rozwścieczonego Achillesa i nakłonić ich, by podali sobie ręce, zanim na wewnętrznych swarach skorzystają wrodzy Trojanie. Przyznaję, że mam ochotę tego przemówienia wysłuchać, choćby ze względu na zawarte w nim odniesienie do stoczonej wieki temu wojny z centaurami. Centaury interesują mnie od zawsze, a Homer każe Nestorowi opowiadać o nich bardzo rzeczowo i konkretnie. Na kartach „Iliady” pojawiają się wzmianki o dwóch tylko gatunkach mitycznych stworzeń. Jednym z nich są chimery, drugim właśnie centaury. Czekam więc na ten fragment w napięciu, trzymając się cały czas na uboczu, poza zasięgiem wzroku Nestora. Unikam go, ponieważ Bias – człowiek, w którego morfowałem – jest jednym z podwładnych starca i wolałbym uniknąć rozmowy. W tej chwili jednak nic podobnego mi nie grozi – uwaga Nestora i wszystkich pozostałych skupiona jest na wymianie ostrych słów i kropelek śliny, jaka wciąż trwa między Agamemnonem i Achillesem.
W pobliżu Nestora zebrała się grupa ludzi, którzy nie opowiedzieli się wyraźnie po stronie jednego z adwersarzy. Są to: Menesteus (który za kilka tygodni, o ile wydarzenia potoczą się zgodnie z tekstem, zostanie zgładzony przez Parysa), Eumelus (dowodzący Tessalczykami z Feraju), Poliksynus (jeden z wodzów Epejczyków), jego przyjaciel Talpius, przewodzący Etolczykom Toas, Leonteus i Polipoetes w charakterystycznych strojach z Argiwy, a także Machaon ze swoim bratem Podaliriosem oraz kilkoma tesalskimi oficerami, którzy trzymają się nieco z tyłu. Jest również umiłowany przyjaciel Odyseusza Leukus (przeznaczenie skazało go na śmierć z ręki Antipusa, która nastąpi już za kilka dni) i wielu innych, których przez lata zdążyłem bardzo dobrze poznać. Zresztą nie tylko z wyglądu. Pamiętam również brzmienie ich głosów, rozpoznaję osobiste style walki, sposoby toczenia sporów i zwyczaje towarzyszące składaniu ofiar bogom. Jeśli jeszcze o tym nie wspomniałem, trzeba wam wiedzieć, iż starożytni Grecy nie robią niczego na pół gwizdka – kiedy już się za coś zabierają, wykonują zadanie, przykładając do niego wszystkie swe siły i talenty i ponosząc przy tym, jak napisał pewien dwudziestowieczny uczony, „pełne ryzyko porażki”.
Naprzeciw Agamemnona, po prawicy Achillesa, stoi Patroklos – najbliższy przyjaciel mężobójcy, którego śmierć – zamorduje go Hektor – sprowokuje prawdziwy gniew Achillesa i najkrwawszą rzeź w historii wojen. Obok niego widzę Tlepolemosa, pięknego syna mitycznego herosa Heraklesa, który zbiegł z domu po zamordowaniu wuja ojca i niedługo polegnie powalony przez Sarpedona. Między Tlepolemosem, a Patroklosem ustawił się stary Fojniks (druh i dawny nauczyciel Achillesa), szepczący coś do Orsycholusa, syna Dioklesa, który swoją drogą zostanie niebawem uśmiercony przez Eneasza. Po lewicy wściekłego Achillesa zauważam Idomeneusa – ten, według poematu, wcale nie był w aż tak zażyłych stosunkach z mężobójcą, jak pokazała rzeczywistość.
Oczywiście w kręgu najważniejszych bohaterów jest znacznie więcej osób. Niezliczone rzesze herosów stoją też za moimi plecami, ale najważniejsze, byście wiedzieli, że tutaj nikt nie pozostaje anonimowy, ani w eposie Homera, ani w rzeczywistości rozgrywającej się tutaj, na równinie pod Ilionem. Każdego z wojowników określa imię ojca, przeszłość, posiadane ziemie, żony, dzieci i stan zamożności. Nikomu nie zapomina się tego wszystkiego ani na moment, nawet w trakcie starć, zarówno zbrojnych, jak i czysto retorycznych. Taka mnogość informacji do zapamiętania wykończyłaby niejednego naukowca.
– Wiem, bogom podobny Achillesie, że jesteś wiecznym oszustem! Oszukujesz, grając w kości, posługujesz się kłamstwem na polu walki i w miłości, a teraz próbujesz zwieść i mnie! – wydziera się Agamemnon. – Ale nie, ze mną ci się to nie powiedzie. Mnie w ten sposób nie omamisz! Masz piękną niewolnicę Bryzeidę, równie urodziwą jak moja Chryzeida. Chcesz zachować swój łup, a mnie puścić z gołymi rękami?! Niedoczekanie twoje. Wolałbym przekazać dowodzenie naszą armią stojącemu tu Ajaksowi… lub Idomeneusowi… albo chytremu Odysowi… bądź nawet tobie, Achillesie… owszem, nawet tobie!… niż zostać w tak perfidny sposób wystrychniętym na dudka.
– Zatem uczyń to bez zwłoki – rzuca wzgardliwie syn Peleusa. – Najwyższy już czas, by poprowadził nas prawdziwy przywódca.
Oblicze Agamemnona oblewa się purpurą.
– Dobrze. Idź, zepchnij czarny okręt na fale. Obsadź go wioślarzami i wypełnij darami dla bogów… Odbierz mi Chryzeidę, jeśliś tak śmiały… lecz ty sam będziesz musiał złożyć ofiarę, Achillesie, zabójco mężów. I wiedz, że ja w zamian odbiorę ci inny łup, zabiorę śliczną Bryzeidę.
Przystojną twarz Achillesa wykrzywia gniew.
– Bezwstydniku! Brak wstydu jest twą zbroją, a chciwość ci płaszczem, ty tchórzu o psim pysku!
Agamemnon podchodzi do przeciwnika o krok bliżej, wypuszcza z dłoni berło i chwyta za rękojeść miecza.
Achilles odpowiada identycznym krokiem naprzód i podobnie jak król kładzie rękę na broni.
– Trojanie nigdy nie wyrządzili nam szkody, Agamemnonie, za to ty owszem. To nie włócznicy z Ilionu sprowadzili nas na te brzegi, lecz twa zachłanność. Walczymy w twojej sprawie, ty gigantyczna beko wstydu. Przypłynęliśmy tutaj za tobą, byś mógł odzyskać honor, ty i brat twój, Menelaos, mąż, który nawet własnej żony nie potrafił utrzymać w sypialni…
Po tych słowach do przodu wyrywa się Menelaos. On również łapie za miecz. Wodzowie i ich ludzie przechodzą na stronę to jednego, to drugiego bohatera i krąg się rozpada, dzieli na trzy obozy – zwolenników Agamemnona, tych, którzy chcą walczyć u boku Achillesa, i osób neutralnych, zebranych w pobliżu Odysa i Nestora. Ci ostatni sprawiają wrażenie na tyle zniesmaczonych, że chętnie zasiekliby obu pieniaczy.
– Odpływamy! Zabieram swoich ludzi! – woła Achilles. – Wracamy do Ftyi. Lepiej zatonąć w pustym statku płynącym do domu po porażce, niż zostać tutaj i tracić godność, napełniając kielich Atrydzie i mnożąc przeznaczone mu łupy.
– Wybornie, uciekajcie! – wrzeszczy Agamemnon. – Dezerterujcie! Nie będę wam przeszkadzać. Nigdy nie usłyszysz, bym cię prosił, żebyś został i dla mnie walczył. Jesteś wielkim wojownikiem, Achillesie, lecz cóż z tego? Tę zdolność otrzymałeś od bogów, nie jest twoją zasługą. Tak kochasz bitwy, krew i szlachtowanie wrogów? Zbierz swych czołobitnych Myrmidonów i odejdź! – wypluwa z siebie władca.
Achilles dosłownie dygoce ze złości. Wyraźnie widać, że czuje się rozdarty pomiędzy ochotą, by odwrócić się na pięcie, zwołać swe oddziały i na zawsze odpłynąć spod Ilionu, oraz przemożną pokusą, by dobyć miecza i rozpłatać Agamemnonowi brzuch niczym ofiarnej owcy.
– Wiedz jednak, Achillesie – ciągnie król, którego wrzaski przechodzą w straszliwy szept, doskonale słyszalny przez każdego z setek zebranych mężczyzn – że bez względu na to, czy zostaniesz, czy odejdziesz, zrezygnuję ze swojej Chryzeidy, jako że wymaga tego ode mnie sam bóg, sam Apollo. W zamian jednak zatrzymam twoją Bryzeidę i wtedy wszyscy się dowiedzą o ile znamienitszym mężczyzną jest Agamemnon od tego gburowatego chłystka, Achillesa!
W tym momencie Achilles traci nad sobą resztki panowania i dobywa miecza. W tym punkcie „Iliada” musiałaby się zakończyć – śmiercią Agamemnona, Achillesa lub ich obu – a Achajowie musieliby rozpłynąć się do domów, Hektor dożyłby w spokoju sędziwej starości, a wspaniały Ilion trwałby przez tysiąc lat i być może rzucił wyzwanie Rzymowi, lecz w tym samym mgnieniu za plecami Achillesa pojawia się Atena.
Widzę ją. Achilles zatacza się i odwraca wykrzywioną oburzeniem twarz. Naturalnie również ją dostrzega. Nikt inny jednak bogini nie zauważa. Nie rozumiem zasad, na jakich opiera się technologia maskująca, ale działa równie skutecznie, kiedy posługuję się nią ja i gdy do jej pomocy uciekają się Olimpijczycy.
W tej chwili dziwić może nie tylko niewidzialność Ateny – uświadamiam to sobie natychmiast. Bogowie ponownie zatrzymali czas. To ich ulubiona sztuczka, dzięki której mogą bezpiecznie i potajemnie rozmawiać ze swymi ludzkimi pupilkami. Lubią ten efekt, choć nie widuję go często. Zastygły otwarte usta Agamemnona – drobinki śliny wiszą nieruchomo w powietrzu – nie dobywa się z nich żaden dźwięk, nie drga szczęka, nie porusza się nawet jeden mięsień, nie mrugają powieki ciemnych oczu. To samo spotkało wszystkich zebranych. Zamarli, stoją jak urzeczeni lub zaczarowani, zamrożeni w czasie. Szybująca mewa zatrzymała się nad nami w locie. Fale zawisają wygięte ku plaży, nie opadają na brzeg. Powietrze stało się gęste jak syrop i więźniemy w nim wszyscy, niczym owady w stygnącym bursztynie. W tym wszechświecie bezruchu poruszają się wyłącznie Pallas Atena, Achilles i – choć tylko po to, by się lekko nachylić i lepiej ich słyszeć – ja sam.
Dłoń wojownika wciąż spoczywa na rękojeści miecza – wysuniętego już do połowy z finezyjnie zdobionej pochwy – lecz Atena chwyta go za pukle długich włosów, obraca gwałtownie przodem do siebie i Achilles nie waży się w tej chwili wyciągnąć broni na dobre. Oznaczałoby to sprzeciwienie się boskiej woli.
Oczy herosa nadal jednak płoną – raczej szaleństwem niż zdrowym ogniem – i Achilles wykrzykuje w tę gęstą jak melasa ciszę, która zawsze zapada, gdy czas ustaje w biegu.
– Dlaczego, córo Zeusa?! Do diaska, dlaczego właśnie w tej chwili? Dlaczego przybywasz do mnie teraz, o bogini? Czy chcesz napawać się widokiem poniżenia, jakiego doznaję od Agamemnona?
– Ustąp! – rzuca Atena.
Jeżeli nigdy nie widzieliście olimpijskiego boga na własne oczy, mogę wam jedynie powiedzieć, że są nadnaturalnie wysocy – dosłownie. Atena, na przykład, ma przynajmniej dwa metry dziesięć wzrostu. Są przy tym uderzająco piękni. Domyślam się, że to zasługa nanotechnologii i laboratoriów genetycznych. W postaci Ateny zbiegają się kobieca uroda, boski autorytet i czysta, niczym nieskażona aura władzy, o intensywności, jakiej nawet nie przeczuwałem, zanim przywrócono mnie do istnienia w cieniu Olimpu.
Dłoń bogini nie odrywa się od pukli Achillesa. Atena odciąga mu głowę, zmusza do odwrócenia wzroku od znieruchomiałego Agamemnona i jego sług.
– Nigdy mu nie ustąpię! – krzyczy wojownik. Nawet w tym zastygłym powietrzu, które tłumi i spowalnia wszystkie dźwięki, w tonie mężobójcy słychać siłę. – Ten wieprz, król od siedmiu boleści, zapłaci za swą arogancję życiem!
– Ustąp – powtarza Atena. – Hera, bogini o marmurowych ramionach, przysłała mnie tu z nieba, bym uśmierzyła twój gniew. Ustąp.
W obłędne spojrzenie Achillesa wkrada się cień zwątpienia. Hera, żona Zeusa, jest najpotężniejszą spośród olimpijskich sojuszników Achajów, a także osobistą patronką Achillesa.
– W tej chwili połóż kres waśni – rozkazuje bogini. – Wypuść miecz z dłoni, Achillesie. Przeklnij Agamemnona, jeśli musisz, lecz nie zabijaj go. Wypełnij nasz rozkaz, a złożę ci obietnicę… Wysłuchaj nas teraz, a pewnego dnia twa zniewaga zostanie wynagrodzona świetlistymi darami po trzykroć więcej wartymi niż ta chwila. Jeżeli postąpisz nam wbrew, umrzesz. Okaż Herze i mnie posłuszeństwo, Achillesie, a otrzymasz sowitą nagrodę. Wiem, że tak się stanie, gdyż znam przeznaczenie bogów i ludzi.
Achilles paskudnie się krzywi, uwalnia szarpnięciem włosy i posępnieje, lecz miecz wędruje z powrotem do pochwy. Czuję się tak, jakbym obserwował jedyne dwie żywe istoty w parku pełnym posągów.
– Nie mogę sprzeciwić się wam obu, moja bogini – odzywa się heros. – Człowiek winien ugiąć kark przed boską wolą, nawet jeśli gniew kaleczy mu serce. Lecz słuszne i uczciwe jest również, gdy bogowie wysłuchują modlitw chylącego przed nimi głowę męża.
Kąciki oczu Ateny drgają i delikatny uśmieszek przemyka przez jej oblicze, po czym bogini znika – tekuje się z powrotem na Olimp, a czas zaczyna płynąć normalnym tempem.
Agamemnon kończy swoją wściekłą połajnkę.
Achilles, z mieczem u boku, wkracza na środek kręgu.
– Ty wiecznie pijana beko na wino! – woła mężobójca. – Człowieku o psich oczach i sercu łani. Przywódco, któryś nigdy nie poprowadził nas do walki, ani nie szykowałeś zasadzek z najlepszymi pośród Achajów. Ty, któremu zbrakło odwagi, by złupić Ilion, więc rabujesz namioty własnych żołnierzy. Królu, który włada jedynie najpodlejszymi durniami, wysłuchaj mej obietnicy, mej uświęconej przysięgi… – Setki otaczających mnie ludzi jak jeden mąż wstrzymują oddech. Są bardziej wstrząśnięci zapowiedzią niezwykłego przyrzeczenia, niż gdyby Achilles po prostu zakłuł Agamemnona jak kundla. – Przysięgam ci, że pewnego dnia synowie Achai gorzko zatęsknią za Achillesem! – woła mężobójca, tak głośno, że wojownicy grający w kości w namiotach oddalonych nawet o sto metrów zamierają, by wysłuchać do końca. – Wszyscy, cała twoja armia! Lecz wówczas, Atrydo, zapłaczesz w głębi ducha, gdyż nic już was nie ocali, nikt nie uratuje przed pałającym żądzą mordu Hektorem, który zetnie was jak żniwiarz kosi łany pszenicy. I tego samego dnia z rozpaczy wydrzesz sobie serce z piersi i zjesz je, wyrzucając sobie, że tak bardzo upokorzyłeś najlepszego pośród Achajów.
To powiedziawszy, Achilles odwraca się na swej sławetnej pięcie i wychodzi z kręgu. Rozlega się chrzęst kroków na przybrzeżnym żwirze w mroku między namiotami. I trzeba mu oddać jedno…
Ten mężczyzna potrafi kończyć z rozmachem.
Król splata ręce na piersi i kręci głową. Rozlegają się rozmowy, podnoszą się poruszone głosy. Nestor występuje naprzód, by wygłosić swoją mowę o „spólnej sprawie”, wojnie podczas której zjednoczeni Grecy „centaurom dumne starli karki”. Wyłapuję pewną rozbieżność. U Homera, podczas przemówienia Nestora, Achilles wciąż się jeszcze wścieka. Mój akademicki umysł scholiasty skrzętnie ten fakt odnotowuje, lecz myśli skupiam już na czymś bardzo, ale to bardzo odmiennym.
To właśnie w tej chwili, gdy przypominam sobie zabójcze spojrzenie, jakie Achilles rzucił Atenie, zanim bogini szarpnęła go za włosy i zmusiła do posłuchu, kiełkuje we mnie plan tak śmiały, tak jawnie skazany na porażkę, samobójczy i cudowny zarazem, że na moment tracę dech w piersi.
– Aby dobrze się czujesz, Biasie? – pyta stojący obok Orus.
Zaskoczył mnie. Skonsternowany, przez mgnienie oka nie potrafię sobie przypomnieć kim jest on, oraz kim właściwie jest ów Bias. Zapomniałem o postaci, pod którą się podszyłem. Kręcę głową i opuszczam krąg, przeciskając się przez tłum sławetnych morderców.
Żwir chrzęści pod moimi stopami, lecz nie słychać tego heroicznego echa, jakie towarzyszyło odchodzącemu Achillesowi. Kieruję się nad wodę i gdy tylko wychodzę poza zasięg spojrzeń, porzucam kształt Biasa. Gdyby ktokolwiek mnie w tej chwili zobaczył, ujrzałby Thomasa Hockenberry’ego, mężczyznę w średnim wieku, w okularach, zgarbionego pod niedorzecznie ciężkim rynsztunkiem achajskiego włócznika. Morfująca bransoleta i bojowy pancerz scholiasty nikną pod warstwami wełny i futra.
Ocean jest ciemny. Ciemny jak czerwone wino – ubarwiam w myślach, lecz w ogóle mnie to nie bawi.
Czuję – wcale nie po raz pierwszy – przemożną ochotę, by skorzystać z maskowania i lewitacyjnej uprzęży i odlecieć stąd – po raz ostatni poszybować nad Ilionem. W świetle pochodni przyjrzeć się jeszcze skazanym przez los mieszkańcom miasta, po czym odfrunąć na południowy zachód. Przemierzyć ciemne jak czerwone wino morze – Egejskie – i dolecieć do wciąż niegreckich wysp i kontynentu. Mógłbym sprawdzić co słychać u Klitajmestry i Penelopy, u Telemacha i Orestesa. Doktor Thomas Hockenberry, zarówno za młodu, jak i dorosły, zawsze znacznie lepiej dogadywał się z kobietami i dziećmi niż z dojrzałymi mężczyznami.
Kłopot w tym, że proto-greckie damy i ich pociechy są znacznie bardziej krwiożercze i porywcze niż wszyscy dojrzali mężczyźni, których doktor Hockenberry poznał w swym poprzednim, zupełnie bezkrwawym życiu.
Zatem dalekie loty mogę spokojnie odłożyć na później. W zasadzie lepiej zupełnie o nich zapomnieć.
Fale przybijają do brzegu. Jedna za drugą. Swojski, niezmienny rytm uspokaja.
Zrobię to. Podjęciu decyzji towarzyszą emocje podobne lataniu – nie, nie lataniu, lecz ekscytacji w tej krótkiej chwili nieważkości, jakiej doznaje człowiek rzucający się w przepaść. Już wiem, że o powrocie na stały grunt nie ma mowy. Runę lub poszybuję.
Zrobię to.
4
W pobliżu Conamara Chaos
Batyskaf europańskiego morawca Mahnmuta odsadził już od krakena na trzy kilometry i wciąż zwiększał dzielący ich dystans, co teoretycznie powinno natchnąć jego maleńki, robo-organiczny organizm niejaką pewnością, lecz tak się wcale nie działo. A to dlatego, że macki krakenów dość często rozrastały się do pięciokilometrowej długości.
Dokuczliwa przykrość. Co gorsza, kraken po prostu przeszkadzał. Mahnmut już niemal skończył nową analizę sonetu sto szesnastego i pilno mu było przesłać ją na Io, do Orphu. Gdyby więc coś połknęło batyskaf w tej chwili, uznałby to za zdarzenie co najmniej niefortunne.
Ponownie wyszperał krakena sonarem, sprawdził, że ta wielka i wygłodniała galaretowata breja rzeczywiście nadal go ściga, po czym połączył się z reaktorem na czas wystarczający, by batyskaf przyśpieszył o trzy dodatkowe węzły.
Kraken, który ze swych odmętów zapędził się za nim aż do otwartych kanałów w okolicach Conamara Chaos, nie wytrzymał tempa. Mahnmut zdawał sobie sprawę, że dopóki obaj płyną z taką prędkością, ścigający go potwór nie zdoła rozpostrzeć macek i pochwycić batyskafu. Gdyby jednak mały okręcik natknął się po drodze na jakąś przeszkodę – dajmy na to rozległą kolonię fluorescencyjnych krasnorostów – i musiał zwolnić, bądź, co gorsza, zaplątał się w ich połyskujące, obrzydliwe pasma, kraken runąłby na niego jak…
– Noż, cholera – rzucił Mahnmut, rezygnując z dalszych prób znalezienia godnego porównania.
Siedział w ciasnej kabinie, otoczony monotonnym szumem mechanizmów. Czujniki morawca były podłączone do układów batyskafu, a wirtualne obrazowanie ukazało mu właśnie wielkie skupiska świecących krasnorostów. Płynął prosto w ich stronę. Jaśniejąca plecha rozrastała się w prądach izotermicznych, karmiąc się siarczanem magnezu, którego krwistoczerwone formacje unosiły się pod lodowym szelfem niczym korzenie roślin.
Zanurzenie, pomyślał Mahnmut i stateczek zanurkował dwadzieścia kilometrów głębiej, unikając najniżej zawieszonych kolonii krasnorostów ledwie o kilkadziesiąt metrów. Kraken skierował się za nim. Gdyby stwór potrafił się złowieszczo uśmiechać, zrobiłby to właśnie w tej chwili – na tej głębokości krakeny polowały z zabójczą skutecznością.
Mahnmut niechętnie usunął sonet sto szesnasty z wirtualnego pola widzenia i przeanalizował dostępne możliwości działania. Nie miał ochoty dać się pożreć niecałe sto kilometrów od Centrum Conamara Chaos. Oczywiście to wszystko wina cholernych biurokratów. Nim kazali morawcowi wracać do bazy, powinni byli wykurzyć z okolicy morskie potwory. Krakena mógł naturalnie zabić, lecz w pobliżu nie było żadnej żniwiarki, a zanim firma zdążyłaby jakąś zorganizować i dostarczyć, trup monstrum stałby się karmą dla żyjących wśród krasnorostów pasożytów, solnych rekinów, pogonoforów i swych własnych pobratymców. Nie, do takiego marnotrawstwa nie wolno mu było dopuścić.
Mahnmut wyłączył wirtualny wzrok i rozejrzał się po kabinie, jakby w nadziei, że widok niewielkiego wnętrza natchnie go lepszym pomysłem. Faktycznie, natchnął.
Na konsolecie, w towarzystwie oprawionych w skórę tomów Szekspira i wydruku pracy Helen Vendler, stała lampa lawowa – ironiczny prezent od jego dawnego partnera, morawca Urtzweila. Dostał ją bez mała dwadzieścia jowiszowych lat temu.
Mahnmut uśmiechnął się i ponownie włączył wirtualny wzrok na wszystkich częstotliwościach pasma. W tak niewielkiej odległości od centrali musiał przecież znaleźć jakieś diapiry. A krakeny nie cierpiały diapirów.
Tak. Piętnaście kilometrów na południowy wschód wypatrzył całe ich pole, unosiły się z wolna ku pokrywającej powierzchnię warstwie lodu, równie leniwie jak kawałki wosku w jego lampie. Mahnmut ustawił kurs na najbliższy diapir i przyśpieszył o pięć węzłów. Tak dla bezpieczeństwa, o ile ktokolwiek w ogóle mógł czuć się bezpiecznym w zasięgu macek dorosłego krakena.
Diapiry były kawałami miękkiego lodu, ogrzanego w głębinach przez kominy hydrotermalne i gorące strefy grawitacyjne. Unosiły się w słonych od epsomitu wodach ku lądolodowi, jaki dawniej pokrywał sto procent powierzchni Europy, a teraz, dwa tysiące ziemskich lat po rozpoczęciu prac przez krioboty, nadal zajmował ponad dziewięćdziesiąt osiem procent obszaru księżyca. Wytypowany przez morawca diapir miał około piętnastu kilometrów średnicy i prędko zbliżał się do szelfu.
Krakeny nie lubiły diapirów ze względu na ich właściwości elektrolityczne. W ich sąsiedztwie nie korzystały z zabójczych ramion i szczęk, ani nawet ze swoich delikatnych czułek.
Batyskaf Mahnmuta doścignął diapir z dziesięciokilometrową przewagą nad krakenem. Morawiec zwolnił, przygotował kadłub do zderzenia, wsunął czujniki i sondy, po czym wwiercił się w głąb miękkiej lodowej bryły. Posługując się sonarem i systemem nawigacji satelitarnej, sprawdził rozkład szczelin w krze oraz kanałów nawigacyjnych, od których nadal dzielił go mniej więcej ośmiokilometrowy słup wody. Za kilka minut diapir zderzy się z grubą lodową pokrywą, przebije się przez spękaliny i wytryśnie wysoką na sto metrów fontanną mokrej brei. W krótkim czasie ta okolica Conamary Chaos upodobni się do amerykańskiego Parku Yellowstone z czasów Zapomnianej Ery, słynącego z wrzących źródeł i czerwonych siarkowych gejzerów. Następnie piana i drobiny lodu rozproszą się w powietrzu i powoli, jakby w zwolnionym tempie, opadną na powierzchnię ściągane panującym na Europie ciążeniem, wynoszącym jedną siódmą ziemskiego. Sypnie gęsty deszcz ze śniegiem, który szybko zastygnie w cienkiej, sztucznej atmosferze księżyca – ciśnienie wynosiło tu ledwie sto milibarów – tworząc na i tak fantazyjnych lodowych połaciach nowe abstrakcyjne formacje.
Mahnmut nie mógł umrzeć w ścisłym tego słowa znaczeniu – był co prawda częściowo organiczny, jednak nie dało się o nim sensownie powiedzieć, że „żyje”. Niemniej, mimo że zaprojektowano go do znoszenia dużych obciążeń, zdecydowanie nie miał zamiaru stać się częścią fontanny, tudzież dodatkiem do lodowej rzeźby, która uwięziłaby go na następny tysiąc europańskich lat. Przez chwilę, prowadząc kalkulacje, zapomniał o krakenie, a nawet o sonecie sto szesnastym. Wyliczył tempo wznoszenia się diapiru, szybkość, z jaką batyskaf przedzierał się przez mięknący lód, oraz prędkość zbliżania się do skutej lodem powierzchni oceanu. Otrzymane wyniki przesłał do maszynowni i zbiorników z balastem. Zgodnie z planem miał wyrwać się z południowej ściany diapiru pół kilometra przed kolizją z lądolodem i maksymalnie przyśpieszyć, by wybić się awaryjnie ponad powierzchnię dokładnie w chwili, gdy potężna fala pozostałości diapiru wystrzeli z kanału. Następnie zamierzał skorzystać z dodatkowego przyśpieszenia – szacunkowe dane wskazywały że prędkość batyskafu wzrośnie o sto kilometrów na godzinę – by umknąć przed lodową nawałnicą, korzystając z pojazdu jak z deski surfingowej przez połowę brakującego do Centrum Conamara Chaos dystansu. Ostatnie dwadzieścia kilometrów będzie musiał pokonać już na powierzchni, po osłabnięciu fali. Co do tego nie miał jednak wyboru. Tak czy inaczej, zanosiło się na wynurzenie w wielkim stylu.
O ile kanał nawigacyjny nie okaże się zablokowany. I o ile z Conamary nie wypłynie nim akurat inny batyskaf w przeciwnym kierunku. W takim przypadku, przez kilka nędznych minut pozostających do zniszczenia jego i „Mrocznej damy”, Mahnmut najadłby się wstydu za całe życie.
Oczywiście nie musiałby się już przejmować krakenem. Te stworzenia nie zbliżały się do lodowej powierzchni bliżej niż na pięć kilometrów.
Po wprowadzeniu do systemów wszystkich koniecznych poleceń, wiedząc, że zrobił wszystko co w jego mocy, by zapewnić sobie przetrwanie i przybyć do bazy na czas, Mahnmut wrócił do analizy sonetu.
Batyskaf – dawno temu ochrzczony mianem „Mrocznej damy” – ostatnie brakujące dwadzieścia kilometrów do Centrum Conamara Chaos pokonał szerokim na tysiąc metrów kanałem, płynąc po falującym pod czarnym niebem morzu. Nad powierzchnią Europy wschodził Jowisz w trzeciej kwarcie, rozpalając kłęby chmur przytłumionymi barwami. Maleńka Io sunęła na tle giganta tuż nad zmrożonym horyzontem. Po obu stronach kanału majaczyły wysokie na kilkaset metrów, pokryte głębokimi rozpadlinami klify, których mdłe ściany migotały pod ciemniejącym nieboskłonem szarością i przygaszonymi odcieniami czerwieni.
Czując rosnącą ekscytację, Manhmut wyświetlił szekspirowski sonet.
Sonet 116
Niechaj do prawych umysłów złączenia
Żadne warunki nie będą przydane.
Miłością nie jest miłość, co się zmienia
Lub jako rzeczy jest powyginane.
Nie. Miłość znak to we wieczności stały,
Co nie wstrząśnięty jest nawet przez burze,
Gwiazda dla barki, którą wichry gnały,
Wartość nieznana, światło lśniące w górze.
Nie błaznem czasu miłość jest, choć zgodnie
Z prawami jego więdną nasze wdzięki.
Nie zmienia się w godziny i tygodnie,
Lecz do zagłady trwa, do skraju męki.
Gdy sprawdzą na mnie – kłamstwo to rzecz płocha,
Nigdym nie pisał, nigdy nikt nie kochał.1
W ciągu lat zdążył ten sonet znienawidzić. Właśnie tego typu bzdury ludzie z Zapomnianej Ery recytowali na ślubach. Kicz i tandeta. Szekspira zdecydowanie było stać na więcej.
Jednakże, kiedy Mahnmut znalazł mikrozapisy krytycznych prac kobiety nazwiskiem Helen Vendler – uczonej żyjącej i piszącej w jednym z dawno minionych stuleci, dziewiętnastym, dwudziestym lub dwudziestym pierwszym (dokładnej daty aktywności autorki nie udało się jednoznacznie ustalić) – natknął się na klucz do odczytania utworu. Otóż istniała koncepcja, w myśl której sonet sto szesnasty nie był wcale, jak zakładano przez wieki, przesłodzoną pochwałą, lecz wyrazem gwałtownego odtrącenia.
Przejrzał wynotowane słowa kluczowe. Znajdował je w każdym wersie – najpierw „żadne”, „nie” i „nigdy”, a potem w wersie czternastym „nigdym”, „nie”, „nigdy”, „nikt” i znowu „nie”. Brzmiały jak echo wypowiedzianego przez króla Leara nihilistycznego „nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy”.
Tak, zdecydowanie było to odtrącenie. Do odkrycia pozostawało tylko co, lub kogo, autor tak naprawdę odtrącał?
Manhmut wiedział, że sonet sto szesnasty stanowi część cyklu skierowanego do „Młodzieńca”, niemniej zdawał sobie sprawę, że wyraz „Młodzieniec” jest jedynie listkiem figowym, dodanym w późniejszych, bardziej skromnych latach poety. Miłosne wiersze nie były wcale adresowane do żadnego młodzieńca, lecz po prostu do chłopca, najwyżej trzynastolatka. Morawiec zapoznał się z krytycznymi tekstami z drugiej połowy dwudziestego stulecia i wiedział, iż ówcześni uczeni uznawali sonet za wypowiedź wprost – za homoseksualne, skierowane do kochanka wyznanie Szekspira. Mahnmut rozumiał jednak również – opierając się na innych opracowaniach z późnego okresu Zapomnianej Ery i wcześniejszych – że tego rodzaju politycznie motywowane interpretacje są zgoła dziecinne.
Szekspirowskie sonety składały się w dramat. O tym Mahnmut był głęboko przekonany. Jego bohaterami byli zarówno „Młodzieniec” jak i „Mroczna dama”. Cykl powstawał na przestrzeni wielu lat. Poszczególne utwory nie stanowiły owocu burzliwych, młodzieńczych namiętności, lecz były dziełem dojrzałego, w pełni rozwiniętego talentu dramatopisarza. Jaki więc był ich temat przewodni? Miłość. A co Anglik sądził o owym uczuciu? Co myślał „tak naprawdę”?
Tego już nikt i nigdy miał się nie dowiedzieć – Mahnmut przeczuwał, że Bard był zbyt przebiegły, nadmiernie cyniczny i skryty, by kiedykolwiek wyjawić swe prawdziwe myśli. Jednak w pisanych jedna za drugą sztukach Szekspir demonstrował jak silne targające ludźmi emocje – miłości nie wyłączając – czynią z nich głupców. A autor, podobnie jak król Lear, uwielbiał głupców i błaznów. Przecież błaznem Fortuny był Romeo. Hamlet – błaznem losu. Makbet – ambicji, Falstaff… Nie, ten nie był niczyim trefnisiem… chociaż zgłupiał z miłości do księcia Hala i kiedy ten młodzieniec go odrzucił, usechł z tęsknoty i uwiądł z pękniętym sercem.
Mahnmut rozumiał także, że poeta z sonetów, nazywany czasem „Willem”, nie jest – wbrew twierdzeniom licznych, niezbyt dociekliwych naukowców – historycznym Williamem Szekspirem, lecz tylko kolejnym dzieckiem artystycznej wyobraźni dramaturga, literackim konstruktem pozwalającym pisarzowi poznawać i przemierzać zawiłe ścieżki miłości. Czy było zatem możliwe, że ów „poeta” był – na podobieństwo nieszczęsnego, szekspirowskiego hrabiego Orsino – błaznem miłości? Człowiekiem zakochanym w uczuciu jako takim?
Taka interpretacja bardzo przypadła Mahnmutowi do gustu. Wiedział, że szekspirowskie „prawych umysłów złączenie” starszego poety i młodzieńca nie było homoseksualnym związkiem, a raczej prawdziwą komunią wrażliwości, aspektem miłości wysławianym na długo, zanim Bard pojawił się na świecie. Na pierwszy rzut oka sonet sto szesnasty wydawał się sztampowym wyznaniem miłości i pod niebiosa wynosił trwałość uczucia, lecz jeżeli w rzeczywistości był utworem zwiastującym odtrącenie i odmowę…
Nagle Mahnmut ujrzał oczami wyobraźni całość układanki. Podobnie jak wielu wielkich pisarzy, Szekspir nie ujawniał w swych wierszach wszystkiego. Jeżeli jednak byłby to utwór o odtrąceniu, ku czemu byłoby skierowane? Cóż takiego mógł starszy, zadurzony poeta usłyszeć od tajemniczego młodzieńca, co domagało się tak stanowczej, gwałtownej reakcji?
Mahnmut rozprostował palce głównego manipulatora, sięgnął po rysik i zaczął pisać…
Drogi Willu…
Bez wątpienia życzylibyśmy sobie obaj, by nasze prawych umysłów złączenie – jako że mężczyźni nie mogą się cieszyć sakramentalną unią ciał – było równie rzeczywiste i stałe, jak prawdziwe małżeństwo. To jednak niemożliwe. Ludzie się zmieniają, Will. Zmienne są także okoliczności. A gdy znikają pewne ludzkie cechy, lub gdy odchodzą sami ludzie, zamiera również i miłość. Kochałem Cię, Will, darzyłem Cię szczerą miłością, ale Ty się zmieniłeś. Zmieniłeś się, wskutek czego przemiana dotknęła zarówno mnie, jak i naturę naszego uczucia.
Szczerze oddany
Młodzieniec
Mahnmut odczytał swój list i wybuchnął śmiechem, lecz zaraz umilkł, uświadomił sobie bowiem, jak w świetle tej literackiej próby zmienia się wymowa sonetu. Teraz, w miejsce przesłodzonej afirmacji nieprzemijającej miłości pojawiała się w wierszu gwałtowna niezgoda na odrzucenie ze strony młodego, skoncentrowanego na sobie samym człowieka. Spróbował odczytać dziełko na nowo:
Niechaj do prawych umysłów złączenia
Żadne (tak zwane) „warunki” nie będą przydane.
Miłością nie jest miłość, co „się zmienia”
Lub „jako rzeczy jest powyginane”.
Nie!
Emocje Mahnmuta osiągnęły swój pułap. Teraz cały sonet, ba, cały cykl układał się w spójną i sensowną całość. Z miłości wyrażającej się „prawych umysłów złączeniem” zostało bardzo niewiele, może jedynie gniew, wzajemne oskarżenia, pretensje, kłamstwa i niewierność. Jednym słowem, porzucone zostaną wszystkie romantyczne doznania, które wyczerpią się do sonetu sto dwudziestego szóstego, kiedy to „Młodzieniec” wraz z koncepcją idealnej miłości znikną, a w ich miejsce pojawią się wyuzdane cielesne uciechy, oferowane przez „Mroczną damę”. Mahnmut przeniósł swą świadomość w przestrzeń wirtualną i zaczął układać elektroniczną notkę do swego wiernego, wieloletniego rozmówcy, Orphu z Io.
Zawyły alarmowe syreny. Przed wirtualnymi oczyma Mahnmuta zamigotały ostrzegawcze światła. Kraken! – przemknęło mu w pierwszej chwili przez myśl, lecz przecież bestia za nic nie wynurzyłaby się na powierzchnię, a co dopiero mówić o pojawieniu się w otwartym kanale.
Morawiec zarchiwizował sonet wraz z notatkami, usunął list z kolejki nadawczej i uruchomił zewnętrzne czujniki batyskafu.
„Mroczna dama” znajdowała się pięć kilometrów od Centrum Conamara Chaos, w rejonie objętym już systemem zdalnego sterowania doków. Przekazał nawigację automatyce i przyjrzał się rosnącym przed batyskafem lodowym urwiskom.
Z oddali Centrum Conamara Chaos wyglądało identycznie jak pozostałe części powierzchni Europy – spiętrzone grzbiety zmrożonych klifów, sięgające na dwieście lub trzysta metrów w górę; potrzaskane lodowe masy, kanały nawigacyjne i lodowe soczewki. Niemniej po chwili rejsu ukazały się również znaki świadczące o tym, że okolica jest zamieszkana: czarna paszcza doku batyskafów, sunące po urwiskach windy, otwierające się w lodowych ścianach okna, mrugające światła pozycyjne, migocące także na modułach powierzchniowych, węzłach mieszkalnych i szpicach anten. A ponad tym wszystkim – tam gdzie kończył się klif i zaczynało czarne niebo – zobaczył kilka międzyksiężycowych promów, dla ochrony przed burzami przycumowanych na lądowisku.
Statki kosmiczne w Centrum Conamara. Niecodzienny widok. Mahnmut wpłynął do doku, przestawił systemy batyskafu w tryb oczekiwania i zaczął się wypinać z urządzeń i układów statku. Przez cały ten czas myślał.
Po jaką cholerę mnie tu wezwali?
Następnie poddał się traumatycznemu doznaniu ograniczenia zmysłów. Dostosował receptory do wymogów ciasnego, humanoidalnego ciała i wysiadł z batyskafu. Ruszył korytarzem wśród oświetlonych niebieskimi lampami lodowych ścian i pojechał windą ku znajdującym się daleko w górze węzłom mieszkalnym.
5
Dwór Ardis
Wieczorny poczęstunek dla tuzina osób podano na stole pod upstrzonym lampionami drzewem: sarnina i pieczeń ze świeżo upolowanego dzika, pstrąg z płynącej poniżej dworu rzeki, wołowina prosto z pastwisk rozciągających się pomiędzy Ardis a platformą faksową, białe i czerwone wina z okolicznych winnic, świeża kukurydza, dynie, sałaty i groszek z ogrodu, a także importowany faksem kawior.
– Czyje urodziny będziemy świętować? I która to właściwie Dwudziestka? – zaciekawił się Daeman, gdy serwitory zaczęły nakładać biesiadnikom pierwsze dania.
– Rocznica jest moja, ale to nie Dwudziestka – odpowiedział przystojny, kędzierzawy mężczyzna imieniem Harman.
– Słucham? – Daeman rozciągnął wargi w uśmiechu, chociaż nie zrozumiał. Przejął paterę z dynią, poczęstował się i podał ją siedzącej obok damie.
– Harman obchodzi urodziny co roku – wyjaśniła Ada, zajmująca honorowe miejsce u szczytu stołu. Uroda odzianej w czarno-płową, jedwabną suknię dziewczyny działała na niego niemal jak fizyczny dotyk.
Chłopak pokręcił głową, nadal nie do końca pojmował. Dorocznych jubileuszy nie zauważał praktycznie nikt, a jeszcze mniej liczni je celebrowali.
– Czyli nie świętujemy dzisiaj twojej biologicznej Dwudziestki? – skierował uwagę do Harmana, po czym skinął głową unoszącemu się obok serwitorowi, który dolał mu wina.
– Nie. Chociaż właśnie dziś wypadają moje biologiczne urodziny – powtórzył z uśmiechem zagadnięty. – Dziewięćdziesiąte dziewiąte.
Wstrząśnięty Daeman na moment znieruchomiał, po czym prędko, ukradkiem rozejrzał się, podejrzewając, że padł właśnie ofiarą dowcipu zrozumiałego jedynie dla prowincjuszy – oczywiście dowcipu w bardzo złym guście. Mimo wszystko, z dziewięćdziesiątego dziewiątego jubileuszu nikt nie powinien robić sobie żartów. Uśmiechnął się więc lekko i zamilkł w oczekiwaniu na puentę.
– Harman mówi poważnie – rzuciła swobodnie Ada. Pozostali goście milczeli. Z lasu dolatywało nawoływanie nocnych ptaków.
– Ja… bardzo przepraszam – wydukał Daeman.
– Przyznam się, że nie mogę się tego roku doczekać. – Harman powiódł spojrzeniem dokoła. – Mam wiele planów.
– Rok temu Harman przeszedł sto mil po dnie Bruzdy Atlantyckiej – wtrąciła Hannah, młoda, krótkowłosa przyjaciółka Ady.
W tej chwili Daeman nabrał pewności. Natrząsają się z niego.
– Przecież tamtędy nie da się przejść.
– Cóż, ja to zrobiłem – rzucił Harman, ogryzając kolbę kukurydzy. – Oczywiście, jak już powiedziała Hannah, przeprowadziłem tylko krótki rekonesans. Sto mil od wybrzeża Ameryki Północnej i z powrotem. Nic trudnego.
Daeman uśmiechnął się raz jeszcze, za nic nie chciał wyjść na durnia.
– Ale w jaki w ogóle sposób udało ci się dotrzeć do Bruzdy, Harman Uhr? W jej pobliżu nie ma nawet jednego faksowęzła.
Nie miał co prawda pojęcia, gdzie szukać tej Atlantyckiej Bruzdy, nie wiedział czym jest Ameryka Północna i nie był do końca przekonany, w którym właściwie miejscu znajduje się Atlantyk, był za to pewien, że żaden z trzystu siedemnastu faksowęzłów nie leży w pobliżu Bruzdy. W swoich dotychczasowych podróżach skorzystał z nich wszystkich co najmniej raz i nigdy nie zwiedził legendarnego miejsca.
Harman odłożył ogryzioną kukurydzę.
– Piechotą, Daeman Uhr. Bruzda ma swój początek na wschodnim wybrzeżu Ameryki Północnej i biegnie wzdłuż czterdziestego równoleżnika, aż do krainy nazywanej w Zapomnianej Erze Europą. Ostatnim państwem narodowym zajmującym przybrzeżne tereny u wylotu Bruzdy była, o ile się nie mylę, Hiszpania. Od ruin starożytnej Filadefii, ty możesz ją znać pod nazwą Węzła 124, obecnie jest to posiadłość Lomana Uhr, można do Bruzdy dotrzeć po kilkugodzinnym spacerze. Gdyby wystarczyło mi odwagi i gdybym zabrał ze sobą dość prowiantu, dotarłbym do samej Hiszpanii.
Daeman pokiwał uprzejmie głową. Uśmiechnął się. Facet plótł trzy po trzy. Najpierw nieprzystojne przechwałki dziewięćdziesiątymi dziewiątymi urodzinami, potem bajdurzenie o równoleżnikach, jakichś miastach z Zapomnianej Ery i pieszych wyprawach. Przecież nikt normalny nie chodzi piechotą dalej niż kilkaset metrów! Jaki w tym sens? Wszystko, co może człowieka interesować, znajduje się w pobliżu faksowęzłów, a do tych kilku odległych od platform kuriozów – na przykład posiadłości Ady – dojeżdżało się wygodnie kabrioletem bądź bryczką. Lomana Daeman znał. Naturalnie, że znał – niedawno bawił się w jego rezydencji na Trzeciej Dwudziestce Ono – jednak cała reszta monologu Harmana? Nie, zwykłe pozbawione sensu głodne kawałki. Zapewne dobiegający kresu swych dni facet najzwyczajniej w świecie ześwirował. No cóż, teraz i tak został mu tylko ostatni faks do konserwatorni, a resztę załatwi wniebowstąpienie.
Daeman rzucił okiem na Adę. Miał nadzieję, że dziewczyna zainterweniuje i zmieni temat, lecz gospodyni nadal łagodnie się uśmiechała, jakby zgadzała się ze wszystkim co wygadywał Harman. W poszukiwaniu pomocy rozejrzał się po twarzach reszty współbiesiadników, lecz i oni uprzejmie słuchali – co więcej, słuchali z wyraźnym zaciekawieniem. Jakby plecenie podobnych farmazonów stanowiło stały element prowincjonalnych kolacyjek.
– Nie najgorszy pstrąg, prawda? – Daeman zagadnął sąsiadkę z lewej strony. – Pani również smakował?
Siedząca po drugiej stronie stołu kobieta, zażywna i rudowłosa, zapewne sporo po Drugiej Dwudziestce, wsparła swój wydatny, spiczasty podbródek na niewielkiej piąstce i zwróciła się do Harmana.
– Jak tam było? To znaczy w Bruździe?
Kędzierzawy, mocno opalony mężczyzna próbował się wymigać, lecz pozostali goście – w ich liczbie młoda blondynka, którą Daeman zapytał o pstrąga i która tak nieelegancko zbyła jego ciekawość milczeniem – zaczęli uparcie nalegać na opowieść. Ostatecznie uległ i poprosił o ciszę, unosząc dłoń.
– Dla człowieka, który nigdy Bruzdy nie widział, fascynujący jest już sam widok z brzegu. Korytarz ma mniej więcej osiemdziesiąt metrów szerokości i ciągnie się na wschód aż po horyzont. Wydaje się, że w oddali przejście stopniowo się zwęża, aż wreszcie, w miejscu gdzie ocean spotyka się z niebem, przeobraża się w cieniutkie, jasne pasemko. Wrażenie towarzyszące wchodzeniu na Bruzdę jest… nieco dziwne. W miejscu, gdzie Bruzda łączy się z plażą, piasek nie jest wcale wilgotny. Nie obmywają go fale. Z początku cała uwaga wędrowca kieruje się na boki. Człowiek schodzi coraz niżej i ogląda dwie pionowe ściany wody. Jest tak, jakby od spienionego morza oddzielała śmiałka jedynie szklana szyba. Ścian bruzdy trzeba dotknąć. Nie sądzę, by ktokolwiek oparł się pokusie. Bariera jest gąbczasta, niewidoczna i chłodna od wody, delikatnie ugina się pod naporem oceanu, lecz mimo to zachowuje szczelność. Potem schodzi się głębiej, wciąż po suchym piasku, jako że od stuleci morskie dno moczy jedynie deszcz. Podłoże jest więc stwardniałe. Wszędzie dokoła walają się zasuszone szczątki morskich zwierząt i roślin. Są zmumifikowane tak doskonale, że sprawiają wrażenie skamieniałych. Po pierwszych kilkunastu metrach ściany wody z obu stron sięgają już nad głowę. A za nimi pojawiają się cienie. Małe rybki, zaciekawione, podpływają do granicy morza i powietrza. Czasem przemyka sylwetka rekina, widać blade światełka, które okazują się galaretowatymi, bliżej niezidentyfikowanymi stworzeniami. Co jakiś czas zwierzęta zderzają się z niewidoczną ścianą Bruzdy zimnymi łbami i gwałtownie się cofają, wyraźnie przestraszone. Po przejściu mili woda sięga już tak wysoko, że na dnie robi się ciemno. Kilkanaście mil dalej ściany korytarza wznoszą się na ponad tysiąc stóp. A na niebie, które zmienia się tam w wąską kreskę, widać gwiazdy. Nawet w biały dzień.
– Niemożliwe! – rzucił chudy mężczyzna o piaskowych włosach, siedzący kilka miejsc od Daemana. Chłopak przypomniał sobie, że facet ma na imię Loes. – Żartujesz, prawda?
– Nie – odparł Harman. – To wszystko prawda. – Uśmiechnął się. – Szedłem w ten sposób przez około cztery dni. Nocami spałem. Zawróciłem dopiero, kiedy skończyły mi się zapasy.
– Tylko jak w takich warunkach odróżniałeś dzień od nocy? – zapytała jedna z przyjaciółek Ady, wysportowana dziewczyna imieniem Hannah.
– Owszem, niebo jest w głębi Bruzdy czarne, a gwiazdy widać bez przerwy – wyjaśnił Harman – ale ocean po obu stronach mieni się wszystkimi odcieniami błękitu. Od jasnoniebieskiego daleko w górze, po mroczną czerń na poziomie dna.
– Natknąłeś się po drodze na coś szczególnie interesującego? – zaciekawiła się Ada.
– Widziałem wraki. Zatopione statki. Z Zapomnianej Ery i jeszcze starsze. Naprawdę starożytne. A także jeden, który mógł być… nowszy. – Znowu się uśmiechnął. – Jeden z nich zbadałem dokładniej. Wielki, zardzewiały kadłub przebijał północną ścianę Bruzdy. Leżał na boku. Do środka dostałem się przez wyrwę w burcie. Wspinałem się po drabinkach, chodziłem po pochyłych pokładach. Drogę oświetlałem sobie małą latarenką, którą zabrałem z domu. W pewnym momencie, w przestronnym pomieszczeniu – zdaje się, że w dawnych czasach nazywano je ładownią – trafiłem na ścianę Bruzdy. Rozciągała się od podłogi po powałę. Pionowa ściana wody. Tuż za nią pływały ryby. Przytknąłem twarz do tej zimnej, niewidzialnej bariery i oglądałem pąkle, mięczaki, morskie węże i inne stworzenia. Pokrywały wszelkie możliwe powierzchnie, polowały jedne na drugie. Po mojej stronie wszystko we wraku było suche. Stara, łuszcząca się rdza. Byłem tam jedyną żywą istotą, nie licząc małego białego kraba, który również musiał zapędzić się w to miejsce z dalekiego lądu.
Zerwał się wiatr. Szumiące nad ich głowami drzewo odezwało się głośniej. Lampiony się zakołysały, a ich miękkie światło zagrało na jedwabnych i bawełnianych strojach, pomalowało kobiece fryzury, położyło się ciepło na dłoniach i obliczach zasłuchanych gości.
Wszyscy wpatrywali się w Harmana jak urzeczeni. Nawet Daeman poczuł się zaintrygowany, mimo że z ust mężczyzny wciąż płynął potok farmazonów.
Rozstawione wzdłuż ścieżki w żelaznych stojakach pochodnie trzaskały i sypały iskrami przy każdym silniejszym podmuchu.
– No, a wojniksy? – odezwała się sąsiadka Loesa; Daeman nie umiał sobie przypomnieć jej imienia. Chyba Emme? – Jest ich tam więcej niż na lądzie? I czy są ruchome, czy stoją w miejscu?
– Tam wojniksów nie ma. W ogóle.
Wszystkich zamurowało. Daeman poczuł się równie wstrząśnięty, jak wcześniej, kiedy Harman oświadczył, że ma już dziewięćdziesiąt dziewięć lat. Poczuł lekkie zawroty głowy. Niewykluczone, że podane wino było mocniejsze niż przypuszczał.
– W ogóle nie ma wojniksów… – powtórzyła Ada. W jej tonie zabrzmiało nie tyle zaskoczenie, ile dziwny smutek. – Wznieśmy toast. – Dziewczyna sięgnęła po kieliszek.
Serwitory podleciały, by napełnić naczynia. Biesiadnicy chwycili za szkło. Daeman odczekał aż przestanie mu się kręcić w głowie i z pewnym wysiłkiem przywołał na twarz uprzejmy uśmiech.
Ostatecznie Ada toastu nie wygłosiła, lecz wypili wszyscy – włącznie z ociągającym się przez chwilę Daemanem.
***
Pod koniec posiłku wiatr nasilił się jeszcze bardziej. Nadciągające chmury przesłoniły pierścienie B i R. W powietrzu pojawiła się woń ozonu, a ciemniejące na zachodzie wzgórza zniknęły za kurtyną deszczu. Uczestnicy przyjęcia przenieśli się więc do środka, po czym, podzieleni na mniejsze grupki, poszukiwali rozrywek w licznych salach rezydencji. W południowej oranżerii serwitory odegrały koncert muzyki kameralnej, kilka osób dało się skusić krytemu szklanym dachem basenowi w tylnej części budynku, a na szerokim parapecie widokowej werandy na piętrze zaaranżowano bufet z wieczornymi przekąskami. Część par zniknęła w sypialniach, by się kochać, jeszcze inni zaszyli się w zacisznych zakątkach, założyli całuny i przenieśli się pod Troję.
Daeman ruszył za Adą, która zaprowadziła go wraz z Hanną i Harmanem do biblioteki na drugim piętrze. Wiedział, że, aby zrealizować plan i uwieść dziewczynę jeszcze przed końcem weekendu, musi przy niej spędzać każdą wolną minutę. Chłopak doskonale rozumiał, że uwodzenie jest zarazem dziedziną naukową, jak i formą sztuki – powodzenie gwarantował odpowiednio zmieszany koktajl talentu, rygorystycznego przestrzegania zasad, odpowiedniej dozy kontaktu i sposobności. Najważniejszy był, oczywiście, kontakt.
Przechadzając się po bibliotece obok Ady, Daeman wyraźnie czuł żar jej ciała bijący spod sukni z czarno-płowego jedwabiu. Dolna warga dziewczyny – zauważył to już dziesięć lat temu – była niezwykle kształtna, wydatna i oszałamiająco karminowa. Wręcz stworzona, by ją kąsać. Kiedy w rozmowie z Harmanem i Hanną gospodyni uniosła rękę, by podkreślić wysokość regałów, Daeman zauważył pod cieniutką tkaniną delikatne, subtelne falowanie jej prawej piersi.
Naturalnie, kilka bibliotek zwiedzał już wcześniej, lecz tak przestronnej nie widział nigdy. Pomieszczenie musiało sobie mierzyć ponad sto stóp długości, sufit wisiał pięćdziesiąt stóp nad podłogą. Wzdłuż trzech ścian, w połowie wysokości sali, biegła antresola, dostęp do wyżej ustawionych tomów na obu poziomach sali zapewniały przesuwne drabinki. W ścianach otwierały się liczne alkowy i wnęki. Na otoczonych wygodnymi kanapami i fotelami stołach czekały otwarte księgi. Półki z książkami wisiały nawet nad olbrzymim oknem w wykuszu najdalszej od drzwi ściany. Daeman był pewien, że zgromadzone tu autentyczne książki starego typu musiały już wiele stuleci temu (w grę prawdopodobnie wchodziły nawet milenia) zostać naszpikowane zapobiegającymi rozkładowi nanochemikaliami. Wszystkie te bezużyteczne artefakty wykonane były przecież – na litość boską! – ze skóry i papieru, pokrytych farbą drukarską bądź atramentem. Mimo tych zabiegów cała wyłożona mahoniową boazerią biblioteka, wraz z oblanymi plamami ciepłego światła, antycznymi, obitymi skórzaną tapicerką meblami i posępnymi górami książek, tchnęła starością i zgnilizną. Daeman nie potrafił zrozumieć, z jakiego powodu rodzina Ady utrzymuje w Ardis to mauzoleum ani dlaczego Harman i Hannah koniecznie chcieli je obejrzeć.
Kędzierzawy mężczyzna, który twierdził, że trwa ostatni rok jego życia oraz że wybrał się na pieszą wędrówkę po Bruździe Atlantyckiej, aż znieruchomiał z zachwytu.
– Tutaj jest przecudownie! – Wspiął się na drabinkę, przejechał na niej wzdłuż kilku regałów, po czym musnął dłonią okładkę opasłego, oprawnego w skórę tomiszcza.
Daeman wybuchnął śmiechem.
– Myślisz, że zadziała funkcja czytania, Harman Uhr?
Zagadnięty odpowiedział uśmiechem, lecz wydawał się tak pewny siebie, że Daeman przez moment podświadomie oczekiwał, iż z książki popłynie po jego przedramieniu strumień złotych symboli, sygnalizujący odnalezienie i analizę treści. Sam Daeman nigdy oczywiście nie widział zapomnianej funkcji w działaniu, lecz opowiadała mu o niej babcia i inni starcy, opisujący rozrywki swych prapradziadków.
Nie popłynęło nawet jedno słowo. Harman cofnął rękę.
– A tobie do niej nie tęskno, Daeman Uhr?
Daeman ponownie głośno się roześmiał – nie po raz pierwszy tego dziwnego wieczoru – lecz zaraz potem wyczuł na sobie wyraźnie spojrzenia obu dziewczyn, które przyglądały mu się ciekawie, acz z pewną domieszką konsternacji.
– Nie, oczywiście, że nie – odparł. – Dlaczego miałoby mi jej brakować? Czy mógłbym z tych staroci wyczytać cokolwiek interesującego o naszym współczesnym świecie?
Harman wdrapał się nieco wyżej.
– Nie ciekawi cię, na przykład, dlaczego zniknęli z Ziemi postludzie? I dokąd się udali?
– Ani trochę. A udali się do swoich rodzinnych miast na pierścieniach. Przecież każdy o tym wie.
– Tylko dlaczego? – spytał Harman. – Po tysiącach lat kierowania naszym życiem i sprawowania nad nami opieki. Z jakiego powodu nas zostawili?