Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Od upiornego pola bitwy w wojnie secesyjnej, przez wojenny park tematyczny w Wietnamie i wszechpotężny mózg autystycznego chłopca, po wstrząsającą historię psychowampirów - oto podróż do świata strachu i tajemnicy, umysłowej strefy zmroku, w której wizyta przyprawia o dreszcz. Dan Simmons to nadzwyczajny artysta, z którym w wybranej przez niego dziedzinie niewielu może się równać. Nieograniczony talent każe mu stale przekraczać granice gatunków, a przy tym pozwala drażnić umysły i poruszać serca. Przedstawiamy dziś zbiór jego znakomitych opowiadań, olśniewających arcydzieł szeroko rozumianej fantastyki (zawierający między innymi "Sieroty z Helisy", czyli nagrodzony Locusem powrót do uniwersum Hyperiona),których autor popisuje się niepowtarzalnym mistrzostwem stylu, zapierającą dech w piersiach pomysłowością i bezbłędnym wykonaniem. To jeden z prawdziwych gigantów współczesnej fantastyki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1266
Często powtarza się frazes, że pisanie fantastyki przypomina wydawanie na świat dzieci. Jak w przypadku większości frazesów, jest w tym ziarno prawdy. Pojawienie się pomysłu na opowiadanie lub powieść – chwila czystej inspiracji i poczęcia – jest najbliższe ekstazie w zawodzie pisarza. Sam proces tworzenia, zwłaszcza powieści, trwa mniej więcej tyle, ile ciąża, i wiążą się z nim liczne niewygody, okresy złego samopoczucia oraz oczekiwanie na nieuniknione trudy porodu. W końcu opowiadania bądź książki zaczynają żyć własnym życiem i wymykają się spod kontroli pisarza; podróżują do krajów, których autor może nigdy nie odwiedzić, uczą się wysławiać w językach, których pisarz nigdy nie opanuje, docierają do czytelników dysponujących znacznie większymi wpływami lub poziomem wykształcenia, a także – co jest chyba najbardziej irytujące – trwają, gdy autor zmienia się w proch i zapomniany przypis na marginesie.
Te niewdzięczne bachory nawet nie piszą do rodziców.
Opowiadanie Styks płynie pod prąd zostało poczęte pewnego pięknego sierpniowego poranka w 1979 roku, w altance na tyłach domu moich teściów w Kenmore w stanie Nowy Jork. Pamiętam, że napisałem pierwszy akapit, na chwilę oderwałem się od pracy i pomyślałem: „To będzie moje pierwsze opowiadanie, które ukaże się drukiem”.
Tak się stało, ale dopiero dwa i pół roku później, po niezliczonych perypetiach.
Tydzień po skończeniu pierwszej wersji tekstu pojechałem do Rockport w stanie Maine, by odebrać moją żonę Karen z warsztatów fotograficznych. Po drodze spędziłem dzień w Exeter w stanie New Hampshire, gdzie spotkałem się z pewnym szanowanym pisarzem, z którym wcześniej tylko korespondowałem. Poradził mi: „Wysyłaj teksty do «niewielkich czasopism», przez lata – a nawet dziesięciolecia – buduj swoją reputację na mniejszych rynkach, zadowalając się egzemplarzami autorskimi zamiast honorarium, zanim chociaż pomyślisz o napisaniu powieści, a potem przez kolejne lata publikuj u mało znanych wydawców, dla najwyżej tysiąca czytelników, jednocześnie starając się zyskać uznanie krytyków”.
Odebrałem Karen z Rockport i rozpoczęliśmy długą podróż powrotną do naszego domu w Kolorado. Przez większość drogi milczałem, rozmyślając o radzie pisarza. Były to mądre słowa – tylko jednemu na setki albo tysiące potencjalnych pisarzy udaje się cokolwiek wydać, a tylko nieliczni z tych, którzy doczekają się wydania swoich tekstów, mogą się z tego utrzymać… nawet na najniższym poziomie. Statystyczne szanse na zostanie „poczytnym pisarzem” są porównywalne z szansami na trafienie przez piorun podczas ataku rekina.
Dlatego w drodze między Rockport a górami Kolorado doszedłem do wniosku, że rada była słuszna, uświadomiłem sobie, że droga „niewielkich wydawnictw” jest tą właściwą, i zrozumiałem, że pisanie dla masowego odbiorcy, a zarazem tworzenie wysokiej jakości tekstów to mrzonka… o której należy zapomnieć.
A potem, kiedy zobaczyłem Góry Skaliste wznoszące się nad równinami, powiedziałem sobie: „A właśnie, że nie”. Trochę na przekór postanowiłem pisać dla jak najszerszego odbiorcy.
Przenieśmy się w czasie do lata 1981 roku, dwa lata później. Przygnębiony, zniechęcony, niemal załamany niezliczonymi odmowami, rozczarowany rzeczywistością, przestałem dobijać się do wydawców i zrobiłem coś, czego poprzysiągłem sobie nigdy nie robić: pojechałem na konferencję dla pisarzy. A nawet zapłaciłem, by na nią pojechać. To była jedna z tych konferencji, podczas których nauczano, „jak przygotować maszynopis”, a potencjalni pisarze siadywali w kręgu i nawzajem krytykowali swoje teksty. To był mój łabędzi śpiew. Pojechałem tam, by zacząć postrzegać pisarstwo jako hobby, a nie obsesję.
I wtedy poznałem Harlana Ellisona.
Nie będę was zanudzał szczegółami dotyczącymi tego spotkania. Nie będę opisywał poprzedzającej je rzezi, gdy legendarny enfant terrible rozczłonkowywał i patroszył pechowych kandydatów na pisarzy, którzy poddawali jego ocenie swoje opowiadania.
Pomiędzy wygłaszaniem kolejnych opinii, gdy Harlan Ellison odpoczywał i sączył wodę Perrier, organizatorzy warsztatów usuwali rozrzucone członki z sali seminaryjnej, myli ściany, rozsypywali trociny na wykładzinie i przygotowywali pomieszczenie na przyjęcie kolejnej ofiary.
Okazało się, że to ja miałem nią być.
– Kim jest ten Simmons?! – wydarł się Ellison. – Wstań, pomachaj ręką, pokaż się, psiakrew. Ja pierdolę, co za narcyz miał czelność i tupet oddać opowiadanie na, kurwa, pięć tysięcy słów? Pokaż mi się, Simmons!
Podjąłem jedną z najodważniejszych (czytaj: najbardziej szalonych) decyzji w swoim życiu i pomachałem palcami. Wstałem.
Ellison popatrzył na mnie znad okularów.
– Mam nadzieję, że przynajmniej będzie dobre, Simmons… Nie, musi być kurewsko genialne, w przeciwnym razie nie wyjdziesz stąd żywy. Comprende? Capisce?
Uszedłem z życiem. Prawdę mówiąc, dawno nie czułem się tak żywy, jak po wyjściu z tej sali. Nie chodziło tylko o to, że Ellisonowi spodobało się opowiadanie. Razem z Edem Bryantem oraz kilkoma innymi pisarzami wypunktowali wszystkie wady fabuły, ujawnili wszystkie fałszywe nuty i niewidzialne ściany, wskazali miejsca, przez które się prześlizgnąłem, choć wymagały więcej uwagi, zerwali zasłony ze wszystkich niedoskonałych zdań i blagierskich fraz. Ale potraktowali mój tekst poważnie.
Harlan Ellison zrobił coś jeszcze. Oznajmił mi to, co wiedziałem od lat, ale w co nie śmiałem wierzyć – powiedział, że nie mam wyjścia i muszę dalej pisać, nawet jeśli nigdy nie zostanę wydany. Powiedział, że niewielu ludzi słyszy muzykę, ale ci, którym jest to dane, muszą podążać za jej brzmieniem. Powiedział, że jeśli nie usiądę do maszyny do pisania, osobiście poleci do Kolorado i urwie mi pieprzony nos.
Usiadłem do maszyny do pisania. Ed Bryant był na tyle miły, że pozwolił, abym jako pierwszy niepublikowany pisarz wziął udział w konferencji w Milford… gdzie nauczyłem się grać w jednej drużynie z prawdziwymi szychami.
Tamtej jesieni zgłosiłem poprawioną wersję opowiadania Styks płynie pod prąd na pierwszy doroczny konkurs literacki dla debiutantów w „Twilight Zone Magazine”. Według redakcji spłynęło ponad dziewięć tysięcy tekstów, które trzeba było przeczytać i ocenić. Styks… zajął pierwsze miejsce, ex aequo z opowiadaniem W.G. Norrisa.
W ten sposób moje pierwsze wydane opowiadanie trafiło na sklepowe półki 15 lutego 1982 roku. Tak się składa, że tego samego dnia przyszła na świat nasza córka, Jane.
Minęło sporo czasu, zanim ktokolwiek, wliczając mnie samego, zauważył mój debiut. Analogie między pisaniem a wydawaniem na świat dzieci brzmią efektownie, ale prawdziwe dzieci wygrywają w przedbiegach.
Poddaję pod waszą ocenę opowieść o miłości, stracie i smutnej konieczności rezygnowania z tego, co najbardziej kochamy…
To co najbardziej kochasz – pozostaniereszta to śmieciTo co najbardziej kochasz, nie będzie ci wydarteTo co najbardziej kochasz, to twoje prawdziwe dziedzictwo…
Ezra Pound, Pieśń LXXXI (przeł. Andrzeja Sosnowski)
Bardzo kochałem swoją matkę. Po jej pogrzebie, kiedy już opuszczono trumnę do grobu, rodzina wróciła do domu i czekała na jej powrót.
Miałem wtedy dopiero osiem lat. Niewiele zapamiętałem z obowiązkowej ceremonii. Pamiętam, że kołnierzyk zeszłorocznej koszuli mocno mnie uwierał, a krawat, do którego noszenia nie przywykłem, był jak pętla wokół mojej szyi. Pamiętam, że tamten czerwcowy dzień był zbyt pogodny jak na takie posępne zgromadzenie. Pamiętam, że wujek Will od rana ostro pił i już w drodze do domu wyciągnął butelkę whisky Jack Daniel’s. Pamiętam twarz ojca.
Popołudnie strasznie się dłużyło. Tamtego dnia nie miałem żadnej roli do odegrania i dorośli mnie ignorowali. Włóczyłem się od pokoju do pokoju ze szklanką ciepłego kool-aida, aż w końcu uciekłem na podwórze. Nawet tę znajomą scenerię zabaw i odosobnienia psuły blade, tłuste twarze sąsiadów w oknach. Czekali. Mieli nadzieję, że coś zobaczą. Miałem ochotę na nich krzyczeć i ciskać kamieniami. Ale zamiast tego usiadłem na starej oponie traktora, której używaliśmy jako piaskownicy. Rozmyślnie wylałem czerwoną lemoniadę na piasek i patrzyłem, jak rozszerzająca się kałuża żłobi niewielki dołek.
Właśnie ją wykopują.
Podbiegłem do huśtawki i ze złością zacząłem odpychać się nogami od gołej ziemi. Zardzewiała huśtawka skrzypiała, a jej rama z jednej strony odrywała się od gruntu.
Nie, już to zrobili, głupku. Teraz podłączają ją do wielkich maszyn. Na nowo wpompują w nią krew?
Pomyślałem o wiszących butelkach. Przypomniałem sobie grube czerwone kleszcze na skórze naszego psa latem. Gniewnie się odepchnąłem, próbując wzlecieć wyżej, niż to było możliwe.
Czy najpierw drgają jej palce? A może jej oczy otwierają się jak u budzącej się sowy?
Kiedy znajdowałem się na samym szczycie łuku, zeskoczyłem. Przez chwilę czułem się pozbawiony wagi i wisiałem nad ziemią jak Superman, jak duch wylatujący z ciała. Potem pochwyciła mnie grawitacja i ciężko upadłem na ręce i kolana. Podrapałem sobie dłonie i poplamiłem spodnie trawą. Wiedziałem, że mama będzie wściekła.
Teraz ją oprowadzają. Może ubierają ją jak manekin na wystawie sklepu pana Feldmana.
Mój brat Simon wyszedł na podwórze. Chociaż był ode mnie tylko o dwa lata starszy, tamtego popołudnia wydał mi się dorosły. A nawet stary. Jego blond włosy, ostrzyżone równie niedawno jak moje, zwisały bezładnie na bladym czole. Miał zmęczone oczy. Simon niemal nigdy na mnie nie krzyczał, ale tamtego dnia to zrobił.
– Chodź do środka. Już prawie pora.
Podążyłem za nim, przecinając tylną werandę. Większość krewnych już poszła, ale z salonu dobiegł głos wujka Willa. Coś wykrzykiwał. Zatrzymaliśmy się na korytarzu, żeby posłuchać.
– Rany boskie, Les, wciąż nie jest za późno. Nie możesz tego zrobić.
– Już po wszystkim.
– Pomyśl o… Jezu Chryste… pomyśl o dzieciakach.
Usłyszeliśmy niewyraźne głosy i domyśliliśmy się, że wujek Will sporo wypił. Simon przyłożył palec do ust. Zapadła cisza.
– Les, pomyśl o kwestiach finansowych. Jak… ile… to dwadzieścia pięć procent wszystkiego, co masz. Za ile lat, Les? Pomyśl o dzieciakach. Jak to wpłynie…
– Już po wszystkim, Will.
Jeszcze nigdy nie słyszeliśmy takiego tonu głosu u ojca. Nie starał się argumentować, jak podczas późnowieczornych dyskusji politycznych z wujkiem Willem. Nie był smutny, jak podczas rozmowy ze mną i Simonem, gdy po raz pierwszy przywieźliśmy matkę do domu ze szpitala. Jego głos brzmiał stanowczo.
Rozmowa trwała. Wujek Will zaczął krzyczeć. Nawet milczenie było pełne złości. Poszliśmy do kuchni po colę. Kiedy wróciliśmy, wujek Will niemal nas staranował, tak się śpieszył do wyjścia. Zatrzasnął za sobą drzwi. Nigdy więcej nie pojawił się w naszym domu.
***
Przywieźli matkę tuż po zmroku. Simon i ja wyglądaliśmy przez okno i czuliśmy, że sąsiedzi wszystko obserwują. Zostali tylko ciocia Helen i kilkoro najbliższych krewnych. Ojciec był wyraźnie zaskoczony, kiedy zobaczył samochód. Nie wiem, czego się spodziewał – może długiego czarnego karawanu, jak ten, którym rano zawieźli matkę na cmentarz.
Podjechali żółtą toyotą. Razem z matką w samochodzie byli czterej mężczyźni. Nie mieli na sobie ciemnych garniturów jak ojciec, tylko pastelowe koszule z krótkim rękawem. Jeden z nich wysiadł z auta i podał dłoń matce.
Miałem ochotę wybiec na chodnik, ale Simon chwycił mnie za nadgarstek i zaczekaliśmy na korytarzu, aż ojciec i pozostali dorośli otworzą drzwi.
Maszerowali chodnikiem w blasku gazowej lampy stojącej na trawniku. Matka szła pomiędzy dwoma mężczyznami, ale nie pomagali jej iść, tylko wskazywali kierunek. Miała na sobie błękitną sukienkę, którą kupiła u Scotta tuż przed chorobą. Spodziewałem się, że będzie miała bladą, woskowatą skórę – jak wtedy, gdy zajrzałem przez szparę w drzwiach do jej sypialni, zanim przyszli ludzie z zakładu pogrzebowego – ale jej cera była rumiana i zdrowa, niemal spalona słońcem.
Kiedy weszli na werandę, zobaczyłem, że nosi mocny makijaż. Nigdy się nie malowała. Dwaj mężczyźni również mieli różowe policzki. Cała trójka identycznie się uśmiechała.
Kiedy weszli do domu, chyba wszyscy cofnęliśmy się o krok – nie licząc ojca. On położył dłonie na ramionach matki, długo na nią patrzył, aż w końcu pocałował ją w policzek. Nie wydaje mi się, żeby odwzajemniła pocałunek. Jej uśmiech się nie zmienił. Łzy spływały po twarzy ojca. Czułem zażenowanie.
Wskrzesiciele coś mówili. Ojciec i ciocia Helen kiwali głowami. Matka tylko stała, wciąż delikatnie się uśmiechając, i patrzyła grzecznie na mężczyznę w żółtej koszuli, który coś opowiadał, żartował i klepał ojca po plecach. Potem przyszła kolej na nas, żeby uściskać matkę. Ciocia Helen popchnęła Simona naprzód, a ja wciąż trzymałem go za rękę. Cmoknął matkę w policzek, a następnie szybko się cofnął i stanął przy ojcu. Zarzuciłem matce ręce na szyję i pocałowałem ją w usta. Stęskniłem się za nią.
Jej skóra nie była zimna. Była po prostu inna.
Patrzyła prosto na mnie. Baxter, nasz owczarek niemiecki, zaczął skowytać i drapać w tylne drzwi.
Ojciec zaprowadził Wskrzesicieli do gabinetu. Na korytarzu słyszeliśmy urywki ich rozmowy.
– …jeśli potraktuje się to jak udar…
– Jak długo ona…
– Rozumie pan, że dziesięcina jest konieczna ze względu na miesięczne wydatki na opiekę i…
Kobiety z naszej rodziny stanęły wokół matki. Przez chwilę panowała niezręczna atmosfera, zanim uświadomiły sobie, że matka nie mówi. Ciotka Helen dotknęła policzka siostry. Matka cały czas się uśmiechała.
Potem wrócił ojciec i przemówił donośnym, serdecznym głosem. Wyjaśnił, że to bardzo przypomina lekki udar – jak u wujka Richarda. Jednocześnie całował wszystkich ludzi i im dziękował.
Wskrzesiciele wyszli z uśmiechami na twarzach i podpisanymi dokumentami. Pozostali krewni wkrótce także zaczęli się rozchodzić. Ojciec odprowadził ich przed dom, gdzie z uśmiechem ściskał ich dłonie.
– Pomyślcie, że była chora, ale wyzdrowiała – powiedział. – Że wróciła do domu ze szpitala.
Ciocia Helen wyszła jako ostatnia. Długo siedziała przy mamie, cicho do niej mówiła i wypatrywała jakiejkolwiek reakcji na jej twarzy. Po jakimś czasie zaczęła płakać.
– Pomyśl, że wyzdrowiała – powiedział ojciec, odprowadzając ją do samochodu. – Że wróciła do domu ze szpitala.
Ciocia Helen pokiwała głową, wciąż zapłakana, i odjechała. Chyba wiedziała o tym, o czym wiedzieliśmy Simon i ja. Matka nie wróciła ze szpitala. Wróciła z grobu.
***
To była długa noc. Kilka razy miałem wrażenie, że słyszę ciche klaskanie kapci matki na podłodze w korytarzu, i wstrzymywałem oddech, czekając, aż drzwi się otworzą. Ale tak się nie stało. Blask księżyca padał na moje nogi i wydobywał z ciemności kawałek tapety obok komody. Kwiecisty wzór wyglądał jak pysk jakiegoś wielkiego, smutnego zwierza. Tuż przed świtem Simon wychylił się ze swojego łóżka i szepnął:
– Idź spać, głupku.
Posłuchałem go.
***
Przez pierwszy tydzień ojciec spał z matką w tym samym pokoju co zawsze. Codziennie rano był przygnębiony i pokrzykiwał na nas, kiedy jedliśmy płatki śniadaniowe. Potem przeniósł się do swojego gabinetu, gdzie spał na starym dywanie.
***
To było upalne lato. Nikt nie chciał się z nami bawić, więc Simon i ja spędzaliśmy czas razem. Ojciec miał tylko poranne zajęcia na uniwersytecie. Matka snuła się po domu i często podlewała rośliny. Pewnego razu Simon i ja widzieliśmy, jak próbuje podlać kwiatki, które uschły i zostały usunięte, kiedy była w szpitalu w kwietniu. Woda spłynęła po komodzie na podłogę. Matka niczego nie zauważyła.
Kiedy wychodziła na zewnątrz, wydawało się, że ciągnie ją do leśnego rezerwatu za domem. Być może kusiła ją ciemność. Simon i ja lubiliśmy bawić się na skraju lasu o zmroku, łapać świetliki do słoja i budować namioty z koców, ale odkąd matka zaczęła tam chadzać, spędzaliśmy wieczory na trawniku przed domem. Czasami zostawałem tam dłużej, ponieważ matka odchodziła za daleko i musiałem brać ją pod rękę i prowadzić z powrotem do domu.
Matka nosiła wszystkie ubrania, jakie podsuwał jej ojciec. Czasami śpieszył się na uczelnię i rzucał tylko: „Włóż czerwoną sukienkę”, a matka spędzała cały skwarny lipcowy dzień w grubym wełnianym stroju. Nigdy się nie pociła. Czasami nie mówił jej, żeby zeszła rano na dół, a wtedy zostawała w sypialni aż do jego powrotu. W takie dni namawiałem Simona, by wszedł ze mną na górę i na nią popatrzył, ale on bez słowa kręcił głową. Ojciec zaczął więcej pić, tak jak kiedyś wujek Will, i wrzeszczał na nas z byle powodu. Zawsze wybuchałem płaczem, kiedy zaczynał krzyczeć, ale Simon nigdy nie płakał.
***
Matka nigdy nie mrugała. Początkowo nie zwracałem na to uwagi. Kiedy w końcu to zauważyłem, zacząłem się czuć nieswojo. Ale nie kochałem jej przez to mniej.
***
Simon i ja wieczorami nie mogliśmy zasnąć. Matka kiedyś układała nas do snu i opowiadała nam długie historie o czarodzieju Yandym, który zabierał naszego psa, Baxtera, na wielkie wyprawy, gdy się z nim nie bawiliśmy. Ojciec nie wymyślał bajek, ale czytał nam grubą księgę, którą nazywał Pieśniami Pounda. Nie rozumiałem większości z nich, ale i tak mi się podobało, no i zakochałem się w brzmieniu słów, które, jak mówił ojciec, pochodziły z greki. Nikt już nie zaglądał do nas po kąpieli. Kilka razy próbowałem opowiadać Simonowi historie na dobranoc, ale były kiepskie i kazał mi przestać.
***
Czwartego lipca Tomy Wiedermeyer, z którym chodziłem do klasy, utopił się w basenie, który jego rodzice dopiero co zbudowali.
Tamtego wieczoru siedzieliśmy na podwórzu i patrzyliśmy na fajerwerki nad terenem rekreacyjnym oddalonym o niecały kilometr. Chociaż las częściowo przesłaniał widok, to sztuczne ognie na niebie były wyraźnie widoczne. Najpierw pojawiały się eksplozje koloru, a cztery albo pięć sekund później docierały do nas dźwięki. Odwróciłem się, żeby powiedzieć coś do cioci Helen, i zobaczyłem matkę, która wyglądała przez okno na piętrze. Jej twarz była niezwykle blada na tle ciemnego pokoju, a kolory spływały po niej jak płyny.
***
Wkrótce potem znalazłem martwą wiewiórkę. Simon i ja bawiliśmy się w kawalerzystów i Indian w leśnym rezerwacie. Na zmianę tropiliśmy się, a potem strzelaliśmy do siebie i konaliśmy w kępach zielska. Ale tym razem nie mogłem go znaleźć. Zamiast tego trafiłem na polankę.
To było ukryte miejsce, otoczone zaroślami gęstymi jak nasz żywopłot. Pełzłem na czworakach pod gałęziami, gdy zobaczyłem wiewiórkę. Była duża, rudawa i od dość dawna nieżywa. Miała niemal całkowicie skręconą głowę. Obok jednego ucha dostrzegłem zaschniętą krew. Jej lewa łapka była zaciśnięta, a prawa spoczywała rozwarta na gałązce. Coś wyłupało zwierzakowi jedno oko, a drugie wpatrywało się nieruchomo w baldachim gałęzi. Wewnątrz lekko uchylonego pyszczka widziałem zaskakująco duże zęby, pożółkłe u nasady. Na moich oczach z pyska wiewiórki wyłoniła się mrówka, przeszła po ciemnym nosie i weszła na wytrzeszczone oko.
Właśnie tak wygląda śmierć.
Krzewy zaszeleściły uderzone niewyczuwalnym podmuchem. Wystraszyłem się i popełzłem dalej, przedzierając się przez gęste gałęzie, które zaczepiały się o moją koszulę.
***
Jesienią wróciłem do szkoły Longfellow, ale wkrótce przeniosłem się do prywatnej placówki. W tamtych czasach rodziny Wskrzeszonych spotykały się z dyskryminacją. Dzieciaki wyśmiewały nas, przezywały i nikt nie chciał się z nami bawić. W nowej szkole także nie mieliśmy kolegów, ale przynajmniej nikt nas nie wyzywał.
W naszym pokoju nie było włącznika światła na ścianie, tylko staroświecka żarówka ze zwisającym sznurkiem. Żeby zapalić światło, musiałem przejść przez pół pogrążonego w mroku pokoju i wymacać sznurek. Pewnego razu, gdy Simon siedział do późna przy pracy domowej, samotnie poszedłem na górę. Właśnie wymachiwałem ręką w ciemności, żeby znaleźć włącznik, gdy moja dłoń dotknęła twarzy matki. Miała chłodne i śliskie zęby. Cofnąłem rękę i przez minutę stałem po ciemku, aż w końcu znalazłem i pociągnąłem za sznurek.
– Witaj, matko – powiedziałem. Usiadłem na skraju łóżka i podniosłem na nią wzrok. Wpatrywała się w puste posłanie Simona. Wziąłem ją za rękę. – Tęsknię za tobą.
Powiedziałem też kilka innych rzeczy, ale słowa mi się pomieszały i zabrzmiały idiotycznie, więc tylko siedziałem, ściskając jej dłoń i czekając, aż odwzajemni mój uścisk. W końcu zmęczyła mi się ręka, ale nie poruszyłem się, dopóki nie pojawił się Simon. Zatrzymał się w progu i spojrzał na nas. Spuściłem wzrok i cofnąłem rękę. Po kilku minutach matka wyszła.
***
Ojciec uśpił Baxtera tuż przed Świętem Dziękczynienia. To nie był stary pies, ale tak się zachowywał. Stale warczał i szczekał, nawet na nas, i nie chciał wracać do domu. Kiedy uciekł po raz trzeci, zadzwonili do nas ze schroniska. Ojciec odpowiedział tylko: „Uśpijcie go”, a potem się rozłączył. Przysłali nam rachunek.
***
Na wykłady ojca przychodziło coraz mniej studentów i w końcu postanowił wziąć urlop naukowy, żeby pracować nad swoją książką o Ezrze Poundzie. Spędził w domu cały rok, ale niewiele napisał. Czasami rano przesiadywał w bibliotece, ale o pierwszej wracał do domu i włączał telewizor. Zaczynał pić przed kolacją i wpatrywał się w ekran do późna. Simon i ja niekiedy mu towarzyszyliśmy, ale większość programów nam się nie podobała.
***
Mniej więcej wtedy Simona zaczął nawiedzać pewien sen. Kiedyś opowiedział mi o nim w drodze do szkoły. Sen zawsze był taki sam. Simonowi śniło się, że wciąż nie śpi i czyta komiks. Kiedy odkładał go na nocną szafkę, ten spadał na podłogę. Schylał się po niego, a wtedy biała ręka matki wysuwała się spod łóżka i chwytała go za nadgarstek. Chwyt był bardzo silny i Simon wiedział, że matka chce go wciągnąć pod łóżko. Z całej siły trzymał się pościeli, ale rozumiał, że za kilka sekund zsunie się na podłogę.
Powiedział, że ostatniej nocy sen wreszcie nieco się zmienił. Tym razem matka wychyliła głowę spod łóżka, tak jak mechanik, który wysuwa się spod samochodu. Uśmiechała się do niego, bardzo szeroko szczerząc zęby, które były spiłowane i wyglądały jak kolce.
– Czy kiedykolwiek miewasz takie sny? – spytał. Wyraźnie żałował, że mi powiedział.
– Nie – odrzekłem. Kochałem matkę.
***
Tamtego kwietnia bliźniacy Farleyowie z sąsiedztwa przypadkowo zatrzasnęli się w porzuconej zamrażarce i umarli z braku powietrza. Pani Hargill, nasza sprzątaczka, znalazła ich za garażem. Thomas Farley był jedynym dzieciakiem, który wciąż zapraszał Simona na swoje podwórko. Teraz Simon miał tylko mnie.
***
Wkrótce przed Świętem Pracy i powrotem do szkoły Simon postanowił, że powinniśmy uciec. Nie chciałem tego robić, ale kochałem Simona. Był moim bratem.
– Dokąd pójdziemy?
– Musimy się stąd wydostać – stwierdził. To nie była odpowiedź.
Ale Simon już przygotował ekwipunek i nawet kupił mapę miasta. Nakreślił naszą trasę przez leśny rezerwat, a potem wiaduktem wzdłuż Laurel Street na drugą stronę rzeki Sherman, aż do domu wujka Willa, bez korzystania z żadnych głównych ulic.
– Możemy spać pod gołym niebem – powiedział i pokazał mi sznur do bielizny. – Wujek Will zatrudni nas jako pomocników na farmie. Kiedy na wiosnę pojedzie na swoje ranczo, dołączymy do niego.
Wyruszyliśmy o zmierzchu. Nie podobało mi się, że wychodzimy tuż przed zmrokiem, ale Simon powiedział, że ojciec zauważy nasze zniknięcie dopiero rano, kiedy się obudzi. Niosłem mały plecak pełen jedzenia, które Simon przemycił z lodówki. On sam zawinął trochę rzeczy w koc i przywiązał sobie do pleców za pomocą sznura na bieliznę. Wciąż było dosyć jasno, dopóki nie zagłębiliśmy się w lesie. Bulgot strumyka przypominał odgłos, który dobiegał z pokoju matki tamtej nocy, gdy umierała. Korzenie i gałęzie były tak gęste, że Simon musiał cały czas oświetlać nam drogę latarką, przez co wydawało nam się, że jest jeszcze ciemniej. Po pewnym czasie się zatrzymaliśmy i Simon rozciągnął sznurek między dwoma drzewami. Zarzuciłem na niego koc i obaj zaczęliśmy na klęczkach szukać kamieni.
Jedliśmy kanapki z mortadelą w ciemności, a strumyk wydawał dźwięki przypominające przełykanie. Rozmawialiśmy przez kilka minut, ale nasze głosy wydawały nam się zbyt ciche i obaj zasnęliśmy na zimnym gruncie, przykryci kurtkami, podłożywszy pod głowy plecak. Otaczały nas odgłosy lasu.
Obudziłem się w środku nocy. Było niezwykle spokojnie. Obaj kuliliśmy się pod kurtkami, a Simon chrapał. Liście przestały się poruszać, owady zniknęły, nawet strumyk już nie hałasował. Trójkątne otwory namiotu odznaczały się na tle ciemności.
Usiadłem, czując, że serce tłucze mi się w piersi.
Kiedy zbliżyłem głowę do otworu, niczego nie zobaczyłem, ale dokładnie wiedziałem, co tam jest. Nakryłem głowę kurtką i odsunąłem się od ściany namiotu.
Czekałem, aż coś dotknie mnie przez koc. Początkowo sądziłem, że to matka za nami ruszyła, że szła naszym śladem przez las, a ostre gałęzie ocierały się o jej oczy. Ale to nie była matka.
Noc była zimna i osaczała nasz mały namiot. Była czarna jak oko martwej wiewiórki i chciała dostać się do środka. Po raz pierwszy w życiu zrozumiałem, że ciemność nie kończy się, gdy wstaje dzień. Szczękałem zębami. Przytuliłem się do Simona, kradnąc nieco jego ciepła. Czułem na policzku jego delikatny, powolny oddech. Po chwili potrząsnąłem nim i powiedziałem, że nie chcę z nim iść i kiedy wzejdzie słońce, wrócimy do domu. Zaczął protestować, ale potem usłyszał w moim głosie coś, czego nie rozumiał, i tylko ze znużeniem pokręcił głową i ponownie zasnął.
Rano koc był mokry od rosy i obaj mieliśmy lepką skórę. Poskładaliśmy swoje rzeczy, zostawiliśmy kamienie ułożone w przypadkowy sposób i ruszyliśmy do domu. Nie odzywaliśmy się do siebie.
***
Kiedy wróciliśmy, ojciec wciąż spał. Simon rzucił nasze rzeczy na podłogę pokoju i wyszedł na słońce. Ja zszedłem do piwnicy.
Było tam bardzo ciemno, ale nie zapaliłem światła, tylko usiadłem na drewnianych schodach. Z mrocznych kątów nie dobiegały żadne odgłosy, ale wiedziałem, że matka tam jest.
– Uciekliśmy, ale wróciliśmy – oznajmiłem w końcu. – To był mój pomysł, żeby wrócić.
Przez wąskie okna widziałem zieloną trawę. Ogrodowy zraszacz włączył się z głośnym westchnieniem. Gdzieś w sąsiedztwie pokrzykiwały dzieci. Zwracałem uwagę tylko na cienie.
– Simon chciał iść dalej, ale go przekonałem – dodałem. – To był mój pomysł, żeby wrócić.
Siedziałem tam przez kilka minut, ale nie przychodziło mi do głowy nic, co mógłbym jeszcze powiedzieć. W końcu wstałem, otrzepałem spodnie i poszedłem na górę, żeby się zdrzemnąć.
***
Tydzień po Święcie Pracy ojciec uparł się, żebyśmy pojechali na weekend na wybrzeże. Wyruszyliśmy w piątek po południu i pojechaliśmy prosto do Ocean City. Matka siedziała sama na tylnym siedzeniu. Ojciec i ciocia Helen jechali z przodu. Simon i ja tłoczyliśmy się z tyłu naszego kombi, ale Simon nie chciał liczyć ze mną krów, rozmawiać ani nawet bawić się samolocikami, które zabrałem.
Zatrzymaliśmy się w wiekowym hotelu tuż przy promenadzie. Inni Wskrzesiciele z wtorkowej grupy ojca polecali to miejsce, ale hotel cuchnął starością, zgnilizną i szczurami mieszkającymi w ścianach. Korytarze miały kolor wyblakłej zieleni, drzwi były ciemnozielone i tylko co trzecia żarówka się świeciła. Korytarze przypominały mroczny labirynt i trzeba było pokonać dwa zakręty, żeby znaleźć windę. Wszyscy poza Simonem spędzili całą sobotę w hotelu, oglądając telewizję przed ledwo zipiącym klimatyzatorem. W pobliżu kręciło się znacznie więcej wskrzeszonych i słyszeliśmy szuranie ich stóp w ciemnych korytarzach. Po zachodzie słońca wyszli na plażę, a my do nich dołączyliśmy.
Starałem się, żeby matce było wygodnie. Rozłożyłem dla niej plażowy ręcznik i odwróciłem ją w stronę morza. Księżyc już wspiął się na niebo i wiała chłodna bryza. Okryłem ramiona matki swetrem. Za nami światła lunaparku rozlewały się po promenadzie, a kolejka górska grzmiała i warczała.
Nie odszedłbym, gdyby głos ojca tak mnie nie irytował. Mówił za głośno, śmiał się bez powodu i popijał z butelki w papierowej torebce. Ciocia Helen prawie się nie odzywała, ale ze smutkiem patrzyła na ojca i próbowała się uśmiechać, kiedy wybuchał śmiechem. Matka siedziała spokojnie, więc przeprosiłem i poszedłem szukać Simona. Bez niego czułem się samotny. W wesołym miasteczku nie było rodzin ani dzieci, ale atrakcje wciąż działały. Co kilka minut rozlegał się ryk oraz piski nielicznych osób pędzących po najbardziej stromym zjeździe kolejki górskiej. Jadłem hot doga i rozglądałem się, ale Simona nigdzie nie było.
Kiedy wracałem wzdłuż plaży, zobaczyłem, że ojciec nachylił się i cmoknął ciocię Helen w policzek. Matka gdzieś się oddaliła, a ja czym prędzej zaproponowałem, że jej poszukam, aby ukryć łzy wściekłości, które napływały mi do oczu. Idąc plażą, minąłem miejsce, w którym w poprzedni weekend utonęła dwójka nastolatków. W okolicy przebywało kilkoro wskrzeszonych. Siedzieli nad wodą razem ze swoimi rodzinami, ale nigdzie nie widziałem matki. Chciałem wrócić i nagle zauważyłem jakiś ruch pod promenadą.
Było tam niezwykle ciemno. Przez szpary między deskami wpadały promienie światła, rozbijane na dziwaczne wzory przez drewniane słupki i krzyżulce. Kroki ludzi i odgłosy wesołego miasteczka brzmiały jak uderzenia pięściami w wieko trumny. Zatrzymałem się. Nagle wyobraziłem sobie dziesiątki wskrzeszonych kryjących się w ciemności razem z matką, naznaczonych świetlnymi wzorami, dzięki którym tu i ówdzie można dostrzec czyjąś dłoń, koszulę albo wytrzeszczone oko. Ale nie było ich tam. Matki również. Znalazłem coś innego.
Nie wiem, co skłoniło mnie do podniesienia wzroku. Może kroki dobiegające z góry. Coś się obracało w cieniu. Zobaczyłem, w którym miejscu wspiął się na krzyżulce, gdzie postawił stopę w sportowym bucie, by dźwignąć się do szerokiej belki. To nie było trudne. Wspinaliśmy się tak tysiące razy. Patrzyłem prosto w jego twarz, ale najpierw rozpoznałem sznur na bieliznę.
***
Po śmierci Simona ojciec przestał nauczać. Nie wrócił do pracy po urlopie naukowym, a jego notatki do książki o Poundzie leżały w piwnicy razem z zeszłorocznymi gazetami. Wskrzesiciele pomogli mu znaleźć pracę dozorcy w pobliskiej galerii handlowej i rzadko wracał do domu przed drugą w nocy.
Po Bożym Narodzeniu wyjechałem do szkoły z internatem oddalonej o dwa stany. Wskrzesiciele otworzyli już wtedy Instytut i zwracało się do nich coraz więcej rodzin. Później udało mi się uzyskać pełne stypendium na uniwersytecie. Pomimo zawartej umowy rzadko wracałem do domu. Podczas moich nielicznych wizyt ojciec był pijany. Raz upiłem się razem z nim i siedzieliśmy w kuchni, płacząc. Prawie wyłysiał, nie licząc kilku siwych kosmyków na bokach głowy, miał zapadnięte oczy i pobrużdżoną zmarszczkami twarz. Od alkoholu jego policzki pokryły się niezliczonymi popękanymi naczynkami i wyglądał, jakby nosił mocniejszy makijaż niż matka.
Pani Hargill zadzwoniła do mnie trzy dni przed uroczystością zakończenia studiów. Ojciec napełnił wannę ciepłą wodą, a potem przeciągnął brzytwą wzdłuż żyły, a nie w poprzek. Widać, że czytał Plutarcha. Pokojówka znalazła go dopiero po dwóch dniach, a kiedy następnego wieczoru dotarłem do domu, wannę wciąż znaczyły kręgi zakrzepłej krwi. Po pogrzebie przejrzałem wszystkie jego papiery i znalazłem dziennik, który prowadził przez wiele lat. Spaliłem go razem ze stertą notatek do nieukończonej książki.
***
Instytut dotrzymał umowy pomimo okoliczności, co pomogło mi przetrwać kilka kolejnych lat. Moja kariera to dla mnie coś więcej niż praca – wierzę w to, co robię, i jestem w tym dobry. To ja wpadłem na pomysł, żeby wynająć kilka nieużywanych szkolnych budynków na potrzeby naszych nowych centrów sąsiedzkich.
W zeszłym tygodniu utknąłem w korku, a kiedy w końcu dotarłem do miejsca wypadku i zobaczyłem małą postać nakrytą kocem i otoczoną kawałkami tłuczonego szkła, zauważyłem, że oni także zgromadzili się przy krawężniku. Było ich już tak wielu.
Miałem udziały w budynku mieszkalnym w jednej z ostatnich oświetlonych części miasta, ale kiedy nasz dawny dom został wystawiony na sprzedaż, od razu skorzystałem z okazji. Zachowałem wiele ze starych mebli, a inne wymieniłem w taki sposób, żeby wnętrza wyglądały niemal identycznie jak kiedyś. Utrzymanie takiego starego domu wiele kosztuje, ale nie wyrzucam pieniędzy w błoto. Po pracy wielu gości z Instytutu idzie do baru, ale ja nie. Po odłożeniu sprzętu i wyszorowaniu stalowych stołów wracam prosto do domu. Tam jest moja rodzina. Czekają na mnie.
Lato 1969 roku było bardzo upalne, zwłaszcza tam, gdzie je spędzałem – w nazywanej „gettem” części Germantown w Pensylwanii. Germantown, sympatyczna wioska w czasach przed wojną o niepodległość, w 1969 roku była enklawą wewnątrz Filadelfii. Na ulicach panował skwar, a temperaturę jeszcze bardziej podnosiły społeczne niepokoje, także na tle rasowym.
Wynajmowałem poddasze w siedzibie lokalnej Izby Rozrachunkowej/ośrodka planowania rodziny/centrum medycznego za 35 dolarów miesięcznie. To było niewielkie poddasze. W te wieczory, gdy niewielkie drugie piętro budynku nie służyło jako poczekalnia, mogłem używać go jako salonu i korzystać z przylegającej malutkiej kuchni. Ale przeważnie kłębiły się tam tłumy. Tamtego lata przez okna mansardowe oglądałem kilka bitew gangów oraz jedne zamieszki.
Ale najlepiej pamiętam wieczory spędzane na werandzie przy wejściu: ceglany kanion pełen ludzkich hałasów, długi ciąg kamienic przy Bringhurst Street, gdzie w żółtym blasku sodowych lamp dzieci skakały na skakankach i przekomarzały się na ulicy, a mieszkańcy bezustannie spacerowali, śmiali się, gawędzili i zapraszali sąsiadów na pogawędki na schodach. Do dzisiaj, gdy widzę ogrodzone, sterylne podwórka na przedmieściach, zastanawiam się, jaki obłęd przegnał nas z naszych werand, skłonił do porzucenia sąsiedzkich wspólnot i ucieczki do klaustrofobicznych cel.
Za dnia pracowałem jako nauczyciel w szkole dla niewidomych Upsal. Wielu moich podopiecznych było nie tylko niewidomych, ale także niesłyszących lub poważnie upośledzonych umysłowo, często od urodzenia.
W takim środowisku szybko uczymy się, że nawet ludzie dotknięci tak straszliwymi niepełnosprawnościami zachowują nie tylko pełnię człowieczeństwa oraz pełną gamę ludzkich pragnień, ale także zdolność do walki, osiągania sukcesów i triumfów.
Dzień po tym, jak ludzie po raz pierwszy postawili stopę na Księżycu tamtego upalnego lata 1969 roku, świętowałem to wydarzenie ze swoimi uczniami. Byli bardzo podnieceni. Thomas, jeden z nastolatków, który był niewidomy i upośledzony umysłowo, ale słyszał, nauczył się grać na pianinie. Inna słysząca uczennica – młoda dziewczyna, która miała uszkodzony mózg na skutek przemocy, jakiej doznała we wczesnym dzieciństwie – zaproponowała, żebyśmy zakończyli naszą uroczystość odegraniem przez Thomasa państwowego hymnu.
Thomas się zgodził.
Zagrał We Shall Overcome.
Bremen wyszedł ze szpitala od swojej umierającej żony i pojechał na wschód nad morze. Na drogach roiło się od filadelfijczyków uciekających z miasta na weekend, więc musiał skupiać się na prowadzeniu auta, pozostawiając tylko subtelne ślady w umyśle swojej żony. Gail spała. Dręczyły ją niespokojne sny wywołane lekami. Szukała swojej matki w niekończącej się sieci połączonych ze sobą pokoi pełnych wiktoriańskich mebli.
Bremen jechał przez sosnowe nieużytki, a obrazy ze snów prześlizgiwały się przez wieczorne cienie rzeczywistości. Gail obudziła się, kiedy wyjechał z parkingu. Przez kilka sekund nie towarzyszył jej ból. Otworzyła oczy, a za sprawą wieczornego słonecznego światła, które przenikało przez niebieski koc, pomyślała – tylko przez chwilę – że to poranek na farmie. Sięgnęła myślami ku swojemu mężowi w tej samej chwili, gdy zaatakowały ją zawroty głowy i ból za lewym okiem. Bremen skrzywił się i upuścił monetę, którą podawał pracownikowi pobierającemu opłaty przy rogatce.
– Co się stało, kolego?
Bremen pokręcił głową, wygrzebał z portfela dolara i na oślep wyciągnął rękę w stronę mężczyzny. Rzucił resztę na zagraconą deskę rozdzielczą triumpha i skupił się na rozpędzeniu samochodu do maksymalnej prędkości. Ból Gail zelżał, ale jej oszołomienie zalało go falą mdłości.
Szybko odzyskała kontrolę, pomimo zasłon strachu, które powiewały przy solidnej umysłowej tarczy. Odezwała się w myślach, zawężając spektrum w taki sposób, by jak najlepiej imitować swój głos.
– Cześć, Jerry.
– Cześć, mała. – Wysłał tę myśl, kiedy skręcał na zjazd prowadzący na wyspę Long Beach. Podzielił się widokiem – efektowna zieleń trawy, sosny naznaczone złotym blaskiem sierpniowego słońca i cień sportowego samochodu przeskakujący po łuku asfaltu. Nagle poczuł charakterystyczną słoną świeżość Atlantyku i również się nią podzielił.
Wjazd do nadmorskiego miasteczka robił rozczarowujące wrażenie: zaniedbane restauracje z owocami morza, drogie motele z żużlobetonu, niekończące się przystanie dla jachtów. Ale uspokajał ich widok znajomych miejsc, więc Bremen starał się niczego nie przegapić. Gail zaczęła się odprężać i cieszyć przejażdżką. Jej obecność była tak realna, że Bremen złapał się na tym, iż próbuje się obrócić i odezwać do niej na głos. Podzielił się z nią ukłuciem żalu i zażenowania, nim zdążył je stłumić.
Na wyspie było pełno rodzin rozpakowujących samochody kombi i wędrujących na plażę, by zjeść tam późną kolację. Bremen pojechał na północ do latarni morskiej Barnegat. Zerknął w prawo i dostrzegł rybaków stojących wzdłuż brzegu. Ich cienie przecinały białe linie fal przyboju.
„Monet”, pomyślała Gail, a Bremen pokiwał głową, chociaż sam pomyślał o Euklidesie.
„Jak zawsze matematyk”, pomyślała Gail, a potem straciła głos pod wpływem narastającego bólu. Na wpół uformowane zdania rozwiały się jak obłoki na wietrze.
Bremen zaparkował obok latarni morskiej i powędrował przez niskie wydmy na plażę. Rozłożył podarty koc, który tyle razy nieśli razem na to miejsce. Wzdłuż brzegu biegała grupka dzieci. Mniej więcej dziewięcioletnia dziewczynka o długich białych nogach, ubrana w kostium, z którego wyrosła jakieś dwa lata wcześniej, pląsała na mokrym piasku, improwizując złożony układ choreograficzny dopasowany do ruchu fal.
Światło między żaluzjami gasło. Pielęgniarka cuchnąca papierosami i starym talkiem przyszła, żeby wymienić kroplówkę i zmierzyć ciśnienie. Interkom na korytarzu przekazywał głośne, władcze komunikaty, ale trudno było je zrozumieć przez gęstniejącą mgłę bólu. Nowy lekarz pojawił się około dziesiątej, ale Gail skupiała się na pielęgniarce, która niosła wyczekiwaną igłę. Muśnięcie wacika na ręku stanowiło cudowną zapowiedź obiecanej ulgi od bólu za okiem. Lekarz coś mówił.
– …pani mąż? Myślałem, że zostanie na noc.
– Jest tutaj, panie doktorze – odpowiedziała Gail. Poklepała kocyk i piasek.
Bremen rozstawił nylonowy wiatrochron, żeby osłonić się przed wieczornym chłodem. Tylko kilka gwiazd przeświecało przez wysoką warstwę chmur. Daleko na morzu wzdłuż horyzontu płynął niemożliwie długi tankowiec z zapalonymi reflektorami. Okna domków na plaży znaczyły wydmy żółtymi prostokątami światła.
Wiatr przyniósł woń grillowanych steków. Bremen próbował sobie przypomnieć, czy jadł cokolwiek tego dnia. Zastanawiał się, czy nie wrócić do sklepu spożywczego niedaleko latarni morskiej, żeby kupić kanapkę, ale w kieszeni kurtki znalazł stary batonik Payday i zadowolił się żuciem twardych jak kamień orzeszków.
W korytarzu rozbrzmiewało echo kroków. Zupełnie jakby maszerowało tamtędy wojsko. Pośpieszne kroki, brzęk tac i niewyraźny gwar rozmów przypominały Gail chwile, gdy jako dziecko leżała w łóżku i słuchała przyjęć, które jej rodzice wyprawiali na dole.
„Pamiętasz przyjęcie, na którym się poznaliśmy?” – pomyślał Bremen.
Chuck Gilpen uparł się, żeby Bremen mu towarzyszył. Bremen nigdy nie przepadał za przyjęciami. Nie umiał gawędzić o niczym, a napięcie telepatyczne i neurobełkot zawsze przyprawiały go o ból głowy, ponieważ musiał godzinami podtrzymywać umysłową tarczę. Poza tym to był jego pierwszy tydzień wykładów o tensorach dla doktorantów, więc wiedział, że powinien powtarzać materiał w domu. A jednak się zgodził. Natarczywość Gilpena i lęk przed łatką odludka w nowym środowisku akademickim przywiodły Bremena do kamienicy na Drexel Hill. Muzykę było słychać z odległości pół przecznicy, a gdyby przyjechał tam sam, już dawno wróciłby do domu. Stał tuż za progiem – ktoś wcisnął mu drinka do ręki – gdy nagle wyczuł niedaleko siebie inną umysłową tarczę. Zaczął ją delikatnie sondować, a wtedy myśli Gail przemknęły po nim jak światło szperacza.
Oboje byli oszołomieni. Natychmiast wzmocnili osłony i zwinęli się w kulki jak wystraszone pancerniki. Wkrótce przekonali się, że nie chroni ich to przed nieświadomym sondowaniem przez drugą osobę. Żadne z nich nigdy nie spotkało innego telepaty, nie licząc ludzi o prymitywnych, niekontrolowanych zdolnościach. Zakładali, że są wybrykiem natury – wyjątkowym i niepokonanym. A teraz stali przed sobą obnażeni w pustce. Chociaż nie zamierzali tego robić, zalali nawzajem swoje umysły powodzią obrazów, własnych wizerunków, połowicznych wspomnień, tajemnic, doznań, preferencji, spostrzeżeń, ukrytych lęków, ech i uczuć. Niczego nie ukrywali. Wylali z siebie wszystkie drobne okrucieństwa, wstydliwe seksualne doświadczenia i uprzedzenia, razem z myślami o dawnych przyjęciach urodzinowych, byłych kochankach, rodzicach oraz niekończącym się strumieniem błahostek. Dwoje ludzi rzadko może poznać się tak dobrze nawet po pięćdziesięciu latach małżeństwa. Kilka minut później spotkali się po raz pierwszy.
Światło latarni Barnegat omiatało głowę Bremena co dwadzieścia cztery sekundy. Na morzu było teraz więcej świateł niż wzdłuż pogrążonej w mroku plaży. Po północy wzmógł się wiatr i Bremen mocno otulił się kocem. Podczas ostatniego obchodu Gail odmówiła zastrzyku, ale wciąż miała zamglone myśli. Bremen wymusił kontakt siłą woli. Gail zawsze bała się ciemności. W czasie ich sześcioletniego małżeństwa nocami wielokrotnie wyciągał ku niej rękę lub sięgał myślą, by ją uspokoić. Teraz znów była wystraszoną dziewczynką, pozostawioną samotnie na piętrze dużego starego domu przy Burlingame Avenue. Coś czaiło się w ciemności pod jej łóżkiem.
Bremen sięgnął poprzez jej zagubienie i ból, by podzielić się z nią szumem morza. Opowiadał o psotach Gernisavien, ich cętkowanej kotki. Położył się w zagłębieniu w piasku, dopasowując się do jej ciała. Powoli zaczęła się odprężać i poddawać mu swoje myśli. Zdołała nawet kilkakrotnie się zdrzemnąć i śniła o ruchu gwiazd między chmurami oraz ostrej woni Atlantyku. Bremen opisał swój tydzień pracy na farmie – subtelne piękno równań Fouriera na tablicy w gabinecie i rozświetloną słońcem satysfakcję, jaką sprawiło mu zasadzenie brzoskwini przy podjeździe. Podzielił się wspomnieniami z ich wyjazdu na narty do Aspen oraz szokiem, jaki wywołał w nim omiatający plażę reflektor punktowy jakiegoś niewidocznego statku. Dzielił się nielicznymi wierszami, które znał na pamięć, ale słowa osuwały się w obrazy i uczucia.
Noc trwała, a Bremen dzielił się jej zimną wyrazistością, zabarwiając każdy obraz ciepłem swojej miłości. Dzielił się błahostkami i nadziejami na przyszłość. Z odległości ponad stu kilometrów dotknął jej dłoni. Kiedy na kilka minut odpływała, posyłał jej swoje sny.
Gail zmarła tuż przed tym, jak fałszywe światło świtu musnęło niebo.
***
Kierownik wydziału matematyki w Haverford namawiał Bremena na wzięcie urlopu naukowego, ale Bremen odmówił i zwolnił się z pracy.
Dorothy Parks z wydziału psychologii poświęciła jeden z długich wieczorów na wytłumaczenie Bremenowi tajników żałoby.
– Musisz zrozumieć, Jeremy, że przeprowadzka to częsty błąd popełniany przez ludzi, którzy doznali poważnej straty. Wydaje ci się, że nowe środowisko pomoże ci zapomnieć, ale tylko odsuwasz w czasie nieuniknioną konfrontację z bólem.
Bremen uważnie jej wysłuchał, kiwając głową ze zrozumieniem. Następnego dnia wystawił farmę na sprzedaż, sprzedał triumpha swojemu mechanikowi przy Conestoga Road i pojechał autobusem na lotnisko. Podszedł do stanowiska United Airlines i kupił bilet na najbliższy lot.
Przez rok mieszkał na Florydzie, gdzie pakował towary w centrum transportowym niedaleko Tampy. Przez cały kolejny rok w ogóle nie pracował. Wędrował z wędką na północ, od Everglades aż do Chattooga River w północnej Georgii. W marcu został zatrzymany za włóczęgostwo w Charleston w Karolinie Południowej. W maju spędził dwa tygodnie w Waszyngtonie, gdzie odwiedzał tylko sklepy z alkoholem oraz Bibliotekę Kongresu. Pewnej czerwcowej nocy został okradziony i poważnie pobity przed dworcem autobusowym w Baltimore. Następnego dnia wyszedł ze szpitala, wrócił na dworzec i ruszył na północ, aby odwiedzić swoją siostrę w Nowym Jorku. Siostra i jej mąż nalegali, by został u nich kilka tygodni, ale wyjechał wczesnym rankiem trzeciego dnia, pozostawiwszy liścik pożegnalny oparty o solniczkę na kuchennym stole. W Filadelfii usiadł na Penn Station i czytał ogłoszenia dla poszukujących pracy. Trasa jego wędrówki była równie przewidywalna jak eleganckie eliptyczne ruchy jo-jo.
***
Robby miał szesnaście lat, ważył osiemdziesiąt kilogramów i od urodzenia był niewidomy, niesłyszący oraz upośledzony umysłowo. Narkomania jego matki w ciąży oraz defekt łożyska sprawiły, że zmysły Robby’ego się wyłączyły, jak kolejne części tonącego statku odcinane za pomocą wodoszczelnych grodzi.
Niewidzące oczy Robby’ego przypominały zapadnięte, mroczne jaskinie. Źrenice, ledwie widoczne spod opadających, niesymetrycznych powiek, poruszały się przypadkowo i niezależnie od siebie. Usta chłopca były obwisłe i obrzmiałe, a uzębienie miał niekompletne i zaatakowane przez próchnicę. W wieku szesnastu lat puścił mu się ciemny wąs, czarne włosy sterczały na wszystkie strony, a brwi łączyły się nad szerokim nosem.
Otyłe ciało dziecka niepewnie podtrzymywały trupio blade, wychudzone nogi. Robby nauczył się chodzić w wieku jedenastu lat, ale wciąż wywracał się po postawieniu zaledwie kilku kroków. Przemieszczał się krótkimi zrywami, jak podbiegający gołąb, przyciskając do ciała pulchne ręce o nienaturalnie wykrzywionych nadgarstkach i rozczapierzonych palcach. Podobnie jak wielu upośledzonych umysłowo niewidomych, najchętniej kołysał się w tył i w przód, jednocześnie poruszając dłonią nad zapadniętymi oczami, jakby chciał rzucić cień w głąb mrocznej otchłani.
Nie mówił. Od czasu do czasu wydawał z siebie pozbawione znaczenia chichoty i piski sprzeciwu, które kojarzyły się z falsetowymi zaśpiewami.
Od sześciu lat uczęszczał do dziennej szkoły dla niewidomych w Chelton. Nikt nie wiedział, jak wyglądało jego wcześniejsze życie. Odkryła go pracownica pomocy społecznej, która odwiedziła jego matkę w związku z nakazanym przez sąd odwykiem od heroiny. Mieszkanie było otwarte i pracownica usłyszała jakieś hałasy. Chłopiec był zamknięty w łazience, której drzwi zabito kawałkiem sklejki. Na wyłożonej kafelkami podłodze leżały mokre papiery, a Robby był nagi i usmarowany własnymi odchodami. Matka zostawiła odkręcony kran, a podłogę pokrywała kilkucentymetrowa warstwa wody. Chłopiec tarzał się w brudzie i cicho popiskiwał.
Spędził w szpitalu cztery miesiące, następnie na pięć tygodni trafił do państwowego domu opieki, by ostatecznie wrócić do matki. Zgodnie z wyrokiem sądu sześć razy w tygodniu był transportowany do szkoły w Chelton na pięciogodzinną terapię. Zawsze podróżował w ciemności i milczeniu.
Jego przyszłość była prosta i monotonna, bez nadziei na jakąkolwiek zmianę.
***
– Psiakrew, Jer, jutro będziesz musiał zająć się dzieciakiem.
– Dlaczego ja?
– Ponieważ nie wejdzie do tego cholernego basenu. Widziałeś go dzisiaj. Smitty tylko opuścił jego nogi do wody, a on zaczął się miotać i wrzeszczeć. Zupełnie jakby pobiło się stado kotów. Doktor Whilden zdecydowała, że jutro go zostawimy. A w furgonetce jest za gorąco, żeby mógł na nas czekać. Dotrzymasz mu towarzystwa w pokoju, dopóki pomocnik Jan McLellan nie wróci z wakacji.
– Świetnie – odparł Bremen. Odlepił przepoconą koszulę od skóry. Zatrudnił się jako kierowca furgonetki, a teraz musiał pomagać w karmieniu, ubieraniu i pilnowaniu tych biedaków. – Świetnie. Po prostu rewelacyjnie, Bill. Co niby mam z nim robić przez półtorej godziny, kiedy wy będziecie na basenie?
– Pilnuj go. Spróbuj go zainteresować książeczką z suwakami. Widziałeś stronę z haftką od biustonosza? Niech się nią pobawi. Kiedyś sam na niej ćwiczyłem z zamkniętymi oczami.
– Super – odrzekł Bremen. Ponownie zacisnął powieki, chroniąc się przed oślepiającym słońcem.
***
Bremen usiadł na werandzie i wlał do szklaneczki resztę szkockiej. Było grubo po północy, ale na wąskiej ulicy roiło się od baraszkujących dzieci. Dwaj czarnoskórzy nastolatkowie obrzucali się w żartach wyzwiskami, dopingowani przez kolegów. Grupka małych dziewczynek skakała przez dwie skakanki w blasku ulicznej latarni. Owady kłębiły się w świetle, zupełnie jakby tańczyły w rytm śpiewu dziewczynek. Dorośli siedzieli na schodach identycznych szeregowych domów i patrzyli na siebie ze znudzeniem. Nikt się nie poruszał. Było bardzo gorąco.
„Czas ruszać dalej”.
Bremen wiedział, że już zbyt długo zwlekał. Siedem tygodni pracy w dziennej szkole to za dużo. Zaczynał się interesować. Dopytywał o uczniów.
„Może Boston. Albo dalej na północ. Maine”.
Zadawał pytania, a Jan McLellan opowiadała mu o Robbym. O sińcach na jego ciele, złamanej ręce dwa lata temu. Opowiedziała mu o pluszowym misiu, którego wolontariuszka w szpitalu podarowała niewidomemu chłopcu. To był pierwszy pozytywny bodziec, który wywołał w nim emocje. Nie wypuszczał misia z rąk całymi tygodniami. Nie chciał pójść bez niego na prześwietlenie. Kilka dni po powrocie do domu Robby wsiadł rano do furgonetki, krzycząc i osobliwie zawodząc. Nie miał misia. Doktor Whilden zapytała o to jego matkę, a ta odpowiedziała, że „cholerstwo się zgubiło”. Właśnie takich użyła słów, powiedziała Jan McLellan. Żaden inny miś nie mógł zastąpić zgubionej zabawki. Robby nie mógł się uspokoić przez trzy tygodnie.
„I co z tego? Co niby mogę zrobić?”.
Bremen wiedział, co może zrobić. Wiedział to od tygodni. Pokręcił głową i wypił kolejną szklaneczkę, jeszcze bardziej wzmacniając umysłową tarczę, która oddzielała go od bezsensownego, przynoszącego cierpienie świata.
„Cholera, będzie lepiej dla Robby’ego, jeśli tego nie spróbuję”.
Zerwał się wiatr. Bremen słyszał pokrzykiwania na pobliskim parkingu, gdzie dwa sprzymierzone gangi rozgrywały ostry spontaniczny mecz. Zasłony powiewały w otwartych oknach. Gdzieś zabrzmiał jęk syreny, który po chwili ucichł. Wiatr podrywał papiery z rynsztoka i poruszał sukienkami dziewczynek bawiących się skakankami,
„Pieprzyć to!”. Zabrał pustą butelkę i poszedł na górę.
***
Furgonetka wjechała na okrągły podjazd szkoły, a Bremen pomógł dzieciom wysiąść z ostrożnością zrodzoną z praktyki, czułości i pulsującego bólu głowy.
Scotty opuścił samochód z uśmiechem, wyciągając ręce do dorosłego, którego nie widział, ale któremu ufał. Tommy Pierson wyskoczył ze złączonymi kolanami i dłońmi przyciśniętymi do piersi. Bremen musiał go złapać, w przeciwnym razie wątły chłopiec runąłby na twarz. Teresa zeskoczyła na ziemię, jak zwykle radośnie pokrzykując i rozdając wszystkim, którzy jej dotykali, nieprecyzyjne, ale pełne entuzjazmu i śliny buziaki.
Robby został w furgonetce, gdy pozostali wysiedli. Bremen i Smitty musieli wspólnymi siłami wyprowadzić go z auta. Chłopiec się nie opierał, ale był otyły i bezwładny. Jego głowa nieprzyjemnie odchylała się do tyłu. Język zwisał na zmianę z obu kącików ust. Musieli zachęcać go do stawiania kolejnych krótkich, ptasich kroków. Szedł naprzód tylko dlatego, że dobrze znał drogę do klasy.
Poranek ciągnął się bez końca. Przed lunchem padało i przez chwilę wydawało się, że z wyjścia na basen nic nie będzie. Ale potem wyszło słońce, które rozświetliło kwietne rabatki na trawniku przed budynkiem. Bremen patrzył, jak promienie tańczą na wilgotnych płatkach ulubionych róż Turka, i słuchał ryku kosiarki. Zrozumiał, że to się stanie.
Po lunchu pomógł im się przygotować do wyjścia. Chłopcy nie potrafili sami przebrać się w kostiumy kąpielowe, a Bremen ze smutkiem patrzył na włosy łonowe i penisa młodzieńca o umyśle siedmiolatka. Tommy w takiej sytuacji zawsze zaczynał się bezwiednie masturbować, dopóki Bremen nie dotknął jego ręki i nie pomógł mu wciągnąć elastycznego stroju.
W końcu wyszli i na korytarzu, który jeszcze przed chwilą był pełen piszczących dzieci i roześmianych dorosłych, zapadła cisza. Bremen patrzył, jak niebiesko-biała furgonetka powoli oddala się wzdłuż podjazdu. Potem wrócił do sali lekcyjnej.
***
Robby najwyraźniej nie był świadomy, że Bremen wszedł do pomieszczenia. Wyglądał absurdalnie w pasiastej zielonej koszulce i pomarańczowych szortach, zbyt ciasnych, by dało się je dopiąć. Bremen przypomniał sobie pękniętego Buddę z brązu, którego kiedyś widział niedaleko Osaki. A jeśli w tym dziecku kryła się głęboka mądrość zrodzona z długotrwałego odizolowania od świata?
Robby poruszył się, puścił głośnego bąka i znów się zgarbił.
Bremen westchnął i przyciągnął krzesło. Było za małe. Czuł się absurdalnie ze sterczącymi w górę kolanami. Uśmiechnął się. Wyruszy wieczorem. Pojedzie autobusem na północ. Złapie autostop. Na wsi będzie chłodniej.
To nie potrwa długo. Nawet nie będzie musiał nawiązywać pełnego kontaktu. Jednostronne dotknięcie umysłu. To możliwe. Wystarczy kilka minut. Będzie mógł wyjrzeć za Robby’ego przez okno, popatrzeć na książeczkę z obrazkami, może puści płytę i podzieli się z nim muzyką. Co chłopiec pomyśli o tych nowych doznaniach? To będzie prezent przed wyjazdem. Anonimowy. Nie podzieli się niczym więcej. Lepiej nie wysyłać także wizerunku samego Robby’ego. W porządku.
Bremen opuścił umysłową tarczę. Od razu wzdrygnął się i znów ją postawił. Minęło dużo czasu, odkąd tak się odsłonił. Gruby, wełnisty koc tarczy, dodatkowo wzmacniany alkoholem, stał się dla niego czymś naturalnym. Nagły przypływ gwaru rozbrzmiewającego w tle – uznawał go za biały szum – był irytujący. Poczuł się, jakby po miesiącach spędzonych w jaskini wszedł do jaskrawo oświetlonego pomieszczenia. Skupił się na Robbym i ponownie opuścił bariery. Wyciszył neurobełkot i zajrzał głęboko do umysłu chłopca.
Pustka.
Zaskoczony, przez chwilę sądził, że stracił panowanie nad swoimi zdolnościami. Ale potem wyczuł nudne seksualne rozważania Turka w ogrodzie i fragmenty zatroskanych myśli doktor Whilden, która wsiadała do swojego mercedesa i sprawdzała, czy nie ma dziur w pończochach. Recepcjonistka czytała powieść The Plague Dogs. Bremen przeczytał razem z nią kilka linijek. Frustrowało go, że tak wolno wodziła wzrokiem po tekście. Poczuł w ustach smak wiśniowych kropli na kaszel.
Wbił wzrok w Robby’ego. Chłopiec astmatycznie dyszał. Wysunął z ust mocno obłożony język. Na ustach i policzku wciąż miał resztki jedzenia. Bremen zawęził i wzmocnił swoją umysłową sondę, skupiając ją jak promień światła.
Pustka.
Nie. Chwileczkę. Wyczuł… Co takiego?… Jakiś brak. Tam, gdzie powinny się znajdować myśli Robby’ego, ziała potężna dziura. Bremen zrozumiał, że ma do czynienia z najsilniejszą umysłową tarczą, jaką kiedykolwiek napotkał. Nawet Gail nie potrafiła postawić tak silnej osłony. Przez chwilę był pod ogromnym wrażeniem, a nawet czuł się wstrząśnięty, ale potem zrozumiał, jaki jest powód. Umysł Robby’ego był uszkodzony. Całe jego segmenty pozostawały nieaktywne. Chłopiec mógł polegać tylko na niektórych zmysłach i miał szczątkową świadomość, więc nic dziwnego, że ta zwróciła się do wewnątrz. To, co Bremen początkowo wziął za potężną tarczę, było zwartą kulą introspekcji, wykraczającą poza spektrum autyzmu. Robby był prawdziwie samotny.
Bremen był tak oszołomiony, że musiał na chwilę przerwać i wziąć kilka głębokich oddechów. Kiedy doszedł do siebie, zaczął działać z jeszcze większą ostrożnością, badając granice tarczy jak człowiek obmacujący w ciemności szorstką ścianę. Gdzieś musiał być jakiś otwór.
Znalazł go. Nie był to otwór, a raczej słabsze miejsce – uginająca się przestrzeń pośród niewzruszonej skały. Bremen z trudem wyczuwał myśli trzepoczące po drugiej stronie, tak jak pieszy wyczuwa ruch pociągów metra pod chodnikiem. Skupił się na wzmocnieniu sondy, aż poczuł, że jego koszula zaczyna nasiąkać potem. Pod wpływem wysiłku miał zaburzenia wzroku i słuchu. Nieważne. Po nawiązaniu wstępnego kontaktu zamierzał się odprężyć i powoli otworzyć kanały obrazu i dźwięku.
Poczuł, że elastyczna tarcza lekko ustępuje pod jego naciskiem. Skoncentrował się tak bardzo, że wystąpiły mu żyły na skroniach. Nawet o tym nie wiedział, ale jego twarz wykrzywił grymas, a mięśnie szyi mocno się napięły. Tarcza się ugięła. Sonda Bremena była jak taran uderzający w zwarte galaretowate drzwi. Coraz bardziej je wyginała. Bremen skupiał się tak bardzo, że mógłby przemieszczać myślą przedmioty, rozbijać cegły, zatrzymywać ptaki w locie.
Tarcza coraz bardziej ustępowała. Bremen nachylił się, jakby walczył z silnym wiatrem. Liczyła się tylko siła jego woli. Nagle coś się rozdarło, poczuł uderzenie ciepła i runął do przodu. Stracił równowagę, zamachał rękami i otworzył usta do krzyku.
Ale jego usta zniknęły.
Spadał. Koziołkował. Ze zdziwieniem dostrzegł z oddali swoje ciało targane epileptycznym atakiem. Potem znów zaczął spadać. Spadał w ciszę. W nicość. Nicość.
Bremen był w środku. Był dalej. Nurkował poprzez warstwy powolnych termicznych prądów. Bezbarwne wirujące fajerwerki spadały w trzech wymiarach. Czarne kule zapadały się na zewnątrz. Oślepiały go. Czuł wodospady dotyku, strugi zapachu, linia równowagi powiewała na cichym wietrze.
Podtrzymywały go tysiące rąk, które dotykały, badały, wpychały palce do ust, przyciskały dłonie do piersi, przesuwały się po brzuchu, obejmowały penisa i sunęły dalej.
Był pogrzebany. Znajdował się pod wodą. Wznosił się pośród czerni. Ale nie mógł oddychać. Jego ręce zaczęły się poruszać. Dłonie zmagały się z lepkim nurtem. W górę. Był pogrzebany w piasku. Miotał się i wierzgał. Przesuwał się ku górze, ciągnięty przez ssącą rurę, która mocno trzymała jego głowę. Substancja się przemieściła. Tysiące niewidocznych dłoni ściskały go i przepychały przez ciasny otwór. Głowa wydostała się na powierzchnię. Otworzył usta, by krzyczeć, a powietrze wdarło się do jego piersi jak woda wypełniająca tonącego człowieka. Wrzask się nie kończył.
JA!
Bremen ocknął się na rozległej równinie. Nie było nieba. Wszystko tonęło w bladym brzoskwiniowym świetle. Ziemia była twarda i podzielona na osobne pomarańczowe segmenty, które ciągnęły się w nieskończoność. Nie było horyzontu. Grunt był popękany i karbowany, jak teren zalewowy po suszy. W górze znajdowały się kolejne warstwy rozświetlonych brzoskwiniowym blaskiem kryształów. Bremen miał wrażenie, że jest w piwnicy przezroczystego plastikowego drapacza chmur. Pustego. Leżał na plecach i patrzył przez niekończące się piętra skrystalizowanej pustki.
Usiadł. Czuł się tak, jakby ktoś przeciągnął mu po skórze papierem ściernym. Był nagi. Przesunął dłonią po brzuchu, dotknął włosów łonowych, znalazł bliznę na kolanie po wypadku motocyklowym, który przydarzył mu się, gdy miał siedemnaście lat. Kiedy wstał, przetoczyła się przez niego fala mdłości.
Ruszył przed siebie. Gładkie płyty pod jego stopami były ciepłe w dotyku. Szedł bez konkretnego kierunku ani celu. Kiedyś przeszedł półtora kilometra po nizinie solnej Bonneville tuż przed zachodem słońca. Teraz czuł się podobnie. Wędrował. „Kto stanie na szparze, tego obić każę”.
W końcu zatrzymał się w miejscu, które nie wyróżniało się niczym szczególnym. Bolała go głowa. Położył się na plecach i wyobraził sobie, że jest mieszkającym przy dnie morskim zwierzęciem, które patrzy w górę poprzez warstwy przemieszczających się prądów. Brzoskwiniowe światło obmywało go ciepłem. Jego skóra promieniowała. Zamknął oczy i zasnął.
***
Usiadł gwałtownie, jego nozdrza się rozdęły, a uszy aż zadrżały, gdy próbował umiejscowić ledwie słyszalny dźwięk. Panowała całkowita ciemność.
Coś poruszało się pośród nocy.
Bremen kucnął w mroku i próbował zignorować własny chrapliwy oddech. Jego gruczoły weszły w tryb pracy zaprogramowany przed milionami lat. Pięści się zacisnęły, oczy bezużytecznie poruszały się w oczodołach, a serce biło jak szalone.
***
Coś poruszało się pośród nocy.
Czuł to w pobliżu. Czuł jego siłę. Było potężne i bez trudu potrafiło znaleźć drogę w ciemności. Ta istota była obok niego i nad nim. Bremen czuł siłę jej niewidzącego spojrzenia. Uklęknął na zimnym gruncie i zwinął się w kłębek.
Coś go dotknęło.
Powstrzymał krzyk. Pochwyciła go dłoń olbrzyma – coś szorstkiego i ogromnego, co wcale nie było dłonią. Podniosła go. Bremen poczuł siłę jej uścisku i ból w żebrach. Mogła bez trudu go zmiażdżyć. Ponownie odniósł wrażenie, że ktoś go ogląda, bada i waży na niewidocznej wadze. Był bezradny, ale zarazem czuł się bezpiecznie, jak pacjent podczas prześwietlenia, który wie, że przenikają go niewidzialne promienie szukające wszelkich nieprawidłowości.
Coś odłożyło go na ziemię.
Niczego nie usłyszał, ale wyczuł oddalające się ciężkie kroki. Ucisk zelżał. Bremen załkał. Po chwili wyprostował się i wstał. Zawołał w ciemność, ale jego słaby głos się w niej zagubił, tak że nie był pewien, czy sam się słyszy.
***
Wzeszło słońce. Bremen zamrugał i otworzył oczy, wbił wzrok w odległą jasność, a potem zacisnął powieki, zanim to w pełni do niego dotarło. Wzeszło słońce.
Siedział na trawie. Preria porośnięta miękkimi źdźbłami sięgającymi mu do kolan ciągnęła się aż po horyzont we wszystkich kierunkach. Bremen zerwał jedno źdźbło, obrał je i zaczął ssać słodki rdzeń. Znów poczuł się jak dziecko. Ruszył przed siebie.
Wiał ciepły wiatr. Poruszał trawą i wzbudzał cichy szum, który łagodził ból pulsujący za jego oczami. Wędrówka sprawiała mu przyjemność. Cieszył się dotykiem trawy pod bosymi stopami oraz słońcem i wiatrem muskającymi ciało.
Wczesnym popołudniem uświadomił sobie, że idzie w stronę jakiejś smugi na horyzoncie. Późnym popołudniem smuga zmieniła się w linię drzew. Wkrótce przed zachodem słońca znalazł się na skraju lasu. Rosły tutaj dostojne wiązy i dęby, jakie pamiętał ze swojego dzieciństwa w Pennsylwanii. Jego długi cień sunął przed nim, gdy zagłębiał się w lesie.
Po raz pierwszy poczuł, że dokuczają mu zmęczenie i pragnienie. Miał ciężki język, suchy i opuchnięty. Z trudem brnął przez wydłużające się cienie, od czasu do czasu wypatrując chmur na fragmentach nieba widocznych między koronami drzew. Kiedy tak patrzył w górę, o mało nie wpadł do stawu. Za ochronnym kręgiem chwastów i szuwarów znajdował się okrągły zbiornik wodny. Nad brzegiem zakorzeniło się drzewo wiśniowe obsypane owocami. Bremen pokonał ostatnie kilka kroków, spodziewając się, że woda zniknie, gdy się w nią rzuci.
Sięgała mu do piersi i była zimna jak lód.
***
Przyszła tuż po wschodzie słońca. Bremen zauważył ruch zaraz po przebudzeniu. Nie dowierzał własnym oczom i stał nieruchomo, jeden z wielu cieni pod drzewem. Szła niepewnie, jakby była nieśmiała albo bosa. Wiechy traw muskały jej uda. Bremen widział ją wyraźnie w poziomych promieniach porannego słońca. Miał wrażenie, że jej ciało lśni. Piersi, lewa jak zwykle nieco pełniejsza od prawej, delikatnie się kołysały z każdym wysokim krokiem. Czarne włosy miała ostrzyżone na krótko.
Zatrzymała się w świetle. Potem znów ruszyła. Bremen spuścił wzrok na jej silne uda. Nogi rozchylały się i zwierały z oszałamiającą swobodą typową dla kogoś, kto czuje, że nikt na niego nie patrzy. Była już znacznie bliżej i Bremen dostrzegał delikatne cienie wzdłuż jej żeber, bladoróżowe kręgi obwódek sutek oraz rozległy siniec po wewnętrznej stronie jednej z rąk.
Wyszedł z cienia.
Zatrzymała się i instynktownie zasłoniła rękami, a następnie szybko do niego podeszła. Rozpostarła ramiona. Jego nozdrza wypełnił czysty zapach jej włosów. Skóra dotknęła skóry. Ich dłonie sunęły po mięśniach, skórze, znajomych wypukłościach kręgów. Oboje łkali i mówili słowa pozbawione sensu. Bremen padł na jedno kolano i zanurzył twarz między jej piersi. Nachyliła się lekko i objęła palcami jego głowę. Ani na chwilę nie odrywali się od siebie.
– Dlaczego mnie zostawiłaś? – wyszeptał, dotykając ustami jej skóry. – Dlaczego odeszłaś?
Gail nie odpowiedziała. Jej łzy spadały na jego włosy, a dłonie zaciskały się na jego karku. Bez słowa uklękła razem z nim w wysokiej trawie.
***
Wspólnie wyszli z lasu, gdy właśnie rozwiewały się poranne mgły. W tym świetle trawiaste wzgórza przypominały część opalonego, aksamitnego ludzkiego tułowia, którego mogliby dotknąć.
Rozmawiali cicho, co jakiś czas splatając palce. Odkryli, że próby kontaktu telepatycznego kończyły się oślepiającymi atakami bólu głowy. Dlatego używali mowy. Oraz dotyku. Zanim dzień dobiegł końca, dwukrotnie kochali się w wysokiej, miękkiej trawie, gdzie patrzyło na nich tylko złote oko słońca.
Późnym popołudniem pokonali wzniesienie i ich oczom ukazał się niewielki sad, za którym wznosiła się biała lśniąca ściana.
– To nasza farma! – wykrzyknęła Gail z zachwytem. – Jak to możliwe?
Bremen nie był zaskoczony. Kiedy zbliżyli się do wysokiego starego budynku, zachowywał spokój. Była tutaj także sypiąca się stodoła, której używali jako garażu. Podjazdowi wciąż przydałaby się wymiana żwiru, ale teraz prowadził donikąd, ponieważ na jego końcu nie było szosy. Stuletnia zardzewiała siatka odgradzająca drogę zniknęła w wysokiej trawie.
Gail weszła na werandę i zajrzała przez okno. Bremen czuł się jak intruz albo ktoś, kto ogląda domy na sprzedaż i natrafił na taki, w którym ktoś być może wciąż mieszka. Z przyzwyczajenia podeszli do tylnego wejścia. Gail delikatnie otworzyła drzwi z siatką i lekko odskoczyła, gdy zawiasy zapiszczały.
– Przepraszam – odezwał się Bremen. – Wiem, że obiecałem je naoliwić.
W środku było chłodno i ciemno. Pokoje wyglądały tak samo jak w dniu, gdy je opuścili. Bremen zajrzał do swojego gabinetu i zauważył dokumenty wciąż leżące na dębowym biurku oraz dawno zapomniane przekształcenie zapisane kredą na tablicy. Na górze popołudniowe słońce wpadało przez świetlik, który udało mu się założyć dawno temu we wrześniu. Gail spacerowała od pokoju do pokoju, pomrukując z uznaniem i delikatnie dotykając rozmaitych przedmiotów. Sypialnia była wysprzątana jak zawsze, niebieski koc został mocno naciągnięty i zatknięty pod materac, a babcina kołdra w kratę leżała złożona w nogach łóżka.
Zasnęli na chłodnej pościeli. Podmuchy wiatru od czasu do czasu nadymały zasłony. Gail mamrotała przez sen i często wyciągała do niego rękę. Kiedy Bremen się obudził, było już prawie ciemno. Otaczał ich wieczorny półmrok typowy dla wczesnego lata.
Z dołu dobiegał jakiś dźwięk.
Bremen przez długą chwilę leżał bez ruchu. Powietrze było gęste i nieruchome, cisza niemal namacalna. Potem rozległ się kolejny dźwięk.
Bremen wyszedł z łóżka, nie budząc Gail. Leżała zwinięta w kłębek na boku z dłonią przy policzku, a poduszka przy jej ustach była wilgotna. Zszedł na bosaka po drewnianych schodach. Wślizgnął się do swojego gabinetu i ostrożnie otworzył prawą dolną szufladę. Znalazł to, czego szukał, pod pustymi teczkami. Wyjął szmaty wyściełające szufladę.
Smith & Wesson kaliber .38 cuchnął smarem i wyglądał na równie nowy jak w dniu, gdy jego szwagier mu go podarował. Bremen sprawdził bębenek. Tłuste i ciężkie pociski tkwiły na swoich miejscach, jak jajka w gnieździe. Szorstka rękojeść dobrze leżała w dłoni, a metal był chłodny w dotyku. Bremen uśmiechnął się smutno, gdy uświadomił sobie absurd sytuacji, ale nie odłożył broni. Drzwi kuchenne ponownie trzasnęły.
Bezgłośnie wyszedł na korytarz i zbliżył się do wejścia do kuchni. Było bardzo ciemno, ale jego oczy przyzwyczaiły się do mroku. Z miejsca, w którym stał, widział bladą zjawę lodówki. Jej pompa cicho powarkiwała. Trzymając rewolwer przy boku, wszedł na chłodne kafelki pokrywające podłogę kuchni.
Ruch go zaskoczył i broń uniosła się o kilka centymetrów, zanim się uspokoił. Gernisavien, niepokorna mała cętkowana kotka, przeszła przez kuchnię, otarła się o jego nogi, a następnie wróciła do lodówki, popatrzyła na niego znacząco i znów zaczęła się do niego łasić. Bremen przyklęknął i podrapał ją po szyi z nieobecną miną. Pistolet wyglądał idiotycznie w jego zaciśniętej dłoni. Poluzował uścisk.
***
Kiedy zasiedli do później kolacji, już wschodził księżyc. Steki znaleźli w zamrażarce w piwnicy, w lodówce stało zimne piwo, a w garażu kilka worków węgla drzewnego. Siedzieli obok starej pompy za domem, na grillu skwierczało mięso. Wcześniej nakarmili Gernisavien, ale kotka i tak leżała obok jednego z dużych starych drewnianych ogrodowych krzeseł i zerkała na nich z wyczekiwaniem.
Oboje się ubrali – Bremen w swoje ulubione bawełniane spodnie i błękitną roboczą koszulę, a Gail w luźną białą bawełnianą sukienkę, którą często nosiła na wycieczkach. Otaczały ich dźwięki, które wielokrotnie słyszeli na tym podwórku: świerszcze, nocne ptaki w sadzie, cała gama żabich rechotów przy dalekim strumieniu, od czasu do czasu trzepot skrzydeł wróbla przy budynkach gospodarczych.
Bremen podał steki na jednorazowych talerzach. Noże naznaczyły białą tekturę przecinającymi się liniami. Zjedli mięso i prostą sałatkę z warzyw z ogrodu, ze świeżymi rzodkiewkami i cebulkami.
Chociaż widać było trzy czwarte księżyca, gwiazdy i tak niezwykle jasno świeciły. Bremen przypomniał sobie noc, kiedy leżeli na hamaku i czekali, aż po niebie przemknie stacja kosmiczna Skylab, niczym niesiona wiatrem iskra. Uświadomił sobie, że gwiazdy są tutaj jeszcze jaśniejsze, ponieważ światła Filadelfii ani autostrady nie przyćmiewają ich chwały.
Gail wyprostowała się na krześle, zanim dokończyli posiłek.
Gdzie my jesteśmy, Jerry? Dotyk jej myśli był delikatny. Nie wywoływał oślepiającego bólu głowy.
Bremen wypił łyk budweisera.
– Co jest złego w powrocie do domu, mała?
Nie ma niczego złego w powrocie do domu. Ale gdzie jesteśmy?
Bremen skupił się na rzodkiewce, którą obracał w palcach. W smaku była słona, ostra i chłodna.
Co to za miejsce? Gail popatrzyła w stronę ciemnej linii drzew na skraju sadu. Świetliki migotały w ciemności.
Gail, jaka jest ostatnia rzecz, którą pamiętasz?
– Pamiętam, jak umarłam.
Jej słowa uderzyły go prosto w splot słoneczny. Przez chwilę nie mógł nic powiedzieć ani zebrać myśli.
– Nigdy nie wierzyliśmy w życie po śmierci, Jerry – ciągnęła. Fanatyczni rodzice hipokryci. Matka po pijaku szlochająca nad Biblią. – To znaczy… Nie wiem… Jak to możliwe…
– Nie – odrzekł Bremen, stawiając talerz na podłokietniku i nachylając się. – Być może jest jakieś wytłumaczenie.
Od czego zacząć? Stracone lata, Floryda, gorące ulice miasta, szkoła dzienna dla upośledzonych niewidomych dzieci. Gail z szeroko otwartymi oczami patrzyła na ten okres jego życia. Wyczuwała jego umysłową tarczę, ale nie nalegała, by pokazał jej wszystko. Robby. Chwilowy kontakt. Być może puszczenie płyty. Spadanie.
Przerwał, żeby wypić długi łyk piwa. Chór owadów hałasował. Dom lśnił blado w blasku księżyca.
Gdzie my jesteśmy, Jerry?
– Co pamiętasz z przebudzenia w tym miejscu, Gail?
Już wcześniej podzielili się obrazami, ale próba ujęcia ich w słowa wyostrzyła wspomnienia.
– Ciemność – odpowiedziała. – A potem łagodne światło. Kołysanie. Ktoś mnie kołysał. Trzymał i obejmował. Wędrówkę. Znalezienie ciebie.
Bremen pokiwał głową. Podniósł ostatni kawałek mięsa i rozkoszował się smakiem spalenizny. To oczywiste, że jesteśmy z Robbym. Podzielił się obrazami, na które nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Wodospady dotyku. Krajobrazy zapachu. Ruch mocy w ciemności.
Z Robbym, zabrzmiała echem myśl Gail. ????? W jego umyśle.
– Jak?
Kotka wskoczyła mu na kolana. Pogłaskał ją bezwiednie i odstawił na ziemię. Gernisavien od razu podniosła ogon i odwróciła się do niego tyłem.
– Czytaliśmy wiele historii o telepatach. Czy natrafiłaś gdzieś na satysfakcjonujące wyjaśnienie tego, jak działa telepatia? Dlaczego jedni ludzie mogą z niej korzystać, a inni nie? Dlaczego myśli jednych są głośne, jakby krzyczeli przez megafon, a myśli innych niemal nie sposób dosłyszeć?
Gail przez chwilę się zastanawiała. Kotka pozwoliła podrapać się za uszami.
– Cóż, była pewna naprawdę dobra książka… chociaż ona tylko opisywała, jakie to uczucie. Nie. Zazwyczaj opisują to jako coś w rodzaju transmisji radiowej lub telewizyjnej. Ale przecież o tym wiesz, Jerry. Wiele razy o tym rozmawialiśmy.
– Tak – przyznał Bremen.
Wbrew sobie już próbował jej to opisać. Jego telepatyczny dotyk plątał słowa. Obrazy sypały się jak wydruki z przeciążonego terminala. Niekończące się krzywe Schrödingera, których wykresy przemawiały językiem czystszym od mowy. Załamujące się krzywe prawdopodobieństwa w rozkładzie dwumianowym.
– Mów – odezwała się Gail.
Zastanowiło go, że po tylu latach dzielenia myśli wciąż nie zawsze potrafiła patrzeć jego oczami.
– Pamiętasz mój ostatni wielki projekt? – spytał.
– Czoło fali – odrzekła.
– Właśnie. Pamiętasz, czego dotyczył?
– Hologramów. Pokazałeś mi wyniki badań Goldmanna na uniwersytecie. – Była jak łagodna biała smuga w słabym świetle. – Większości nie zrozumiałam, a wkrótce potem zachorowałam.
– Jego praca opierała się na holografii – przerwał jej Bremen pośpiesznie. – Ale grupa badawcza Goldmanna pracowała nad odpowiednikiem ludzkiej świadomości… i myśli.
– Co to ma wspólnego z… z tym? – spytała Gail. Wykonała elegancki ruch dłonią, wskazując podwórze, noc i usiane gwiazdami sklepienie nad nimi.
– To może nam pomóc – odpowiedział Bremen. – Dawne teorie aktywności umysłowej nie tłumaczyły takich zagadnień jak skutki udarów, uogólnione przyswajanie wiedzy czy funkcjonowanie pamięci, nie wspominając o samym akcie myślenia.
– A teoria Goldmanna to robi?
– To jeszcze nie jest teoria, Gail. To było nowe podejście, które opierało się na ostatnich odkryciach dotyczących hologramów oraz na analizie opracowanej w latach trzydziestych przez pewnego rosyjskiego matematyka. Na tym etapie poproszono mnie o pomoc. To było bardzo proste. Grupa Goldmanna prowadziła rozmaite skomplikowane badania EEG. Brałem ich wyniki, poddawałem je analizie Fouriera, a potem stosowałem wobec nich różne modyfikacje równania falowego Schrödingera, żeby sprawdzić, czy działają jako fala stojąca.
– Jerry, nie rozumiem, jak może nam to pomóc.
– Cholera, Gail, to działało. Ludzką myśl można opisać jako stojące czoło fali. Coś w rodzaju superhologramu. A mówiąc precyzyjniej, hologramu, który zawiera w sobie kilka milionów mniejszych hologramów.
Gail się nachylała. Nawet w ciemności Bremen dostrzegał zmarszczki skupienia, które pojawiały się na jej twarzy za każdym razem, gdy opowiadał jej o swojej pracy.
Odezwała się bardzo cicho:
– Gdzie w takim razie znajduje się umysł, Jerry?… W mózgu?
Teraz to on lekko zmarszczył czoło.
– Chyba najwłaściwszą odpowiedzią będzie, że starożytni Grecy oraz różnej maści religijni wariaci słusznie je rozdzielali – odrzekł. – Mózg można postrzegać jako coś w rodzaju… no cóż, elektrochemicznego generatora i interferometra w jednym. Ale umysł… ach, umysł jest czymś znacznie piękniejszym niż ta bryła istoty szarej. – Myślał w kategorii równań, sinusoid tańczących do eleganckiej melodii Schrödingera.
– A więc istnieje dusza, która może przetrwać śmierć? – spytała Gail. Jej głos zabrzmiał nieco asekuracyjnie i zrzędliwie, jak zawsze, gdy rozmawiała o religijnych ideach.
– Oczywiście, że nie – odparł Bremen. Czuł się poirytowany tym, że znów musi myśleć za pośrednictwem słów. – Jeśli Goldmann miał rację i osobowość jest złożonym czołem fali, czymś w rodzaju serii niskoenergetycznych hologramów interpretujących rzeczywistość, to osobowość z pewnością nie może przetrwać śmierci mózgu. Szablon ginie razem z holograficznym generatorem.
– Zatem co to oznacza dla nas? – Głos Gail był ledwie słyszalny.
Bremen nachylił się i ujął ją za rękę. Była lodowata.
– Nie rozumiesz, dlaczego zainteresowałem się tą dziedziną badań? Myślałem, że może umożliwić nam opisanie naszych… eee… zdolności.
Gail podeszła i usiadła obok niego na szerokim drewnianym krześle. Objął ją ramieniem i poczuł dotyk chłodnej skóry. Nagle po niebie przemknął meteor, od zenitu na południe, zostawiając po sobie chwilowy ślad na siatkówce oka.
– No i co? – spytała Gail bardzo cicho.
– To proste – odrzekł Bremen. – Kiedy wyobrazimy sobie ludzką myśl jako serię stojących fal tworzących wzory interferencji, które można przechowywać i przekazywać za pomocą holograficznych odpowiedników, wszystko zaczyna nabierać sensu.
– Aha.
– Naprawdę. To oznacza, że z jakiegoś powodu nasze umysły rezonują nie tylko z falami, które sami wytwarzamy, ale także z tymi, które generują inni.