Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
18 osób interesuje się tą książką
Postapokaliptyczna powieść, której akcja dzieje się w Polsce
Dwie straszliwe epidemie uśmiercają większość mieszkańców planety. Sandra, młoda dziewczyna z Łodzi, odrzucana do tej pory przez otoczenie, nierozumiana przez najbliższych, zamknięta w świecie niezwykłego umysłu i ciasnym mieszkaniu starej kamienicy, postanawia pomimo czyhających niebezpieczeństw ruszyć przed siebie i rozpocząć nowe życie.
Podróżując przez wyludniony, zmieniony kraj na swojej drodze napotyka Darka – lekarza, poszukującego odpowiedzi na pytanie, skąd wzięła się plaga i pracującego nad okryciem szczepionki.
Wspólnie docierają do Warszawy, zamienionej w specjalną Strefę, gdzie spora grupa ocalałych usiłuje przetrwać kolejny dzień. Sandra i Darek spotykają tu ludzi życzliwych, ale też wrogów, a nade wszystko przekonują się, że niezależnie od rozmiarów katastrofy, która spadła na Ziemię, natura ludzka pozostaje niezmienna.
Czy uda im się przetrwać w tym bezwzględnym świecie, nie zatracając własnego człowieczeństwa?
Czy ludzkość znajdzie rozwiązanie zagadki i odkryje sekret stojący za pojawieniem się plagi? I wreszcie czym jest tytułowe drugie drzewo.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 561
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Drugie drzewo
Copyright © Róża Lewanowicz, 2025
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2022
Projekt graficzny okładki: Marta Kładź-Kocot
Korekta: Anna Nowak
ISBN 978-91-8076-600-5
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Cudny
Cudny miał dar uzdrawiania. Dlatego wołano na niego Cudny. Problem polegał na tym, że mało kto o tym wiedział albo pamiętał, a on sam bardzo chciał, by tak pozostało. Nowi ludzie w jego nowym życiu domniemywali, że to przezwisko wynikało z faktu, jakoby był po prostu cudownym człowiekiem, zbawcą, mężem opatrznościowym w ich niedoli.
Marek, bo takie było jego prawdziwe imię, nienawidził swojego daru, który uważał za przekleństwo i źródło nieopisanych cierpień. Czuł się przez niego jak dziwoląg. Od ósmego roku życia wytykano go palcami, wyśmiewano albo przeciwnie – otaczano czcią. Oprócz tego za każde uleczenie płacił wysoką cenę: dolegliwość, która znikała u chorego, pojawiała się w jego ciele; co prawda na krótko, ale bardzo intensywnie. Wydawało mu się, że choroba czy ból przechodzą na niego, by w jego ciele dokonać żywota.
Kiedy osiągnął wiek osiemnastu lat, postanowił skończyć z uzdrawianiem, uciec od swojego przeznaczenia i sprawić, by świat o nim zapomniał. W tym celu zapisał się do seminarium duchownego. Chciał wtopić się w jednorodny tłum i upodobnić do konkretnej grupy społeczno-zawodowej. Tam jednak stało się coś nieoczekiwanego, czego rzecz jasna nikt nie mógł przewidzieć. U Marka ujawnił się inny dar, pozornie mniej kłopotliwy, lecz, co oczywiste, ściągający uwagę otoczenia: umiejętność dowodzenia grupą. Wystarczyło, by otworzył usta, a nie było człowieka, który by go nie słuchał. Przełożeni, na czele z ojcem duchownym, poczuli się zagrożeni, więc uprzykrzali mu życie na każdym kroku. Tym razem jednak Marek nie uciekł. Podobało mu się stawianie oporu, bycie buntownikiem, burzenie raz ustanowionego porządku, niemającego nic wspólnego z porządkiem, a nade wszystko wytykanie błędów innym, ujawnianie otaczającej go hipokryzji, oczyszczanie świata ze zła…
Kiedy na świat spadła jedna tragedia, a potem następna, gdy ludzie umierali na jego oczach, a on nic nie mógł z tym zrobić, pojął, że właśnie teraz może wykazać się naprawdę i oczyścić ziemię, na jakiej przyszło mu żyć, z tego, co ją skaziło. Chciał chronić ocalałych, nawet kosztem cierpienia innych, dla których nie mogło już być nadziei, bo to oni stanowili źródło zagłady. Cena ich życia też nie była za wysoka.
– Jeśli nic nie zrobię, będzie tylko gorzej – powtarzał sobie. – Nie mogę biernie patrzeć na to, co się dzieje.
Zrzucił sutannę, bo nie było sensu dłużej udawać, że w coś wierzy. Nie musiał ukrywać się w tłumie, w końcu mógł wyjść z niego z podniesioną głową i poprowadzić tych, którzy chcieli, ku uleczeniu. Chcących było wielu, lecz on na samym początku musiał podjąć bardzo trudne decyzje i usunąć spośród nich chore elementy, oddzielić ziarna od plew, zabić słabych…
Cudny nie lubił wracać myślą do tych bolesnych początków, bo nie chciał przyznać, że popełnił wiele błędów. Założył bowiem, że dar uzdrawiania pozwoli mu rozróżnić chorego od zdrowego, jak to miało miejsce podczas pierwszej epidemii. Jednak z tą drugą było coś nie tak i gdyby był wierzący, uznałby, że to sam diabeł pomieszał szyki. Ciała nie chorowały. Owszem, zmieniały się w ledwo zauważalny sposób, ale nie nosiły w sobie śladów choroby czy rozkładu. Jego zadanie było więc o wiele trudniejsze, a nauka rozpoznawania plew zajęła mu sporo czasu.
Gdy minęło dwa i pół roku, uznał, że jest mistrzem, nie tylko w przewodzeniu coraz większej grupie wyznawców, ale i w trafnym stawianiu diagnozy: ten jest zarażony, a ten nie; tego należy od razu zabić, a tego zaprosić do nas. Uprościł w ten sposób swoje życie, przyczyniając się do uleczenia świata. Był spokojny, syty, spełniony. No i nareszcie miał poczucie, że kontroluje sytuację – pierwszy raz od dnia narodzin.
Idąc do seminarium, oszukał wszystkich oprócz siebie i paru kumpli, którzy znali go lepiej niż rodzice. Nie miał w sobie wiary, nie znajdował też potrzeby jej posiadania. Ale podobało mu się tam i dopiero po stworzeniu swojej grupy zrozumiał, że lubił się uczyć. Oceny miał doskonałe, jeśli nie liczyć paru nieistotnych przedmiotów, a siedzenie nad książkami nie męczyło go wcale. Znał łacinę i grekę, porozumiewał się też po włosku; kochał historię, a nawet liturgikę; szybko opanował wszystkie możliwe rytuały, gesty czy modlitwy, a gdy był na piątym roku, poznał pewnego księdza z Warszawy, który pokazał mu, że wybrał sobie najlepszy z możliwych zawodów.
– Jesteś sprytny, to się ustawisz – szeptał mu do ucha ksiądz Bogdan w czasie przerwy na papierosa. – Ja nie mam takiej gadki jak ty, więc będziesz w stanie owinąć sobie wokół palca każdego, nie tylko parafian, ale i samego biskupa. Masz dziewczynę?
Marek spojrzał na niego zdziwiony.
– Nie. A powinienem?
– Niekoniecznie. – Bogdan skrzywił się. – Jak nie masz, to i lepiej. Z babami sam kłopot. Kupa kasy na nie idzie i łatwo złapać punkty ujemne, nie mówiąc o ciąży. Potem jest problem: skrobać, nie skrobać? Wysyłać gdzieś dalej czy trzymać pod nosem i pilnować? Gdybyś miał lepszą kondycję, można pomyśleć o wojsku. Ha! Życie jak w Madrycie.
Bogdan skończył nauki rekolekcyjne dla łódzkich seminarzystów i wrócił do swojego życia w Stolicy, a Cudny miał o czym myśleć. Jego świetlaną karierę przerwał wybuch pierwszej epidemii, która zabrała jedyną osobę, na jakiej mu zależało. Nie był w stanie pomóc własnej babci, nic nie dawało kładzenie rąk i skupianie się nad jej coraz słabszym ciałem. Jedna z sąsiadek, pomagająca mu w opiece nad staruszką, powiedziała, że na Jehowych to nie podziała, bo muszą się najpierw nawrócić.
– Ja tam księdza babkę szanuję – mówiła, naciągając czyste prześcieradło na tapczan. – Ale sekta jest sekta, a Bóg chorobą daje nam szansę na zastanowienie się. Sam ksiądz najlepiej powinien o tym wiedzieć.
Oczywiście Cudny nie przejął się tymi słowami, bo od dawna był odporny na nietolerancję wobec swojej rodziny, od pokoleń należącej do Świadków Jehowy, co także ukrył przed przełożonymi seminarium. Po raz pierwszy jednak usłyszał tak zdecydowany pogląd: że epidemia jest szansą, a nie karą czy splotem przypadkowych zdarzeń. Uznał, że powinien zacząć szukać maksimum korzyści tam, gdzie inni widzą stratę.
Cudny wiedział, że owieczki w jego parafii nie rozproszyłyby się po wybuchu epidemii, gdyby z nimi został, lecz uległ pokusie i błędnie założył, że może związać się z piękną dziewczyną i jednocześnie przewodzić grupie nowych wiernych. Teraz żałował tej decyzji, bo widział, jak była naiwna. Nie musiał wyjeżdżać z Łodzi, mógł na miejscu ułożyć sobie życie według własnego upodobania, zamiast tułać się po całej Polsce, walcząc o przetrwanie. Jego ludzie byli lojalni, ale największa nawet lojalność poddana zostaje próbie w obliczu śmierci głodowej, o innych zagrożeniach nie wspominając. Miał twardą rękę, która musiała mięknąć, gdy robiło się bardzo ciężko. Pożywienia wokoło wcale nie przybywało, co nie było dziwne, biorąc pod uwagę fakt, że od ponad dwóch lat mało kto uprawiał rolę. Nie podobało mu się, że podwładni chcieli dzielić się na mniejsze grupy, by było im łatwiej szukać zapasów. Kiedy ktoś się oddalał, Cudny zaczynał mieć obawy, że wymknie mu się spod kontroli; jednakże wiedział, że musi ustąpić, by jego upór nie obrócił się przeciwko niemu. Wtedy też pojął, że powinni znaleźć stałą lokalizację, bezpieczny obszar z wszelkimi wygodami i dostępem do tego, co było ludziom potrzebne każdego dnia.
– Warszawa – szepnął, bawiąc się kolejnym papierosem, którego chciał zapalić. – Bo jak kraść, to miliony…
Po kraju szlajało się mnóstwo mniej lub bardziej zorganizowanych grup, wymachujących bronią i korzystających z chaosu, jaki zapanował. Ale nikt nie śmiał uderzyć w strefę, jaką mieszkańcy Stolicy zbudowali po drugiej epidemii. Cudny wiele słyszał o tym, jak są świetnie zorganizowani, uzbrojeni, a przede wszystkim zaopatrzeni. Mówiono o magazynach pełnych jedzenia, leków, amunicji, ale i o surowych rządach, zmuszaniu ludzi do pracy, wyrzucaniu chorych za mur otaczający wydzieloną część miasta. W legendy obrosły historie o zbrojnych patrolach jeżdżących wokół strefy, pilnujących, by żaden intruz nie dostał się do środka i oczywiście zabijających każdego, kto stanowił zagrożenie. Mówiono o podwójnej bramie, wieżyczkach strażniczych, a ostatnio o superbroni, uśmiercającej zakażonych, choć wszyscy wiedzieli, że nie da się ich zabić, chyba że przez dekapitację.
– Nie mamy szans – powiedział Robert, jeden z głównych przybocznych Cudnego, kiedy usłyszał, że dowódca planuje szturm na Warszawę. – Nie chcę wyjść na twojego antagonistę, ale te wieści są niepokojące…
Cudny wymyślił więc, by jedna z grup wybrała się na zwiady w okolice Stolicy. I była to kolejna z jego nietrafionych decyzji.
Dziesięcioosobowa ekipa została wypatrzona kilka kilometrów przed wjazdem do strefy. Mimo że zwiadowcy mieli broń palną, a przeciwnik – zgodnie z relacją ocalałych – tylko kije, porażka była sromotna i pięć osób trafiło do niewoli. Dwóch z tych, co wrócili, odniosło poważne obrażenia i zmarło po tygodniu z powodu zakażenia. Cudny nie był mistrzem taktyki, ale wiedział, że stało się tak tylko z powodu przewagi liczebnej napastników. Tego, że jego ludzie nie potrafią dobrze strzelać, w ogóle nie wziął pod uwagę.
– Musi być nas więcej – oświadczył podczas jednego ze swoich przemówień. – Trzeba ich otoczyć z każdej strony i zaatakować jednocześnie. Niech wszystkie grupy, które są w terenie, jadą na Warszawę.
– Ale teraz? – Ktoś ze słuchaczy się zaniepokoił.
– Nie, nie teraz. Przecież musimy się przygotować. Wyobraźcie to sobie: zapasy jedzenia, leki, ciepłe domy i zero zakażonych. Zero! Przecież wtedy dopiero moglibyśmy na poważnie zająć się oczyszczaniem świata z zarazy. To trzeba zrobić.
Przekonał ich. Choć nie wszystkich. Jeden z jego bliskich współpracowników, Romek, uważał, że pomysł Cudnego jest nie tylko głupi, ale i niebezpieczny. Zamiast tego wolał, by zaczęli szukać własnego schronienia, bez odbierania go siłą innym ludziom, w dodatku tak dobrze zorganizowanym i groźnym. Według niego było to samobójstwo i powiedział o tym Cudnemu prosto w oczy.
– Jeśli choć trochę zależy ci na tych ludziach, na ich przyszłości, nie rób tego – mówił zdecydowanym tonem.
– Nas jest więcej – odezwał się Robert.
– Tego nie wiesz. Zapytaj zwiadowców, którym udało się wrócić, co tam się działo.
– Przesadzają.
– A jeśli nie? Co powiedzieli? Banda wściekłych mężczyzn i kobiet rzuciła się na nich z kijami, niczym jaskiniowcy. Adam dość dokładnie opisał, jak wyglądali, jaki obłęd mieli w oczach; oni chcieli zabijać i sprawiało im to przyjemność. Nie mamy pojęcia, kto tak naprawdę mieszka za tym murem. A co z naszymi, których wzięli do niewoli? Uważasz, że jeszcze żyją? I jak myślisz – jaką mieli śmierć?
Tego dla Marka było za wiele. Wyczuł, że jeżeli w tym momencie nie zareaguje, argumenty Romana mogą kogoś rzeczywiście przekonać. Decyzja zapadła szybko: publiczna egzekucja następnego dnia w południe. Nikt nie dyskutował, choć nie tylko ze strachu. Cudny był dobry z historii, ale i z psychologii – rozumiał, że gdy jest za mało chleba, należy zapewnić więcej igrzysk.
Jednak egzekucja się nie odbyła, ponieważ Roman uciekł w nocy, co nie było wcale dziwne, bo przed epidemią służył jako żołnierz jednostek specjalnych; umiał wyjść cało z wielu opresji, a potem przetrwać samemu w trudnych warunkach. Cudny zarządził poszukiwania, połączone z dalszym oczyszczaniem Ziemi z zakażonych i zdobywaniem potrzebnych zapasów. Raz nawet jakaś grupa była blisko jego złapania, ale skończyło się jedynie spaleniem stojącego na uboczu domostwa z zakażoną właścicielką w środku.
– Zamiast ją palić żywcem, mogli wyczyścić spiżarnie i szopy – mruknął Robert. – Na zabicie zawsze jest pora.
– Trudno – mruknął Cudny. – Znajdziemy coś innego.
* * *
Siedzenie w nocy przy ognisku było jednym z elementów jednoczących społeczność. Cudny nie lubił sentymentalnych zwierzeń, a tym bardziej użalania się nad sobą, ale pozwalał na podtrzymywanie tego zwyczaju ze względów praktycznych – więcej zyskiwał jako lider, niż tracił. Tej nocy członkowie jego grupy miała wyjątkowo dobre humory, głównie dlatego, że z nikim nie musieli się bić, ale też z powodu swobody, jaką poczuli, pływając w jeziorze i bawiąc się niczym dzieci. Na chwilę zapomnieli o tragicznej rzeczywistości.
Cudny szybko zorientował się, że Justa, jako jedna z nielicznych, nie ma dobrego nastroju. Był nawet przekonany, że zranił ją i przez dłuższy czas będzie bardzo nieszczęśliwa. Nie miał wyrzutów sumienia, ale złościł się na siebie, że tak długo ciągnął tę farsę, a kiedy ktoś zagaił, że dziewczyna chyba od nich odejdzie, prychnął z pogardą:
– A kto by ją chciał?
Justa była piękną kobietą, której urody nie zniszczyły ciężkie przeżycia ani kiepska dieta. Wielu mężczyzn wzdychało do niej po cichu, jednak żaden nie odważyłby się ubiegać o jej względy, nawet wiedząc, że została odrzucona przez Cudnego. W mniemaniu ogółu dziewczyna była własnością ich dowódcy, więc w każdej chwili mógł się rozmyślić i znów zechcieć ją mieć dla siebie.
* * *
Tej nocy Justa trzymała się z daleka od reszty ekipy. Cudny przypuszczał, że zaszyła się w najciemniejszym kącie, może na Golgocie, i płakała rzewnymi łzami. Nie wiedział, że pakowała się w pośpiechu, by nad ranem uciec daleko od nich wszystkich.
Justa nie chciała, by widziano, jak upycha do plecaka swoje rzeczy, a już tym bardziej by ktoś złapał ją na podkradaniu jedzenia. Za kradzież jednej puszki Cudny wydawał niekiedy wyroki śmierci. Kiedy jej torba była przygotowana i dobrze schowana, usiadła w ciemności nieopodal swojego namiotu i zaczęła obserwować resztę grupy, rozprawiającą o czymś wesoło przy ognisku. Bała się, ale wolała nie uciekać, dopóki większość nie położy się spać. Jeździła z nimi na tyle długo, że wiedziała, kiedy są najmniej czujni i niechętni do działań. Musiała jednak sama bardzo uważać na opadające powieki, by nie przegapić najdogodniejszego momentu.
Był prawie wrzesień, ale noce kończyły się szybko, zanim jeszcze słońce wyszło zza horyzontu. Ognisko prawie zgasło, a mimo to spora część grupy nadal siedziała wokół niego, jakby zapomniała o zmęczeniu. Justa zaczęła niepokoić się nie na żarty, kiedy nagle Cudny poderwał się z ziemi, powiedział coś do zebranych i szybkim krokiem ruszył ku bazylice. Pozostali nieśpiesznie podnieśli się i poszli do swoich namiotów albo pojazdów, w których ułożyli się do snu. Dziewczyna wiedziała, że to jedyna chwila, kiedy może działać. Wygrzebała plecak spod sterty gratów i na mocno ugiętych nogach pobiegła w stronę pomnika, by jak najszybciej się za nim schować i rozpocząć swój własny exodus.
Nie zauważyli jej. Była tego pewna, inaczej usłyszałaby głośny alarm. Nikt nie lubił brać wart o tej godzinie, bo ciału najtrudniej przychodziło zachowanie czujności. Podejrzewała, że strażnicy przysnęli, wiele ryzykując, zwłaszcza że Cudny był wciąż na nogach. Uśmiechnęła się pod nosem na myśl o tym, co ich czeka, kiedy jej były chłopak zorientuje się, że zniknęła. Oderwała się od kamiennej statui i narzuciła plecak na ramiona, oddychając z ulgą. Przed nią rosły gęste krzaki, wystarczyło się przez nie przedostać, by mieć jeszcze większą pewność, że będzie dalej szła niezauważona. Przedzierała się przez chaszcze i przeskakiwała parkany, zadrapując ręce i siniacząc nogi, by w końcu znaleźć się w małym parku przyklasztornym, z którego wiodła prosta droga do szosy. Każda ulica stanowiła zagrożenie, bo łatwiej byłoby ją ścigać w pojazdach, ale chciała przebiec po niej chociaż kawałek, by znów schować się w krzakach albo gęstym lesie. Z lasu trafiłaby nad brzeg rzeki i mogłaby dojść w jakieś sensowne miejsce.
Brama na ulicę była otwarta, więc nie musiała pokonywać muru. Przeszła przez nią i rozejrzała się na prawo i lewo, sprawdzając, czy nikogo nie ma.
– Nocna wycieczka? – odezwał się męski głos, którego źródła Justa nie była w stanie zlokalizować. Zaczęła kręcić się w panice wokoło, dopóki go nie zobaczyła.
Młody, bardzo szczupły mężczyzna siedział okrakiem na murze tuż obok niej i machał wesoło nogami. Uśmiechał się, ale był uzbrojony, więc Justa odruchowo zrobiła krok w tył. Chciała zrzucić plecak, by mieć większe szanse na ucieczkę, ale przecież i tak by ją zastrzelił, nie musiałby jej nawet gonić.
– Nie podobało ci się z nimi? – Nieznajomy wskazał karabinem w stronę Bazyliki.
Nie odpowiedziała. Była zbyt przerażona.
Przełożył nogę i zeskoczył z muru, stając twarzą w twarz z Justą.
– Jak masz na imię? – zapytał, niezrażony jej milczeniem. – Ja jestem Dawid.
– Yyy… Weronika – szepnęła cicho, z wrażenia zapominając, jak nienawidzi tego imienia.
„Weronika w majtki sika!” – usłyszała w swojej głowie głosy z dzieciństwa.
– Bardzo ładnie… Weroniko – odparł Dawid. – Muszę niestety pokrzyżować twoje plany i zabrać cię ze sobą. Z nami. – Wskazał ręką w przeciwległy kraniec ulicy.
Obejrzała się i zobaczyła, że znajdują się tam dwa opancerzone wozy, na których siedziało więcej osób. Popatrzyła w twarz Dawida i dopiero wtedy zrozumiała.
– O, Boże! Ty jesteś zakażony.
Uśmiechnął się.
– Wszyscy jesteśmy.
* * *
Cudny widział Justę z daleka, jak siedziała przed namiotem. Mimo wszystko poczuł ulgę, bo wolał nie organizować poszukiwań kolejnej osoby. Uważał, że za parę dni sytuacja ustabilizuje się i każdy przywyknie do jego wolnego stanu, a sama Justa przestanie się mazać jak przedszkolak.
O piątej kolumna pięciu pojazdów z dwudziestoma czterema duszami ruszyła aleją, kierując się na południe. Cudny już wiedział, że Justa naprawdę uciekła, ale to była ostatnia rzecz, jaką był w stanie się przejmować. Wyczuwał, że jego ludzie nie wierzą w zagrożenie, w to, że ktokolwiek ich widział albo chciał skrzywdzić. Oni myśleli, że ktoś przed nimi ograbił sanktuarium i odjechał w swoją stronę, tak jak sami pewnie by zrobili. Zmienili jednak zdanie, kiedy na swojej drodze ujrzeli jakąś postać. Cała kolumna zatrzymała się.
– Cudny! Zobacz to! – Siedzący na dachu pojazdu Robert o mało nie wcisnął lornetki w czaszkę.
Marek podniósł się i usiadł obok niego. Wziął lornetkę, spojrzał przez nią i pomyślał, że zwariował.
– To zakonnica – powiedział cicho.
– Myślisz, że z tego klasztoru?
– Tu byli ojcowie, a nie siostry. Poza tym to karmelitanka, sądząc po habicie. Nie, to na pewno jest karmelitanka.
– Co ona tu robi? – Robert nie wiedział, czy jest to powód do obaw.
– Trzyma w ręku jakiś kosz, jakby z jedzeniem – odparł Cudny, marszcząc brwi. – Zastrzelcie ją.
– Co?!
– Rób, co powiedziałem! Niech ludzie z pierwszego wozu ją zastrzelą.
– Ale wygląda, jakby miała pokojowe zamiary. – Robert po raz pierwszy poczuł żywą niechęć do Cudnego.
– Zmieniły się zasady gry – wycedził Cudny. – Macie ją zabić.
Siedzący za kierownicą mężczyzna skinął głową i przekazał przez radio jego polecenie. Po chwili padł strzał, kobieta złapała się za brzuch i upadła na trawę. Cudny rozkazał, by jechać dalej, a kiedy mijali zwłoki, nawet nie spojrzał w ich kierunku. Nie ujechali jednak daleko, bo przed kolumną pojawiła się inna postać – tym razem ortodoksyjnego żyda z pejsami i w chałacie.
– To chyba jakiś żart – prychnął Cudny, czując, że ktoś się z nimi po prostu bawi. Już chciał wydać kolejny rozkaz zastrzelenia obcego, kiedy żyd rozwinął duży transparent, na którym było napisane: „Spójrz na taras z prawej strony”.
– Mamy strzelać? – zapytał przez radio chłopak z pierwszego pojazdu.
– Czekaj! – Cudny ścisnął lornetkę tak mocno, że zbielały mu dłonie. Obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i popatrzył na taras bazyliki. Początkowo nie był w stanie niczego dostrzec, tak był zdenerwowany, ale po chwili ujrzał dwie postacie. Jedna z nich na pewno miała przy policzku karabin snajperski. – Kurwa! – zaklął. Jego ludzie zrozumieli, że sytuacja jest poważna.
„Może blefują?” – pomyślał, choć wolał nie sprawdzać tego w praktyce.
– Przygotujcie broń – wyszeptał do Roberta, dając znać, by przekazał jego rozkaz pozostałym. – Nie damy się złapać żywcem tym błaznom.
Jego grupa wyznawała zasadę „Cudny albo śmierć”, dlatego wszyscy natychmiast opuścili wozy i byli gotowi do walki. Wówczas żyd w pejsach, ryzykując bezpośrednią napaść, podszedł do pojazdu Cudnego z założonymi z tyłu rękami i zadarł głowę, przymykając jedno oko.
– Popatrz jeszcze raz – powiedział z obcym akcentem.
– Daj mi lepszą lornetkę. – Marek szarpnął rękaw Roberta.
Robert podał mu lunetę, która kiedyś była częścią karabinu. W tym samym momencie coś innego przykuło jego uwagę.
– Cudny… Ta… ta zakonnica.
Zastrzelona kobieta nagle zaczęła podnosić się z trawy, wywołując wielkie poruszenie wśród zbrojnych Cudnego. Stanęła na prostych nogach i obejrzała wiszący na brzuchu zakrwawiony szkaplerz, po czym pozbierała rozsypane produkty i wrzuciła je do koszyka. Żyd podszedł do niej i uśmiechnął się do Marka, wskazując palcem na bazylikę.
Luneta plus coraz jaśniejsze niebo dały Cudnemu doskonały obraz tego, co działo się na tarasie. Postać bez karabinu okazała się być wychudzonym do niemożliwości stworzeniem, które kiedyś było człowiekiem. Ruszało się, ale na pewno nie było zainteresowane uzbrojonym mężczyzną obok. Snajper demonstracyjnie sięgnął do kieszeni w kurtce i wyjął z niej nabój. Uniósł go w górę, a następnie wsunął do ust, poślinił i załadował nim karabin.
Marek opuścił lunetę, czując, że zaraz zwymiotuje.
– Mamy przesrane – oznajmił swoim ludziom.
* * *
Nałożyli mu na głowę czarny kaptur, więc nie widział wozu, do którego go wsadzili. Zdziwiło go, dlaczego nikt nie został zabity ani nawet nie był torturowany. Wydawało się, że porywacze po prostu chcieli ich wszystkich zabrać ze sobą, ale nie wiadomo było, w jakim celu.
– Cudny, ich jest całkiem sporo – usłyszał szept Roberta obok swojego ucha. – Złapali też Justę i zabierają nasze rzeczy.
– A mówili coś? – zapytał, także szeptem.
– Niewiele. Nie mam pojęcia, dokąd nas zabierają. Powiedz mi… co tam zobaczyłeś? Na tym tarasie.
– Robert, to są zakażeni.
Mężczyzna zaniemówił na moment.
– Ale… wszyscy?
– Tak. Sam widziałeś, że ta zakonnica jest nieśmiertelna.
– Ja pierdolę! – Robert zaczął szybciej oddychać. – Porwali nas zakażeni? Po co?
– Pewnie po to, żeby nas zjeść.
– Koniec rozmów! – zarządził męski głos. – Radzę wykorzystać czas podróży na odpoczynek. Potem może być różnie.
Drzwi od pojazdu zostały zatrzaśnięte, a silnik odpalony. Kiedy ruszyli, Cudny zrozumiał, że znajduje się we wnętrzu wojskowego wozu bojowego, bo siedział bokiem do kierunku jazdy.
– Pierdolone mutanty – jęczał Robert, łamiąc rozkaz ich porywacza. – Zeżrą nas, na sto procent. Zeżrą i będą żyli wiecznie.
– Przestań! – syknął Cudny. – Skup się. Może coś usłyszymy.
Ale porywacze nie rozmawiali ze sobą wcale. Nagle w tle dało się słyszeć dźwięki muzyki. Cudny nastawił uszu, by po chwili stwierdzić, że w głośnikach nadawany jest trzeci koncert brandenburski Jana Sebastiana Bacha, jeden z jego ulubionych klasycznych utworów. Cała ta sytuacja wydała mu się jeszcze bardziej groteskowa, choć płynące z niej wnioski były przerażające. Oto bowiem ujrzał stuprocentowo zmienionych zakażonych, którzy mieli pełną świadomość, zachowując się jak ludzie przy zdrowych zmysłach. Idealnie gładka skóra, lśniące oczy, niemożliwie chude ciała i jasna, malinowa krew na habicie zabitej zakonnicy stanowiły żywy dowód, że porwali ich ci, z którymi Cudny poprzysiągł walczyć do końca swoich dni. Sęk w tym, że istoty tak bardzo zmienione nie były już ludźmi i nie przejawiały ludzkich cech – na pewno nie mówiły, nie prowadziły samochodu i nie porywały nikogo, planując to z każdym detalem.
Wiedział, że cała ta akcja musiała być planowana od dawna. Porywacze byli zbyt opanowani i pewni siebie jak na spontaniczny zryw. A w dodatku mieli wyrafinowane gusta, jeśli szło o wybór muzyki, co przerażało go jeszcze bardziej. Cudny pomyślał, że mają do czynienia z grupą kanibali, którzy, niczym Hannibal Lecter, zaprosili ich na ucztę, z nimi samymi w roli głównego dania. Poruszył skrępowanymi dłońmi, ale poczuł tylko większy ból. Kaptur na jego głowie uniemożliwiał zobaczenie czegokolwiek, lecz pozwalał mu oddychać.
„Wszystko, byleby się mięso nie zepsuło. Prawdziwi koneserzy”.
Pojazdy w końcu zatrzymały się. Cudny nie był w stanie określić, jak długo jechali, bo mimo wszystko udało się mu zasnąć na jakiś czas. Usłyszał dochodzące z zewnątrz rozmowy, następnie odgłos otwieranej bramy, a potem kolejnej…
– Niemożliwe – wyszeptał.
– Co mówiłeś? – zapytał Robert przez ściśnięte gardło.
– Przywieźli nas do strefy.
– Gdzie?
– Do Warszawy.
Robert nie odpowiedział, bo wozy znów ruszyły, by zatrzymać się po ujechaniu kilkuset metrów. Drzwi z tyłu zostały otworzone, dzięki czemu Cudny mógł się przekonać, że jednak da się coś zobaczyć przez kaptur.
– Po co mu ten kaptur? – zapytał męski głos z amerykańskim akcentem.
– Żebyśmy go odróżnili od pozostałych – wyjaśnił inny, na pewno należący do Polaka. – To ich dowódca.
– Aha. Rozumiem.
– Wychodzić! – rozkazał Polak. – Oprócz Cudnego.
* * *
Przez kilka dobrych minut nie docierało do niego, gdzie został przyprowadzony. Wysiadł z wozu, a potem wchodził po schodach, minął jakieś drzwi, które za nim zamknięto, by przeprowadzić pewną odległość po kamiennej posadzce i w końcu posadzić na czymś twardym i zimnym. Kiedy zdjęto mu kaptur, szeroko otworzył oczy ze zdumienia.
Siedział w pierwszej ławce jakiegoś wielkiego kościoła, którego nigdy wcześniej nie widział. Było w nim dość ciemno, ale ten fakt go akurat nie zdziwił. W tych czasach prąd był dobrem luksusowym i na pewno nikt by go nie używał do oświetlania świątyni. Wokół niego kręciły się różne postacie o trudnej do określenia płci. Szeptano, szurano nogami, gestykulowano. Co jakiś czas słychać było trzaski, charakterystyczne dla pracujących przenośnych radiostacji. Na razie nikt specjalnie się nim nie przejmował.
Cudny chciał ogarnąć umysłem to, co go spotkało; zrozumieć, co się dzieje i dlaczego ci ludzi się nim interesowali. Narastała w nim obawa, że ta wymarzona strefa, którą chciał najechać i przejąć, opanowana była w całości przez świadomych, czyli jak by nie było nowy, straszny gatunek człowieka, więc on i jego ludzie byli zwierzyną łowną, idealną do konsumpcji. Tylko nie rozumiał, z jakiego powodu tamci mieliby jechać po nich aż w okolice Konina. Czyżby zapasy zdrowych ludzi wyczerpywały się? Żadna jeszcze gorsza myśl nie zdołała przemknąć mu przez głowę, bo podeszły do niego trzy osoby.
– O, Jezu! – jęknął jeden z nich. – Czy moglibyście na chwilę zapalić światło? Ciemno jak w dupie…
– Mateusz! – skarcił go oburzony kobiecy głos.
– Przepraszam, siostro. Wyrwało mi się.
Kościół został oświetlony i Cudny ujrzał przed sobą twarz starszego księdza, nieco młodszej zakonnicy i całkiem młodego mundurowego z karabinem w dłoni. Patrzyli na niego, jakby był rzadkim okazem w zoo.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – zaczęła siostra z uśmiechem.
Cudny o mało nie zemdlał. Jeden rzut oka powiedział mu, że stoją przed nim trzy zupełnie zdrowe osoby, bez śladu zakażenia.
„Zakażeni ze zdrowymi?!” – krzyczał w środku, na zewnątrz zachowując kamienną twarz.
– Jest ksiądz głodny? – zapytała siostra z matczyną troską w głosie. – Mamy zupkę.
„Karmelitanka!” – zauważył, rozumiejąc, że zakonnica, którą kazał zastrzelić, niekoniecznie była przebierańcem.
– Musimy go najpierw przesłuchać – powiedział mundurowy.
– Na głodnego? – oburzył się ksiądz. – Z pustym żołądkiem człowiek agresywny się robi.
– To ja pójdę po tę zupkę – oświadczyła siostra i ruszyła w stronę zakrystii.
– Dlaczego u was tylko młodzi są w grupie? – Mundurowy trącił nieuprzejmie Cudnego. – Gdzie są starsi albo chorzy?
– Pewnie ich odstrzelili – powiedział ktoś stojący nieco dalej w cieniu. – Tak jak naszą siostrę. Cholerni bandyci.
– Synu! – Tym razem ksiądz grał rolę oburzonego, choć w mało przekonujący sposób.
Cudny uparcie milczał, choć chętnie opowiedziałby tym durniom o tym, jak to jest zabrać ze sobą starszych i chorych ludzi, a potem patrzeć na ich śmierć. Uważał, że w tych czasach przetrwanie należało zapewnić tylko silnym jednostkom. To było według niego logiczne.
Zakonnica wypadła z zakrystii, niosąc miskę dymiącej zupy, której zapach rozniósł się po całej świątyni. Żołądek Cudnego wykonał niemiłą ewolucję, wydając bardzo znaczący odgłos. Niektórzy mundurowi roześmiali się, choć ksiądz wyglądał na zmartwionego.
– Ojej! Ksiądz pewnie bardzo głodny. Daj, matuś, tę miskę. Ja pokarmię, bo go na razie nie pozwalają rozwiązać.
– No to masz. – Siostra wręczyła mu miskę i wypolerowaną łyżkę. – Pójdę zobaczyć, czy jakieś placki nie zostały w punkcie.
– Chcecie mu dawać placki z ziemniaków Jadwigi? – Mateusz, który wydawał się być głównodowodzącym, podparł się pod boki i popatrzył na nich z wyrzutem. – Oni ją chcieli żywcem spalić.
Cudny był tak zszokowany, że z wrażenia otworzył usta, w które ksiądz natychmiast wsunął łyżkę z zupą.
– Jadwiga ma złote serce – stwierdziła stanowczo zakonnica. – Nie chowa urazy.
– Ale my chowamy – zawołał Mateusz, choć siostry już nie było w kościele. – Zagłodziłbym skurwiela. Na śmierć.
Stary kapłan karmił Cudnego, który próbował wychwycić jak najwięcej szczegółów z tego, co działo się wokół niego. Jego usta same się otwierały, po raz pierwszy od wielu miesięcy kosztując normalnego jedzenia, lecz pozostałe zmysły skupione były na otoczeniu. Kiedy miska z zupą była pusta, stwierdził ze złością, że nie ma pojęcia, o co chodzi z tymi ludźmi i miejscem, do którego trafił. Mundurowi rozmawiali o dziwnych sprawach, czasem ktoś mówił do nich o czymś przez radio, wspominając jakiegoś lekarza albo księdza. Padały takie słowa jak „sekta”, „nawiedzeni”, „paski do lizania”, „ultrafiolet”, „kwarantanna”, ale on nie mógł ich dopasować do jakiejkolwiek rzeczywistości, którą znał. W pewnym momencie zostawili go samego, najwyraźniej nie bojąc się, że ucieknie. Ksiądz przebąkiwał coś o swoim podopiecznym, a mundurowi o naradzie z dowódcą. Cudny chciał krzyknąć: „Ja tu jestem jedynym prawdziwym dowódcą”, ale czuł, że nikt by go nie słuchał. Część świateł w kościele zgasła i wtedy zauważył, że obok tabernakulum pali się świeczka, zastępująca elektryczną wieczną lampę, co znaczyło, że był to czynny kościół rzymskokatolicki i że prawdopodobnie odprawiano w nim regularnie nabożeństwa.
Uderzyła w niego mieszkanka nieoczekiwanych emocji. Wspomnienia z czasów, kiedy było mu dobrze na wikariacie, zmieszały się z poczuciem osamotnienia. Mimo że bał się trochę tych ludzi, którzy zachowywali się i mówili jak idioci, chciał, by wrócili i w końcu powiedzieli, o co im chodzi. Czy chcą go oddać w ręce krwiożerczych zakażonych, czy może mają inne plany? A może potrzebują lidera? On chętnie by usłużył w tej roli. Najgorsza wydawała się niepewność.
W końcu usłyszał, że ktoś zjawił się w zakrystii, zmierzając w stronę kościoła, ale osoba, którą ujrzał, była ostatnią, jakiej mógłby się spodziewać.
– Bogdan? – Zamrugał powiekami. – To ty?
Wysoki mężczyzna, z daleka wyglądający jak ksiądz Bogdan, który swego czasu udzielał mu bezcennych porad, zbliżał się do Cudnego, nieco chwiejąc się na boki. Cudny wystraszył się, że jest zakażony, ale jego dawny znajomy podszedł, oparł mu dłonie na ramionach i powiedział:
– Drugie drzewo!
Cudny odetchnął. Skoro mówił i wyglądał normalnie, to nie był chory, choć z jego umysłem niekoniecznie wszystko było w porządku.
– Bogdan, to ja, Marek. Pamiętasz mnie?
– Drugie drzewo? – zapytał.
– Nie rozumiem, co mówisz. O co ci chodzi?
– Dru-u-gie drzewo – odparł Bogdan, klepiąc go po policzku.
– O, tu jest! – zawołał starszy ksiądz od drzwi zakrystii. – Ależ się wystraszyłem. – Kapłan podbiegł do Bogdana i złapał go za ramiona. – Boguś, musimy iść. Czas na drzemkę. Ksiądz wybaczy – zwrócił się do Cudnego. – Ledwo się odwróciłem i go nie było. Nie wiem, co mu się stało.
– Drugie drzewo, drugie drzewo – stwierdził Bogdan, akcentując każde słowo w inny sposób.
– Tak, tak, wszystko mu wyjaśnimy – uspokoił go ksiądz. – A teraz chodź.
Ale Bogdan nie chciał ustąpić. Sięgnął ręką za plecy, wyciągając zza paska od spodni egzemplarz Pisma Świętego, który podniósł w górę, jakby miał zamiar wygłosić kazanie, po czym machnął nim Cudnemu przed głową, zahaczając o jego szyję.
– Boguś! Co ty wyprawiasz? Skaleczyłeś kartką księdza Marka. – Biedny kapłan nie wiedział, czy ma biec na ratunek Cudnemu, czy powstrzymywać Bogdana, który najwyraźniej miał coś ważnego do powiedzenia.
Cudny nie poczuł skaleczenia, ale mina księdza podpowiedziała, że przygłupi Bogdan naprawdę coś mu zrobił.
W świątyni pojawił się mundurowy Mateusz i kilku jego ludzi, więc ksiądz poprosił, by mu pomogli.
– Bogdan, chciałeś skrócić o głowę naszego gościa? – zapytał ze śmiechem Mateusz. – Krwawi jak prosiak.
– Nie śmiejcie się, tylko zróbcie coś – powiedział ksiądz.
Mateusz złapał Bogdana za łokcie, uniemożliwiając mu machanie rękami.
– Nim ksiądz sam się musi zająć – oznajmił, wskazując głową na Cudnego. – Ja tego ścierwa nie będę dotykał.
Ksiądz pokręcił głową i nachylił się nad Markiem.
– To trzeba opatrzyć. Może jakąś pielęgniarkę poprosić…
– Nie dotykaj mnie, głupi klecho! – Cudny odchylił głowę z odrazą. Dopiero wtedy poczuł pieczenie na szyi.
Mateusz roześmiał się szyderczo.
– No! I to by było na tyle, jeśli chodzi o wasze plany.
Cudny poczuł niepokój.
– Jakie plany? Co wy chcecie zrobić? – dopytywał, patrząc na każdego z osobna.
– Drugie drzewo – odparł Bogdan.
Stary ksiądz zaśmiał się i skinął głową.
– Dokładnie! Potrzebujemy księdza.
– Ale ja nie jestem księdzem! – krzyknął Cudny. – Ja nawet nie jestem ochrzczony. Moja rodzina należała do Świadków Jehowy.
Na nikim jego słowa nie zrobiły wrażenia.
– Jesteś ochrzczony – stwierdził Mateusz. – Twoja babka ze strony matki potajemnie zaniosła cię do kościoła, co zostało odnotowane w księgach parafialnych. Inaczej nie mógłbyś składać papierów do seminarium. Wiemy o wszystkim.
– To jakiś niesmaczny żart. – Cudny wyglądał na zdegustowanego. – Nikt mnie do niczego nie zmusi. Żądam widzenia z moimi ludźmi!
– Drugie. Drzewo – brzmiała zdecydowana odpowiedź Bogdana.
– Nie ma żadnych twoich ludzi – powiedział Mateusz nieco znudzonym głosem. – Już wszyscy zostali powiadomieni, że jesteś tutaj i nie masz zamiaru wracać.
Cudny zapowietrzył się. Myśl, że pozostałe grupy, liczące w sumie kilkaset osób, nie przyjdą mu z odsieczą, przeraziła go bardziej niż wizja bycia zjedzonym przez zakażonych. To po prostu nie mieściło mu się w głowie. Jakim cudem mieliby ich powiadamiać? To jakaś wielka ściema…
– Użyliśmy radiostacji – wyjaśnił Mateusz, najwyraźniej rozumiejący jego wątpliwości. – Bardzo ułatwiło nam to, że ich nie kodowaliście, dowódco od siedmiu boleści.
– Adamski! – Tamtemu drugiemu księdzu się to nie spodobało. – Nie zniechęcaj go. Wszystko jest w porządku i ludzie księdza na pewno tu przyjadą.
– Nie mów do mnie „ksiądz”. – Cudny skrzywił się. – Co wy sobie wyobrażacie?
– No, dobrze. – Kapłan sapnął. – Nic na siłę. Zaprowadzę Bogdana na plebanię, bo czas na jego drzemkę. Przeorysza prosiła, żebym im dziś nieszpory poprowadził, więc nie zjawię się w wieżowcu.
– Ok. – Mateusz skinął głową. – Ja niestety muszę tam być. No i zabieramy tego oszołoma ze sobą – poinformował, cmokając z dezaprobatą.
Kaptur wrócił na głowę Cudnego. Poprawiono więzy na jego nadgarstkach, ignorując coraz bardziej piekącą ranę na szyi, i wyprowadzono z kościoła. Marek wyczuł, że wychodzą innymi drzwiami, być może przez zakrystię, ale nikt nie tłumaczył, dokąd idą i w jakim celu.
Litania niekończących się pytań została przerwana w chwili, gdy zdjęto mu kaptur. Znów siedział, tym razem na zwykłym krześle, a widok przed jego oczami stanowił odpowiedź na każde pytanie:
„Jestem w piekle”.
Sandra
(osiemnaście miesięcy wcześniej)
„Coś jest nie tak…” – pomyślała Sandra, rozglądając się po pokoju. Opuściła książkę na kolana i nasłuchiwała uważnie.
Już od jakiegoś czasu miała dziwne poczucie, że z otaczającym ją światem coś jest bardzo nie w porządku. To znaczy świat dla niej zawsze był miejscem odpychającym, wrogim, działającym na zasadach przeczących logice, których to zasad nigdy nie poznała i nie zrozumiała. Tym razem jednak coś popsuło się bardziej, choć jeszcze nie wiedziała, w czym rzecz.
Po dwóch minutach bezowocnych rozmyślań powróciła do lektury.
Paradoks czasu Zimbardo nie porwał jej w najmniejszym stopniu. Kilka razy chciała rzucić książką o ścianę, ale powstrzymywała ją świadomość, że był to egzemplarz z miejskiej biblioteki, który należało oddać w nienaruszonym stanie.
Sandra zerknęła na piętrzący się obok na stoliku stosik i uśmiechnęła się do siebie z zadowoleniem. Potem jej wzrok powędrował w stronę regału, gdzie leżały książki przeczytane, więc jej nastrój nieco się pogorszył. Trzeba było je odnieść do wypożyczalni, a to pociągało za sobą konieczność wyjścia z mieszkania, wyjścia z kamienicy…
Westchnęła cicho, odsuwając od siebie nieprzyjemną myśl, odrzuciła koc i poszła do kuchni, szurając zadeptanymi kapciami.
Jadła ciągle to samo: rozgotowany ryż lub rozgotowaną kaszę, lub rozgotowany makaron. Ziemniaki skończyły bardzo dawno temu – już prawie zapomniała ich smaku. Otworzyła szafkę i z lekkim niepokojem odnotowała kończący się zapas ryżu.
– Niedobrze – mruknęła, drapiąc się po brodzie.
Ryż lubiła najbardziej, mimo że jako zapychacz działał najsłabiej. Po chwili wahania nie zdecydowała się na ugotowanie pełnoziarnistego makaronu z dyskontu, ale sięgnęła po wypełnioną do połowy białą torebkę, którą potrząsnęła z zadowoleniem jak grzechotką.
„Jak pójdę do biblioteki, wstąpię do jakiegoś sklepu” – przyszła jej do głowy pokrzepiająca myśl.
Z kranu tego dnia płynęła woda, ale na wszelki wypadek Sandra trzymała na podłodze w kuchni kilka misek i garnków wypełnionych po brzegi. Przerwy w dostawie wody wynikały prawdopodobnie – tak jak większość kłopotów w ciągu minionych dwóch lat – z epidemii salmonelli, dziesiątkującej populację w całej Europie. Choroba z niezwykłą regularnością przychodziła i odchodziła, jak przypływy i odpływy oceanu, zabijając bądź osłabiając duże grupy ludzi. Sandry to nie obchodziło, tak samo jak nie obchodziło jej wiele innych spraw, związanych z tym, co działo się poza obrębem jej mieszkania i jej umysłu. Sama też chorowała kilka miesięcy temu, ale nie miała do końca pewności, czy to na pewno z powodu salmonelli, bo nie była ani razu u lekarza i nie robiła żadnych badań. To właśnie od tamtego czasu jej dieta ograniczyła się do przysłowiowej miski ryżu, mocnej czarnej herbaty i kilku innych produktów, które traktowała jak towary luksusowe, spożywane od wielkiego święta. Przywykła jednocześnie do tego, że czasem nie było wody albo prądu, pogrzeby sąsiadów odbywały się nieco częściej niż zwykle, a ludzie, kiedy jeszcze z nimi rozmawiała, mówili o wiele dziwniejsze niż zwykle rzeczy.
Ten wieczór nie różnił się od innych niczym szczególnym. Zjadła, ogarnęła lekki nieład w kuchni, umyła się i z największą radością wróciła do czytania. Położyła się spać po dziesiątej i choć nie robiła nic forsującego, zasnęła szybko, znużona, jak po wyczerpującym dniu.
Obudziło ją obezwładniające przeświadczenie, że jest sama. Usiadła na łóżku i zerknęła na tarczę dużego zegara ściennego na baterie. Była pierwsza dwadzieścia. Rozejrzała się wokoło zdziwiona, próbując zrozumieć, dlaczego miałaby przejmować się czymś, co jest oczywiste od dawna. Sandra zawsze była sama, nawet jeśli miała kogoś obok siebie. Jakość jej relacji z rodziną i znajomymi okazała się tak kiepska, że nie miała poczucia funkcjonowania jako pełnoprawny członek społeczeństwa.
„Może teraz zaczęło mi to przeszkadzać?” – pomyślała i wstała z łóżka, czując, że ten wniosek wcale jej się nie podoba.
Wyjrzała przez okno. Na ulicy dostrzegła kilka osób kręcących się bez sensu, jakby były pijane albo naćpane. Nic szczególnego – w końcu to samo centrum Łodzi. Brak oświetlenia także Sandry nie zdziwił. Co innego ją zaniepokoiło i potrzebowała dłuższej chwili, by pojąć, w czym jest problem.
Było bardzo cicho. Za cicho jak na to miejsce, jak na kręcących się pod oknem pijaczków, jak na ulicę Zieloną w Łodzi. Dopiero wtedy Sandra zdała sobie sprawę z tego, że od dłuższego czasu nie słyszała odgłosów przejeżdżającego tramwaju, a od strony Łodzi Fabrycznej nie dobiegały dźwięki przypominające o tym, że jest tam dworzec kolejowy.
Zasępiła się. Ludzie zawsze ją irytowali, męczyli, sprawiali wiele przykrości samym swoim istnieniem, ale nigdy nie zastanawiała się nad tym, co by się stało, gdyby ich upierdliwa obecność zamieniła się w kojącą ciszę.
– Byłoby cudownie – szepnęła po chwili namysłu i wróciła pod kołdrę.
Dopiero rano zrozumiała, że jeszcze jedna rzecz w tym obrazie wygląda inaczej. Po wielu tygodniach po raz pierwszy włączyła swój telefon. Spojrzała na wyświetlacz komórki i stwierdziła, że nie odbiera sygnału żadnej sieci. Wtedy podjęła decyzję, że wyjdzie z mieszkania i sprawdzi, co się dzieje.
* * *
Mieszkanie Sandry znajdowało się na ostatnim piętrze kamienicy i sąsiadowało z dwoma innymi lokalami o podobnym metrażu. Tuż obok mieszkało bezdzietne małżeństwo Łukasików, a naprzeciwko rodzina Słoninów. Ich trzej synowie skutecznie uprzykrzali życie pozostałym sąsiadom i połowie dzielnicy. Kiedy Sandra wyszła na korytarz z plecakiem wypełnionym książkami, spotkała najmłodszego z nich, Denisa, stojącego niemal nieruchomo przy drewnianej balustradzie. Był wychudzony, a oczy miał lekko przymknięte. Dziewczyna pomyślała, że musiał chorować na salmonellę, która wymęczyła jego ciało, bo umysł od dawna pożerały narkotyki albo klej. Nie miała zamiaru się z nim witać ani mówić czegokolwiek miłego bądź przykrego. Chciała zejść szybko na dół, niezauważona, załatwić, co trzeba, wrócić do domu i mieć wyprawę z głowy.
Denis, noszący imię po bohaterze którejś z amerykańskich komedii, popularnych w chwili jego narodzin, zdawał się jej nie dostrzegać, ale gdy przekręciła klucz w zamku, obrócił się powolnym ruchem i spojrzał na nią. Mogła przysiąc, że jego nozdrza rozszerzyły się nagle, jak u psa wietrzącego smaczne jedzenie. Zamarła na kilka sekund, nie wiedząc, co jej sąsiad z kryminalną przeszłością może zrobić, jednak on najwyraźniej nie był zainteresowany zaczepianiem jej, bo powieki znów mu opadły i wydawało się, że zapadł w coś w rodzaju letargu.
„Musiało go nieźle sponiewierać” – przeszło Sandrze przez myśl, kiedy zbiegała po schodach. – „Albo znów się nawąchał butaprenu”.
Wyszła na ulicę i od razu zrozumiała, że wnioski dotyczące tramwajów były jak najbardziej słuszne. Torowisko zaczynało zarastać trawą, która po prostu przebijała się przez asfalt, jakby była to najlepszej jakości gleba, zaś szyny całkiem zardzewiały. Sandra nie umiała sobie przypomnieć, kiedy ostatnio widziała bądź słyszała przejeżdżający pod jej oknem tramwaj, ale kiedy rozejrzała się wokoło, pojęła, że samochody także nie jeździły tą trasą zbyt często. Trawa, walające się wszędzie śmieci, dwa porzucone rowery, jeden motor i auta noszące ślady włamania – wszystko to powiedziało jej dobitnie, że nie wychodziła z domu naprawdę długo. Doszła do Piotrkowskiej, nie spotykając ani jednego człowieka, ale za to rozbolały ją nogi.
„Nie mam kondycji” – skonstatowała, mijając młodego mężczyznę w kaszkiecie, który wiózł jakieś pakunki na rikszy. Obrzucił ją przelotnym spojrzeniem i mocniej nadepnął na pedały, jakby bał się, że go zaczepi. – „Gdybym była normalna, zaczepiłabym. Ale ja nie jestem normalna…”
Piotrkowska była cicha i wyludniona. Dopiero na Placu Wolności Sandra zauważyła kilka osób, ale nie podchodziła do nich, choć wcale nie z tego powodu, że wyglądały nie lepiej niż Denis Słonina na jej klatce schodowej. Ona po prostu nie rozmawiała z ludźmi, chyba że zachodziła wyższa konieczność.
Kiedy doszła pod drzwi biblioteki publicznej, obejrzała się za siebie. Miasto przypominało obrazy, jakie można było zobaczyć w filmach postapokaliptycznych, przedstawiających świat po zagładzie albo wielkiej epidemii. Cóż, najwyraźniej salmonella zebrała większe żniwo, niż można było się spodziewać. Sandry to specjalnie nie poruszyło. Z minuty na minutę dochodziła do wniosku, że zaczyna jej się to coraz bardziej podobać. Dopóki nie zobaczyła na drzwiach biblioteki kartki z napisem „Nieczynne”.
– Och, nie! – jęknęła pełna zawodu i ze złością uderzyła w klamkę. Efekt był zaskakujący, bo drzwi otworzyły się szeroko przed zdezorientowaną czytelniczką, która odważnie weszła do środka, gdzie zapach książek mieszał się ze smrodem psującego się mięsa. Sandra go jednak nie poczuła i poszła na poszukiwanie jakiegoś pracownika.
Obok biurka w czytelni, przy którym zawsze ktoś dyżurował, stała wychudzona kobieta. Sandra potrzebowała dłuższej chwili, żeby w półmroku rozpoznać dobrze znaną bibliotekarkę o nieznanym imieniu.
– Dzień dobry – powiedziała cicho, przyglądając się z uwagą dziwnie zachowującej się osobie pod ścianą.
Bibliotekarka ubrana była w to, co zwykle miała na sobie w czasie pracy, ale poszczególne części garderoby wydawały się zniszczone, jakby od dawna nie widziały pralki i żelazka, a ich właścicielka przedzierała się przez chaszcze i błota. Kobieta stała niemal nieruchomo, a na widok Sandry podniosła powoli powieki i rozszerzyła nozdrza – zupełnie tak samo, jak zrobił to Denis. Przez ułamek sekundy wydawało się, że zacznie iść w stronę niespodziewanego gościa, wyciągnęła nawet ręce przed siebie, ale zaraz potem je opuściła i znów zastygła w tej samej pozie.
– Chciałam oddać książki – powiedziała Sandra, czując, że zachowuje się zupełnie bezsensownie. – I… i wypożyczyć nowe.
Kobieta nie odpowiedziała, więc Sandra otworzyła plecak i wyciągnęła książki, które położyła na biurku, nie wierząc w to, by osoba pod ścianą zrobiła z nimi cokolwiek sensownego. Potem poszła w stronę regałów.
Bez względu na to, jak wielka epidemia czy inny koniec świata miał dopaść ten ludzki padół, miejsca takie jak biblioteki wydawały się być całkiem bezpieczne. No, chyba żeby ktoś chciał używać książek jako opału, co Sandra widziała na jednym filmie katastroficznym. Na szczęście nic nie wskazywało na to, by doszło do takiej sytuacji, bo na dworze była już wiosna i nikogo najwyraźniej nie interesowało ani palenie, ani tym bardziej czytanie książek. Poza Sandrą, która z radością zauważyła, że regały stały nienaruszone i że panował na nich zwykły porządek; było może tylko trochę więcej kurzu. Epidemia epidemią, zagłada zagładą – ona chciała tylko czytać, uciec do świata, gdzie była bezpieczna. Kiedy myszkowała pomiędzy półkami, zastanawiała się, co tak naprawdę mogło się wydarzyć w czasie, gdy siedziała zamknięta w domu. Nie martwiło jej to, że być może ludzkość właśnie przeżywała swoje ostatnie chwile. Może po prostu wszyscy mieli ciężką grypę i nie byli na siłach, by wyjść z mieszkań albo, jak jej sąsiad czy bibliotekarka, stali gdzieś, dogorywając? Może postanowili popełnić zbiorowe samobójstwo, jedząc wbrew zakazom zakażone salmonellą kurczaki? A może po prostu Łódź w końcu się wyludniła, bo ostatni mieszkaniec wyjechał w poszukiwaniu pracy i lepszego losu gdzie indziej?
Miała wielką ochotę zabrać ze sobą więcej książek, ale ograniczała ją wielkość plecaka, słabe nogi i potrzeba zrobienia zakupów. Tak, pozostał jeszcze problem znalezienia jakiegoś otwartego sklepu.
Pieniądze miała w kieszeni spodni, przygotowane na zapłacenie kary za przetrzymanie książek, ale wątpiła, by na wiele jej się zdały. Nabrała takiego przekonania, gdy podeszła do najbliższego dyskontu spożywczego. Sklep był otwarty, jednak w środku nie paliło się światło, bo sądząc po smrodzie, dochodzącym z lodówek, nie było w nim w ogóle prądu. Sandra zawahała się, zanim weszła głębiej, gdzie było też o wiele ciemniej. Ktoś tam był i czegoś energicznie szukał.
Zajrzała ostrożnie zza stoiska z psującymi się owocami. Młody mężczyzna zgarniał nerwowo jakieś opakowania z regału, ale nie wyglądał na groźnego, tylko bardzo zestresowanego. Sandra podeszła do niego, bo pomyślała, że może dowie się czegoś więcej na temat sytuacji w mieście.
– Przepraszam pana…
Człowiek odskoczył gwałtownie, zrzucając na podłogę kartonowe opakowania i puszki. Wtedy Sandra zauważyła, że było to mleko w proszku dla niemowląt, zaś kiedy podniosła wzrok, w dłoni mężczyzny dostrzegła długą maczetę.
– Odejdź! – warknął, machając swoją bronią. – Odejdź, słyszysz?
– Chciałam tylko ryż – powiedziała cicho. – Chociaż paczkę. Skończył mi się…
Dłoń z maczetą opadła nisko. Mężczyzna przyglądał się jej w półmroku z lekkim niedowierzaniem.
– Ryż? – upewnił się, nieco uspokojony. – Jesteś chora?
– Co? Ja… Nie, nic mi nie jest. Ja nie wiem, co się…
– Nie chorujesz? – przerwał jej gwałtownie, podnosząc znów maczetę.
– Nie. Chciałam tylko ryż.
– Dobra. Bierz. Tylko się do mnie nie zbliżaj.
Sandra straciła ochotę na zadawanie pytań. Poszła szukać regału z ryżem, potykając się o leżące wszędzie pudełka i śmieci. Kiedy mijała półkę z papierem toaletowym, nadepnęła na coś miękkiego. Pomyślała, że to może ludzkie zwłoki, bo to było za duże na jakiekolwiek zwierzę, ale nie patrzyła już pod nogi.
Chciało jej się płakać. Nie wiedziała dlaczego, ale było jej strasznie smutno. Jeśli tam naprawdę leżało czyjeś martwe ciało, to sytuacja mogła być naprawdę bardzo, bardzo zła. W jakimś przebłysku logicznego myślenia zrozumiała, że skoro świat zmierza do końca – tego z ludźmi w roli głównej – a ona wciąż żyje, to za jakiś czas skończą się zapasy ryżu, kaszy, makaronów i innych rzeczy. A Sandra nie miała pojęcia, jak to wszystko zdobyć inaczej niż poprzez wyjście do najbliższego dyskontu spożywczego.
„A może to wszystko wcale nie zmierza ku zagładzie? Może to tylko przejściowe i skończy się za kilka tygodni?” – myślała, wycierając dłonią łzy, gdy wracała opustoszałą Piotrkowską do domu. Czuła się rozdarta – nie cierpiała ludzi i świat bez nich nie wydawał się wcale taki przykry, a jednak byli jej czasem do czegoś potrzebni. Gdyby miało ich zabraknąć, musiałaby szybko wymyślić, jak zorganizować swoje życie na nowo, tak by móc czytać książki i mieć zawsze pod dostatkiem ryżu i herbaty.
Zanim doszła pod drzwi swojej kamienicy, miała w głowie zarys planu awaryjnego. Do jego realizacji brakowało jedynie jednego elementu…
– Volvo! – szepnęła na widok dumy sąsiada Łukasika.
Olgierd miał fioła na punkcie swojego samochodu. Było to przyczyną niekończących się konfliktów z jego żoną Ewą i punktem zapalnym dla wojen z sąsiadami, zwłaszcza Słoninowymi synami. Nikt nie wiedział, skąd Łukasik wziął pieniądze na cacko za ponad sto tysięcy złotych, skoro nie stać go było na zakup czy dzierżawę garażu dla niego, a nawet wynajęcie lepszego mieszkania. Domowym sposobem zamontował w aucie instalację gazową, nie wykupił żadnego ubezpieczenia i dniem i nocą przesiadywał w oknie, sprawdzając, czy ktoś nie chce go ukraść, a gdy ktokolwiek zbliżał się do samochodu na odległość mniejszą niż metr, wychylał się i wydzierał na całe podwórko, rzucając obelgami i groźbami.
Teraz wóz Łukasika stał na podwórku, niedaleko trzepaka, całkiem opuszczony i zapomniany. Sandra odruchowo podniosła wzrok w stronę okna Olgierda, ale nikogo w nim nie zobaczyła. Obeszła volvo dwa razy dookoła, zaglądając przez zakurzone szyby i sprawdzając stan opon. Nie zauważyła, żeby w stacyjce były kluczyki, próba otwarcia drzwi też nic nie dała. Podrapała się swoim zwyczajem po brodzie i po chwili namysłu poszła w stronę klatki.
Gdy wchodziła po schodach, zdała sobie sprawę, że w wyglądzie kamienicy sporo się zmieniło. Było nie tylko cicho, ale bardzo brudno. Tę klatkę, podobnie jak wiele innych w okolicy, trudno było nazwać czystą, jednak Sandra nie widziała nigdy wcześniej, by było tu aż tyle kurzu, który świadczył o tym, że nikt dawno tamtędy nie szedł. Nacisnęła na włącznik światła, nie bardzo wierząc, że coś to da, ale żarówka pod pełnym pajęczyn sufitem się zapaliła. Dostrzegła wtedy, że na schodach są tylko ślady pozostawione przez jej buty, te które zrobiła, idąc dwie godziny wcześniej na dół. Wchodziła powoli na górę, oglądając uważnie każde z drzwi i nasłuchując, czy od strony mieszkań nie dochodzą jakieś dźwięki. Nagle zamarła. Usłyszała wyraźnie, że ktoś schodzi po schodach. Chwyciła się kurczowo poręczy i spojrzała w górę. Kroki nie były zbyt pośpieszne, ale miarowe i zdecydowane. Sandrze trudno było złapać oddech z wrażenia.
„Kto to może być? Łukasik zobaczył mnie, jak szarpię się z jego samochodem? A może Marlena wróciła jakimś cudem od chłopaka?”
Napięcie narastało w niej z każdym kolejnym krokiem, ale nie była w stanie wykonać żadnego ruchu. Ciekawość równoważyła lęk.
Na półpiętrze, między drugim a trzecim piętrem, pojawiła się wychudzona postać Denisa, który na widok Sandry zatrzymał się i lekko zachwiał. Kobieta odniosła wrażenie, że spodziewał się ujrzeć kogoś innego – być może czekał na matkę, a może na któregoś z braci – ale jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Po prostu stanął i przymknął powieki, tak jak zrobił to wcześniej. Sandra niepewnie zaczęła wchodzić na górę, mijając sąsiada tak dużym łukiem, na jaki pozwalała jej przestrzeń półpiętra. Resztę drogi pokonała niemal biegiem. Kiedy mijała trzecie piętro, mogła przysiąc, że za którymiś drzwiami usłyszała jakieś poruszenie, ale nie zatrzymywała się i nie sprawdzała tego.
W mieszkaniu zrzuciła plecak i od razu poszła pod drzwi Łukasików. Starała się ułożyć sobie w głowie, co może powiedzieć Ewie, pamiętała bowiem, jak jej siostra tuż przed swoim odejściem mówiła, że Olgierd umarł na salmonellozę. Mimo że słabo znała się z sąsiadką, miała trudne do wyjaśnienia przekonanie, że ta pozwoliłaby jej pożyczyć… albo zabrać znienawidzony samochód męża.
Zapukała cicho, czując, jak narasta w niej zdenerwowanie. To była właśnie ta „wyższa konieczność”, której tak nienawidziła. Musiała z kimś rozmawiać, wysłowić swoje myśli, prosić o coś…
Za drzwiami nastąpiło jakieś poruszenie. Sandra przyłożyła ucho do drzwi, ale nie była w stanie stwierdzić, co się tam działo. Słyszała stłumiony odgłos, jakby uderzania czegoś miękkiego o ścianę. Kiedy jednak nikt nie zjawiał się, by otworzyć, zdecydowała się nacisnąć na klamkę. I weszła do mieszkania.
* * *
O sąsiadce Ewie, z pewnością można było powiedzieć, że nie żyła. Trudno przeżyć dłużej niż kilka chwil z tak wielkimi ranami brzucha i szyi, w których zalęgły się już robaki.
Odgłos uderzania, który Sandra słyszała wcześniej, pochodził zza drzwi łazienki. Nie otwierała ich, ale mogła przysiąc, że stoi za nimi Olgierd, nawet jeśli Marlena twierdziła kilka miesięcy wcześniej, że był martwy. Ktoś, być może właśnie jakimś cudem ocalały sąsiad, nacierał ciałem na drzwi, próbując wydostać się na zewnątrz. Nie wydawał przy tym żadnych odgłosów.
Cała ta sytuacja – rozkładające się zwłoki w tak dużej bliskości jej mieszkania i dziwny człowiek w łazience – powinna całkowicie rozstroić nerwy Sandry, która w pierwszym odruchu chciała uciekać, krzycząc przy tym głośno. Jednak widok kluczyków z logiem volvo, leżących na stoliku obok łóżka, na którym spoczywała martwa Ewa, całkowicie zmienił jej pogląd na zastaną rzeczywistość.
Nie tylko zabrała kluczyki do samochodu (drżąc przy tym, że martwa sąsiadka w ostatniej chwili chwyci ją za rękę, jak to się działo w niektórych horrorach), ale w niepojętym przebłysku logicznego myślenia zdjęła także z haczyka przy wejściu klucze do mieszkania, które zamknęła z wielką dokładnością, chcąc jak najbardziej oddzielić się od hałasującej w łazience istoty.
Pakowała się bardzo szybko. Zanim jednak wyciągnęła starą wysłużoną walizkę z pawlacza, nastawiła na kuchence ryż i kaszę do gotowania. Kiedy przeszukiwała kuchnię, usiłując sobie przypomnieć, gdzie mogą być pojemniki na żywność, przeżyła chwilę zawahania. Spojrzała na swoje łóżko, na którym od miesięcy koczowała, przykryta kocem i otoczona książkami, i poczuła ściskanie w żołądku.
Po co zostawiać ten bezpieczny kąt? Może wszystko się jakoś ułoży? Może ludzie zaczną zdrowieć, otworzą sklepy, znów będą upierdliwi i męczący…
Zapach przypalanego ryżu wyrwał ją z zamyślenia. Zdjęła garnek z kuchenki i zawinęła go w fartuch kuchenny. Wróciła do pakowania ubrań, odkładając szukanie pojemników na potem.
Do samochodu Olgierda zniosła dwie torby i plecak wypchany szczelnie książkami. Minęła po drodze Denisa, który zachował się dokładnie tak samo, jak poprzednio: obrócił się w jej stronę, otworzył oczy, nabrał powietrza przez rozszerzone nozdrza, po czym opuścił powieki i znów zastygł w bezruchu.
Dopiero na podwórku Sandra zdała sobie sprawę z tego, że nigdzie nie pojedzie, bo prawdopodobnie akumulator jest niesprawny, skoro auto od tak dawna stało. Próba otwarcia drzwi pilotem nic nie dała, na szczęście można je było otworzyć kluczykiem. Wsiadła do środka i spróbowała odpalić silnik. Samochód ani drgnął.
– Chyba ci się to nie uda.
Sandra krzyknęła, słysząc głos nad swoim uchem. Obok auta stał Zenek Gołębiowski z sąsiedniej klatki, nieformalny dozorca, któremu płaciło się drobne sumy za odśnieżanie i utrzymywanie jako takiego porządku. Nie wyglądał groźnie. Jak zwykle nosił starą czapkę z daszkiem, mocno naciśniętą na czoło. Dłonie trzymał w kieszeniach roboczego fartucha. Gdyby nie to, że był bardzo chudy i blady, można by pomyśleć, że jak co dzień zamiata podwórko. Uśmiechał się przyjaźnie, kiwając lekko głową.
– Gdzie chciałaś jechać? – zapytał.
– Ja… yyy…
– Nie musisz mi się tłumaczyć. Ale jeśli chcesz gdzieś tym wyruszyć, musisz mieć naładowany akumulator. Chodź. – Zrobił zachęcający gest dłonią. – Podepniemy mojego grata.
Sandra wysiadła z wozu i poszła za Zenkiem, który otworzył klapę jakiegoś zabytkowego fiata 125p, stojącego przy bramie.
– Nie jest mój – wyjaśnił Zenek. – Znalazłem go przy Zachodniej. Był otwarty i całkiem sprawny, więc go sobie wziąłem, żeby nie biegać po mieście na nogach. Tylko takim umiem jeździć, bo mi na początku lad dziewięćdziesiątych prawo jazdy zabrali za prowadzenie pod wpływem. Mój fart, że go mam.
– A jego właściciel?
Mężczyzna spojrzał na nią przenikliwie.
– A jak myślisz?
– Nie wiem. – Wzruszyła ramionami. – Pewnie umarł.
– Pewnie tak. – Zenek obrócił czapkę daszkiem do tyłu i otworzył tylne drzwi auta. – Wiedziałem, że w takich czasach najważniejszą sprawą jest zabezpieczyć się na każdą okazję. Dlatego zawsze mam przy sobie to. – Podniósł w górę kable do ładowania akumulatorów. – Weź je. Ja podjadę bliżej twojego.
– Nie jest mój – powiedziała Sandra, zanim zdążyła się nad tym zastanowić.
Zenek wyszczerzył się i puścił do niej oko.
– Teraz chyba jest.
Kiedy akumulator już się ładował, sąsiad przyniósł w wiaderku wodę, żeby nieco umyć samochód.
– Ochlap go sobie trochę. Nic przez te szyby nie zobaczysz. Ja ci trochę podpompuję koła.
– Dziękuję – mruknęła, nieco onieśmielona jego życzliwością. – Czemu mi pan pomaga?
– A dlaczego nie? – odparł ze smutkiem w głosie. – Co mi innego zostało?
Sandra nie wiedziała, co odpowiedzieć, więc zabrała się za mycie samochodu.
– Ty jesteś ta najmłodsza od Cisków, prawda? – zapytał Zenek, oglądając opony samochodu.
– Cisaków – poprawiła go. Zawsze czuła się nieswojo, jeśli rozpoznawali ją ludzie, których sama nie znała za dobrze albo wcale.
– No tak… Pewnie Słoniny nieźle dawali popalić, co?
– Trochę… Ja… nigdy się nie wtrącałam.
– I słusznie. Kto by chciał gadać z takimi obwiesiami? Ja tam też święty nie byłem, ale oni to diabły wcielone. Nie wiesz, co się z nimi stało?
Sandra przerwała mycie auta i popatrzyła na Zenka lekko wystraszonym wzrokiem.
– No co? – wyprostował się i zmrużył oczy.
– Denis jest tam – pokazała ręką na okno klatki schodowej, w którym można było dostrzec zarys postaci sąsiada.
Zenek obrzucił Denisa krótkim spojrzeniem i wrócił do pompowania koła.
– A reszta?
– Nie wiem. On… Denis zachowuje się trochę dziwnie.
Mężczyzna roześmiał się cicho.
– A widziałaś dziś kogoś, kto zachowywałby się normalnie?
– Nie bardzo.
– Atakował cię?
– Kto?
– No, Słonina.
– Nie.
Mina Zenka powiedziała Sandrze, że takiej odpowiedzi się nie spodziewał.
– Chorujesz?
– Na co?
Gołębiowski wyglądał na zszokowanego.
– Na to, co wszyscy. Co z tobą, dziewczyno? Nie wiesz, co się dzieje na tym świecie?
Pokręciła głową.
– A… no chyba że tak – mruknął i podrapał się po głowie.
– A pan choruje na… to coś, co wszyscy?
– Nie. Chyba nie. Nie wydaje mi się.
– Ale jest pan bardzo chudy… To znaczy… chudszy niż kiedyś.
– Bo miałem salmonellozę. Ja, moja żona, nasz syn.
– I co się z nimi stało?
– Umarli.
– Ale pan nie.
– Każdy kiedyś umrze. Jeden szybciej, inni później… No, chyba że się zachoruje. Wtedy się nie umrze.
Sandra poczuła się zdezorientowana, ale nie zdążyła zadać żadnego pytania, bo Zenek z radością klasnął w dłonie.
– No, sprawdźmy, czy się to srebrne pudełeczko naładowało. Wsiadaj i odpalaj.
Nie sądziła nigdy, że można się tak ucieszyć na widok zapalających się kontrolek na desce rozdzielczej.
– Wygląda, że wszystko działa – powiedziała z uśmiechem.
– Dobry wózek sobie wybrałaś. Masz gaz i benzynę do wyboru, a volviaki nie psują się tak często. Nie wiem, dokąd jedziesz, ale powinnaś dojechać.
– Widziałam wcześniej przy Piotrkowskiej porzucony skuter, ale auto chyba będzie lepsze.
– Skuter?! Daj spokój. W tym to się nawet prześpisz, jak będzie trzeba. Jedź stąd, dziewczyno, szkoda twojego życia na to okropne miejsce. Jedź jak najdalej. Gdzieś są na pewno jacyś ludzie.
Nie odpowiedziała od razu. Nie chciała tłumaczyć, że wolałaby odjechać jak najdalej od ludzi. Zenek na pewno nie należał do osób, które by to zrozumiały.
– Bardzo panu dziękuję. A pan… pan nie chce szukać ludzi?
– Nie – pokręcił głową ze śmiechem. – Wszystko, co miałem, było tutaj. Wiesz, że jestem pijakiem, prawda?
Trudno było odpowiedzieć na takie pytanie, więc Sandra milczała.
– Jestem pijakiem w wymarłym mieście, w którym mam nieograniczony dostęp do alkoholu. Nie widzę powodu, by się gdziekolwiek ruszać z takiego pijackiego raju.
– Dla mnie to też był raj – wyrwało się Sandrze.
– To? – Zenek wskazał na jej kamienicę. – Jakim to cudem?
– Miałam książki, koc, spokój…
– Hmm… A jednak zdecydowałaś się gdzieś pojechać. Więc jedź! Książki można czytać w o wiele lepszych miejscach. Czekaj. Włożę jeszcze twoje torby do bagażnika i przyniosę ci w termosie gorącej herbaty. A potem możesz zrobić ze swoim życiem, co tylko będziesz chciała.
* * *
Sandra nie miała nigdy prawa jazdy i dopiero gdy znalazła się na Zachodniej, dotarło do niej, że wpadła na pomysł, by wyjechać samochodem Olgierda, tylko dlatego, że nie bała się żadnej kontroli w tym wymarłym mieście. Kilka lat wcześniej zaczęła robić kurs nauki jazdy, ale przerwała go przez powodu braku pieniędzy, których tak naprawdę nigdy nie było pod dostatkiem. Czuła żal z tego powodu i nawet próby wyjaśniania sobie, że nie potrzebuje papieru, skoro i tak nie ma samochodu, nie pomagały jej w niczym. Marlena dostała potrzebne fundusze, kiedy przyszedł czas, podobnie ich brat, który miał prawko od siedemnastego roku życia. Ale Sandra nie była dla swoich rodziców kimś pokroju Marleny czy Grześka, nie zasługiwała na więcej uwagi i troski z ich strony, bo nie spełniała ich ciągle zmieniających się oczekiwań.
Początkowo jechało się jej ciężko. Puszczała za szybko sprzęgło, myliła biegi albo zbyt gwałtownie naciskała hamulec. Ale zanim dotarła do strefy ekonomicznej, poczuła się naprawdę zadowolona z tego pomysłu. Była swobodna, nie musiała martwić się ruchem na ulicach, kontrolami policji czy straży miejskiej. W baku było sporo paliwa, ale i tak niepokoiła się nieco, czy zdoła znaleźć jakąś stację, gdzie będzie mogła zatankować, choć Zenek twierdził z przekonaniem, że to nie powinien być problem, bo on swojego fiata tankował bez pytania, gdzie tylko chciał.
Jednego Sandra nie przewidziała: snujących się wszędzie ludzi, wychudzonych, otępiałych, z twarzami pozbawionymi emocji i na wpół przymkniętymi oczami. Zauważyła, że reagują na dźwięk i gdy raz zatrąbiła na jakiegoś marudera stojącego bez ruchu na Zachodniej, on zamiast się odsunąć, ruszył w jej stronę. Podobnie uczyniło kilka innych osób. Z trudem manewrowała autem tak, by żadnego nie potrącić, o mało się przy tym nie rozbijając na latarni. Kiedy potem popatrzyła w lusterko, zobaczyła, że dość spora grupa wychudzonych postaci idzie za nią. Na szczęście jadąc samochodem była o wiele szybsza i mogła zaraz stracić ich z oczu.
Minęła po drodze jednego rowerzystę, znów na rikszy, i dwa samochody, ale nikt się nie zatrzymywał, żeby ją zaczepiać. W samej strefie było cicho i pusto. Zaparkowała niezbyt elegancko przed wejściem i wysiadła z auta. Zwróciła uwagę na to, że nad jej głową lata bardzo dużo gawronów z wielkimi dziobami, kraczących złowrogo.
Usłyszała za plecami jakieś poruszenie i gwałtownie obróciła się w tamtą stronę.
– Latają tak, bo mają łatwy żer – wyjaśnił ochroniarz Wiesiek, wskazując na niebo.
– Dzień dobry – przywitała się grzecznie Sandra.
– Dla kogo dobry, dla tego dobry – odparł z nutą sarkazmu w głosie. – Chodźmy do środka, bo się zaraz zejdą.
Sandra chciała zapytać, kto się zejdzie i po co, ale nie zdążyła, bo mężczyzna zniknął w budynku. Poszła za nim.
Ochroniarz zajął miejsce za kontuarem i założył ręce na brzuchu. Nie zaproponował Sandrze żadnego krzesła, więc stała przed nim w stosownej odległości.
– Co panią tu sprowadza? Myślałem, że się pani już nie zjawi. Długo pani nie było.
– Byłam… zajęta. – Chciała powiedzieć, że chorowała, ale uznała, że może to nie być wcale taki dobry pomysł. – Przyjechałam zapytać, czy pani Marta Ogrodnik jest może w pracy… tutaj.
Wiesiek roześmiał się i pokręcił głową.
– W pracy? A kto by pracował? Po co?
– Pan tu jest – zauważyła.
– Jestem – przyznał. – Przynajmniej udaję normalność. – Dotknął dłonią naszywki na służbowym mundurku.
– Pan też chorował?
Spojrzał na nią z gniewem.
– Co? Czy ja wyglądam na chorego?
– Chodzi mi o salmonellę – wyjaśniła, domyślając się, że mówią o dwóch różnych przypadłościach, tyle że ona wciąż nie wiedziała, czym jest ta druga.
– A… To. Nie, ja nie chorowałem. Zawsze jadłem tylko wieprzowinę. Mogłem jeść schabowe na śniadanie, obiad i kolację. Cały czas. Kurczaki są dla mięczaków.
– Aha… Czyli że… pani Marty nie ma, tak?
– Nie. Dawno jej nie widziałem. Nie wiem, co z nią… A czego pani od niej chciała?
– Och, pewnie nie będzie pan wiedział, skoro jada pan tylko wieprzowinę.
Wiesiek popatrzył na nią lekko zdezorientowany.
– Co to znaczy?
– Kiedy tu pracowałam, pani Marta zatrudniała mnie też u siebie w domu. Raz w tygodniu sprzątałam u niej w Zgierzu. I ona czasami nie płaciła mi pieniędzmi, tylko kurami i jajkami, które przywoziła ze wsi.
Wiesiek mruknął coś do siebie, najwyraźniej starając się zrozumieć, co usłyszał.
– I co? Zachorowała pani przez ten drób?
– Nie… To znaczy… Nie o to mi chodzi. Ja po prostu chcę się dowiedzieć, skąd przywoziła mi te rzeczy, z jakiej wsi.
– Z Lipiec – powiedział ochroniarz, zanim Sandra dokończyła zdanie.
– Słucham?