Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć - Dan Simmons - ebook

Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć ebook

Dan Simmons

4,1
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Od upiornego pola bitwy w wojnie secesyjnej, przez wojenny park tematyczny w Wietnamie i wszechpotężny mózg autystycznego chłopca, po wstrząsającą historię psychowampirów - oto podróż do świata strachu i tajemnicy, umysłowej strefy zmroku, w której wizyta przyprawia o dreszcz. Dan Simmons to nadzwyczajny artysta, z którym w wybranej przez niego dziedzinie niewielu może się równać. Nieograniczony talent każe mu stale przekraczać granice gatunków, a przy tym pozwala drażnić umysły i poruszać serca. Przedstawiamy dziś zbiór jego znakomitych opowiadań, olśniewających arcydzieł szeroko rozumianej fantastyki (zawierający między innymi "Sieroty z Helisy", czyli nagrodzony Locusem powrót do uniwersum Hyperiona),których autor popisuje się niepowtarzalnym mistrzostwem stylu, zapierającą dech w piersiach pomysłowością i bezbłędnym wykonaniem. To jeden z prawdziwych gigantów współczesnej fantastyki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 1266

Oceny
4,1 (16 ocen)
7
6
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PrzemoD

Nie oderwiesz się od lektury

Wyjątkowy zbiór mistrza, który warto poznać. Gorąco polecam.
10
GrzegorzArtur

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę warto polecić tą pozycję
00
FranciszekAbramik

Nie polecam

Nie wiem jaką treść kryje ten audiobook, bo lektor-automat jest beznadziejny NIE DAJE RADY
01

Popularność



Kolekcje



modlitwy do rozbitych kamieni

Wstęp do „Styks płynie pod prąd”

Czę­sto powta­rza się fra­zes, że pisa­nie fan­ta­styki przy­po­mina wyda­wa­nie na świat dzieci. Jak w przy­padku więk­szo­ści fra­zesów, jest w tym ziarno prawdy. Poja­wie­nie się pomy­słu na opo­wia­da­nie lub powieść – chwila czy­stej inspi­ra­cji i poczę­cia – jest naj­bliż­sze eks­ta­zie w zawo­dzie pisa­rza. Sam pro­ces two­rze­nia, zwłasz­cza powie­ści, trwa mniej wię­cej tyle, ile ciąża, i wiążą się z nim liczne nie­wy­gody, okresy złego samo­po­czu­cia oraz ocze­ki­wa­nie na nie­unik­nione trudy porodu. W końcu opo­wia­da­nia bądź książki zaczy­nają żyć wła­snym życiem i wymy­kają się spod kon­troli pisa­rza; podró­żują do kra­jów, któ­rych autor może ni­gdy nie odwie­dzić, uczą się wysła­wiać w języ­kach, któ­rych pisarz ni­gdy nie opa­nuje, docie­rają do czy­tel­ni­ków dys­po­nu­ją­cych znacz­nie więk­szymi wpły­wami lub pozio­mem wykształ­ce­nia, a także – co jest chyba naj­bar­dziej iry­tu­jące – trwają, gdy autor zmie­nia się w proch i zapo­mniany przy­pis na mar­gi­ne­sie.

Te nie­wdzięczne bachory nawet nie piszą do rodzi­ców.

Opo­wia­da­nie Styks pły­nie pod prąd zostało poczęte pew­nego pięk­nego sierp­nio­wego poranka w 1979 roku, w altance na tyłach domu moich teściów w Ken­more w sta­nie Nowy Jork. Pamię­tam, że napi­sa­łem pierw­szy aka­pit, na chwilę ode­rwa­łem się od pracy i pomy­śla­łem: „To będzie moje pierw­sze opo­wia­da­nie, które ukaże się dru­kiem”.

Tak się stało, ale dopiero dwa i pół roku póź­niej, po nie­zli­czo­nych pery­pe­tiach.

Tydzień po skoń­cze­niu pierw­szej wer­sji tek­stu poje­cha­łem do Rock­port w sta­nie Maine, by ode­brać moją żonę Karen z warsz­ta­tów foto­gra­ficz­nych. Po dro­dze spę­dzi­łem dzień w Exe­ter w sta­nie New Hamp­shire, gdzie spo­tka­łem się z pew­nym sza­no­wa­nym pisa­rzem, z któ­rym wcze­śniej tylko kore­spon­do­wa­łem. Pora­dził mi: „Wysy­łaj tek­sty do «nie­wiel­kich cza­so­pism», przez lata – a nawet dzie­się­cio­le­cia – buduj swoją repu­ta­cję na mniej­szych ryn­kach, zado­wa­la­jąc się egzem­pla­rzami autor­skimi zamiast hono­ra­rium, zanim cho­ciaż pomy­ślisz o napi­sa­niu powie­ści, a potem przez kolejne lata publi­kuj u mało zna­nych wydaw­ców, dla naj­wy­żej tysiąca czy­tel­ni­ków, jed­no­cze­śnie sta­ra­jąc się zyskać uzna­nie kry­ty­ków”.

Ode­bra­łem Karen z Rock­port i roz­po­czę­li­śmy długą podróż powrotną do naszego domu w Kolo­rado. Przez więk­szość drogi mil­cza­łem, roz­my­śla­jąc o radzie pisa­rza. Były to mądre słowa – tylko jed­nemu na setki albo tysiące poten­cjal­nych pisa­rzy udaje się cokol­wiek wydać, a tylko nie­liczni z tych, któ­rzy docze­kają się wyda­nia swo­ich tek­stów, mogą się z tego utrzy­mać… nawet na naj­niż­szym pozio­mie. Sta­ty­styczne szanse na zosta­nie „poczyt­nym pisa­rzem” są porów­ny­walne z szan­sami na tra­fie­nie przez pio­run pod­czas ataku rekina.

Dla­tego w dro­dze mię­dzy Rock­port a górami Kolo­rado dosze­dłem do wnio­sku, że rada była słuszna, uświa­do­mi­łem sobie, że droga „nie­wiel­kich wydaw­nictw” jest tą wła­ściwą, i zro­zu­mia­łem, że pisa­nie dla maso­wego odbiorcy, a zara­zem two­rze­nie wyso­kiej jako­ści tek­stów to mrzonka… o któ­rej należy zapo­mnieć.

A potem, kiedy zoba­czy­łem Góry Ska­li­ste wzno­szące się nad rów­ni­nami, powie­dzia­łem sobie: „A wła­śnie, że nie”. Tro­chę na prze­kór posta­no­wi­łem pisać dla jak naj­szer­szego odbiorcy.

Prze­nie­śmy się w cza­sie do lata 1981 roku, dwa lata póź­niej. Przy­gnę­biony, znie­chę­cony, nie­mal zała­many nie­zli­czo­nymi odmo­wami, roz­cza­ro­wany rze­czy­wi­sto­ścią, prze­sta­łem dobi­jać się do wydaw­ców i zro­bi­łem coś, czego poprzy­sią­głem sobie ni­gdy nie robić: poje­cha­łem na kon­fe­ren­cję dla pisa­rzy. A nawet zapła­ci­łem, by na nią poje­chać. To była jedna z tych kon­fe­ren­cji, pod­czas któ­rych nauczano, „jak przy­go­to­wać maszy­no­pis”, a poten­cjalni pisa­rze sia­dy­wali w kręgu i nawza­jem kry­ty­ko­wali swoje tek­sty. To był mój łabę­dzi śpiew. Poje­cha­łem tam, by zacząć postrze­gać pisar­stwo jako hobby, a nie obse­sję.

I wtedy pozna­łem Har­lana Elli­sona.

Nie będę was zanu­dzał szcze­gó­łami doty­czą­cymi tego spo­tka­nia. Nie będę opi­sy­wał poprze­dza­ją­cej je rzezi, gdy legen­darny enfant ter­ri­ble roz­człon­ko­wy­wał i patro­szył pecho­wych kan­dy­da­tów na pisa­rzy, któ­rzy pod­da­wali jego oce­nie swoje opo­wia­da­nia.

Pomię­dzy wygła­sza­niem kolej­nych opi­nii, gdy Har­lan Elli­son odpo­czy­wał i sączył wodę Per­rier, orga­ni­za­to­rzy warsz­ta­tów usu­wali roz­rzu­cone członki z sali semi­na­ryj­nej, myli ściany, roz­sy­py­wali tro­ciny na wykła­dzi­nie i przy­go­to­wy­wali pomiesz­cze­nie na przy­ję­cie kolej­nej ofiary.

Oka­zało się, że to ja mia­łem nią być.

– Kim jest ten Sim­mons?! – wydarł się Elli­son. – Wstań, poma­chaj ręką, pokaż się, psia­krew. Ja pier­dolę, co za nar­cyz miał czel­ność i tupet oddać opo­wia­da­nie na, kurwa, pięć tysięcy słów? Pokaż mi się, Sim­mons!

Pod­ją­łem jedną z naj­od­waż­niej­szych (czy­taj: naj­bar­dziej sza­lo­nych) decy­zji w swoim życiu i poma­cha­łem pal­cami. Wsta­łem.

Elli­son popa­trzył na mnie znad oku­la­rów.

– Mam nadzieję, że przy­naj­mniej będzie dobre, Sim­mons… Nie, musi być kurew­sko genialne, w prze­ciw­nym razie nie wyj­dziesz stąd żywy. Com­prende? Capi­sce?

Usze­dłem z życiem. Prawdę mówiąc, dawno nie czu­łem się tak żywy, jak po wyj­ściu z tej sali. Nie cho­dziło tylko o to, że Elli­so­nowi spodo­bało się opo­wia­da­nie. Razem z Edem Bry­an­tem oraz kil­koma innymi pisa­rzami wypunk­to­wali wszyst­kie wady fabuły, ujaw­nili wszyst­kie fał­szywe nuty i nie­wi­dzialne ściany, wska­zali miej­sca, przez które się prze­śli­zgną­łem, choć wyma­gały wię­cej uwagi, zerwali zasłony ze wszyst­kich nie­do­sko­na­łych zdań i bla­gier­skich fraz. Ale potrak­to­wali mój tekst poważ­nie.

Har­lan Elli­son zro­bił coś jesz­cze. Oznaj­mił mi to, co wie­dzia­łem od lat, ale w co nie śmia­łem wie­rzyć – powie­dział, że nie mam wyj­ścia i muszę dalej pisać, nawet jeśli ni­gdy nie zostanę wydany. Powie­dział, że nie­wielu ludzi sły­szy muzykę, ale ci, któ­rym jest to dane, muszą podą­żać za jej brzmie­niem. Powie­dział, że jeśli nie usiądę do maszyny do pisa­nia, oso­bi­ście poleci do Kolo­rado i urwie mi pie­przony nos.

Usia­dłem do maszyny do pisa­nia. Ed Bry­ant był na tyle miły, że pozwo­lił, abym jako pierw­szy nie­pu­bli­ko­wany pisarz wziął udział w kon­fe­ren­cji w Mil­ford… gdzie nauczy­łem się grać w jed­nej dru­ży­nie z praw­dzi­wymi szy­chami.

Tam­tej jesieni zgło­si­łem popra­wioną wer­sję opo­wia­da­nia Styks pły­nie pod prąd na pierw­szy doroczny kon­kurs lite­racki dla debiu­tan­tów w „Twi­li­ght Zone Maga­zine”. Według redak­cji spły­nęło ponad dzie­więć tysięcy tek­stów, które trzeba było prze­czy­tać i oce­nić. Styks… zajął pierw­sze miej­sce, ex aequo z opo­wia­da­niem W.G. Nor­risa.

W ten spo­sób moje pierw­sze wydane opo­wia­da­nie tra­fiło na skle­powe półki 15 lutego 1982 roku. Tak się składa, że tego samego dnia przy­szła na świat nasza córka, Jane.

Minęło sporo czasu, zanim kto­kol­wiek, wli­cza­jąc mnie samego, zauwa­żył mój debiut. Ana­lo­gie mię­dzy pisa­niem a wyda­wa­niem na świat dzieci brzmią efek­tow­nie, ale praw­dziwe dzieci wygry­wają w przed­bie­gach.

Pod­daję pod waszą ocenę opo­wieść o miło­ści, stra­cie i smut­nej koniecz­no­ści rezy­gno­wa­nia z tego, co naj­bar­dziej kochamy…

Styks płynie pod prąd

To co naj­bar­dziej kochasz – pozo­sta­niereszta to śmieciTo co naj­bar­dziej kochasz, nie będzie ci wydarteTo co naj­bar­dziej kochasz, to twoje praw­dziwe dzie­dzic­two…

Ezra Pound, Pieśń LXXXI (przeł. Andrzeja Sosnow­ski)

Bar­dzo kocha­łem swoją matkę. Po jej pogrze­bie, kiedy już opusz­czono trumnę do grobu, rodzina wró­ciła do domu i cze­kała na jej powrót.

Mia­łem wtedy dopiero osiem lat. Nie­wiele zapa­mię­ta­łem z obo­wiąz­ko­wej cere­mo­nii. Pamię­tam, że koł­nie­rzyk zeszło­rocz­nej koszuli mocno mnie uwie­rał, a kra­wat, do któ­rego nosze­nia nie przy­wy­kłem, był jak pętla wokół mojej szyi. Pamię­tam, że tam­ten czerw­cowy dzień był zbyt pogodny jak na takie posępne zgro­ma­dze­nie. Pamię­tam, że wujek Will od rana ostro pił i już w dro­dze do domu wycią­gnął butelkę whi­sky Jack Daniel’s. Pamię­tam twarz ojca.

Popo­łu­dnie strasz­nie się dłu­żyło. Tam­tego dnia nie mia­łem żad­nej roli do ode­gra­nia i doro­śli mnie igno­ro­wali. Włó­czy­łem się od pokoju do pokoju ze szklanką cie­płego kool-aida, aż w końcu ucie­kłem na podwó­rze. Nawet tę zna­jomą sce­ne­rię zabaw i odosob­nie­nia psuły blade, tłu­ste twa­rze sąsia­dów w oknach. Cze­kali. Mieli nadzieję, że coś zoba­czą. Mia­łem ochotę na nich krzy­czeć i ciskać kamie­niami. Ale zamiast tego usia­dłem na sta­rej opo­nie trak­tora, któ­rej uży­wa­li­śmy jako pia­skow­nicy. Roz­myśl­nie wyla­łem czer­woną lemo­niadę na pia­sek i patrzy­łem, jak roz­sze­rza­jąca się kałuża żłobi nie­wielki dołek.

Wła­śnie ją wyko­pują.

Pod­bie­głem do huś­tawki i ze zło­ścią zaczą­łem odpy­chać się nogami od gołej ziemi. Zardze­wiała huś­tawka skrzy­piała, a jej rama z jed­nej strony odry­wała się od gruntu.

Nie, już to zro­bili, głupku. Teraz pod­łą­czają ją do wiel­kich maszyn. Na nowo wpom­pują w nią krew?

Pomy­śla­łem o wiszą­cych butel­kach. Przy­po­mnia­łem sobie grube czer­wone klesz­cze na skó­rze naszego psa latem. Gniew­nie się ode­pchną­łem, pró­bu­jąc wzle­cieć wyżej, niż to było moż­liwe.

Czy naj­pierw drgają jej palce? A może jej oczy otwie­rają się jak u budzą­cej się sowy?

Kiedy znaj­do­wa­łem się na samym szczy­cie łuku, zesko­czy­łem. Przez chwilę czu­łem się pozba­wiony wagi i wisia­łem nad zie­mią jak Super­man, jak duch wyla­tu­jący z ciała. Potem pochwy­ciła mnie gra­wi­ta­cja i ciężko upa­dłem na ręce i kolana. Podra­pa­łem sobie dło­nie i popla­mi­łem spodnie trawą. Wie­dzia­łem, że mama będzie wście­kła.

Teraz ją opro­wa­dzają. Może ubie­rają ją jak mane­kin na wysta­wie sklepu pana Feld­mana.

Mój brat Simon wyszedł na podwó­rze. Cho­ciaż był ode mnie tylko o dwa lata star­szy, tam­tego popo­łu­dnia wydał mi się doro­sły. A nawet stary. Jego blond włosy, ostrzy­żone rów­nie nie­dawno jak moje, zwi­sały bez­ład­nie na bla­dym czole. Miał zmę­czone oczy. Simon nie­mal ni­gdy na mnie nie krzy­czał, ale tam­tego dnia to zro­bił.

– Chodź do środka. Już pra­wie pora.

Podą­ży­łem za nim, prze­ci­na­jąc tylną werandę. Więk­szość krew­nych już poszła, ale z salonu dobiegł głos wujka Willa. Coś wykrzy­ki­wał. Zatrzy­ma­li­śmy się na kory­ta­rzu, żeby posłu­chać.

– Rany boskie, Les, wciąż nie jest za późno. Nie możesz tego zro­bić.

– Już po wszyst­kim.

– Pomyśl o… Jezu Chry­ste… pomyśl o dzie­cia­kach.

Usły­sze­li­śmy nie­wy­raźne głosy i domy­śli­li­śmy się, że wujek Will sporo wypił. Simon przy­ło­żył palec do ust. Zapa­dła cisza.

– Les, pomyśl o kwe­stiach finan­so­wych. Jak… ile… to dwa­dzie­ścia pięć pro­cent wszyst­kiego, co masz. Za ile lat, Les? Pomyśl o dzie­cia­kach. Jak to wpły­nie…

– Już po wszyst­kim, Will.

Jesz­cze ni­gdy nie sły­sze­li­śmy takiego tonu głosu u ojca. Nie sta­rał się argu­men­to­wać, jak pod­czas póź­no­wie­czor­nych dys­ku­sji poli­tycz­nych z wuj­kiem Wil­lem. Nie był smutny, jak pod­czas roz­mowy ze mną i Simo­nem, gdy po raz pierw­szy przy­wieź­li­śmy matkę do domu ze szpi­tala. Jego głos brzmiał sta­now­czo.

Roz­mowa trwała. Wujek Will zaczął krzy­czeć. Nawet mil­cze­nie było pełne zło­ści. Poszli­śmy do kuchni po colę. Kiedy wró­ci­li­śmy, wujek Will nie­mal nas sta­ra­no­wał, tak się śpie­szył do wyj­ścia. Zatrza­snął za sobą drzwi. Ni­gdy wię­cej nie poja­wił się w naszym domu.

***

Przy­wieźli matkę tuż po zmroku. Simon i ja wyglą­da­li­śmy przez okno i czu­li­śmy, że sąsie­dzi wszystko obser­wują. Zostali tylko cio­cia Helen i kil­koro naj­bliż­szych krew­nych. Ojciec był wyraź­nie zasko­czony, kiedy zoba­czył samo­chód. Nie wiem, czego się spo­dzie­wał – może dłu­giego czar­nego kara­wanu, jak ten, któ­rym rano zawieźli matkę na cmen­tarz.

Pod­je­chali żółtą toyotą. Razem z matką w samo­cho­dzie byli czte­rej męż­czyźni. Nie mieli na sobie ciem­nych gar­ni­tu­rów jak ojciec, tylko paste­lowe koszule z krót­kim ręka­wem. Jeden z nich wysiadł z auta i podał dłoń matce.

Mia­łem ochotę wybiec na chod­nik, ale Simon chwy­cił mnie za nad­gar­stek i zacze­ka­li­śmy na kory­ta­rzu, aż ojciec i pozo­stali doro­śli otwo­rzą drzwi.

Masze­ro­wali chod­ni­kiem w bla­sku gazo­wej lampy sto­ją­cej na traw­niku. Matka szła pomię­dzy dwoma męż­czy­znami, ale nie poma­gali jej iść, tylko wska­zy­wali kie­ru­nek. Miała na sobie błę­kitną sukienkę, którą kupiła u Scotta tuż przed cho­robą. Spo­dzie­wa­łem się, że będzie miała bladą, wosko­watą skórę – jak wtedy, gdy zaj­rza­łem przez szparę w drzwiach do jej sypialni, zanim przy­szli ludzie z zakładu pogrze­bo­wego – ale jej cera była rumiana i zdrowa, nie­mal spa­lona słoń­cem.

Kiedy weszli na werandę, zoba­czy­łem, że nosi mocny maki­jaż. Ni­gdy się nie malo­wała. Dwaj męż­czyźni rów­nież mieli różowe policzki. Cała trójka iden­tycz­nie się uśmie­chała.

Kiedy weszli do domu, chyba wszy­scy cof­nę­li­śmy się o krok – nie licząc ojca. On poło­żył dło­nie na ramio­nach matki, długo na nią patrzył, aż w końcu poca­ło­wał ją w poli­czek. Nie wydaje mi się, żeby odwza­jem­niła poca­łu­nek. Jej uśmiech się nie zmie­nił. Łzy spły­wały po twa­rzy ojca. Czu­łem zaże­no­wa­nie.

Wskrze­si­ciele coś mówili. Ojciec i cio­cia Helen kiwali gło­wami. Matka tylko stała, wciąż deli­kat­nie się uśmie­cha­jąc, i patrzyła grzecz­nie na męż­czy­znę w żół­tej koszuli, który coś opo­wia­dał, żar­to­wał i kle­pał ojca po ple­cach. Potem przy­szła kolej na nas, żeby uści­skać matkę. Cio­cia Helen popchnęła Simona naprzód, a ja wciąż trzy­ma­łem go za rękę. Cmok­nął matkę w poli­czek, a następ­nie szybko się cof­nął i sta­nął przy ojcu. Zarzu­ci­łem matce ręce na szyję i poca­ło­wa­łem ją w usta. Stę­sk­ni­łem się za nią.

Jej skóra nie była zimna. Była po pro­stu inna.

Patrzyła pro­sto na mnie. Baxter, nasz owcza­rek nie­miecki, zaczął sko­wy­tać i dra­pać w tylne drzwi.

Ojciec zapro­wa­dził Wskrze­si­cieli do gabi­netu. Na kory­ta­rzu sły­sze­li­śmy urywki ich roz­mowy.

– …jeśli potrak­tuje się to jak udar…

– Jak długo ona…

– Rozu­mie pan, że dzie­się­cina jest konieczna ze względu na mie­sięczne wydatki na opiekę i…

Kobiety z naszej rodziny sta­nęły wokół matki. Przez chwilę pano­wała nie­zręczna atmos­fera, zanim uświa­do­miły sobie, że matka nie mówi. Ciotka Helen dotknęła policzka sio­stry. Matka cały czas się uśmie­chała.

Potem wró­cił ojciec i prze­mó­wił dono­śnym, ser­decz­nym gło­sem. Wyja­śnił, że to bar­dzo przy­po­mina lekki udar – jak u wujka Richarda. Jed­no­cze­śnie cało­wał wszyst­kich ludzi i im dzię­ko­wał.

Wskrze­si­ciele wyszli z uśmie­chami na twa­rzach i pod­pi­sa­nymi doku­men­tami. Pozo­stali krewni wkrótce także zaczęli się roz­cho­dzić. Ojciec odpro­wa­dził ich przed dom, gdzie z uśmie­chem ści­skał ich dło­nie.

– Pomy­śl­cie, że była chora, ale wyzdro­wiała – powie­dział. – Że wró­ciła do domu ze szpi­tala.

Cio­cia Helen wyszła jako ostat­nia. Długo sie­działa przy mamie, cicho do niej mówiła i wypa­try­wała jakiej­kol­wiek reak­cji na jej twa­rzy. Po jakimś cza­sie zaczęła pła­kać.

– Pomyśl, że wyzdro­wiała – powie­dział ojciec, odpro­wa­dza­jąc ją do samo­chodu. – Że wró­ciła do domu ze szpi­tala.

Cio­cia Helen poki­wała głową, wciąż zapła­kana, i odje­chała. Chyba wie­działa o tym, o czym wie­dzie­li­śmy Simon i ja. Matka nie wró­ciła ze szpi­tala. Wró­ciła z grobu.

***

To była długa noc. Kilka razy mia­łem wra­że­nie, że sły­szę ciche kla­ska­nie kapci matki na pod­ło­dze w kory­ta­rzu, i wstrzy­my­wa­łem oddech, cze­ka­jąc, aż drzwi się otwo­rzą. Ale tak się nie stało. Blask księ­życa padał na moje nogi i wydo­by­wał z ciem­no­ści kawa­łek tapety obok komody. Kwie­ci­sty wzór wyglą­dał jak pysk jakie­goś wiel­kiego, smut­nego zwie­rza. Tuż przed świ­tem Simon wychy­lił się ze swo­jego łóżka i szep­nął:

– Idź spać, głupku.

Posłu­cha­łem go.

***

Przez pierw­szy tydzień ojciec spał z matką w tym samym pokoju co zawsze. Codzien­nie rano był przy­gnę­biony i pokrzy­ki­wał na nas, kiedy jedli­śmy płatki śnia­da­niowe. Potem prze­niósł się do swo­jego gabi­netu, gdzie spał na sta­rym dywa­nie.

***

To było upalne lato. Nikt nie chciał się z nami bawić, więc Simon i ja spę­dza­li­śmy czas razem. Ojciec miał tylko poranne zaję­cia na uni­wer­sy­te­cie. Matka snuła się po domu i czę­sto pod­le­wała rośliny. Pew­nego razu Simon i ja widzie­li­śmy, jak pró­buje pod­lać kwiatki, które uschły i zostały usu­nięte, kiedy była w szpi­talu w kwiet­niu. Woda spły­nęła po komo­dzie na pod­łogę. Matka niczego nie zauwa­żyła.

Kiedy wycho­dziła na zewnątrz, wyda­wało się, że cią­gnie ją do leśnego rezer­watu za domem. Być może kusiła ją ciem­ność. Simon i ja lubi­li­śmy bawić się na skraju lasu o zmroku, łapać świe­tliki do słoja i budo­wać namioty z koców, ale odkąd matka zaczęła tam cha­dzać, spę­dza­li­śmy wie­czory na traw­niku przed domem. Cza­sami zosta­wa­łem tam dłu­żej, ponie­waż matka odcho­dziła za daleko i musia­łem brać ją pod rękę i pro­wa­dzić z powro­tem do domu.

Matka nosiła wszyst­kie ubra­nia, jakie pod­su­wał jej ojciec. Cza­sami śpie­szył się na uczel­nię i rzu­cał tylko: „Włóż czer­woną sukienkę”, a matka spę­dzała cały skwarny lip­cowy dzień w gru­bym weł­nia­nym stroju. Ni­gdy się nie pociła. Cza­sami nie mówił jej, żeby zeszła rano na dół, a wtedy zosta­wała w sypialni aż do jego powrotu. W takie dni nama­wia­łem Simona, by wszedł ze mną na górę i na nią popa­trzył, ale on bez słowa krę­cił głową. Ojciec zaczął wię­cej pić, tak jak kie­dyś wujek Will, i wrzesz­czał na nas z byle powodu. Zawsze wybu­cha­łem pła­czem, kiedy zaczy­nał krzy­czeć, ale Simon ni­gdy nie pła­kał.

***

Matka ni­gdy nie mru­gała. Począt­kowo nie zwra­ca­łem na to uwagi. Kiedy w końcu to zauwa­ży­łem, zaczą­łem się czuć nie­swojo. Ale nie kocha­łem jej przez to mniej.

***

Simon i ja wie­czo­rami nie mogli­śmy zasnąć. Matka kie­dyś ukła­dała nas do snu i opo­wia­dała nam dłu­gie histo­rie o cza­ro­dzieju Yan­dym, który zabie­rał naszego psa, Baxtera, na wiel­kie wyprawy, gdy się z nim nie bawi­li­śmy. Ojciec nie wymy­ślał bajek, ale czy­tał nam grubą księgę, którą nazy­wał Pie­śniami Pounda. Nie rozu­mia­łem więk­szo­ści z nich, ale i tak mi się podo­bało, no i zako­cha­łem się w brzmie­niu słów, które, jak mówił ojciec, pocho­dziły z greki. Nikt już nie zaglą­dał do nas po kąpieli. Kilka razy pró­bo­wa­łem opo­wia­dać Simo­nowi histo­rie na dobra­noc, ale były kiep­skie i kazał mi prze­stać.

***

Czwar­tego lipca Tomy Wie­der­meyer, z któ­rym cho­dzi­łem do klasy, uto­pił się w base­nie, który jego rodzice dopiero co zbu­do­wali.

Tam­tego wie­czoru sie­dzie­li­śmy na podwó­rzu i patrzy­li­śmy na fajer­werki nad tere­nem rekre­acyj­nym odda­lo­nym o nie­cały kilo­metr. Cho­ciaż las czę­ściowo prze­sła­niał widok, to sztuczne ognie na nie­bie były wyraź­nie widoczne. Naj­pierw poja­wiały się eks­plo­zje koloru, a cztery albo pięć sekund póź­niej docie­rały do nas dźwięki. Odwró­ci­łem się, żeby powie­dzieć coś do cioci Helen, i zoba­czy­łem matkę, która wyglą­dała przez okno na pię­trze. Jej twarz była nie­zwy­kle blada na tle ciem­nego pokoju, a kolory spły­wały po niej jak płyny.

***

Wkrótce potem zna­la­złem mar­twą wie­wiórkę. Simon i ja bawi­li­śmy się w kawa­le­rzy­stów i Indian w leśnym rezer­wa­cie. Na zmianę tro­pi­li­śmy się, a potem strze­la­li­śmy do sie­bie i kona­li­śmy w kępach ziel­ska. Ale tym razem nie mogłem go zna­leźć. Zamiast tego tra­fi­łem na polankę.

To było ukryte miej­sce, oto­czone zaro­ślami gęstymi jak nasz żywo­płot. Peł­złem na czwo­ra­kach pod gałę­ziami, gdy zoba­czy­łem wie­wiórkę. Była duża, rudawa i od dość dawna nie­żywa. Miała nie­mal cał­ko­wi­cie skrę­coną głowę. Obok jed­nego ucha dostrze­głem zaschniętą krew. Jej lewa łapka była zaci­śnięta, a prawa spo­czy­wała roz­warta na gałązce. Coś wyłu­pało zwie­rza­kowi jedno oko, a dru­gie wpa­try­wało się nie­ru­chomo w bal­da­chim gałęzi. Wewnątrz lekko uchy­lo­nego pyszczka widzia­łem zaska­ku­jąco duże zęby, pożół­kłe u nasady. Na moich oczach z pyska wie­wiórki wyło­niła się mrówka, prze­szła po ciem­nym nosie i weszła na wytrzesz­czone oko.

Wła­śnie tak wygląda śmierć.

Krzewy zasze­le­ściły ude­rzone nie­wy­czu­wal­nym podmu­chem. Wystra­szy­łem się i popeł­złem dalej, prze­dzie­ra­jąc się przez gęste gałę­zie, które zacze­piały się o moją koszulę.

***

Jesie­nią wró­ci­łem do szkoły Long­fel­low, ale wkrótce prze­nio­słem się do pry­wat­nej pla­cówki. W tam­tych cza­sach rodziny Wskrze­szo­nych spo­ty­kały się z dys­kry­mi­na­cją. Dzie­ciaki wyśmie­wały nas, prze­zy­wały i nikt nie chciał się z nami bawić. W nowej szkole także nie mie­li­śmy kole­gów, ale przy­naj­mniej nikt nas nie wyzy­wał.

W naszym pokoju nie było włącz­nika świa­tła na ścia­nie, tylko sta­ro­świecka żarówka ze zwi­sa­ją­cym sznur­kiem. Żeby zapa­lić świa­tło, musia­łem przejść przez pół pogrą­żo­nego w mroku pokoju i wyma­cać sznu­rek. Pew­nego razu, gdy Simon sie­dział do późna przy pracy domo­wej, samot­nie posze­dłem na górę. Wła­śnie wyma­chi­wa­łem ręką w ciem­no­ści, żeby zna­leźć włącz­nik, gdy moja dłoń dotknęła twa­rzy matki. Miała chłodne i śli­skie zęby. Cof­ną­łem rękę i przez minutę sta­łem po ciemku, aż w końcu zna­la­złem i pocią­gną­łem za sznu­rek.

– Witaj, matko – powie­dzia­łem. Usia­dłem na skraju łóżka i pod­nio­słem na nią wzrok. Wpa­try­wała się w puste posła­nie Simona. Wzią­łem ją za rękę. – Tęsk­nię za tobą.

Powie­dzia­łem też kilka innych rze­czy, ale słowa mi się pomie­szały i zabrzmiały idio­tycz­nie, więc tylko sie­dzia­łem, ści­ska­jąc jej dłoń i cze­ka­jąc, aż odwza­jemni mój uścisk. W końcu zmę­czyła mi się ręka, ale nie poru­szy­łem się, dopóki nie poja­wił się Simon. Zatrzy­mał się w progu i spoj­rzał na nas. Spu­ści­łem wzrok i cof­ną­łem rękę. Po kilku minu­tach matka wyszła.

***

Ojciec uśpił Baxtera tuż przed Świę­tem Dzięk­czy­nie­nia. To nie był stary pies, ale tak się zacho­wy­wał. Stale war­czał i szcze­kał, nawet na nas, i nie chciał wra­cać do domu. Kiedy uciekł po raz trzeci, zadzwo­nili do nas ze schro­ni­ska. Ojciec odpo­wie­dział tylko: „Uśpij­cie go”, a potem się roz­łą­czył. Przy­słali nam rachu­nek.

***

Na wykłady ojca przy­cho­dziło coraz mniej stu­den­tów i w końcu posta­no­wił wziąć urlop naukowy, żeby pra­co­wać nad swoją książką o Ezrze Poun­dzie. Spę­dził w domu cały rok, ale nie­wiele napi­sał. Cza­sami rano prze­sia­dy­wał w biblio­tece, ale o pierw­szej wra­cał do domu i włą­czał tele­wi­zor. Zaczy­nał pić przed kola­cją i wpa­try­wał się w ekran do późna. Simon i ja nie­kiedy mu towa­rzy­szy­li­śmy, ale więk­szość pro­gra­mów nam się nie podo­bała.

***

Mniej wię­cej wtedy Simona zaczął nawie­dzać pewien sen. Kie­dyś opo­wie­dział mi o nim w dro­dze do szkoły. Sen zawsze był taki sam. Simo­nowi śniło się, że wciąż nie śpi i czyta komiks. Kiedy odkła­dał go na nocną szafkę, ten spa­dał na pod­łogę. Schy­lał się po niego, a wtedy biała ręka matki wysu­wała się spod łóżka i chwy­tała go za nad­gar­stek. Chwyt był bar­dzo silny i Simon wie­dział, że matka chce go wcią­gnąć pod łóżko. Z całej siły trzy­mał się pościeli, ale rozu­miał, że za kilka sekund zsu­nie się na pod­łogę.

Powie­dział, że ostat­niej nocy sen wresz­cie nieco się zmie­nił. Tym razem matka wychy­liła głowę spod łóżka, tak jak mecha­nik, który wysuwa się spod samo­chodu. Uśmie­chała się do niego, bar­dzo sze­roko szcze­rząc zęby, które były spi­ło­wane i wyglą­dały jak kolce.

– Czy kie­dy­kol­wiek mie­wasz takie sny? – spy­tał. Wyraź­nie żało­wał, że mi powie­dział.

– Nie – odrze­kłem. Kocha­łem matkę.

***

Tam­tego kwiet­nia bliź­niacy Far­ley­owie z sąsiedz­twa przy­pad­kowo zatrza­snęli się w porzu­co­nej zamra­żarce i umarli z braku powie­trza. Pani Har­gill, nasza sprzą­taczka, zna­la­zła ich za gara­żem. Tho­mas Far­ley był jedy­nym dzie­cia­kiem, który wciąż zapra­szał Simona na swoje podwórko. Teraz Simon miał tylko mnie.

***

Wkrótce przed Świę­tem Pracy i powro­tem do szkoły Simon posta­no­wił, że powin­ni­śmy uciec. Nie chcia­łem tego robić, ale kocha­łem Simona. Był moim bra­tem.

– Dokąd pój­dziemy?

– Musimy się stąd wydo­stać – stwier­dził. To nie była odpo­wiedź.

Ale Simon już przy­go­to­wał ekwi­pu­nek i nawet kupił mapę mia­sta. Nakre­ślił naszą trasę przez leśny rezer­wat, a potem wia­duk­tem wzdłuż Lau­rel Street na drugą stronę rzeki Sher­man, aż do domu wujka Willa, bez korzy­sta­nia z żad­nych głów­nych ulic.

– Możemy spać pod gołym nie­bem – powie­dział i poka­zał mi sznur do bie­li­zny. – Wujek Will zatrudni nas jako pomoc­ni­ków na far­mie. Kiedy na wio­snę poje­dzie na swoje ran­czo, dołą­czymy do niego.

Wyru­szy­li­śmy o zmierz­chu. Nie podo­bało mi się, że wycho­dzimy tuż przed zmro­kiem, ale Simon powie­dział, że ojciec zauważy nasze znik­nię­cie dopiero rano, kiedy się obu­dzi. Nio­słem mały ple­cak pełen jedze­nia, które Simon prze­my­cił z lodówki. On sam zawi­nął tro­chę rze­czy w koc i przy­wią­zał sobie do ple­ców za pomocą sznura na bie­li­znę. Wciąż było dosyć jasno, dopóki nie zagłę­bi­li­śmy się w lesie. Bul­got stru­myka przy­po­mi­nał odgłos, który dobie­gał z pokoju matki tam­tej nocy, gdy umie­rała. Korze­nie i gałę­zie były tak gęste, że Simon musiał cały czas oświe­tlać nam drogę latarką, przez co wyda­wało nam się, że jest jesz­cze ciem­niej. Po pew­nym cza­sie się zatrzy­ma­li­śmy i Simon roz­cią­gnął sznu­rek mię­dzy dwoma drze­wami. Zarzu­ci­łem na niego koc i obaj zaczę­li­śmy na klęcz­kach szu­kać kamieni.

Jedli­śmy kanapki z mor­ta­delą w ciem­no­ści, a stru­myk wyda­wał dźwięki przy­po­mi­na­jące prze­ły­ka­nie. Roz­ma­wia­li­śmy przez kilka minut, ale nasze głosy wyda­wały nam się zbyt ciche i obaj zasnę­li­śmy na zim­nym grun­cie, przy­kryci kurt­kami, pod­ło­żyw­szy pod głowy ple­cak. Ota­czały nas odgłosy lasu.

Obu­dzi­łem się w środku nocy. Było nie­zwy­kle spo­koj­nie. Obaj kuli­li­śmy się pod kurt­kami, a Simon chra­pał. Liście prze­stały się poru­szać, owady znik­nęły, nawet stru­myk już nie hała­so­wał. Trój­kątne otwory namiotu odzna­czały się na tle ciem­no­ści.

Usia­dłem, czu­jąc, że serce tłu­cze mi się w piersi.

Kiedy zbli­ży­łem głowę do otworu, niczego nie zoba­czy­łem, ale dokład­nie wie­dzia­łem, co tam jest. Nakry­łem głowę kurtką i odsu­ną­łem się od ściany namiotu.

Cze­ka­łem, aż coś dotknie mnie przez koc. Począt­kowo sądzi­łem, że to matka za nami ruszyła, że szła naszym śla­dem przez las, a ostre gałę­zie ocie­rały się o jej oczy. Ale to nie była matka.

Noc była zimna i osa­czała nasz mały namiot. Była czarna jak oko mar­twej wie­wiórki i chciała dostać się do środka. Po raz pierw­szy w życiu zro­zu­mia­łem, że ciem­ność nie koń­czy się, gdy wstaje dzień. Szczę­ka­łem zębami. Przy­tu­li­łem się do Simona, krad­nąc nieco jego cie­pła. Czu­łem na policzku jego deli­katny, powolny oddech. Po chwili potrzą­sną­łem nim i powie­dzia­łem, że nie chcę z nim iść i kiedy wzej­dzie słońce, wró­cimy do domu. Zaczął pro­te­sto­wać, ale potem usły­szał w moim gło­sie coś, czego nie rozu­miał, i tylko ze znu­że­niem pokrę­cił głową i ponow­nie zasnął.

Rano koc był mokry od rosy i obaj mie­li­śmy lepką skórę. Poskła­da­li­śmy swoje rze­czy, zosta­wi­li­śmy kamie­nie uło­żone w przy­pad­kowy spo­sób i ruszy­li­śmy do domu. Nie odzy­wa­li­śmy się do sie­bie.

***

Kiedy wró­ci­li­śmy, ojciec wciąż spał. Simon rzu­cił nasze rze­czy na pod­łogę pokoju i wyszedł na słońce. Ja zsze­dłem do piw­nicy.

Było tam bar­dzo ciemno, ale nie zapa­li­łem świa­tła, tylko usia­dłem na drew­nia­nych scho­dach. Z mrocz­nych kątów nie dobie­gały żadne odgłosy, ale wie­dzia­łem, że matka tam jest.

– Ucie­kli­śmy, ale wró­ci­li­śmy – oznaj­mi­łem w końcu. – To był mój pomysł, żeby wró­cić.

Przez wąskie okna widzia­łem zie­loną trawę. Ogro­dowy zra­szacz włą­czył się z gło­śnym wes­tchnie­niem. Gdzieś w sąsiedz­twie pokrzy­ki­wały dzieci. Zwra­ca­łem uwagę tylko na cie­nie.

– Simon chciał iść dalej, ale go prze­ko­na­łem – doda­łem. – To był mój pomysł, żeby wró­cić.

Sie­dzia­łem tam przez kilka minut, ale nie przy­cho­dziło mi do głowy nic, co mógł­bym jesz­cze powie­dzieć. W końcu wsta­łem, otrze­pa­łem spodnie i posze­dłem na górę, żeby się zdrzem­nąć.

***

Tydzień po Świę­cie Pracy ojciec uparł się, żeby­śmy poje­chali na week­end na wybrzeże. Wyru­szy­li­śmy w pią­tek po połu­dniu i poje­chaliśmy pro­sto do Ocean City. Matka sie­działa sama na tyl­nym sie­dze­niu. Ojciec i cio­cia Helen jechali z przodu. Simon i ja tło­czy­li­śmy się z tyłu naszego kombi, ale Simon nie chciał liczyć ze mną krów, roz­ma­wiać ani nawet bawić się samo­lo­ci­kami, które zabra­łem.

Zatrzy­ma­li­śmy się w wie­ko­wym hotelu tuż przy pro­me­na­dzie. Inni Wskrze­si­ciele z wtor­ko­wej grupy ojca pole­cali to miej­sce, ale hotel cuch­nął sta­ro­ścią, zgni­li­zną i szczu­rami miesz­ka­ją­cymi w ścia­nach. Kory­ta­rze miały kolor wybla­kłej zie­leni, drzwi były ciem­no­zie­lone i tylko co trze­cia żarówka się świe­ciła. Kory­ta­rze przy­po­mi­nały mroczny labi­rynt i trzeba było poko­nać dwa zakręty, żeby zna­leźć windę. Wszy­scy poza Simo­nem spę­dzili całą sobotę w hotelu, oglą­da­jąc tele­wi­zję przed ledwo zipią­cym kli­ma­ty­za­to­rem. W pobliżu krę­ciło się znacz­nie wię­cej wskrze­szo­nych i sły­sze­li­śmy szu­ra­nie ich stóp w ciem­nych kory­ta­rzach. Po zacho­dzie słońca wyszli na plażę, a my do nich dołą­czy­li­śmy.

Sta­ra­łem się, żeby matce było wygod­nie. Roz­ło­ży­łem dla niej pla­żowy ręcz­nik i odwró­ci­łem ją w stronę morza. Księ­życ już wspiął się na niebo i wiała chłodna bryza. Okry­łem ramiona matki swe­trem. Za nami świa­tła luna­parku roz­le­wały się po pro­me­na­dzie, a kolejka gór­ska grzmiała i war­czała.

Nie odszedł­bym, gdyby głos ojca tak mnie nie iry­to­wał. Mówił za gło­śno, śmiał się bez powodu i popi­jał z butelki w papie­ro­wej torebce. Cio­cia Helen pra­wie się nie odzy­wała, ale ze smut­kiem patrzyła na ojca i pró­bo­wała się uśmie­chać, kiedy wybu­chał śmie­chem. Matka sie­działa spo­koj­nie, więc prze­pro­si­łem i posze­dłem szu­kać Simona. Bez niego czu­łem się samotny. W weso­łym mia­steczku nie było rodzin ani dzieci, ale atrak­cje wciąż dzia­łały. Co kilka minut roz­le­gał się ryk oraz piski nie­licz­nych osób pędzą­cych po naj­bar­dziej stro­mym zjeź­dzie kolejki gór­skiej. Jadłem hot doga i roz­glą­da­łem się, ale Simona ni­gdzie nie było.

Kiedy wra­ca­łem wzdłuż plaży, zoba­czy­łem, że ojciec nachy­lił się i cmok­nął cio­cię Helen w poli­czek. Matka gdzieś się odda­liła, a ja czym prę­dzej zapro­po­no­wa­łem, że jej poszu­kam, aby ukryć łzy wście­kło­ści, które napły­wały mi do oczu. Idąc plażą, miną­łem miej­sce, w któ­rym w poprzedni week­end uto­nęła dwójka nasto­lat­ków. W oko­licy prze­by­wało kil­koro wskrze­szo­nych. Sie­dzieli nad wodą razem ze swo­imi rodzi­nami, ale ni­gdzie nie widzia­łem matki. Chcia­łem wró­cić i nagle zauwa­ży­łem jakiś ruch pod pro­me­nadą.

Było tam nie­zwy­kle ciemno. Przez szpary mię­dzy deskami wpa­dały pro­mie­nie świa­tła, roz­bi­jane na dzi­waczne wzory przez drew­niane słupki i krzy­żulce. Kroki ludzi i odgłosy weso­łego mia­steczka brzmiały jak ude­rze­nia pię­ściami w wieko trumny. Zatrzy­ma­łem się. Nagle wyobra­zi­łem sobie dzie­siątki wskrze­szo­nych kry­ją­cych się w ciem­no­ści razem z matką, nazna­czo­nych świetl­nymi wzo­rami, dzięki któ­rym tu i ówdzie można dostrzec czy­jąś dłoń, koszulę albo wytrzesz­czone oko. Ale nie było ich tam. Matki rów­nież. Zna­la­złem coś innego.

Nie wiem, co skło­niło mnie do pod­nie­sie­nia wzroku. Może kroki dobie­ga­jące z góry. Coś się obra­cało w cie­niu. Zoba­czy­łem, w któ­rym miej­scu wspiął się na krzy­żulce, gdzie posta­wił stopę w spor­to­wym bucie, by dźwi­gnąć się do sze­ro­kiej belki. To nie było trudne. Wspi­na­li­śmy się tak tysiące razy. Patrzy­łem pro­sto w jego twarz, ale naj­pierw roz­po­zna­łem sznur na bie­li­znę.

***

Po śmierci Simona ojciec prze­stał nauczać. Nie wró­cił do pracy po urlo­pie nauko­wym, a jego notatki do książki o Poun­dzie leżały w piw­nicy razem z zeszło­rocz­nymi gaze­tami. Wskrze­si­ciele pomo­gli mu zna­leźć pracę dozorcy w pobli­skiej gale­rii han­dlo­wej i rzadko wra­cał do domu przed drugą w nocy.

Po Bożym Naro­dze­niu wyje­cha­łem do szkoły z inter­na­tem odda­lo­nej o dwa stany. Wskrze­si­ciele otwo­rzyli już wtedy Insty­tut i zwra­cało się do nich coraz wię­cej rodzin. Póź­niej udało mi się uzy­skać pełne sty­pen­dium na uni­wer­sy­te­cie. Pomimo zawar­tej umowy rzadko wra­ca­łem do domu. Pod­czas moich nie­licz­nych wizyt ojciec był pijany. Raz upi­łem się razem z nim i sie­dzie­li­śmy w kuchni, pła­cząc. Pra­wie wyły­siał, nie licząc kilku siwych kosmy­ków na bokach głowy, miał zapad­nięte oczy i pobruż­dżoną zmarszcz­kami twarz. Od alko­holu jego policzki pokryły się nie­zli­czo­nymi popę­ka­nymi naczyn­kami i wyglą­dał, jakby nosił moc­niej­szy maki­jaż niż matka.

Pani Har­gill zadzwo­niła do mnie trzy dni przed uro­czy­sto­ścią zakoń­cze­nia stu­diów. Ojciec napeł­nił wannę cie­płą wodą, a potem prze­cią­gnął brzy­twą wzdłuż żyły, a nie w poprzek. Widać, że czy­tał Plu­tar­cha. Poko­jówka zna­la­zła go dopiero po dwóch dniach, a kiedy następ­nego wie­czoru dotar­łem do domu, wannę wciąż zna­czyły kręgi zakrze­płej krwi. Po pogrze­bie przej­rza­łem wszyst­kie jego papiery i zna­la­złem dzien­nik, który pro­wa­dził przez wiele lat. Spa­li­łem go razem ze stertą nota­tek do nie­ukoń­czo­nej książki.

***

Insty­tut dotrzy­mał umowy pomimo oko­licz­no­ści, co pomo­gło mi prze­trwać kilka kolej­nych lat. Moja kariera to dla mnie coś wię­cej niż praca – wie­rzę w to, co robię, i jestem w tym dobry. To ja wpa­dłem na pomysł, żeby wyna­jąć kilka nie­uży­wa­nych szkol­nych budyn­ków na potrzeby naszych nowych cen­trów sąsiedz­kich.

W zeszłym tygo­dniu utkną­łem w korku, a kiedy w końcu dotar­łem do miej­sca wypadku i zoba­czy­łem małą postać nakrytą kocem i oto­czoną kawał­kami tłu­czo­nego szkła, zauwa­ży­łem, że oni także zgro­ma­dzili się przy kra­węż­niku. Było ich już tak wielu.

Mia­łem udziały w budynku miesz­kal­nym w jed­nej z ostat­nich oświe­tlo­nych czę­ści mia­sta, ale kiedy nasz dawny dom został wysta­wiony na sprze­daż, od razu sko­rzy­sta­łem z oka­zji. Zacho­wa­łem wiele ze sta­rych mebli, a inne wymie­ni­łem w taki spo­sób, żeby wnę­trza wyglą­dały nie­mal iden­tycz­nie jak kie­dyś. Utrzy­ma­nie takiego sta­rego domu wiele kosz­tuje, ale nie wyrzu­cam pie­nię­dzy w błoto. Po pracy wielu gości z Insty­tutu idzie do baru, ale ja nie. Po odło­że­niu sprzętu i wyszo­ro­wa­niu sta­lo­wych sto­łów wra­cam pro­sto do domu. Tam jest moja rodzina. Cze­kają na mnie.

Wstęp do „Oczu napotkać nie śmiem w moich snach”

Lato 1969 roku było bar­dzo upalne, zwłasz­cza tam, gdzie je spę­dza­łem – w nazy­wa­nej „get­tem” czę­ści Ger­man­town w Pen­syl­wa­nii. Ger­man­town, sym­pa­tyczna wio­ska w cza­sach przed wojną o nie­pod­le­głość, w 1969 roku była enklawą wewnątrz Fila­del­fii. Na uli­cach pano­wał skwar, a tem­pe­ra­turę jesz­cze bar­dziej pod­no­siły spo­łeczne nie­po­koje, także na tle raso­wym.

Wynaj­mo­wa­łem pod­da­sze w sie­dzi­bie lokal­nej Izby Roz­ra­chun­ko­wej/ośrodka pla­no­wa­nia rodziny/cen­trum medycz­nego za 35 dola­rów mie­sięcz­nie. To było nie­wiel­kie pod­da­sze. W te wie­czory, gdy nie­wiel­kie dru­gie pię­tro budynku nie słu­żyło jako pocze­kal­nia, mogłem uży­wać go jako salonu i korzy­stać z przy­le­ga­ją­cej malut­kiej kuchni. Ale prze­waż­nie kłę­biły się tam tłumy. Tam­tego lata przez okna man­sar­dowe oglą­da­łem kilka bitew gan­gów oraz jedne zamieszki.

Ale naj­le­piej pamię­tam wie­czory spę­dzane na weran­dzie przy wej­ściu: ceglany kanion pełen ludz­kich hała­sów, długi ciąg kamie­nic przy Brin­ghurst Street, gdzie w żół­tym bla­sku sodo­wych lamp dzieci ska­kały na ska­kan­kach i prze­ko­ma­rzały się na ulicy, a miesz­kańcy bez­u­stan­nie spa­ce­ro­wali, śmiali się, gawę­dzili i zapra­szali sąsia­dów na poga­wędki na scho­dach. Do dzi­siaj, gdy widzę ogro­dzone, ste­rylne podwórka na przed­mie­ściach, zasta­na­wiam się, jaki obłęd prze­gnał nas z naszych werand, skło­nił do porzu­ce­nia sąsiedz­kich wspól­not i ucieczki do klau­stro­fo­bicz­nych cel.

Za dnia pra­co­wa­łem jako nauczy­ciel w szkole dla nie­wi­do­mych Upsal. Wielu moich pod­opiecz­nych było nie tylko nie­wi­do­mych, ale także nie­sły­szą­cych lub poważ­nie upo­śle­dzo­nych umy­słowo, czę­sto od uro­dze­nia.

W takim śro­do­wi­sku szybko uczymy się, że nawet ludzie dotknięci tak strasz­li­wymi nie­peł­no­spraw­no­ściami zacho­wują nie tylko peł­nię czło­wie­czeń­stwa oraz pełną gamę ludz­kich pra­gnień, ale także zdol­ność do walki, osią­ga­nia suk­ce­sów i trium­fów.

Dzień po tym, jak ludzie po raz pierw­szy posta­wili stopę na Księ­życu tam­tego upal­nego lata 1969 roku, świę­to­wa­łem to wyda­rze­nie ze swo­imi uczniami. Byli bar­dzo pod­nie­ceni. Tho­mas, jeden z nasto­lat­ków, który był nie­wi­domy i upo­śle­dzony umy­słowo, ale sły­szał, nauczył się grać na pia­ni­nie. Inna sły­sząca uczen­nica – młoda dziew­czyna, która miała uszko­dzony mózg na sku­tek prze­mocy, jakiej doznała we wcze­snym dzie­ciń­stwie – zapro­po­no­wała, żeby­śmy zakoń­czyli naszą uro­czy­stość ode­gra­niem przez Tho­masa pań­stwo­wego hymnu.

Tho­mas się zgo­dził.

Zagrał We Shall Over­come.

Oczu napotkać nie śmiem w moich snach

Bre­men wyszedł ze szpi­tala od swo­jej umie­ra­ją­cej żony i poje­chał na wschód nad morze. Na dro­gach roiło się od fila­del­fij­czy­ków ucie­ka­ją­cych z mia­sta na week­end, więc musiał sku­piać się na pro­wa­dze­niu auta, pozo­sta­wia­jąc tylko sub­telne ślady w umy­śle swo­jej żony. Gail spała. Drę­czyły ją nie­spo­kojne sny wywo­łane lekami. Szu­kała swo­jej matki w nie­koń­czą­cej się sieci połą­czo­nych ze sobą pokoi peł­nych wik­to­riań­skich mebli.

Bre­men jechał przez sosnowe nie­użytki, a obrazy ze snów prze­śli­zgi­wały się przez wie­czorne cie­nie rze­czy­wi­sto­ści. Gail obu­dziła się, kiedy wyje­chał z par­kingu. Przez kilka sekund nie towa­rzy­szył jej ból. Otwo­rzyła oczy, a za sprawą wie­czornego sło­necz­nego świa­tła, które prze­ni­kało przez nie­bie­ski koc, pomy­ślała – tylko przez chwilę – że to pora­nek na far­mie. Się­gnęła myślami ku swo­jemu mężowi w tej samej chwili, gdy zaata­ko­wały ją zawroty głowy i ból za lewym okiem. Bre­men skrzy­wił się i upu­ścił monetę, którą poda­wał pra­cow­ni­kowi pobie­ra­ją­cemu opłaty przy rogatce.

– Co się stało, kolego?

Bre­men pokrę­cił głową, wygrze­bał z port­fela dolara i na oślep wycią­gnął rękę w stronę męż­czy­zny. Rzu­cił resztę na zagra­coną deskę roz­dziel­czą trium­pha i sku­pił się na roz­pę­dze­niu samo­chodu do mak­sy­mal­nej pręd­ko­ści. Ból Gail zelżał, ale jej oszo­ło­mie­nie zalało go falą mdło­ści.

Szybko odzy­skała kon­trolę, pomimo zasłon stra­chu, które powie­wały przy solid­nej umy­sło­wej tar­czy. Ode­zwała się w myślach, zawę­ża­jąc spek­trum w taki spo­sób, by jak naj­le­piej imi­to­wać swój głos.

– Cześć, Jerry.

– Cześć, mała. – Wysłał tę myśl, kiedy skrę­cał na zjazd pro­wa­dzący na wyspę Long Beach. Podzie­lił się wido­kiem – efek­towna zie­leń trawy, sosny nazna­czone zło­tym bla­skiem sierp­nio­wego słońca i cień spor­to­wego samo­chodu prze­ska­ku­jący po łuku asfaltu. Nagle poczuł cha­rak­te­ry­styczną słoną świe­żość Atlan­tyku i rów­nież się nią podzie­lił.

Wjazd do nad­mor­skiego mia­steczka robił roz­cza­ro­wu­jące wra­że­nie: zanie­dbane restau­ra­cje z owo­cami morza, dro­gie motele z żuż­lo­be­tonu, nie­koń­czące się przy­sta­nie dla jach­tów. Ale uspo­ka­jał ich widok zna­jo­mych miejsc, więc Bre­men sta­rał się niczego nie prze­ga­pić. Gail zaczęła się odprę­żać i cie­szyć prze­jażdżką. Jej obec­ność była tak realna, że Bre­men zła­pał się na tym, iż pró­buje się obró­cić i ode­zwać do niej na głos. Podzie­lił się z nią ukłu­ciem żalu i zaże­no­wa­nia, nim zdą­żył je stłu­mić.

Na wyspie było pełno rodzin roz­pa­ko­wu­ją­cych samo­chody kombi i wędru­ją­cych na plażę, by zjeść tam późną kola­cję. Bre­men poje­chał na pół­noc do latarni mor­skiej Bar­ne­gat. Zer­k­nął w prawo i dostrzegł ryba­ków sto­ją­cych wzdłuż brzegu. Ich cie­nie prze­ci­nały białe linie fal przy­boju.

„Monet”, pomy­ślała Gail, a Bre­men poki­wał głową, cho­ciaż sam pomy­ślał o Eukli­de­sie.

„Jak zawsze mate­ma­tyk”, pomy­ślała Gail, a potem stra­ciła głos pod wpły­wem nara­sta­ją­cego bólu. Na wpół ufor­mo­wane zda­nia roz­wiały się jak obłoki na wie­trze.

Bre­men zapar­ko­wał obok latarni mor­skiej i powę­dro­wał przez niskie wydmy na plażę. Roz­ło­żył podarty koc, który tyle razy nie­śli razem na to miej­sce. Wzdłuż brzegu bie­gała grupka dzieci. Mniej wię­cej dzie­wię­cio­let­nia dziew­czynka o dłu­gich bia­łych nogach, ubrana w kostium, z któ­rego wyro­sła jakieś dwa lata wcze­śniej, plą­sała na mokrym pia­sku, impro­wi­zu­jąc zło­żony układ cho­re­ogra­ficzny dopa­so­wany do ruchu fal.

Świa­tło mię­dzy żalu­zjami gasło. Pie­lę­gniarka cuch­nąca papie­ro­sami i sta­rym tal­kiem przy­szła, żeby wymie­nić kro­plówkę i zmie­rzyć ciśnie­nie. Inter­kom na kory­ta­rzu prze­ka­zy­wał gło­śne, wład­cze komu­ni­katy, ale trudno było je zro­zu­mieć przez gęst­nie­jącą mgłę bólu. Nowy lekarz poja­wił się około dzie­sią­tej, ale Gail sku­piała się na pie­lę­gniarce, która nio­sła wycze­ki­waną igłę. Muśnię­cie wacika na ręku sta­no­wiło cudowną zapo­wiedź obie­ca­nej ulgi od bólu za okiem. Lekarz coś mówił.

– …pani mąż? Myśla­łem, że zosta­nie na noc.

– Jest tutaj, panie dok­to­rze – odpo­wie­działa Gail. Pokle­pała kocyk i pia­sek.

Bre­men roz­sta­wił nylo­nowy wia­tro­chron, żeby osło­nić się przed wie­czor­nym chło­dem. Tylko kilka gwiazd prze­świe­cało przez wysoką war­stwę chmur. Daleko na morzu wzdłuż hory­zontu pły­nął nie­moż­li­wie długi tan­ko­wiec z zapa­lo­nymi reflek­to­rami. Okna dom­ków na plaży zna­czyły wydmy żół­tymi pro­sto­ką­tami świa­tła.

Wiatr przy­niósł woń gril­lo­wa­nych ste­ków. Bre­men pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć, czy jadł cokol­wiek tego dnia. Zasta­na­wiał się, czy nie wró­cić do sklepu spo­żyw­czego nie­da­leko latarni mor­skiej, żeby kupić kanapkę, ale w kie­szeni kurtki zna­lazł stary bato­nik Pay­day i zado­wo­lił się żuciem twar­dych jak kamień orzesz­ków.

W kory­ta­rzu roz­brzmie­wało echo kro­ków. Zupeł­nie jakby masze­ro­wało tam­tędy woj­sko. Pośpieszne kroki, brzęk tac i nie­wy­raźny gwar roz­mów przy­po­mi­nały Gail chwile, gdy jako dziecko leżała w łóżku i słu­chała przy­jęć, które jej rodzice wypra­wiali na dole.

„Pamię­tasz przy­ję­cie, na któ­rym się pozna­li­śmy?” – pomy­ślał Bre­men.

Chuck Gil­pen uparł się, żeby Bre­men mu towa­rzy­szył. Bre­men ni­gdy nie prze­pa­dał za przy­ję­ciami. Nie umiał gawę­dzić o niczym, a napię­cie tele­pa­tyczne i neu­ro­beł­kot zawsze przy­pra­wiały go o ból głowy, ponie­waż musiał godzi­nami pod­trzy­my­wać umy­słową tar­czę. Poza tym to był jego pierw­szy tydzień wykła­dów o ten­so­rach dla dok­to­ran­tów, więc wie­dział, że powi­nien powta­rzać mate­riał w domu. A jed­nak się zgo­dził. Natar­czy­wość Gil­pena i lęk przed łatką odludka w nowym śro­do­wi­sku aka­de­mic­kim przy­wio­dły Bre­mena do kamie­nicy na Dre­xel Hill. Muzykę było sły­chać z odle­gło­ści pół prze­cznicy, a gdyby przy­je­chał tam sam, już dawno wró­ciłby do domu. Stał tuż za pro­giem – ktoś wci­snął mu drinka do ręki – gdy nagle wyczuł nie­da­leko sie­bie inną umy­słową tar­czę. Zaczął ją deli­kat­nie son­do­wać, a wtedy myśli Gail prze­mknęły po nim jak świa­tło szpe­ra­cza.

Oboje byli oszo­ło­mieni. Natych­miast wzmoc­nili osłony i zwi­nęli się w kulki jak wystra­szone pan­cer­niki. Wkrótce prze­ko­nali się, że nie chroni ich to przed nie­świa­do­mym son­do­wa­niem przez drugą osobę. Żadne z nich ni­gdy nie spo­tkało innego tele­paty, nie licząc ludzi o pry­mi­tyw­nych, nie­kon­tro­lo­wa­nych zdol­no­ściach. Zakła­dali, że są wybry­kiem natury – wyjąt­ko­wym i nie­po­ko­na­nym. A teraz stali przed sobą obna­żeni w pustce. Cho­ciaż nie zamie­rzali tego robić, zalali nawza­jem swoje umy­sły powo­dzią obra­zów, wła­snych wize­run­ków, poło­wicz­nych wspo­mnień, tajem­nic, doznań, pre­fe­ren­cji, spo­strze­żeń, ukry­tych lęków, ech i uczuć. Niczego nie ukry­wali. Wylali z sie­bie wszyst­kie drobne okru­cień­stwa, wsty­dliwe sek­su­alne doświad­cze­nia i uprze­dze­nia, razem z myślami o daw­nych przy­ję­ciach uro­dzi­no­wych, byłych kochan­kach, rodzi­cach oraz nie­koń­czą­cym się stru­mie­niem bła­ho­stek. Dwoje ludzi rzadko może poznać się tak dobrze nawet po pięć­dzie­się­ciu latach mał­żeń­stwa. Kilka minut póź­niej spo­tkali się po raz pierw­szy.

Świa­tło latarni Bar­ne­gat omia­tało głowę Bre­mena co dwa­dzie­ścia cztery sekundy. Na morzu było teraz wię­cej świa­teł niż wzdłuż pogrą­żo­nej w mroku plaży. Po pół­nocy wzmógł się wiatr i Bre­men mocno otu­lił się kocem. Pod­czas ostat­niego obchodu Gail odmó­wiła zastrzyku, ale wciąż miała zamglone myśli. Bre­men wymu­sił kon­takt siłą woli. Gail zawsze bała się ciem­no­ści. W cza­sie ich sze­ścio­let­niego mał­żeń­stwa nocami wie­lo­krot­nie wycią­gał ku niej rękę lub się­gał myślą, by ją uspo­koić. Teraz znów była wystra­szoną dziew­czynką, pozo­sta­wioną samot­nie na pię­trze dużego sta­rego domu przy Bur­lin­game Ave­nue. Coś cza­iło się w ciem­no­ści pod jej łóż­kiem.

Bre­men się­gnął poprzez jej zagu­bie­nie i ból, by podzie­lić się z nią szu­mem morza. Opo­wia­dał o pso­tach Ger­ni­sa­vien, ich cęt­ko­wa­nej kotki. Poło­żył się w zagłę­bie­niu w pia­sku, dopa­so­wu­jąc się do jej ciała. Powoli zaczęła się odprę­żać i pod­da­wać mu swoje myśli. Zdo­łała nawet kil­ka­krot­nie się zdrzem­nąć i śniła o ruchu gwiazd mię­dzy chmu­rami oraz ostrej woni Atlan­tyku. Bre­men opi­sał swój tydzień pracy na far­mie – sub­telne piękno rów­nań Fouriera na tablicy w gabi­ne­cie i roz­świe­tloną słoń­cem satys­fak­cję, jaką spra­wiło mu zasa­dze­nie brzo­skwini przy pod­jeź­dzie. Podzie­lił się wspo­mnie­niami z ich wyjazdu na narty do Aspen oraz szo­kiem, jaki wywo­łał w nim omia­ta­jący plażę reflek­tor punk­towy jakie­goś nie­wi­docz­nego statku. Dzie­lił się nie­licz­nymi wier­szami, które znał na pamięć, ale słowa osu­wały się w obrazy i uczu­cia.

Noc trwała, a Bre­men dzie­lił się jej zimną wyra­zi­sto­ścią, zabar­wia­jąc każdy obraz cie­płem swo­jej miło­ści. Dzie­lił się bła­host­kami i nadzie­jami na przy­szłość. Z odle­gło­ści ponad stu kilo­me­trów dotknął jej dłoni. Kiedy na kilka minut odpły­wała, posy­łał jej swoje sny.

Gail zmarła tuż przed tym, jak fał­szywe świa­tło świtu musnęło niebo.

***

Kie­row­nik wydziału mate­ma­tyki w Haver­ford nama­wiał Bre­mena na wzię­cie urlopu nauko­wego, ale Bre­men odmó­wił i zwol­nił się z pracy.

Doro­thy Parks z wydziału psy­cho­lo­gii poświę­ciła jeden z dłu­gich wie­czo­rów na wytłu­ma­cze­nie Bre­me­nowi taj­ni­ków żałoby.

– Musisz zro­zu­mieć, Jeremy, że prze­pro­wadzka to czę­sty błąd popeł­niany przez ludzi, któ­rzy doznali poważ­nej straty. Wydaje ci się, że nowe śro­do­wi­sko pomoże ci zapo­mnieć, ale tylko odsu­wasz w cza­sie nie­unik­nioną kon­fron­ta­cję z bólem.

Bre­men uważ­nie jej wysłu­chał, kiwa­jąc głową ze zro­zu­mie­niem. Następ­nego dnia wysta­wił farmę na sprze­daż, sprze­dał trium­pha swo­jemu mecha­ni­kowi przy Cone­stoga Road i poje­chał auto­bu­sem na lot­ni­sko. Pod­szedł do sta­no­wi­ska Uni­ted Air­li­nes i kupił bilet na naj­bliż­szy lot.

Przez rok miesz­kał na Flo­ry­dzie, gdzie pako­wał towary w cen­trum trans­por­to­wym nie­da­leko Tampy. Przez cały kolejny rok w ogóle nie pra­co­wał. Wędro­wał z wędką na pół­noc, od Ever­gla­des aż do Chat­to­oga River w pół­nocnej Geo­r­gii. W marcu został zatrzy­many za włó­czę­go­stwo w Char­le­ston w Karo­li­nie Połu­dnio­wej. W maju spę­dził dwa tygo­dnie w Waszyng­to­nie, gdzie odwie­dzał tylko sklepy z alko­ho­lem oraz Biblio­tekę Kon­gresu. Pew­nej czerw­co­wej nocy został okra­dziony i poważ­nie pobity przed dwor­cem auto­bu­so­wym w Bal­ti­more. Następ­nego dnia wyszedł ze szpi­tala, wró­cił na dwo­rzec i ruszył na pół­noc, aby odwie­dzić swoją sio­strę w Nowym Jorku. Sio­stra i jej mąż nale­gali, by został u nich kilka tygo­dni, ale wyje­chał wcze­snym ran­kiem trze­ciego dnia, pozo­sta­wiw­szy liścik poże­gnalny oparty o sol­niczkę na kuchen­nym stole. W Fila­del­fii usiadł na Penn Sta­tion i czy­tał ogło­sze­nia dla poszu­ku­ją­cych pracy. Trasa jego wędrówki była rów­nie prze­wi­dy­walna jak ele­ganc­kie elip­tyczne ruchy jo-jo.

***

Robby miał szes­na­ście lat, ważył osiem­dzie­siąt kilo­gra­mów i od uro­dze­nia był nie­wi­domy, nie­sły­szący oraz upo­śle­dzony umy­słowo. Nar­ko­ma­nia jego matki w ciąży oraz defekt łoży­ska spra­wiły, że zmy­sły Robby’ego się wyłą­czyły, jak kolejne czę­ści toną­cego statku odci­nane za pomocą wodosz­czel­nych gro­dzi.

Nie­wi­dzące oczy Robby’ego przy­po­mi­nały zapad­nięte, mroczne jaski­nie. Źre­nice, led­wie widoczne spod opa­da­ją­cych, nie­sy­me­trycz­nych powiek, poru­szały się przy­pad­kowo i nie­za­leż­nie od sie­bie. Usta chłopca były obwi­słe i obrzmiałe, a uzę­bie­nie miał nie­kom­pletne i zaata­ko­wane przez próch­nicę. W wieku szes­na­stu lat puścił mu się ciemny wąs, czarne włosy ster­czały na wszyst­kie strony, a brwi łączyły się nad sze­ro­kim nosem.

Otyłe ciało dziecka nie­pew­nie pod­trzy­my­wały tru­pio blade, wychu­dzone nogi. Robby nauczył się cho­dzić w wieku jede­na­stu lat, ale wciąż wywra­cał się po posta­wie­niu zale­d­wie kilku kro­ków. Prze­miesz­czał się krót­kimi zry­wami, jak pod­bie­ga­jący gołąb, przy­ci­ska­jąc do ciała pulchne ręce o nie­na­tu­ral­nie wykrzy­wio­nych nad­garst­kach i roz­cza­pie­rzo­nych pal­cach. Podob­nie jak wielu upo­śle­dzo­nych umy­słowo nie­wi­do­mych, naj­chęt­niej koły­sał się w tył i w przód, jed­no­cze­śnie poru­sza­jąc dło­nią nad zapad­nię­tymi oczami, jakby chciał rzu­cić cień w głąb mrocz­nej otchłani.

Nie mówił. Od czasu do czasu wyda­wał z sie­bie pozba­wione zna­cze­nia chi­choty i piski sprze­ciwu, które koja­rzyły się z fal­se­to­wymi zaśpie­wami.

Od sze­ściu lat uczęsz­czał do dzien­nej szkoły dla nie­wi­do­mych w Chel­ton. Nikt nie wie­dział, jak wyglą­dało jego wcze­śniej­sze życie. Odkryła go pra­cow­nica pomocy spo­łecz­nej, która odwie­dziła jego matkę w związku z naka­za­nym przez sąd odwy­kiem od hero­iny. Miesz­ka­nie było otwarte i pra­cow­nica usły­szała jakieś hałasy. Chło­piec był zamknięty w łazience, któ­rej drzwi zabito kawał­kiem sklejki. Na wyło­żo­nej kafel­kami pod­ło­dze leżały mokre papiery, a Robby był nagi i usma­ro­wany wła­snymi odcho­dami. Matka zosta­wiła odkrę­cony kran, a pod­łogę pokry­wała kil­ku­cen­ty­me­trowa war­stwa wody. Chło­piec tarzał się w bru­dzie i cicho popi­ski­wał.

Spę­dził w szpi­talu cztery mie­siące, następ­nie na pięć tygo­dni tra­fił do pań­stwo­wego domu opieki, by osta­tecz­nie wró­cić do matki. Zgod­nie z wyro­kiem sądu sześć razy w tygo­dniu był trans­por­to­wany do szkoły w Chel­ton na pię­cio­go­dzinną tera­pię. Zawsze podró­żo­wał w ciem­no­ści i mil­cze­niu.

Jego przy­szłość była pro­sta i mono­tonna, bez nadziei na jaką­kol­wiek zmianę.

***

– Psia­krew, Jer, jutro będziesz musiał zająć się dzie­cia­kiem.

– Dla­czego ja?

– Ponie­waż nie wej­dzie do tego cho­ler­nego basenu. Widzia­łeś go dzi­siaj. Smitty tylko opu­ścił jego nogi do wody, a on zaczął się mio­tać i wrzesz­czeć. Zupeł­nie jakby pobiło się stado kotów. Dok­tor Whil­den zde­cy­do­wała, że jutro go zosta­wimy. A w fur­go­netce jest za gorąco, żeby mógł na nas cze­kać. Dotrzy­masz mu towa­rzy­stwa w pokoju, dopóki pomoc­nik Jan McLel­lan nie wróci z waka­cji.

– Świet­nie – odparł Bre­men. Odle­pił prze­po­coną koszulę od skóry. Zatrud­nił się jako kie­rowca fur­go­netki, a teraz musiał poma­gać w kar­mie­niu, ubie­ra­niu i pil­no­wa­niu tych bie­da­ków. – Świet­nie. Po pro­stu rewe­la­cyj­nie, Bill. Co niby mam z nim robić przez pół­to­rej godziny, kiedy wy będzie­cie na base­nie?

– Pil­nuj go. Spró­buj go zain­te­re­so­wać ksią­żeczką z suwa­kami. Widzia­łeś stronę z haftką od biu­sto­no­sza? Niech się nią pobawi. Kie­dyś sam na niej ćwi­czy­łem z zamknię­tymi oczami.

– Super – odrzekł Bre­men. Ponow­nie zaci­snął powieki, chro­niąc się przed ośle­pia­ją­cym słoń­cem.

***

Bre­men usiadł na weran­dzie i wlał do szkla­neczki resztę szkoc­kiej. Było grubo po pół­nocy, ale na wąskiej ulicy roiło się od barasz­ku­ją­cych dzieci. Dwaj czar­no­skó­rzy nasto­lat­ko­wie obrzu­cali się w żar­tach wyzwi­skami, dopin­go­wani przez kole­gów. Grupka małych dziew­czy­nek ska­kała przez dwie ska­kanki w bla­sku ulicz­nej latarni. Owady kłę­biły się w świe­tle, zupeł­nie jakby tań­czyły w rytm śpiewu dziew­czy­nek. Doro­śli sie­dzieli na scho­dach iden­tycz­nych sze­re­go­wych domów i patrzyli na sie­bie ze znu­dze­niem. Nikt się nie poru­szał. Było bar­dzo gorąco.

„Czas ruszać dalej”.

Bre­men wie­dział, że już zbyt długo zwle­kał. Sie­dem tygo­dni pracy w dzien­nej szkole to za dużo. Zaczy­nał się inte­re­so­wać. Dopy­ty­wał o uczniów.

„Może Boston. Albo dalej na pół­noc. Maine”.

Zada­wał pyta­nia, a Jan McLel­lan opo­wia­dała mu o Rob­bym. O siń­cach na jego ciele, zła­ma­nej ręce dwa lata temu. Opo­wie­działa mu o plu­szo­wym misiu, któ­rego wolon­ta­riuszka w szpi­talu poda­ro­wała nie­wi­do­memu chłopcu. To był pierw­szy pozy­tywny bodziec, który wywo­łał w nim emo­cje. Nie wypusz­czał misia z rąk całymi tygo­dniami. Nie chciał pójść bez niego na prze­świe­tle­nie. Kilka dni po powro­cie do domu Robby wsiadł rano do fur­go­netki, krzy­cząc i oso­bli­wie zawo­dząc. Nie miał misia. Dok­tor Whil­den zapy­tała o to jego matkę, a ta odpo­wie­działa, że „cho­ler­stwo się zgu­biło”. Wła­śnie takich użyła słów, powie­działa Jan McLel­lan. Żaden inny miś nie mógł zastą­pić zgu­bio­nej zabawki. Robby nie mógł się uspo­koić przez trzy tygo­dnie.

„I co z tego? Co niby mogę zro­bić?”.

Bre­men wie­dział, co może zro­bić. Wie­dział to od tygo­dni. Pokrę­cił głową i wypił kolejną szkla­neczkę, jesz­cze bar­dziej wzmac­nia­jąc umy­słową tar­czę, która oddzie­lała go od bez­sen­sow­nego, przy­no­szą­cego cier­pie­nie świata.

„Cho­lera, będzie lepiej dla Robby’ego, jeśli tego nie spró­buję”.

Zerwał się wiatr. Bre­men sły­szał pokrzy­ki­wa­nia na pobli­skim par­kingu, gdzie dwa sprzy­mie­rzone gangi roz­gry­wały ostry spon­ta­niczny mecz. Zasłony powie­wały w otwar­tych oknach. Gdzieś zabrzmiał jęk syreny, który po chwili ucichł. Wiatr pod­ry­wał papiery z rynsz­toka i poru­szał sukien­kami dziew­czy­nek bawią­cych się ska­kan­kami,

„Pie­przyć to!”. Zabrał pustą butelkę i poszedł na górę.

***

Fur­go­netka wje­chała na okrą­gły pod­jazd szkoły, a Bre­men pomógł dzie­ciom wysiąść z ostroż­no­ścią zro­dzoną z prak­tyki, czu­ło­ści i pul­su­ją­cego bólu głowy.

Scotty opu­ścił samo­chód z uśmie­chem, wycią­ga­jąc ręce do doro­słego, któ­rego nie widział, ale któ­remu ufał. Tommy Pier­son wysko­czył ze złą­czo­nymi kola­nami i dłońmi przy­ci­śnię­tymi do piersi. Bre­men musiał go zła­pać, w prze­ciw­nym razie wątły chło­piec runąłby na twarz. Teresa zesko­czyła na zie­mię, jak zwy­kle rado­śnie pokrzy­ku­jąc i roz­da­jąc wszyst­kim, któ­rzy jej doty­kali, nie­pre­cy­zyjne, ale pełne entu­zja­zmu i śliny buziaki.

Robby został w fur­go­netce, gdy pozo­stali wysie­dli. Bre­men i Smitty musieli wspól­nymi siłami wypro­wa­dzić go z auta. Chło­piec się nie opie­rał, ale był otyły i bez­władny. Jego głowa nie­przy­jem­nie odchy­lała się do tyłu. Język zwi­sał na zmianę z obu kąci­ków ust. Musieli zachę­cać go do sta­wia­nia kolej­nych krót­kich, pta­sich kro­ków. Szedł naprzód tylko dla­tego, że dobrze znał drogę do klasy.

Pora­nek cią­gnął się bez końca. Przed lun­chem padało i przez chwilę wyda­wało się, że z wyj­ścia na basen nic nie będzie. Ale potem wyszło słońce, które roz­świe­tliło kwietne rabatki na traw­niku przed budyn­kiem. Bre­men patrzył, jak pro­mie­nie tań­czą na wil­got­nych płat­kach ulu­bio­nych róż Turka, i słu­chał ryku kosiarki. Zro­zu­miał, że to się sta­nie.

Po lun­chu pomógł im się przy­go­to­wać do wyj­ścia. Chłopcy nie potra­fili sami prze­brać się w kostiumy kąpie­lowe, a Bre­men ze smut­kiem patrzył na włosy łonowe i penisa mło­dzieńca o umy­śle sied­mio­latka. Tommy w takiej sytu­acji zawsze zaczy­nał się bez­wied­nie mastur­bo­wać, dopóki Bre­men nie dotknął jego ręki i nie pomógł mu wcią­gnąć ela­stycz­nego stroju.

W końcu wyszli i na kory­ta­rzu, który jesz­cze przed chwilą był pełen pisz­czą­cych dzieci i roze­śmia­nych doro­słych, zapa­dła cisza. Bre­men patrzył, jak nie­bie­sko-biała fur­go­netka powoli oddala się wzdłuż pod­jazdu. Potem wró­cił do sali lek­cyj­nej.

***

Robby naj­wy­raź­niej nie był świa­domy, że Bre­men wszedł do pomiesz­cze­nia. Wyglą­dał absur­dal­nie w pasia­stej zie­lo­nej koszulce i poma­rań­czo­wych szor­tach, zbyt cia­snych, by dało się je dopiąć. Bre­men przy­po­mniał sobie pęk­nię­tego Buddę z brązu, któ­rego kie­dyś widział nie­da­leko Osaki. A jeśli w tym dziecku kryła się głę­boka mądrość zro­dzona z dłu­go­trwa­łego odizo­lo­wa­nia od świata?

Robby poru­szył się, puścił gło­śnego bąka i znów się zgar­bił.

Bre­men wes­tchnął i przy­cią­gnął krze­sło. Było za małe. Czuł się absur­dal­nie ze ster­czą­cymi w górę kola­nami. Uśmiech­nął się. Wyru­szy wie­czo­rem. Poje­dzie auto­bu­sem na pół­noc. Zła­pie auto­stop. Na wsi będzie chłod­niej.

To nie potrwa długo. Nawet nie będzie musiał nawią­zy­wać peł­nego kon­taktu. Jed­no­stronne dotknię­cie umy­słu. To moż­liwe. Wystar­czy kilka minut. Będzie mógł wyj­rzeć za Robby’ego przez okno, popa­trzeć na ksią­żeczkę z obraz­kami, może puści płytę i podzieli się z nim muzyką. Co chło­piec pomy­śli o tych nowych dozna­niach? To będzie pre­zent przed wyjaz­dem. Ano­ni­mowy. Nie podzieli się niczym wię­cej. Lepiej nie wysy­łać także wize­runku samego Robby’ego. W porządku.

Bre­men opu­ścił umy­słową tar­czę. Od razu wzdry­gnął się i znów ją posta­wił. Minęło dużo czasu, odkąd tak się odsło­nił. Gruby, weł­ni­sty koc tar­czy, dodat­kowo wzmac­niany alko­ho­lem, stał się dla niego czymś natu­ral­nym. Nagły przy­pływ gwaru roz­brzmie­wa­ją­cego w tle – uzna­wał go za biały szum – był iry­tu­jący. Poczuł się, jakby po mie­sią­cach spę­dzo­nych w jaskini wszedł do jaskrawo oświe­tlo­nego pomiesz­cze­nia. Sku­pił się na Rob­bym i ponow­nie opu­ścił bariery. Wyci­szył neu­ro­beł­kot i zaj­rzał głę­boko do umy­słu chłopca.

Pustka.

Zasko­czony, przez chwilę sądził, że stra­cił pano­wa­nie nad swo­imi zdol­no­ściami. Ale potem wyczuł nudne sek­su­alne roz­wa­ża­nia Turka w ogro­dzie i frag­menty zatro­ska­nych myśli dok­tor Whil­den, która wsia­dała do swo­jego mer­ce­desa i spraw­dzała, czy nie ma dziur w poń­czo­chach. Recep­cjo­nistka czy­tała powieść The Pla­gue Dogs. Bre­men prze­czy­tał razem z nią kilka lini­jek. Fru­stro­wało go, że tak wolno wodziła wzro­kiem po tek­ście. Poczuł w ustach smak wiśnio­wych kro­pli na kaszel.

Wbił wzrok w Robby’ego. Chło­piec ast­ma­tycz­nie dyszał. Wysu­nął z ust mocno obło­żony język. Na ustach i policzku wciąż miał resztki jedze­nia. Bre­men zawę­ził i wzmoc­nił swoją umy­słową sondę, sku­pia­jąc ją jak pro­mień świa­tła.

Pustka.

Nie. Chwi­leczkę. Wyczuł… Co takiego?… Jakiś brak. Tam, gdzie powinny się znaj­do­wać myśli Robby’ego, ziała potężna dziura. Bre­men zro­zu­miał, że ma do czy­nie­nia z naj­sil­niej­szą umy­słową tar­czą, jaką kie­dy­kol­wiek napo­tkał. Nawet Gail nie potra­fiła posta­wić tak sil­nej osłony. Przez chwilę był pod ogrom­nym wra­że­niem, a nawet czuł się wstrzą­śnięty, ale potem zro­zu­miał, jaki jest powód. Umysł Robby’ego był uszko­dzony. Całe jego seg­menty pozo­sta­wały nie­ak­tywne. Chło­piec mógł pole­gać tylko na nie­któ­rych zmy­słach i miał szcząt­kową świa­do­mość, więc nic dziw­nego, że ta zwró­ciła się do wewnątrz. To, co Bre­men począt­kowo wziął za potężną tar­czę, było zwartą kulą intro­spek­cji, wykra­cza­jącą poza spek­trum auty­zmu. Robby był praw­dzi­wie samotny.

Bre­men był tak oszo­ło­miony, że musiał na chwilę prze­rwać i wziąć kilka głę­bo­kich odde­chów. Kiedy doszedł do sie­bie, zaczął dzia­łać z jesz­cze więk­szą ostroż­no­ścią, bada­jąc gra­nice tar­czy jak czło­wiek obma­cu­jący w ciem­no­ści szorstką ścianę. Gdzieś musiał być jakiś otwór.

Zna­lazł go. Nie był to otwór, a raczej słab­sze miej­sce – ugi­na­jąca się prze­strzeń pośród nie­wzru­szo­nej skały. Bre­men z tru­dem wyczu­wał myśli trze­po­czące po dru­giej stro­nie, tak jak pie­szy wyczuwa ruch pocią­gów metra pod chod­ni­kiem. Sku­pił się na wzmoc­nie­niu sondy, aż poczuł, że jego koszula zaczyna nasią­kać potem. Pod wpły­wem wysiłku miał zabu­rze­nia wzroku i słu­chu. Nie­ważne. Po nawią­za­niu wstęp­nego kon­taktu zamie­rzał się odprę­żyć i powoli otwo­rzyć kanały obrazu i dźwięku.

Poczuł, że ela­styczna tar­cza lekko ustę­puje pod jego naci­skiem. Skon­cen­tro­wał się tak bar­dzo, że wystą­piły mu żyły na skro­niach. Nawet o tym nie wie­dział, ale jego twarz wykrzy­wił gry­mas, a mię­śnie szyi mocno się napięły. Tar­cza się ugięła. Sonda Bre­mena była jak taran ude­rza­jący w zwarte gala­re­to­wate drzwi. Coraz bar­dziej je wygi­nała. Bre­men sku­piał się tak bar­dzo, że mógłby prze­miesz­czać myślą przed­mioty, roz­bi­jać cegły, zatrzy­my­wać ptaki w locie.

Tar­cza coraz bar­dziej ustę­po­wała. Bre­men nachy­lił się, jakby wal­czył z sil­nym wia­trem. Liczyła się tylko siła jego woli. Nagle coś się roz­darło, poczuł ude­rze­nie cie­pła i runął do przodu. Stra­cił rów­no­wagę, zama­chał rękami i otwo­rzył usta do krzyku.

Ale jego usta znik­nęły.

Spa­dał. Kozioł­ko­wał. Ze zdzi­wie­niem dostrzegł z oddali swoje ciało tar­gane epi­lep­tycz­nym ata­kiem. Potem znów zaczął spa­dać. Spa­dał w ciszę. W nicość. Nicość.

Bre­men był w środku. Był dalej. Nur­ko­wał poprzez war­stwy powol­nych ter­micz­nych prą­dów. Bez­barwne wiru­jące fajer­werki spa­dały w trzech wymia­rach. Czarne kule zapa­dały się na zewnątrz. Ośle­piały go. Czuł wodo­spady dotyku, strugi zapa­chu, linia rów­no­wagi powie­wała na cichym wie­trze.

Pod­trzy­my­wały go tysiące rąk, które doty­kały, badały, wpy­chały palce do ust, przy­ci­skały dło­nie do piersi, prze­su­wały się po brzu­chu, obej­mo­wały penisa i sunęły dalej.

Był pogrze­bany. Znaj­do­wał się pod wodą. Wzno­sił się pośród czerni. Ale nie mógł oddy­chać. Jego ręce zaczęły się poru­szać. Dło­nie zma­gały się z lep­kim nur­tem. W górę. Był pogrze­bany w pia­sku. Mio­tał się i wierz­gał. Prze­su­wał się ku górze, cią­gnięty przez ssącą rurę, która mocno trzy­mała jego głowę. Sub­stan­cja się prze­mie­ściła. Tysiące nie­wi­docz­nych dłoni ści­skały go i prze­py­chały przez cia­sny otwór. Głowa wydo­stała się na powierzch­nię. Otwo­rzył usta, by krzy­czeć, a powie­trze wdarło się do jego piersi jak woda wypeł­nia­jąca toną­cego czło­wieka. Wrzask się nie koń­czył.

JA!

Bre­men ock­nął się na roz­le­głej rów­ni­nie. Nie było nieba. Wszystko tonęło w bla­dym brzo­skwi­nio­wym świe­tle. Zie­mia była twarda i podzie­lona na osobne poma­rań­czowe seg­menty, które cią­gnęły się w nie­skoń­czo­ność. Nie było hory­zontu. Grunt był popę­kany i kar­bo­wany, jak teren zale­wowy po suszy. W górze znaj­do­wały się kolejne war­stwy roz­świe­tlo­nych brzo­skwi­nio­wym bla­skiem krysz­ta­łów. Bre­men miał wra­że­nie, że jest w piw­nicy prze­zro­czy­stego pla­sti­ko­wego dra­pa­cza chmur. Pustego. Leżał na ple­cach i patrzył przez nie­koń­czące się pię­tra skry­sta­li­zo­wa­nej pustki.

Usiadł. Czuł się tak, jakby ktoś prze­cią­gnął mu po skó­rze papie­rem ścier­nym. Był nagi. Prze­su­nął dło­nią po brzu­chu, dotknął wło­sów łono­wych, zna­lazł bli­znę na kola­nie po wypadku moto­cy­klo­wym, który przy­da­rzył mu się, gdy miał sie­dem­na­ście lat. Kiedy wstał, prze­to­czyła się przez niego fala mdło­ści.

Ruszył przed sie­bie. Gład­kie płyty pod jego sto­pami były cie­płe w dotyku. Szedł bez kon­kret­nego kie­runku ani celu. Kie­dyś prze­szedł pół­tora kilo­me­tra po nizi­nie sol­nej Bon­ne­ville tuż przed zacho­dem słońca. Teraz czuł się podob­nie. Wędro­wał. „Kto sta­nie na szpa­rze, tego obić każę”.

W końcu zatrzy­mał się w miej­scu, które nie wyróż­niało się niczym szcze­gól­nym. Bolała go głowa. Poło­żył się na ple­cach i wyobra­ził sobie, że jest miesz­ka­ją­cym przy dnie mor­skim zwie­rzę­ciem, które patrzy w górę poprzez war­stwy prze­miesz­cza­ją­cych się prą­dów. Brzo­skwi­niowe świa­tło obmy­wało go cie­płem. Jego skóra pro­mie­nio­wała. Zamknął oczy i zasnął.

***

Usiadł gwał­tow­nie, jego noz­drza się roz­dęły, a uszy aż zadrżały, gdy pró­bo­wał umiej­sco­wić led­wie sły­szalny dźwięk. Pano­wała cał­ko­wita ciem­ność.

Coś poru­szało się pośród nocy.

Bre­men kuc­nął w mroku i pró­bo­wał zigno­ro­wać wła­sny chra­pliwy oddech. Jego gru­czoły weszły w tryb pracy zapro­gra­mo­wany przed milio­nami lat. Pię­ści się zaci­snęły, oczy bez­u­ży­tecz­nie poru­szały się w oczo­do­łach, a serce biło jak sza­lone.

***

Coś poru­szało się pośród nocy.

Czuł to w pobliżu. Czuł jego siłę. Było potężne i bez trudu potra­fiło zna­leźć drogę w ciem­no­ści. Ta istota była obok niego i nad nim. Bre­men czuł siłę jej nie­wi­dzą­cego spoj­rze­nia. Uklęk­nął na zim­nym grun­cie i zwi­nął się w kłę­bek.

Coś go dotknęło.

Powstrzy­mał krzyk. Pochwy­ciła go dłoń olbrzyma – coś szorst­kiego i ogrom­nego, co wcale nie było dło­nią. Pod­nio­sła go. Bre­men poczuł siłę jej uści­sku i ból w żebrach. Mogła bez trudu go zmiaż­dżyć. Ponow­nie odniósł wra­że­nie, że ktoś go ogląda, bada i waży na nie­wi­docz­nej wadze. Był bez­radny, ale zara­zem czuł się bez­piecz­nie, jak pacjent pod­czas prze­świe­tle­nia, który wie, że prze­ni­kają go nie­wi­dzialne pro­mie­nie szu­ka­jące wszel­kich nie­pra­wi­dło­wo­ści.

Coś odło­żyło go na zie­mię.

Niczego nie usły­szał, ale wyczuł odda­la­jące się cięż­kie kroki. Ucisk zelżał. Bre­men załkał. Po chwili wypro­sto­wał się i wstał. Zawo­łał w ciem­ność, ale jego słaby głos się w niej zagu­bił, tak że nie był pewien, czy sam się sły­szy.

***

Wze­szło słońce. Bre­men zamru­gał i otwo­rzył oczy, wbił wzrok w odle­głą jasność, a potem zaci­snął powieki, zanim to w pełni do niego dotarło. Wze­szło słońce.

Sie­dział na tra­wie. Pre­ria poro­śnięta mięk­kimi źdźbłami się­ga­ją­cymi mu do kolan cią­gnęła się aż po hory­zont we wszyst­kich kie­run­kach. Bre­men zerwał jedno źdźbło, obrał je i zaczął ssać słodki rdzeń. Znów poczuł się jak dziecko. Ruszył przed sie­bie.

Wiał cie­pły wiatr. Poru­szał trawą i wzbu­dzał cichy szum, który łago­dził ból pul­su­jący za jego oczami. Wędrówka spra­wiała mu przy­jem­ność. Cie­szył się doty­kiem trawy pod bosymi sto­pami oraz słoń­cem i wia­trem muska­ją­cymi ciało.

Wcze­snym popo­łu­dniem uświa­do­mił sobie, że idzie w stronę jakiejś smugi na hory­zon­cie. Póź­nym popo­łu­dniem smuga zmie­niła się w linię drzew. Wkrótce przed zacho­dem słońca zna­lazł się na skraju lasu. Rosły tutaj dostojne wiązy i dęby, jakie pamię­tał ze swo­jego dzie­ciń­stwa w Pen­n­syl­wa­nii. Jego długi cień sunął przed nim, gdy zagłę­biał się w lesie.

Po raz pierw­szy poczuł, że doku­czają mu zmę­cze­nie i pra­gnie­nie. Miał ciężki język, suchy i opuch­nięty. Z tru­dem brnął przez wydłu­ża­jące się cie­nie, od czasu do czasu wypa­tru­jąc chmur na frag­men­tach nieba widocz­nych mię­dzy koro­nami drzew. Kiedy tak patrzył w górę, o mało nie wpadł do stawu. Za ochron­nym krę­giem chwa­stów i szu­wa­rów znaj­do­wał się okrą­gły zbior­nik wodny. Nad brze­giem zako­rze­niło się drzewo wiśniowe obsy­pane owo­cami. Bre­men poko­nał ostat­nie kilka kro­ków, spo­dzie­wa­jąc się, że woda znik­nie, gdy się w nią rzuci.

Się­gała mu do piersi i była zimna jak lód.

***

Przy­szła tuż po wscho­dzie słońca. Bre­men zauwa­żył ruch zaraz po prze­bu­dze­niu. Nie dowie­rzał wła­snym oczom i stał nie­ru­chomo, jeden z wielu cieni pod drze­wem. Szła nie­pew­nie, jakby była nie­śmiała albo bosa. Wie­chy traw muskały jej uda. Bre­men widział ją wyraź­nie w pozio­mych pro­mie­niach poran­nego słońca. Miał wra­że­nie, że jej ciało lśni. Piersi, lewa jak zwy­kle nieco peł­niej­sza od pra­wej, deli­kat­nie się koły­sały z każ­dym wyso­kim kro­kiem. Czarne włosy miała ostrzy­żone na krótko.

Zatrzy­mała się w świe­tle. Potem znów ruszyła. Bre­men spu­ścił wzrok na jej silne uda. Nogi roz­chy­lały się i zwie­rały z osza­ła­mia­jącą swo­bodą typową dla kogoś, kto czuje, że nikt na niego nie patrzy. Była już znacz­nie bli­żej i Bre­men dostrze­gał deli­katne cie­nie wzdłuż jej żeber, bla­do­ró­żowe kręgi obwó­dek sutek oraz roz­le­gły siniec po wewnętrz­nej stro­nie jed­nej z rąk.

Wyszedł z cie­nia.

Zatrzy­mała się i instynk­tow­nie zasło­niła rękami, a następ­nie szybko do niego pode­szła. Roz­po­starła ramiona. Jego noz­drza wypeł­nił czy­sty zapach jej wło­sów. Skóra dotknęła skóry. Ich dło­nie sunęły po mię­śniach, skó­rze, zna­jo­mych wypu­kło­ściach krę­gów. Oboje łkali i mówili słowa pozba­wione sensu. Bre­men padł na jedno kolano i zanu­rzył twarz mię­dzy jej piersi. Nachy­liła się lekko i objęła pal­cami jego głowę. Ani na chwilę nie odry­wali się od sie­bie.

– Dla­czego mnie zosta­wi­łaś? – wyszep­tał, doty­ka­jąc ustami jej skóry. – Dla­czego ode­szłaś?

Gail nie odpo­wie­działa. Jej łzy spa­dały na jego włosy, a dło­nie zaci­skały się na jego karku. Bez słowa uklę­kła razem z nim w wyso­kiej tra­wie.

***

Wspól­nie wyszli z lasu, gdy wła­śnie roz­wie­wały się poranne mgły. W tym świe­tle tra­wia­ste wzgó­rza przy­po­mi­nały część opa­lo­nego, aksa­mit­nego ludz­kiego tuło­wia, któ­rego mogliby dotknąć.

Roz­ma­wiali cicho, co jakiś czas spla­ta­jąc palce. Odkryli, że próby kon­taktu tele­pa­tycz­nego koń­czyły się ośle­pia­ją­cymi ata­kami bólu głowy. Dla­tego uży­wali mowy. Oraz dotyku. Zanim dzień dobiegł końca, dwu­krot­nie kochali się w wyso­kiej, mięk­kiej tra­wie, gdzie patrzyło na nich tylko złote oko słońca.

Póź­nym popo­łu­dniem poko­nali wznie­sie­nie i ich oczom uka­zał się nie­wielki sad, za któ­rym wzno­siła się biała lśniąca ściana.

– To nasza farma! – wykrzyk­nęła Gail z zachwy­tem. – Jak to moż­liwe?

Bre­men nie był zasko­czony. Kiedy zbli­żyli się do wyso­kiego sta­rego budynku, zacho­wy­wał spo­kój. Była tutaj także sypiąca się sto­doła, któ­rej uży­wali jako garażu. Pod­jaz­dowi wciąż przy­da­łaby się wymiana żwiru, ale teraz pro­wa­dził doni­kąd, ponie­waż na jego końcu nie było szosy. Stu­let­nia zardze­wiała siatka odgra­dza­jąca drogę znik­nęła w wyso­kiej tra­wie.

Gail weszła na werandę i zaj­rzała przez okno. Bre­men czuł się jak intruz albo ktoś, kto ogląda domy na sprze­daż i natra­fił na taki, w któ­rym ktoś być może wciąż mieszka. Z przy­zwy­cza­je­nia pode­szli do tyl­nego wej­ścia. Gail deli­kat­nie otwo­rzyła drzwi z siatką i lekko odsko­czyła, gdy zawiasy zapisz­czały.

– Prze­pra­szam – ode­zwał się Bre­men. – Wiem, że obie­ca­łem je naoli­wić.

W środku było chłodno i ciemno. Pokoje wyglą­dały tak samo jak w dniu, gdy je opu­ścili. Bre­men zaj­rzał do swo­jego gabi­netu i zauwa­żył doku­menty wciąż leżące na dębo­wym biurku oraz dawno zapo­mniane prze­kształ­ce­nie zapi­sane kredą na tablicy. Na górze popo­łu­dniowe słońce wpa­dało przez świe­tlik, który udało mu się zało­żyć dawno temu we wrze­śniu. Gail spa­ce­ro­wała od pokoju do pokoju, pomru­ku­jąc z uzna­niem i deli­kat­nie doty­ka­jąc roz­ma­itych przed­mio­tów. Sypial­nia była wysprzą­tana jak zawsze, nie­bie­ski koc został mocno nacią­gnięty i zatknięty pod mate­rac, a bab­cina koł­dra w kratę leżała zło­żona w nogach łóżka.

Zasnęli na chłod­nej pościeli. Podmu­chy wia­tru od czasu do czasu nady­mały zasłony. Gail mam­ro­tała przez sen i czę­sto wycią­gała do niego rękę. Kiedy Bre­men się obu­dził, było już pra­wie ciemno. Ota­czał ich wie­czorny pół­mrok typowy dla wcze­snego lata.

Z dołu dobie­gał jakiś dźwięk.

Bre­men przez długą chwilę leżał bez ruchu. Powie­trze było gęste i nie­ru­chome, cisza nie­mal nama­calna. Potem roz­legł się kolejny dźwięk.

Bre­men wyszedł z łóżka, nie budząc Gail. Leżała zwi­nięta w kłę­bek na boku z dło­nią przy policzku, a poduszka przy jej ustach była wil­gotna. Zszedł na bosaka po drew­nia­nych scho­dach. Wśli­zgnął się do swo­jego gabi­netu i ostroż­nie otwo­rzył prawą dolną szu­fladę. Zna­lazł to, czego szu­kał, pod pustymi tecz­kami. Wyjął szmaty wyście­ła­jące szu­fladę.

Smith & Wesson kali­ber .38 cuch­nął sma­rem i wyglą­dał na rów­nie nowy jak w dniu, gdy jego szwa­gier mu go poda­ro­wał. Bre­men spraw­dził bębe­nek. Tłu­ste i cięż­kie poci­ski tkwiły na swo­ich miej­scach, jak jajka w gnieź­dzie. Szorstka ręko­jeść dobrze leżała w dłoni, a metal był chłodny w dotyku. Bre­men uśmiech­nął się smutno, gdy uświa­do­mił sobie absurd sytu­acji, ale nie odło­żył broni. Drzwi kuchenne ponow­nie trza­snęły.

Bez­gło­śnie wyszedł na kory­tarz i zbli­żył się do wej­ścia do kuchni. Było bar­dzo ciemno, ale jego oczy przy­zwy­cza­iły się do mroku. Z miej­sca, w któ­rym stał, widział bladą zjawę lodówki. Jej pompa cicho powar­ki­wała. Trzy­ma­jąc rewol­wer przy boku, wszedł na chłodne kafelki pokry­wa­jące pod­łogę kuchni.

Ruch go zasko­czył i broń unio­sła się o kilka cen­ty­me­trów, zanim się uspo­koił. Ger­ni­sa­vien, nie­po­korna mała cęt­ko­wana kotka, prze­szła przez kuch­nię, otarła się o jego nogi, a następ­nie wró­ciła do lodówki, popa­trzyła na niego zna­cząco i znów zaczęła się do niego łasić. Bre­men przy­klęk­nął i podra­pał ją po szyi z nie­obecną miną. Pisto­let wyglą­dał idio­tycz­nie w jego zaci­śnię­tej dłoni. Polu­zo­wał uścisk.

***

Kiedy zasie­dli do póź­niej kola­cji, już wscho­dził księ­życ. Steki zna­leźli w zamra­żarce w piw­nicy, w lodówce stało zimne piwo, a w garażu kilka wor­ków węgla drzew­nego. Sie­dzieli obok sta­rej pompy za domem, na grillu skwier­czało mięso. Wcze­śniej nakar­mili Ger­ni­sa­vien, ale kotka i tak leżała obok jed­nego z dużych sta­rych drew­nia­nych ogro­do­wych krze­seł i zer­kała na nich z wycze­ki­wa­niem.

Oboje się ubrali – Bre­men w swoje ulu­bione baweł­niane spodnie i błę­kitną robo­czą koszulę, a Gail w luźną białą baweł­nianą sukienkę, którą czę­sto nosiła na wyciecz­kach. Ota­czały ich dźwięki, które wie­lo­krot­nie sły­szeli na tym podwórku: świersz­cze, nocne ptaki w sadzie, cała gama żabich recho­tów przy dale­kim stru­mie­niu, od czasu do czasu trze­pot skrzy­deł wró­bla przy budyn­kach gospo­dar­czych.

Bre­men podał steki na jed­no­ra­zo­wych taler­zach. Noże nazna­czyły białą tek­turę prze­ci­na­ją­cymi się liniami. Zje­dli mięso i pro­stą sałatkę z warzyw z ogrodu, ze świe­żymi rzod­kiew­kami i cebul­kami.

Cho­ciaż widać było trzy czwarte księ­życa, gwiazdy i tak nie­zwy­kle jasno świe­ciły. Bre­men przy­po­mniał sobie noc, kiedy leżeli na hamaku i cze­kali, aż po nie­bie prze­mknie sta­cja kosmiczna Sky­lab, niczym nie­siona wia­trem iskra. Uświa­do­mił sobie, że gwiazdy są tutaj jesz­cze jaśniej­sze, ponie­waż świa­tła Fila­del­fii ani auto­strady nie przy­ćmie­wają ich chwały.

Gail wypro­sto­wała się na krze­śle, zanim dokoń­czyli posi­łek.

Gdzie my jeste­śmy, Jerry? Dotyk jej myśli był deli­katny. Nie wywo­ły­wał ośle­pia­ją­cego bólu głowy.

Bre­men wypił łyk budwe­isera.

– Co jest złego w powro­cie do domu, mała?

Nie ma niczego złego w powro­cie do domu. Ale gdzie jeste­śmy?

Bre­men sku­pił się na rzod­kiewce, którą obra­cał w pal­cach. W smaku była słona, ostra i chłodna.

Co to za miej­sce? Gail popa­trzyła w stronę ciem­nej linii drzew na skraju sadu. Świe­tliki migo­tały w ciem­no­ści.

Gail, jaka jest ostat­nia rzecz, którą pamię­tasz?

– Pamię­tam, jak umar­łam.

Jej słowa ude­rzyły go pro­sto w splot sło­neczny. Przez chwilę nie mógł nic powie­dzieć ani zebrać myśli.

– Ni­gdy nie wie­rzy­li­śmy w życie po śmierci, Jerry – cią­gnęła. Fana­tyczni rodzice hipo­kryci. Matka po pijaku szlo­cha­jąca nad Biblią. – To zna­czy… Nie wiem… Jak to moż­liwe…

– Nie – odrzekł Bre­men, sta­wia­jąc talerz na pod­ło­kiet­niku i nachy­la­jąc się. – Być może jest jakieś wytłu­ma­cze­nie.

Od czego zacząć? Stra­cone lata, Flo­ryda, gorące ulice mia­sta, szkoła dzienna dla upo­śle­dzo­nych nie­wi­do­mych dzieci. Gail z sze­roko otwar­tymi oczami patrzyła na ten okres jego życia. Wyczu­wała jego umy­słową tar­czę, ale nie nale­gała, by poka­zał jej wszystko. Robby. Chwi­lowy kon­takt. Być może pusz­cze­nie płyty. Spa­da­nie.

Prze­rwał, żeby wypić długi łyk piwa. Chór owa­dów hała­so­wał. Dom lśnił blado w bla­sku księ­życa.

Gdzie my jeste­śmy, Jerry?

– Co pamię­tasz z prze­bu­dze­nia w tym miej­scu, Gail?

Już wcze­śniej podzie­lili się obra­zami, ale próba uję­cia ich w słowa wyostrzyła wspo­mnie­nia.

– Ciem­ność – odpo­wie­działa. – A potem łagodne świa­tło. Koły­sa­nie. Ktoś mnie koły­sał. Trzy­mał i obej­mo­wał. Wędrówkę. Zna­le­zie­nie cie­bie.

Bre­men poki­wał głową. Pod­niósł ostatni kawa­łek mięsa i roz­ko­szo­wał się sma­kiem spa­le­ni­zny. To oczy­wi­ste, że jeste­śmy z Rob­bym. Podzie­lił się obra­zami, na które nie potra­fił zna­leźć odpo­wied­nich słów. Wodo­spady dotyku. Kra­jo­brazy zapa­chu. Ruch mocy w ciem­no­ści.

Z Rob­bym, zabrzmiała echem myśl Gail. ????? W jego umy­śle.

– Jak?

Kotka wsko­czyła mu na kolana. Pogła­skał ją bez­wied­nie i odsta­wił na zie­mię. Ger­ni­sa­vien od razu pod­nio­sła ogon i odwró­ciła się do niego tyłem.

– Czy­ta­li­śmy wiele histo­rii o tele­pa­tach. Czy natra­fi­łaś gdzieś na satys­fak­cjo­nu­jące wyja­śnie­nie tego, jak działa tele­pa­tia? Dla­czego jedni ludzie mogą z niej korzy­stać, a inni nie? Dla­czego myśli jed­nych są gło­śne, jakby krzy­czeli przez mega­fon, a myśli innych nie­mal nie spo­sób dosły­szeć?

Gail przez chwilę się zasta­na­wiała. Kotka pozwo­liła podra­pać się za uszami.

– Cóż, była pewna naprawdę dobra książka… cho­ciaż ona tylko opi­sy­wała, jakie to uczu­cie. Nie. Zazwy­czaj opi­sują to jako coś w rodzaju trans­mi­sji radio­wej lub tele­wi­zyj­nej. Ale prze­cież o tym wiesz, Jerry. Wiele razy o tym roz­ma­wia­li­śmy.

– Tak – przy­znał Bre­men.

Wbrew sobie już pró­bo­wał jej to opi­sać. Jego tele­pa­tyczny dotyk plą­tał słowa. Obrazy sypały się jak wydruki z prze­cią­żo­nego ter­mi­nala. Nie­koń­czące się krzywe Schrödingera, któ­rych wykresy prze­ma­wiały języ­kiem czyst­szym od mowy. Zała­mu­jące się krzywe praw­do­po­do­bień­stwa w roz­kła­dzie dwu­mia­no­wym.

– Mów – ode­zwała się Gail.

Zasta­no­wiło go, że po tylu latach dzie­le­nia myśli wciąż nie zawsze potra­fiła patrzeć jego oczami.

– Pamię­tasz mój ostatni wielki pro­jekt? – spy­tał.

– Czoło fali – odrze­kła.

– Wła­śnie. Pamię­tasz, czego doty­czył?

– Holo­gra­mów. Poka­za­łeś mi wyniki badań Gold­manna na uni­wer­sy­te­cie. – Była jak łagodna biała smuga w sła­bym świe­tle. – Więk­szo­ści nie zro­zu­mia­łam, a wkrótce potem zacho­ro­wa­łam.

– Jego praca opie­rała się na holo­gra­fii – prze­rwał jej Bre­men pośpiesz­nie. – Ale grupa badaw­cza Gold­manna pra­co­wała nad odpo­wied­ni­kiem ludz­kiej świa­do­mo­ści… i myśli.

– Co to ma wspól­nego z… z tym? – spy­tała Gail. Wyko­nała ele­gancki ruch dło­nią, wska­zu­jąc podwó­rze, noc i usiane gwiaz­dami skle­pie­nie nad nimi.

– To może nam pomóc – odpo­wie­dział Bre­men. – Dawne teo­rie aktyw­no­ści umy­sło­wej nie tłu­ma­czyły takich zagad­nień jak skutki uda­rów, uogól­nione przy­swa­ja­nie wie­dzy czy funk­cjo­no­wa­nie pamięci, nie wspo­mi­na­jąc o samym akcie myśle­nia.

– A teo­ria Gold­manna to robi?

– To jesz­cze nie jest teo­ria, Gail. To było nowe podej­ście, które opie­rało się na ostat­nich odkry­ciach doty­czą­cych holo­gra­mów oraz na ana­li­zie opra­co­wa­nej w latach trzy­dzie­stych przez pew­nego rosyj­skiego mate­ma­tyka. Na tym eta­pie popro­szono mnie o pomoc. To było bar­dzo pro­ste. Grupa Gold­manna pro­wa­dziła roz­ma­ite skom­pli­ko­wane bada­nia EEG. Bra­łem ich wyniki, pod­da­wa­łem je ana­li­zie Fouriera, a potem sto­so­wa­łem wobec nich różne mody­fi­ka­cje rów­na­nia falo­wego Schrödingera, żeby spraw­dzić, czy dzia­łają jako fala sto­jąca.

– Jerry, nie rozu­miem, jak może nam to pomóc.

– Cho­lera, Gail, to dzia­łało. Ludzką myśl można opi­sać jako sto­jące czoło fali. Coś w rodzaju super­ho­lo­gramu. A mówiąc pre­cy­zyj­niej, holo­gramu, który zawiera w sobie kilka milio­nów mniej­szych holo­gra­mów.

Gail się nachy­lała. Nawet w ciem­no­ści Bre­men dostrze­gał zmarszczki sku­pie­nia, które poja­wiały się na jej twa­rzy za każ­dym razem, gdy opo­wia­dał jej o swo­jej pracy.

Ode­zwała się bar­dzo cicho:

– Gdzie w takim razie znaj­duje się umysł, Jerry?… W mózgu?

Teraz to on lekko zmarsz­czył czoło.

– Chyba naj­wła­ściw­szą odpo­wie­dzią będzie, że sta­ro­żytni Grecy oraz róż­nej maści reli­gijni wariaci słusz­nie je roz­dzie­lali – odrzekł. – Mózg można postrze­gać jako coś w rodzaju… no cóż, elek­tro­che­micz­nego gene­ra­tora i inter­fe­ro­me­tra w jed­nym. Ale umysł… ach, umysł jest czymś znacz­nie pięk­niej­szym niż ta bryła istoty sza­rej. – Myślał w kate­go­rii rów­nań, sinu­soid tań­czą­cych do ele­ganc­kiej melo­dii Schrödingera.

– A więc ist­nieje dusza, która może prze­trwać śmierć? – spy­tała Gail. Jej głos zabrzmiał nieco ase­ku­ra­cyj­nie i zrzę­dli­wie, jak zawsze, gdy roz­ma­wiała o reli­gij­nych ide­ach.

– Oczy­wi­ście, że nie – odparł Bre­men. Czuł się poiry­to­wany tym, że znów musi myśleć za pośred­nic­twem słów. – Jeśli Gold­mann miał rację i oso­bo­wość jest zło­żo­nym czo­łem fali, czymś w rodzaju serii nisko­ener­ge­tycz­nych holo­gra­mów inter­pre­tu­ją­cych rze­czy­wi­stość, to oso­bo­wość z pew­no­ścią nie może prze­trwać śmierci mózgu. Sza­blon ginie razem z holo­gra­ficz­nym gene­ra­to­rem.

– Zatem co to ozna­cza dla nas? – Głos Gail był led­wie sły­szalny.

Bre­men nachy­lił się i ujął ją za rękę. Była lodo­wata.

– Nie rozu­miesz, dla­czego zain­te­re­so­wa­łem się tą dzie­dziną badań? Myśla­łem, że może umoż­li­wić nam opi­sa­nie naszych… eee… zdol­no­ści.

Gail pode­szła i usia­dła obok niego na sze­ro­kim drew­nia­nym krze­śle. Objął ją ramie­niem i poczuł dotyk chłod­nej skóry. Nagle po nie­bie prze­mknął meteor, od zenitu na połu­dnie, zosta­wia­jąc po sobie chwi­lowy ślad na siat­kówce oka.

– No i co? – spy­tała Gail bar­dzo cicho.

– To pro­ste – odrzekł Bre­men. – Kiedy wyobra­zimy sobie ludzką myśl jako serię sto­ją­cych fal two­rzą­cych wzory inter­fe­ren­cji, które można prze­cho­wy­wać i prze­ka­zy­wać za pomocą holo­gra­ficz­nych odpo­wied­ni­ków, wszystko zaczyna nabie­rać sensu.

– Aha.

– Naprawdę. To ozna­cza, że z jakie­goś powodu nasze umy­sły rezo­nują nie tylko z falami, które sami wytwa­rzamy, ale także z tymi, które gene­rują inni.