Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Łukasz jest funkcjonariuszem Centralnego Biura Śledczego, jego żona – Justyna – znajduje zatrudnienie w jednej z warszawskich korporacji. Z pozoru życie tej pary nie różni się wcale od życia zwykłych ludzi. Niespełnione marzenia o dziecku, kredyt na mieszkanie, kłopoty w pracy – nic nie wskazuje na to, że wkrótce cały ich świat wywróci się do góry nogami. Do czasu.
Pewnego dnia Justyna zostaje porwana sprzed własnego domu, a nieznani sprawcy odjeżdżają w niewiadomym kierunku. Wszystko dzieje się na oczach bezradnego męża. Według policji uprowadzenie może mieć związek z pełnioną przez niego funkcją. Jednak w trakcie śledztwa wychodzą na jaw tajemnice, które Justyna chciała ukryć za wszelką cenę. Okazuje się, że Łukasz tak naprawdę nie zna przeszłości swojej żony.
Kim w rzeczywistości jest bohaterka? Dlaczego jej nazwisko wzbudza emocje w kręgach wojskowych? Czy przedstawiciele najwyższych szczebli władzy są zamieszani w porwanie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 638
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 14 godz. 25 min
Tytuł: Niebezpieczna przeszłość
Copyright © Róża Lewanowicz, 2022
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2022
Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński
Korekta: Witold Kowalczyk
ISBN 978-91-8054-005-6
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S | Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Rozdział 1
Pod powiekami buszowały jeszcze resztki snu, ale praktycznie już była świadoma, że to koniec przyjemnego odpoczynku. Nie musiała otwierać oczu, żeby wiedzieć, że pada.
„Najlepsza pod słońcem pogoda – szarówa” – pomyślała Justyna i dalej ostentacyjnie pokazywała całemu światu, że się jeszcze nie obudziła. Budzik miał zadzwonić za pięć minut, ale rzadko kiedy zdarzało jej się nie obudzić przed jego jazgotliwym dźwiękiem. Za jej plecami nastąpiło nieznaczne poruszenie, a po chwili dało się słyszeć ciche stęknięcie.
– Ja pierdziu… leje.
– No – mruknęła, bo nic innego nie wypadało w tej sytuacji odpowiedzieć.
Łukasz obrócił się w jej stronę i objął ją ramieniem.
– Dzień dobry, żono – mówił to wprost do jej ucha, co było tak samo nieprzyjemne jak podniecające. Na przedramieniu Justyny pojawiła się gęsia skórka. – Jesteś gotowa na kolejny, ekscytujący dzień w twoim życiu?
– Zaraz cię rąbnę.
– A to czemu? – Chichotał. – Nie masz ochoty iść do biura? No coś ty, kochanie, przecież to uwielbiasz.
Wyrwała spod głowy poduszkę i zaczęła go nią okładać z całych sił. Walka, jak zawsze, była nierówna. Łukasz – silny i bardzo zwinny, nawet jak na tak dużego faceta – szybko przechwycił nadgarstki Justyny i przygniótł do materaca.
– Ty naprawdę tego nie lubisz. – Śmiał się całą szerokością swojej pogodnej twarzy.
– Naprawdę nie lubię.
– To nie idź.
– To sam spłacaj kredyt.
– Dobra, ale będziemy musieli nieco zmodyfikować nasze menu. Skończy ci się burżujstwo w Piotrze i Pawle.
– Mnie się skończy? – Wciąż nie udało jej się wyswobodzić, choć wydawało się, że wcale tak mocno jej nie trzymał. – A kto wpierdziela szyneczki i oliwki, i sery sto złotych za kilo na kolację, co?
– Oj, tam. W Biedronce też na pewno coś się znajdzie.
– W Biedronce, mój drogi, wcale nie jest tak tanio.
– Nie? – W końcu wypuścił ją z uścisku i zaczął się podnosić.
– Nieee – przedrzeźniła go. – Słabo się orientujesz. Zostaną ci tylko przeterminowane kurczaki i wędliny, dziewięć dziewięćdziesiąt za kilo, z wielkiego hipermarketu, rewitalizowane w jakimś specyfiku, żeby na zielono nie świeciły.
– Jakieś bujdy opowiadasz.
– Ech – westchnęła, kręcąc głową. – Czym wy się w tym Biurze zajmujecie?
– Jak to czym? Walczymy z korupcją, przestępcami różnej maści i łapiemy groźnych dla naszej ojczyzny zbirów.
– Tak, tak, oczywiście. – Zamruczała pod nosem, wchodząc do garderoby. – Weź mi lepiej, zbawco ojczyzny, śniadanie zrób.
– A może być szyneczka z oliwkami?! – krzyknął z kuchni.
– Może, może. – Roześmiała się.
Śniadanie jedli, niewiele się odzywając. Pogoda nie nastrajała do rozmów, poza tym Łukasz był ewidentnie czymś zaaferowany. Justyna łatwo odczytywała jego nastroje, wiedziała też, że szykuje się z Biurem do większej akcji, a w takich sytuacjach ciężko było zająć go czymkolwiek innym.
– Hm, kochanie, wracasz dziś normalnie do domu? – zapytał po dłuższej chwili ciszy znad talerza.
– Normalnie – kiwnęła głową. – Może jeszcze zahaczę o jakiś sklep, ale jeśli będzie dalej lało, to pewnie zamówię zakupy przez internet. A czemu pytasz?
– Bo mogę dziś wrócić późno.
– Rozumiem.
Łukasz spojrzał na żonę, jakby usłyszał coś bardzo niepokojącego.
– „Rozumiem”? Nie pytasz dlaczego? Nie złościsz się?
– Rany, Łukasz, co ty ze mnie robisz, wariata? Szykujesz jakąś akcję od dwóch miesięcy, z dnia na dzień robisz się coraz bardziej nieobecny, twoi kumple, jak nas odwiedzają, nawet piwa nie chcą pić, bo tylko w te wasze papiery się gapicie, jakby tam co najmniej gołe baby były.
– Może są.
– Jasne. Rozebrana żona prezesa Frankowskiego.
Wyprostował się gwałtownie, jakby połknął kij od miotły.
– Skąd wiesz?
– Bo nie jestem idiotką. Mieszkamy razem, jakbyś zapomniał. Widzę, jakie gazety czytasz, kiedy pogłaśniasz telewizor w czasie wiadomości, co oglądasz w sieci… Śledzicie ludzi z zarządu, prezesa Frankowskiego, jego żonę też. W zeszłym miesiącu dostaliście zgodę na podsłuchy, dwa tygodnie temu złapaliście młodego Frankowskiego na spekulacjach i próbach mataczenia. Więc… myślę sobie, że już czas, żeby zamknąć tę sprawę i zacząć łapać kogoś innego.
– Justyś… bardzo się staram być dyskretny. – Uśmiechnął się blado. – Jesteś jakimś Sherlockiem Holmesem czy co? A może mafia cię podstawiła jako moją żonę, żebyś…
W stronę Łukasza poleciała ścierka ze zlewu. Złapał ją, ale była na tyle mokra, że musiał zmienić koszulkę.
– Gdybym była z mafii, tobym ci tego nie powiedziała, co ci powiedziałam, panie funkcjonariuszu służb specjalnych. Obserwuję cię, po prostu.
– No to muszę uważać. Gdyby przyszło mi do głowy cię zdradzić, to zaraz musiałbym odpędzić tę myśl, żebyś mnie tylko nie przejrzała.
– Bardzo śmieszne.
Łukasz podwiózł Justynę tak blisko stacji metra, jak się dało, ale i tak nie uchroniło jej to od zmoczenia stóp po kostki.
„Cholera jasna, gdzie ja mam głowę?! Trzeba było włożyć kalosze”.
Na peronie był już dziki tłum, jak to zawsze o tej porze na stacji Pole Mokotowskie. Justyna stała, dygocąc z zimna i wyjątkowo prosząc Niebiosa, żeby droga do biura tym razem się skróciła, i przyglądała się swojemu odbiciu w drzwiach, za które już nie wolno było wchodzić. Prosta fryzura, prosty makijaż, nudna spódnica i buty na płaskim obcasie. Zrobiła, co mogła, żeby nie wyróżniać się z otoczenia. Może nieco bardziej się garbiła, ale to z tego powodu, że było jej zdecydowanie za zimno w granatowej marynarce i cienkim sweterku, który miała pod spodem. Dla swojego męża była najpiękniejsza i to jej wystarczyło. Inni mogli w ogóle jej nie widzieć. Swoich brązowych włosów nigdy nie ufarbowała, nie malowała nawet paznokci.
W wagonie nie było się czego chwycić, ale w ścisku nie miała wielkich obaw, że się przewróci. Jedynym, co ją każdego dnia niepokoiło, było to, że ktoś ją okradnie, gdy ona straci czujność.
Rzeka ludzi wypłynęła z paszczy metra przy Świętokrzyskiej, kierując się w różne strony, ale znaczna większość osób pomknęła tam, gdzie Justyna – do ronda ONZ. Odcinek ten niestety trzeba było przejść na piechotę, bo ulica była zamknięta z powodu budowy drugiej nitki metra, nawet jeszcze nierozpoczętej.
– Nic nie robią, ale ulicę zamykają. – Usłyszała znajomy głos z tyłu. Obejrzała się za siebie.
– Cześć, Magda. Jak tam leci?
– Tam nie wiem. A u mnie norma: rozwód, brak miejsca w przedszkolu, wredna teściowa i pies sąsiada drący mordę do trzeciej w nocy. Po prostu nudy. – Nerwowymi dłońmi wyciągnęła z torebki paczkę papierosów. – Czekaj, odpalę. Nic już lepszego mi w życiu nie zostało.
Magda pracowała z Justyną w jednej firmie, ale w innym dziale. Choć trudno było w to uwierzyć, była młodsza o cztery lata. Wysoka, ale mocno przygarbiona, z poobgryzanymi paznokciami i żółtymi od kawy i papierosów zębami. Ktoś pokazał kiedyś Justynie na Naszej Klasie jej zdjęcia z czasów liceum – to była prawdziwa bogini, której obecnie zupełnie nie przypominała. Miała dwójkę dzieci i męża, podobno alkoholika, z którym właśnie się rozwodziła. Justyna nie pamięta, by ta kiedykolwiek nie narzekała. Jej podejście do świata i ludzi nie było w zasadzie niczym odosobnionym w biurze, ale malkontenctwo Magdaleny stało się wzorcem niedoścignionym. Często chorowała przez wychodzenie na papierosa na zewnątrz bez ciepłego ubrania wierzchniego. Ponadto Justyna odnosiło się wrażenie, że Magdalena jest przeżarta toksynami z farb do włosów, na których obecnie prezentowały się monumentalne odrosty, oraz kosmetykami kupowanymi nałogowo w sieci, zawsze po okazyjnej cenie. Justyna podejrzewała u niej zakupoholizm albo inną formę uzależnienia.
– Pogoda pod psem. A podwyżek ani widu, ani słychu – ciągnęła w drodze swoją wyliczankę narzekań. – Słyszałaś, że dziunia z księgowości, ta… no… Martyna czy tam inna Sryna ma romans z naszym szefem?
– Nie, nie słyszałam. – Justyna uśmiechnęła się niewyraźnie. Unikała plotek jak ognia. Miała swoje powody, które skutecznie zniechęcały do korporacyjnych „przyjaźni”. Z niewieloma też osobami miała kontakt i była świadoma, że postrzegana jest przez wielu jako dziwaczka.
– No tak, nie pracujesz w moim dziale. – Magda zaciągnęła się mocno i z pasją, jakby dym z papierosa był najczystszym powietrzem z Alp. – To jakaś idiotka. Facet ma żonę, dzieci… Co ona myśli? Że dupą karierę zrobi? Już niejedna się na tym przejechała.
Justyna przygryzła wargę. Wiedziała bardzo dobrze, wcale nie z plotek, że Magda ma za sobą romans z byłym kierownikiem jej działu. Odwróciła głowę w stronę witryny sklepowej, jakby właśnie bardzo ją zainteresowały znajdujące się za szybą buty. Do wejścia do wieżowca nie odezwała się do koleżanki ani słowem. Z ulgą przyjęła fakt, że Magda skierowała się w stronę Coffee Heaven.
– Nie masz ochoty?
– Nie, dzięki. Wolę naszą na górze. – Postarała się przykleić sobie do twarzy jakiś szczątkowy uśmiech.
W windzie, jak zwykle, panowała absolutna cisza. Grupa wciśniętych w biurowe zbroje ludzi udawała, że nie widzi nikogo poza swoim odbiciem w metalowych drzwiach. Nadmiernie czuły nos Justyny bawił się wyławianiem unoszących się w powietrzu zapachów.
„Donna Karan, YSL, Chanel… uu! Ruda z ubezpieczeń piętro niżej chyba dostała premię. Flakonik kosztuje dobre cztery stówy. Albo prezent…”
Drogę od windy do biura pokonała wyjątkowo szybko, nie mogąc się doczekać, kiedy wreszcie zmieni buty na suche albo choć zdejmie mokre i dotknie stopą miękkiej wykładziny. Trzeba się było jeszcze podpisać na liście.
– Pan Słotwiński dawno przyszedł? – zapytała młodej sekretarki, nie podnosząc nawet wzroku.
– A skąd pani… – Szatynka z plakietką, na której błyszczało się imię Karolina, chyba nigdy wcześniej nie była równie zdziwiona. – Skąd pani wie, że dyrektor już jest?
– Wiem. – Zabrała torebkę z kontuaru i pomknęła do swojego biurka bez zbędnych wyjaśnień.
Odpowiedź była banalnie prosta: tylko Słotwiński używał tych piżmowych perfum. Mijając kolejne pomieszczenia, bez oglądania się naokoło, wiedziała, kto już dotarł, a kto nie, tylko dzięki temu, że wyczuwała kolejne zapachy. Skoro jednak sam dyrektor jest dziś tak wcześnie – zazwyczaj nie pojawiał się przed dziesiątą trzydzieści – to szykuje się jakaś poważna narada.
„Nikt nie ćwierkał o zebraniu zarządu. To musi być coś nagłego” – wnioskowała, zdejmując szybko czółenka i wcierając mokre stopy w przyjemnie ciepłą i suchą wykładzinę.
– Cześć. Nogi cię swędzą? – Przy jej biurku zatrzymał się Kamil, niewysoki, szczupły brunecik z jej działu, mający się za wielkiego analityka. Z zaciekawieniem obserwował jej poczynania.
– Nowy inwestor chce się wycofać? – odpowiedziała pytaniem nie na temat.
– Ee… że co? Kto ci powiedział? – Rozejrzał się nerwowo wokół i ściszył głos: – To jest info tajne przez… sam nie wiem.
– Ale nie dla ciebie.
– No nie dla mnie… – Zawahał się. – Przyszedłem wcześniej, bo stary mi kazał, więc się dowiedziałem, ale ledwie pięć minut temu.
– A ja minutę temu.
– Aha… – Wzruszył ramionami, jakby starał się ukryć emocje. – Wiesz, jak jest: nastawiali się na inwestora, nastawiali, a on chce się wycofać, więc panikują… chyba. Nie wiem…
Poszedł sobie w stronę kuchni.
Inwestorzy w ogóle Justyny nie interesowali. Było to o tyle ważne, że jeśli firma miałaby upaść albo zacząć zwalniać ludzi, ona powinna jak najszybciej zacząć szukać nowej posady. Ta korporacja była jej trzecią, od kiedy mieszkała w Warszawie, i już zdążyła się przekonać, że wszędzie jest tak samo. Nie obchodziło ją to, że jest postrzegana jako dziwoląg, bo nie jeździ na imprezy integracyjne, na których nie schlewa się do nieprzytomności, nie chodzi na dół na papierosa, nie pija kawy wspólnie przy ekspresie w kuchni i nie obgaduje szefa. To było coś, co nie miało nawet pozorów znaczenia. Najważniejsza była stała pensja, która wpływała regularnie na konto i pokrywała kolejne raty za ich mieszkanie na Mokotowie. Nikt z szefostwa się jej nie czepiał, przychodziła przed dziewiątą, po siedemnastej była w domu, weekendy były wolne, a czasami wpadła jakaś premia. Za to tę posadę kochała całym sercem, równie mocno, jak jej nienawidziła (z czego ciągle śmiał się Łukasz). I dlatego na jej biurku i wokół niego panował idealny porządek. Dbała o to miejsce, bo dzięki niemu żyła tak, jak tego chciała – ze swoim mężem, we własnym lokum. Dbała też o nie, bo na tyle nie znosiła firmy i tego, co robi, że pragnęła przynajmniej siedzieć w jakimś ładzie i porządku.
Wilgotną marynarkę powiesiła na oparciu fotela. Mokre buty wsunęła tak, by pozostawały poza zasięgiem wzroku. Zapasowe balerinki wyciągnęła z szafki i włożyła na suche już stopy. Blat biurka przetarła chusteczką (paczkę zawsze miała w szufladzie). Włączyła komputer i poszła do kuchni zrobić sobie kawę.
Jej praca nie była niczym skomplikowanym. W ogóle praca w korporacjach nie była niczym skomplikowanym. Prawie czteroletnie doświadczenia w tym zakresie pokazały jej bardzo wyraźnie, że pracują w nich ludzie, którzy do perfekcji opanowali sztukę udawania zapracowanych. Większość z tych rzeczy, jakimi się zajmowali, mogła robić kilkukrotnie mniejsza grupa osób w o połowę krótszym czasie. Najtrudniej było pogodzić się z tym, że wysokość ich zarobków wcale o tym nie świadczyła. Justyna miała krótki epizod w pracy w spożywczaku na Grochowie i dobrze wiedziała, że żadne z tych ludzi nie byłoby w stanie przełknąć takiej stawki godzinowej przy tak wielkim obciążeniu fizycznym i umysłowym, a dodatkowo z odpowiedzialnością materialną za towar i kasę. Nie dyskutowała jednak z takim porządkiem rzeczy. Nie było warto.
Niestety, stanowisko pracy Justyny znajdowało się w samym centrum wydarzeń. Wolałaby siedzieć w dziale, który stale zajmuje się ciągle tym samym, jak choćby kadry. Trafiła jednak do inwestycji zagranicznych – głównie z racji dobrej znajomości dwóch języków obcych, którymi mało kto w tej firmie się posługiwał – i bezustannie przed jej oczami przewijały się tabelki z nazwami i cyframi, których nie miała ochoty widzieć ani pamiętać.
– Pani Justyno, idziemy w węgiel – mówił na przykład swym niskim głosem dyrektor Słotwiński i już wiedziała, że za parę dni pojawi się jakaś chińska delegacja, co dla niej osobiście nie miało wielkiego znaczenia, poza tym, że będzie miała do opracowania kilkanaście tabelek w Excelu, które trzeba będzie okólnikiem rozesłać do członków zarządu i kierowników działów.
Obecna firma, w odróżnieniu od poprzednich, obracała naprawdę dużymi pieniędzmi. W tabelkach czasami trudno było się doliczyć zer na końcu słupka. Węgiel, przemysł zbrojeniowy, stal, a nawet diamenty i złoto. Był moment, gdy zaczęło ją to bardziej interesować. Zaczęła dogłębnie analizować, co dzieje się na giełdach, czytać odpowiednią literaturę, oglądała nawet zagraniczne stacje informacyjne z ukierunkowaniem na sprawy gospodarcze. Przewidywanie tego, co może się wydarzyć, było nawet podniecające, zwłaszcza wtedy, kiedy jej własne przypuszczenia potwierdzały się z dużą częstotliwością. Ale w firmie nie było o tym z kim porozmawiać. Jej koleżanek to nie interesowało, ludzie na innych stanowiskach olewali ją albo traktowali z góry. Zdała sobie sprawę, że – poza Słotwińskim i prezesem Jakubowskim – wszyscy „specjaliści” byli imbecylami.
– Jakie oni studia kończyli? – relacjonowała któregoś wieczora swoje odkrycia Łukaszowi. – Srebro zaczyna drożeć, będzie drożeć, zwłaszcza że kopalnie w Kanadzie szykują się do zamknięcia i nie wiadomo, co z nimi będzie, a oni na upartego brną w złoto, które traci na wartości i prawdopodobnie utrzyma tę tendencję przez najbliższe pięć lat.
– Nie rozumiem – mruknął Łukasz znad talerza z kiełbaskami.
– Pomyśl tylko: skoro srebro będzie droższe za rok czy dwa, to dziś trzeba go kupić jak najwięcej, choćby to miały być srebrne zastawy od bankrutującego lorda.
Przestała się jednak denerwować, a nawet tłumaczyć coś mężowi, któremu lepiej szło układanie terakoty w przedpokoju czy malowanie ściany w sypialni. Wystarczyło powiedzieć, czego się chce, i od razu zabierał się do pracy. Odpuściła sobie zajmowanie się tym, czy firma dobrze robi, inwestując w to, czy tamto. Szkoda było jej nerwów, także na słuchanie głupot, które niektórzy opowiadali.
Kiedy weszła w tym dniu do kuchni, do jej uszu docierały tylko strzępy rozmów:
– Ten gaz łupkowy to wrzód na dupie…
Lampka na ekspresie pokazywała brak wody w zbiorniczku.
„Korzystają wszyscy – nikt, jak zwykle, nie dolał”.
– Baryłka miała podrożeć… staniała… akcyza i tak w górę…
„Jak dobrze, że młynek do kawy pracuje wystarczająco głośno, żeby nie słyszeć własnych myśli”.
– A Rydzyk tylko o geotermie…
„W lodówce stoi znowu mleko zero procent – Małgośka próbuje z Dukanem drugi raz w tym roku”.
– Bo my się spóźniliśmy…
Na biurku miała elegancką podkładkę, na której postawiła kubek. Kupiła ją na targu w Marrakeszu w czasie podróży poślubnej. W tym samym stylu była podkładka pod mysz, ale ją przywiózł Łukasz z wyjazdu do Indii. Bardzo podejrzane było to podobieństwo. Śmiali się, że pewnie pochodzą z tej samej fabryki w Chinach.
Nabrała powietrza głęboko w płuca i wprowadziła swoje hasło.
„Witaj dniu podobny do wszystkich innych. Jakie nienowości mi dziś przynosisz?”
Na służbowej poczcie był tylko mail od kadrowej przypominający o dostarczeniu planu urlopów na przyszły rok. Poza tym wszystko wyglądało tak samo jak poprzedniego dnia. Tabelka była opracowana w dokładnie tym samym stopniu co wczoraj. Dwie następne czekały w kolejce…
– Pani Justyno, zapraszam do siebie. – Słotwiński nie mógłby jej bardziej zaskoczyć. Nie zauważyła, kiedy podszedł do jej biurka. Nie dał jej jednak czasu do namysłu, bo od razu odszedł w stronę swojego biura. Justyna z irracjonalnym żalem spojrzała na nienapoczętą nawet kawę.
– Niech pani zamknie drzwi – powiedział dyrektor, nie patrząc nawet w jej stronę, i usiadł za swoim wielkim szklanym biurkiem.
– Słucham, panie dyrektorze. – Mogła być miła bez wyrzutów sumienia, bo oceniała go całkiem dobrze: i jako szefa, i jako człowieka.
– Niech pani usiądzie. Chcę panią o coś zapytać. W zasadzie potrzebuję rady…
– Tak?
To było dziwne. W sumie przytrafiło jej się to pierwszy raz.
– Chodzi o tę inwestycję, którą mieliśmy podjąć wspólnie z Amerykanami…
– Którzy chcą się wycofać.
– Skąd pani wie?
– Gdybym była wredna, powiedziałabym, że wygadał się Walczak przed kwadransem przy moim biurku… ale domyśliłam się sama.
– No tak. – Uśmiechnął się. – Przecież siedzi pani w środku wszystkiego. Tak… w związku z tym mam do pani pytanie – oparł się łokciami o blat biurka i spojrzał na nią przenikliwie – co by mi pani radziła, jeśli chodzi o tę inwestycję?
Nabrała powietrza, jakby chciała coś powiedzieć, ale jej się to nie udało.
– Ja?
– No tak, siedzi pani przy tych tabelkach i cyfrach, zna już pani trochę naszą firmę… Czy ma pani jakieś sugestie?
„Musi być bardzo źle. Pewnie w desperacji woła każdego po kolei i pyta o zdanie, żeby postawić własną diagnozę”.
Ostatnia myśl nawet ją rozbawiła, ale niczego po sobie nie pokazała.
– Moim zdaniem Amerykanie nie chcą się wycofać, tylko nas zdenerwować, żebyśmy w tych nerwach podjęli decyzję dla nich korzystną. Chcą rozdawać karty, co sugeruje mi, że gra jest warta świeczki i trzeba iść w ten biznes…
– Mimo że jest tak daleko? – przerwał jej, choć delikatnie.
– Dla nich Wenezuela nie jest daleko. Sytuacja polityczna jest niepewna, ale to raczej problem dla rządu amerykańskiego niż naszego MSZ. Myślę, że polskiej firmie będzie łatwiej.
Pokiwał głową, ale nieznacznie. W kącikach jego oczu zobaczyła kurze łapki, które pojawiały się tylko wówczas, gdy się uśmiechał.
„Ma mnie za idiotkę”.
– Myślę, że… – kontynuowała, nie pokazując zdenerwowania. – Jeśli oni chcą się wycofać, to niech się wycofają.
– Zarząd będzie chciał, żebyśmy szli na jakieś ustępstwa, byleby ich zatrzymać.
– I o te ustępstwa im chodzi. Blefują. Ale gdy się wycofają, a my im na to pozwolimy, zostaniemy jedynym graczem.
– Albo graczem w przeciwnej drużynie. A dlaczego pani sądzi, że warto iść w ten biznes?
– Bo to właśnie plantacje ekologicznych upraw będą za kilka lat trzymać tę firmę w pionie. Pół Berlina jest „eko”, moda, a za nią zapotrzebowanie wciąż rośnie, także w Stanach. Trzeba będzie nasycać rynek, a u nas, w naszym klimacie szybko nic nie urośnie. Czas wegetacji roślin jest koszmarnie krótki, mamy powodzie na przemian z suszami… no i wiele innych czynników.
– Dziękuję pani bardzo, może pani iść.
Nie mógł jej tym bardziej zaskoczyć. Myślała, że będzie atakował jej wnioski albo chociaż powie, co sam uważa. A on nic.
Zupełnie osłupiała wyszła z gabinetu dyrektora, a na ciele czuła złowrogie spojrzenia z różnych biurek naokoło. Usiadła w swoim fotelu i przez moment nie miała pojęcia, co robić. Dotknęła kubka – była na rozmowie tak krótko, że nawet kawa nie zdążyła ostygnąć. Kiedy podniosła wzrok, zdała sobie sprawę, że nikt inny nie jest wzywany na rozmowę, nawet żaden z analityków, którzy mieli własne przeszklone gabinety. Tylko ona…
„Bardzo dziwne”.
W ciągu dnia nie było jednak zbyt wiele czasu na zastanawianie się nad dziwnymi zdarzeniami. Wszyscy biegali w kółko z racji planowanej na popołudnie narady zarządu, jakby każdy nagle poczuł, że bez jego zaangażowania – głównie w plotkowanie i snucie domysłów – to ważne wydarzenie się nie odbędzie albo nie będzie miało tak wielkiej rangi. Justyna opędzała się od natrętów, którzy koniecznie chcieli wiedzieć, co ona o tym wszystkim sądzi. Tymczasem jej dotychczasowe doświadczenia nauczyły ją, że rzeczy naprawdę ważne dokonują się po cichu i bez rozgłosu, a takie „sensacje” są jak pierdzenie słonia – dużo smrodu, dużo hałasu i nic poza tym. Męczyły ją ostatnie zestawienia do projektu węglowego, za nic nie mogła wymyślić takiego układu danych, żeby pomieścić wszystkie konieczne formuły.
Kiedy udało jej się w końcu odgonić pałętającą się obok Magdę (która nie wiedzieć po co też przybiegła) i urodzić w bólach przedostatnią tabelę, wolnym krokiem podszedł do niej Mirek Lubicki z kubkiem w dłoni. Był przykładem człowieka, którego wygląd może bardzo zmylić obserwatora. Lekko łysiejący i prawie siwy, chudy, niemal kościsty, niczym się nie wyróżniał z tłumu. Pociągła twarz z zapadniętymi policzkami i haczykowatym nosem nie zdradzała, że w środku kryje się wielki kawalarz i jeszcze większy imprezowicz. Justyna już kilka razy przekonała się, że ma niesamowite poczucie humoru i lubi korzystać z życia, jeśli ma na to czas i siły. Jej młodsze koleżanki uważały, że to jakiś stary zgred, który nosi grube swetry, żeby ogrzewały jego wystające kości, a skoro ma duże okulary, to na pewno jest już prawie ślepy.
– Cześć, mała. – Uśmiechnął się figlarnie. – Chodź się napić kawy, bo widzę, że teraz wszyscy przenieśli się z kuchni gdzie indziej.
Przyjęła tę propozycję z zadowoleniem. Z Mirkiem miło się rozmawiało, bo rozmowy polegały głównie na niemówieniu czegokolwiek, tylko niezobowiązującym siedzeniu przy stoliku w kuchni albo strojeniu sobie żartów z przygłupich nieco kolegów, co było dla Justyny niezmiernie odprężające. On jako jedyny czasami wciągał się w całkiem sensowne pogaduszki o giełdzie i tym, co się dzieje z firmą, ale też nie za często. Dla niego ta praca była tym samym co dla Justyny. Troje dzieci, czterdziestka na karku, wiele, bardzo wiele przykrych doświadczeń i dużo dystansu do otaczającej go rzeczywistości. Dziś jednak był nad wyraz rozmowny.
– Mało się nie posikają z tym zebraniem, a pewnie, jak zwykle, to jakaś pierdoła. – Oczywiście musiał napełnić zbiornik na wodę. – Jestem zmęczony tymi debilami.
Nigdy nie słyszała, żeby tak wyraźnie mówił, co myśli.
– Czy coś się stało? To znaczy coś przykrego?
– Poza tym, że muszę tu pracować? – Spojrzał na nią znad ramienia. – Nie, te same kłopoty co zwykle.
Usiadł naprzeciwko niej i wsypał do kubka dwie łyżeczki cukru.
– Chciałem ci o czymś powiedzieć… Nie wiem, czy to ważne, ale myślę, że powinnaś wiedzieć.
– Tak?
– Był tu niedawno taki facet, nigdy go wcześniej nie widziałem. Przyszedł pod wieczór, ja kończyłem jakieś zestawienie kwartalne, ciebie już dawno nie było. Rozmawiał ze Słotwińskim. Walczak twierdzi, że to jakaś firma, która chce się przyłączyć do inwestowania w nowe technologie wojskowe.
– Ale to nie nasza działka.
– No nie. Tyle że jakoś trafił do naszego działu, pogadał sobie z szefem i jak wychodził od niego, to zatrzymał się przy twoim biurku…
– I?
– Zobaczył twoją wizytówkę. Zapytał, kiedy pracujesz i w ogóle. Marta od razu przyleciała, żeby mu wyjaśniać, co i jak. Powstrzymałem ją od podania twojego adresu, NIP-u i numeru konta i tak dalej, i zapytałem, o co mu chodzi.
– Co powiedział? – Na plecach Justyny pojawiła się gęsia skórka.
– Że jesteś jego koleżanką z liceum z Łomży i w ogóle to chciałby się z tobą spotkać.
– Przedstawił się?
– Tak… czekaj, mam to zapisane na karteczce. – Sięgnął do kieszeni i wyciągnął pomięty karteluszek, który rozwinął i starannie wygładził. – O! Mariusz Jóźwiński. Mówi ci to coś?
Podał jej kartkę.
– Mówi… Chodziłam z jednym Jóźwińskim do klasy. Zresztą z jego siostrą też… Ale to był safanduła, który nie dotarł do matury. Mariusz i Edyta pochodzili ze strasznie biednej rodziny, picie, bicie, kupa dzieciaków, mało kto tam pracował. Nie pasuje mi, żeby teraz zjawiał się jako pracownik jakiejś firmy inwestycyjnej.
– Może nie doceniasz jego ukrytych talentów? Może się podźwignął i stał nowym człowiekiem? Dawno się z nim nie widziałaś?
– Szesnaście lat. Możesz powiedzieć, jak wyglądał?
– Średnio wysoki, taki jak ja mniej więcej. Brunet z ciemnymi oczami. Był jakiś taki podenerwowany… sam nie wiem. Coś mi się w nim nie spodobało. W zasadzie mógł być lekko upośledzony.
– Jak to?
– Tak trochę dziwnie mówił. Jakby się zastanawiał nad niektórymi słowami. Zacinał się lekko…
– Miał jakiś znak szczególny?
– Tak! Koło prawego ucha bliznę, może miała z dziesięć centymetrów.
– Hm… to może być i on. Stary Jóźwiński walnął go siekierą w szale alkoholowym, kiedy chłopak miał piętnaście lat. Właśnie do tego wypadku było z chłopakiem jeszcze w miarę dobrze. Rozumiesz? – Zrobiła znaczący gest wokół czoła. – Na umyśle. Potem zaczął mieć kłopoty w szkole i generalnie z emocjami. Poza tym niepokoi mnie co innego…
– Mianowicie?
– Na biurku mam wizytówkę z nazwiskiem po Łukaszu, nie może go znać. Skąd wiedział, że to moja?
– Zapytałem o to. Zmieszał się, ale powiedział, że znalazł na Naszej Klasie.
– Nie mam konta!
– Właśnie! Też mu to powiedziałem. Zmieszał się podwójnie. Coś tam wymamrotał i poszedł. Mówił, zdaje się, że jeszcze wpadnie.
– Jeny! Tego mi tylko trzeba. W każdym razie dzięki. Może i Jóźwiński ma dobrą pracę, ale normalny na pewno nie jest. Będę uważać po zmroku – roześmiała się, trochę po to, by rozładować swoje napięcie.
Mirek uśmiechnął się, ale niezbyt wyraźnie. Wrócili na swoje miejsca. Justyna zaczęła powoli zbierać się do wyjścia. Kiedy zjeżdżała windą, przyszło jej do głowy, żeby pójść na siłownię w Złotych Tarasach.
„Łukasza nie będzie, to chociaż trochę się rozruszam”.
Nie była typem sportowca, zwłaszcza że jej ciało miało spore ograniczenia. Szybko się męczyła, łatwo łapała kontuzje. Musiała bardzo uważać, żeby nie przeholować. W tej jednej kwestii zazdrościła mężowi – mógł ćwiczyć całą dobę, a nawet we śnie. Był wielkim, doskonale zbudowanym facetem, który, gdyby mu czas na to pozwalał, uprawiałby wszelkie możliwe sporty. W domu były ciężarki, na drzwiach zamontował drążek do podciągania. Wiedział wszystko o wszystkich typach treningów, diet i sposobów na regenerację organizmu. Na Justynę nic nie działało. Godzinę treningu musiała sobie odbijać dodatkową godziną snu, najlepiej zaraz po. Zapytała kiedyś Łukasza, czy nie przeszkadza mu taka żona lebiega.
– Nie, kochanie, nie przeszkadza, dopóki daje radę w łóżku. – Uśmiechnął się z błyskiem w oku. – Jeśli zaczniesz mieć zadyszkę, zanim przejdziemy do sedna sprawy, będę musiał pomyśleć o jakimś programie naprawczym.
Mimo wszystko z niepokojem kątem oka obserwowała snujące się wokół laski w opiętych strojach, eksponujących wszystkie możliwe atuty, jakie posiada kobieta wysportowana. Zmniejszyła prędkość na bieżni i spojrzała na swoje ramiona i uda, które trzęsły się lekko przy każdym jej ruchu.
– Jeśli chcesz, popracujemy nad tym. – Usłyszała głos Borysa, trenera osobistego wszystkich tych, którzy chcieli tu mieć trenera osobistego. Zastanawiała się, jak długo już tak stoi obok i się jej przygląda.
– Nie, dzięki. Jakoś to przeżyję.
– Słuchaj, w miarę upływu lat będzie coraz gorzej. Trzeba temu przeciwdziałać zawczasu.
Miała ochotę rąbnąć go w pysk.
– Pomyślę o tym przed pięćdziesiątką.
– A ile masz teraz?
– Trzydzieści cztery.
Zatkało go.
– Chyba dwadzieścia cztery! Masz twarz dwudziestolatki.
– Jesteś bardzo miły, ale już wiem, co myślisz o moim ciele, wystarczy.
– Ej, nie obrażaj się. Trzymasz się znakomicie. Ja tylko zamierzałem powiedzieć, że jeśli chcesz czegoś więcej, to daj znać. Pomogę.
– Idź już sobie. – Sama nie wierzyła, że to mówi. Asertywność to nie była jej mocna strona, ale facet tylko ją rozdrażnił.
Poszła do sauny z postanowieniem, że o wszystkim zaraz zapomni. Temat ciała nie był nigdy przyjemny. Stać ją było, żeby dobrze się ubrać, zwłaszcza że Łukasz chętnie robił jej prezenty w postaci wypadów na zakupy. Zawsze jednak była niezadowolona, mimo że ze strony męża nie usłyszała ani jednego złego słowa. Podejrzewała, że w duchu uważa to za jedną z jej kobiecych fanaberii, które trzeba cierpliwie znosić, bo nic nie dadzą próby jej naprawiania.
W saunie zrobiło jej się jeszcze bardziej smutno. Wyszła szybko i wróciła do domu. Ku jej zdumieniu po otwarciu drzwi do mieszkania usłyszała rozmowy i poczuła zapach pizzy. W salonie siedzieli niemal wszyscy kumple Łukasza z Biura. Wokół nich walały się stosy dokumentacji, fotografie i jakieś mapy. Na szklanym stoliku stały laptopy, a pod nim piętrzyły się płaskie pudełka z pizzerii. Sądząc po niewielkiej liczbie butelek piwa, nie mieli zbyt udanego dnia. Z niezrozumiałych dla niej powodów, gdy było im źle, nie mieli ochoty na alkohol.
– Cześć, kochanie. – Stanęła w progu, gryząc się w język, by nie wypalić: „Co z akcją łapania Frankowskiego?”, bo nie mogła się przecież wygadać, że zna ich wielkie tajemnice państwowe. – Kiepski dzień?
– Cześć. – Łukasz podniósł się z kanapy bez entuzjazmu. – Nieciekawy. Byłaś na siłowni – raczej to stwierdzał niż pytał. Znał ją niemal tak dobrze, jak ona jego. Niemal…
– Byłam, ale też mi nie szło. Pizza chociaż smakowała? – Pytanie skierowane było do wszystkich.
– Pomyjami – mruknął Tomek. – Choć i tak była lepsza niż specjały mojej eks.
– Niedobrze. To może ja wam coś na szybko przygotuję? Spaghetti albo jakieś kiełbaski, co?
– Nie, Justynka, dzięki. Będziemy się zbierać. Chłopaki, sprzątnijcie nasze graty, idziemy. – Tomasz jako najstarszy wiekiem często przejmował rolę nieformalnego dowódcy.
– Ja bym zjadł kiełbaskę – cichutko odezwał się drobny blondynek z fotela. Justyna w pierwszej chwili nawet go nie zauważyła.
– Sisior, miej litość! – Załamał się Tomek. – Jęczysz jak baba. Idziemy!
– OK, w każdym razie dzięki za odwiedziny. – Uśmiechnęła się, próbując ukryć ulgę na wieść, że zaraz ich nie będzie. – Łukasz, idę do łazienki.
– Dobra.
Duża łazienka była czymś, czego zupełnie się nie spodziewała, kiedy kupowali to mieszkanie. Marzyła o wyposażonej kuchni, ale kwestie mycia się zawsze uważała za coś, co można zrobić w naprawdę skromnych warunkach. Tymczasem okazało się, że powrót do domu z dużą wanną i przestrzenią, gdzie mieszczą się wszystkie kosmetyki i jeszcze można wstawić drewnianą ławeczkę, na której relaksuje się po kąpieli, to coś, czego nie da się przecenić. Odkręcała kran, wlewała płyn i zaczynała się rozbierać. Najlepszy był moment, w którym zanurzała ciało w ciepłej wodzie. Odpływały troski, umysł spowalniał.
Słyszała, jak Łukasz żegna kolegów w drzwiach. Po krokach poznała, że idzie do niej. Wszedł do łazienki i od razu zaczął się rozbierać.
– Sisior?! – Roześmiała się głośno.
– Tak – parsknął Łukasz. – Nasz nowy nabytek. Tomek go strasznie musztruje, ale wszyscy się niepokoimy, czy nie jest za młody na te nasze harce. Pani pozwoli?
Zrobiła mu miejsce, żeby wskoczył za jej plecami do wanny, a ona mogła się o niego wygodnie oprzeć.
– To czemu jest u was?
– Nie wiem. Stary potrzebował kogoś z językami, ale okazuje się, że nie jest łatwo znaleźć poligloty wśród funkcjonariuszy różnych służb w tym kraju. Sama wiesz, że ja także nie jestem dobry w te klocki. Nie wszyscy mamy taką głowę jak ty, kochana żono.
– A jakie zna języki?
– Angielski, niemiecki, włoski… wszystko biegle. Jeździł z rodzicami po świecie za młodu. Jacyś dyplomaci czy coś. Jeszcze byśmy się cieszyli, gdyby bronią posługiwał się równie biegle.
– Ma jakiś problem na strzelnicy?
– Aa, szkoda gadać. – Machnął ręką, uderzając o powierzchnię wody.
– No a jak ta wasza akcja? Miało cię nie być…
– O tym też nie chcę mówić. – Wyczuła, jak w jednej sekundzie mięśnie mu stężały. Potarł czubkami palców brwi, jak to zawsze robił, kiedy coś go naprawdę martwiło.
– Rozumiem. Nie mówmy o tym.
– A twoja praca? – zapytał.
– Nie mówmy o tym.
– He, he – roześmiał się cicho. – Parszywy dzień, co?
Objął ją mocno i pocałował w kark.
– Nie martw się, wszystko ci wynagrodzę dziś w nocy.
– Mhm. – Taka oferta w jej uszach zawsze brzmiała dobrze.
Mimo wszystko niepokój nie opuścił Justyny. Obudziła się przed świtem i próbowała jakoś to sobie w głowie poukładać. Życie i wrodzony dar nauczyły ją szybko wyławiać zagrożenia spośród licznych mniej lub bardziej znaczących wydarzeń, a ta sytuacja z nagłym pojawieniem się Jóźwińskiego taka właśnie w jej odczuciu była. Tylko nie wiedziała dlaczego…
Rozdział 2
Do pracy przyszła podenerwowana. Co chwila zerkała w stronę korytarza, czekając aż zjawi się ten nieproszony gość, który… rzeczywiście przyszedł. Wiedziała, że to on, ale jednocześnie jej mózg podpowiadał z uporem: „To nie jest Jóźwiński, to nie jest Jóźwiński”. Wyglądał jak on, naprawdę był podobny, w dodatku ta blizna koło ucha była czymś tak oczywistym… gdyby nie cała reszta, ten garnitur, doskonale dopasowany krawat, buty i jakiś rodzaj nonszalancji, której młody Jóźwiński nie miałby nawet przed jatką, jaką zgotował mu ojciec.
Kiedy szedł w jej stronę, nawet nie udawała, że patrzy gdzie indziej, jakby starała się cały czas mieć napastnika w zasięgu wzroku. Stanął przy jej biurku z szerokim uśmiechem na twarzy.
– Cześć, Justyna. Co za spotkanie!
– Znamy się?
– No tak… jestem Mariusz, chodziliśmy razem do klasy w liceum. Nie pamiętasz?
– Nie. – Postanowiła grać defensywnie, żeby zbić go z tropu i może w ten sposób jak najszybciej się go pozbyć.
Jego uśmiech przygasł. W oczach zobaczyła nieprzyjemny błysk.
– Nie wygłupiaj się. Twój kolega na pewno powiedział ci, że tu byłem. – Odszukał wzrokiem Mirka, który z napięciem obserwował tę scenę. – O, tam siedzi.
Kiedy pomachał w stronę Lubickiego, ten od razu spuścił wzrok na ekran swojego laptopa. Justyna przyjęła tę reakcję z ulgą.
– Słuchaj, może zjechalibyśmy na dół do kawiarni. Ja stawiam. Pogadamy, powspominamy stare czasy…
– Nie. Jestem zajęta.
– To może później…
– Nie. – W jej głosie można było wyczuć irytację. – Później też nie. Jestem cały czas zajęta. Mam męża, dom, obowiązki. Niech pan sobie już idzie, nie chcę, żeby szef widział, że nie zajmuję się pracą. Do widzenia.
Odwróciła od niego wzrok w stronę swojej przeklętej tabelki. Poczuła, że z nerwów drżą jej kolana. Jeszcze mocniej przysunęła się do biurka, żeby nie dać tego po sobie poznać. Stał jeszcze chwilę obok niej, w końcu odwrócił się na pięcie i wymruczał pod nosem:
– Jak chcesz. – Co miało w sobie ziarno złowrogiego ostrzeżenia.
Gdy tylko zniknął z pola widzenia, do Justyny podszedł Mirek.
– Kawa?
Kiwnęła głową i bez słowa poszła za nim do kuchni. Usiadła na krześle i ciężko westchnęła.
– Dziwny, prawda? – Mirek patrzył na nią z niepokojem.
– Jest w nim coś… sama nie wiem. Mam nadzieję, że już tu nie przyjdzie.
Lubicki kiwnął głową na znak zrozumienia.
– Ale to był ten cały Mariusz, tak?
Podniosła wzrok i spojrzała na niego jakby w zamyśleniu.
– Nie – odpowiedziała po dłuższej chwili.
– Nie?!
– Wiesz co… nie wiem, nie wiem. – Pokręciła głową i zakryła twarz dłońmi. – Wszystko jest bez sensu. Mam po prostu złe przeczucia.
– Rozumiem – odparł cicho. – Daj kubek. Średnia, tak?
– Tak, średnia – odpowiedziała z rezygnacją w głosie. – Dzięki. Wiesz, ja po prostu boję się świrów. Łaził kiedyś za mną taki jeden kilka miesięcy. Włamał mi się na konto na Naszej Klasie…
– Dlatego zlikwidowałaś?
– Tak. Wyobraź sobie, że dostajesz SMS-a na urodziny od kogoś, kto pisze: „Sto lat, sto lat. Kocham Justynę”.
– Żartujesz?!
– To nie był żart. Wystawał pod moim blokiem całymi dniami, chował się za drzewem i wyskakiwał zza niego, kiedy wracałam do domu wieczorem. Biegł za mną alejką, dopadał pod drzwiami, był natarczywy, agresywny…
– Poszłaś na policję?
– Nie. Napisałam do niego, że pójdę, jeśli nie przestanie, obsmaruję go w prasie i straci prawo do wykonywania zawodu.
– To był lekarz? – Podsunął jej kubek z kawą i usiadł naprzeciwko.
– Nie, psycholog z prywatną praktyką.
Mirek chciał coś powiedzieć, ale parsknął śmiechem.
– Przepraszam, ale to po prostu groteska. I pewnie w więzieniu leczyłby się u innego świra psychologa.
– To nie jest zabawne. – Chciała zachować powagę, ale też zaczęła chichotać znad kubka. W końcu obydwoje śmiali się głośno i bez zahamowań. – Pewnie tak by było.
– Słuchaj, a może ten cały Mariusz wtedy już znalazł cię na NK? Zanim zlikwidowałaś konto? – zapytał, kiedy już się uspokoili.
– Nie. – Pokręciła energicznie głową. – Zlikwidowałam je jeszcze przed ślubem z Łukaszem.
– Aha. – Oparł się plecami o ścianę i popadł w zadumę. – To po prostu musisz uważać.
Nic nie powiedziała Łukaszowi. Miała nawet zamiar napomknąć coś przy kolacji, ale on znowu był w ferworze przygotowań do kolejnej próby podejścia oszusta grabiącego naród z należnych mu podatków i wyzyskującego w niewolniczej pracy ludzi z biednych obszarów kraju. Nie dowiedziała się, co nie wyszło poprzednim razem, ale sądząc po jego minie, teraz naprawdę mieli drania na celowniku.
„I tak nic by nie pomógł” – skonstatowała, zbierając naczynia ze stołu.
Usiadła wieczorem do komputera, żeby zrobić przelew za czynsz. Na stoliku obok leżały nieotwarte koperty z wyciągami z banku. Rozdarła tę na wierzchu i uważnie przeczytała.
– Kotku! – krzyknęła w stronę męża zaabsorbowanego jakąś dokumentacją w salonie. – Słyszysz mnie?
– No, słyszę. Co tam?
Weszła do salonu z kartką w dłoni.
– Czy jest szansa, że za tę akcję, o której nic nie wiem, dostaniesz jakąś premię?
Spojrzał na nią, jakby nagle się obudził.
– Premię? Nie wiem… możliwe. A co? Chciałabyś lecieć do ciepłych krajów?
– Nie, szybciej spłacić tego lichwiarza, co zdziera z nas całą moją pensję.
– Kogo? – Zamrugał powiekami.
– Bank, w którym mamy kredyt hipoteczny.
– Aaa… bank… No tak… A jest taka możliwość?
– Jest. Zostało nam niewiele. Minęły już trzy lata, więc nie zapłacimy kary za wcześniejszą spłatę. Trzeba tylko wynegocjować skrócenie tego okresu.
– Ok… Jedna moja premia wystarczy?
– Nie, ale moglibyśmy wyciągnąć pieniądze z mojej lokaty. No wiesz – te czterdzieści tysięcy.
– Nie, kochanie. – Wyciągnął do niej rękę, chwycił za przegub i posadził sobie na kolanie. – Już o tym rozmawialiśmy. To są pieniądze na naprawdę trudne czasy. Na-praw-dę, tak? A nam się nie pali.
– Łukasz, tam jest więcej niż czterdzieści tysięcy. Urósł procent…
– …który będzie naprawdę wysoki dopiero za dwa lata. Daj spokój. Jakoś to jeszcze uciągniemy.
Opuściła z rezygnacją ramiona i odwróciła wzrok w stronę telewizora, włączonego, choć ściszonego.
– Ej, co się stało? – Potrząsnął nią delikatnie. – Czemu tak ci na tym zależy?
– A, nic… tak tylko, chciałam mieć to z głowy… i żeby mieszkanie było nasze.
Objął ją mocniej i pocałował w policzek.
– Będzie nasze, nie martw się.
Kredyt zaciągali w czasie, gdy ani mieszkania nie były jeszcze tak bardzo drogie – zwłaszcza na Mokotowie – ani kredyt we frankach nie zwalał z nóg. Umówili się, że jej pensja będzie szła na spłacanie rat, więc wynegocjowali, po długich i bolesnych bojach, że rata kapitałowa będzie wyższa, więc i czas spłaty zostanie im znacząco skrócony. Dopiero po groźbach, że pójdą do innego banku, udało się zmienić warunki umowy przygotowanej początkowo przez „ich” bank.
– Proszę pani, jest pani debilnie nielogiczna – wykłócał się Łukasz. – Jeśli spłacimy szybciej to mieszkanie, będziemy chcieli kupić większe, bo na pewno będziemy już mieli dzieci. Niech pani zgadnie, do jakiego banku wówczas się udamy?
Dzieci wciąż nie mieli, co Justynę niezmiernie bolało – Łukasz skrzętnie skrywał związane z tym uczucia. Ale większość kredytu była już spłacona. I kiedy Justyna siedziała tego wieczora przed komputerem, trapiąc się nachodzącym ją Jóźwińskim, wpadł jej do głowy pomysł, żeby spłacić go w całości, aby ona mogła odejść ze swojej pracy, której nie znosiła. Pomyślała nawet, że dobrze się stało, że znowu jakiś świr ją nachodzi – będzie miała dobry i mocny pretekst, żeby odejść. Ta myśl była tak pocieszająca, że od razu pobiegła z pytaniem do Łukasza.
Jego reakcja ostudziła nieco jej zapał. Doszła do wniosku, że przeczeka jeszcze jakiś czas, zanim znowu poruszy temat. Czuła jednak, że już nie zmieni zdania i zrobi wszystko, co możliwe, by uwolnić się z ciasnej klatki tej korporacji.
Jednak poranek przyniósł odpowiedź szybciej, niż mogła przypuszczać. Na swoim biurku znalazła ogromny bukiet czerwonych róż z karteczką, na której podpisał się Jóźwiński.
„Justynko, przepraszam, jeśli byłem zbyt nachalny. Proponuję spotkanie pojednawcze dziś po południu. Ty wybierz miejsce. Mariusz”.
Na kartce był też numer jego komórki.
Chwyciła bukiet w porywie gniewu i wrzuciła go do kosza na śmieci. Nie zmieścił się w nim cały i główki kwiatów rozsypały się po wykładzinie. Przytomnie schowała do torebki kartkę z numerem.
„Może się jeszcze przydać”.
Miała ochotę się rozpłakać. Stała z poczuciem bezsilności, nie wiedząc, co ma zrobić: sprzątać kwiaty z podłogi czy po prostu wyjść. Byłoby prościej, gdyby nie patrzyło teraz na nią pół firmy.
Na ramieniu poczuła lekki uścisk czyjejś dłoni.
– Jednym słowem: kolejny świr.
Mirek wpatrywał się w nią uważnie, z wyraźnym niepokojem.
– Przesadził – wyszeptała. – Mam naprawdę złe przeczucia, zupełnie tak samo jak z tym psychologiem.
– Może trzeba komuś to zgłosić?
– Nie, myślę, że trzeba dać sobie spokój z tą firmą.
– Z firmą? – Nie krył zaskoczenia.
– Tak… Muszę pogadać ze Słotwińskim. Przepraszam.
Zostawiła osłupiałego Mirka na środku biura i poszła do gabinetu dyrektora, który znowu zjawił się o wiele wcześniej niż zwykle. Przez głowę przemknęła jej myśl, że naprawdę szykuje się jakaś większa zmiana, ale nie miała zamiaru dłużej się przy niej zatrzymywać.
– Panie dyrektorze, mogę?
– Tak, oczywiście. Coś się stało, pani Justyno?
– Chcę odejść. To znaczy złożę dziś wypowiedzenie, ale nie chcę wracać do pracy od jutra. Wybiorę zaległy urlop…
– Zaraz, zaraz. – Podniósł dłoń, przerywając jej. – Jak to? Odejść? Z dnia na dzień? Niech pani usiądzie.
Nie miała na to ochoty, ale nie chciała wyjść na wariatkę, która rzuca wszystko, trzaskając drzwiami dyrektora.
– Co się stało?
– Nie chodzi o firmę, to sprawy osobiste.
– To niech pani weźmie urlop i załatwi te sprawy osobiste, a nie od razu rzuca pracę.
– No dobrze… – Westchnęła ciężko. – Chodzi o firmę.
Słotwiński wyprostował się na swoim skórzanym fotelu i spojrzał na nią z powagą.
– W czym problem?
– Ta praca jest jak więzienie. Czuję się w niej, jakbym siedziała w ciasnej klatce i nie mogła oddychać.
– To są pani odczucia, ale czy ma pani jakieś konkrety na potwierdzenie, że to nasza firma sprawia, że tak, a nie inaczej się pani czuje?
– Mam dość tych ludzi wokół mnie… To znaczy… Widzi pan, kiedy przyjechałam do Warszawy, krótko pracowałam w zwykłym sklepie spożywczym. Żeby się utrzymać, mieć na opłacenie pokoju. Zarabiałam strasznie mało, to znaczy dokładnie tyle, ile zarabia się w tego typu sklepach. Po dniu pracy nie czułam nóg, po dniu dostawy nie czułam rąk i pleców. W dodatku przyłazili do tego sklepu okropni ludzie, z pretensjami, z żalami, które wyładowywali na nas stojących za ladą. Jeden pijany śmierdziel powiedział mi kiedyś, że mam go obsłużyć, bo jestem od tego, jak dupa od srania… Ale mimo wszystko czułam, że moja praca… ma jakiś sens. Obsługiwałam kasę, nie mogłam się pomylić, bo inaczej musiałam oddawać ze swoich. Przychodzili też mili ludzie, czasem się z nimi pogadało, pożartowało… Wracałam do domu zmęczona, ale z poczuciem, że nie zmarnowałam tych godzin. A tu… W naszym dziale powinna pracować jedna trzecia osób, które pracują. Ludzie snują się po korytarzach jak smród po gaciach, kryją po kuchniach, dziesięć razy są na dole na papierosie. Ploty, romanse, ciągłe pretensje…
Przerwała zmęczona niespodziewanym, nawet dla siebie, wybuchem. Słotwiński nie odezwał się ani słowem, tylko nadal uważnie jej się przyglądał.
– Panie dyrektorze… ja nie neguję zasadności płodzenia tabelek w Excelu i przygotowywania zestawień. Ktoś to musi zrobić. Chodzi o to, że… – zawahała się nagle. – Kiedy dostałam swoją pierwszą pracę w korporacji, tej od ubezpieczeń, po rozmowie kwalifikacyjnej rekruter zapytał, czy nie będzie mi przeszkadzać taka niska pensja. Zaoferowali mi trzy tysiące brutto. Trzy tysiące! Kiedy w spożywczym nie byłam w stanie przekroczyć tysiąca sześciuset na rękę. Tyle miała najstarsza stażem pracownica, która samodzielnie zamykała i otwierała sklep. Kiedy dobiłam do czterech, zrozumiałam, że i tak wciąż jestem w grupie najmniej zarabiających ludzi…
– Czy uważa pani, że te pensje ekspedientek są w porządku?
– Nie! Bynajmniej! Chodzi mi właśnie o tę firmę, o rażącą dysproporcję. Pan wybaczy, że to powiem, ale skoro i tak chcę odejść… Chociażby ten cały Walczak: jest imbecylem, ale jako analityk giełdowy zarabia piątkę na rękę.
– Dlaczego uważa go pani za imbecyla? – Dyrektor wyraźnie był poruszony, choć Justyna mogła przysiąc, że raczej go to bawiło niż złościło.
– Bo nie odróżnia swojej prawej ręki od lewej, ujmując to po biblijnemu. Przygotowuje analizy wyssane z palca. Brak mu podstawowej wiedzy ekonomicznej, o giełdowej nie wspominając. Jest… jak by to ująć? Kimś w rodzaju figuranta dla korporacji, która musi mieć analityka i już.
Dyrektor Słotwiński oderwał wreszcie swoje błękitne oczy od Justyny i spojrzał przez szybę na rozkopaną Świętokrzyską znajdującą się dwadzieścia pięter niżej. Szpakowaty, przystojny, pełen dostojeństwa. Nikt go nigdy nie widział zdenerwowanego, nigdy nie podnosił głosu, nie dawał też sobą manipulować.
Nagle Justyna pomyślała, że musiała się strasznie wygłupić tą swoją szczerością o niesprawiedliwości w zarobkach. Spojrzała na garnitur szefa, który na pewno kosztował nie mniej niż dwa tysiące.
„Będzie dobrze, jeśli się na mnie nie obrazi”.
– Nie zmieni pani tej dysproporcji, pani Justyno – odezwał się w końcu, nadal na nią nie patrząc.
– Wiem…
Podniósł rękę, żeby jej przerwać.
– Nie od razu. – Spojrzał na nią z uśmiechem. – Czy pani odejście znacząco wpłynie na wasze finanse, to znaczy pani i męża?
– Moja pensja pokrywa ratę za mieszkanie, ale…
– Rozumiem. – Pokiwał głową, znowu jej przerywając. – Rozumiem też, sądząc po pani desperacji, że wolałaby pani jak najszybciej odejść z firmy.
– Tak – odparła bardzo cicho i poczuła się naprawdę wyczerpana.
– Dobrze więc. Niech pani weźmie urlop bezpłatny od dziś i idzie do domu. Proszę się jeszcze nie zwalniać. A swoje obowiązki przekazać Marcie.
Mimo że tego chciała, zrobiło jej się bardzo przykro… i jakoś dziwnie.
– Ma pani służbową komórkę?
– Nie.
– To proszę zostawić swój prywatny numer koleżance, jeśli go jeszcze nie ma. Wiem, że pewnie chciałaby pani odpocząć, ale proszę zrobić mi przysługę i być pod tym telefonem cały czas. Myślę, że w ciągu doby zadzwonię do pani. Muszę tylko się nad czymś zastanowić, dobrze?
– Dobrze, panie dyrektorze. Dziękuję… – Wstała i podeszła do drzwi.
– Aha, pani Justyno, niech pani poprosi do mnie tego „figuranta”. Nawet z wyssanymi z palca analizami zalega już od dwóch dni.
Spojrzała na szefa nieco wystraszona, ale nawet na nią nie patrzył, tylko przeglądał jakieś papiery. Nie wyglądał też na kogoś, kto z niej kpi.
Na biurku nie miała zbyt wielu rzeczy, ale kiedy zaczęła zbierać je do kupy, okazało się, że potrzebuje jakiejś większej reklamówki, żeby się z nimi zabrać. Jak na zawołanie podbiegła do niej Marta.
– Szef cię zwolnił? – Oczy miała wielkie jak pięciozłotówki.
– Nie, sama odchodzę. – Wolała nie komplikować tej historii opowieścią o urlopie bezpłatnym. Marcie mogłoby to zdecydowanie zamieszać w blond głowie.
– Jej! A dlaczego?
– Marta, masz przejąć moje obowiązki. Do końca tego tygodnia trzeba zrobić zestawienie ostatnich inwestycji w Chinach, które robiliśmy wspólnie z firmą Control Investments. Wszystkie dane mają Rafał i Bożena. Resztę skończyłam i wysłałam gdzie trzeba.
– OK. A co z tobą będzie?
– Nic, będę sobie żyć… normalnie.
Znalazła jakąś torbę w jednej z szuflad i powoli zaczęła ją wypełniać. Mirek podszedł, ale dłuższą chwilę nic nie mówił.
– Jesteś pewna?
Spojrzała na niego przez jedną sekundę, ale niczego nie powiedziała.
– Jesteś – westchnął. – Mogę ci jakoś pomóc?
Pokręciła głową. Poczuła, że gdyby się odezwała, popłynęłyby jej łzy.
– Wiesz co… – Lubicki rozejrzał się po biurze, jakby się upewniał, czy nikt go nie śledzi. – Zjadę na dół do Coffee Heaven i zamówię jakąś kawę. Pogadamy chwilę bez świadków.
– Mirek, tam będzie teraz pół firmy. Wszyscy „najlepsi” pracownicy przecież jeszcze nie dotarli na swoje miejsca. – Pomyślała o Magdzie, która na pewno pochłaniała właśnie wielką americano bez cukru. – Poza tym muszę iść do kadr…
– No to daj mi reklamówkę, zjadę z nią do kawiarni, a ty sobie załatwiaj, co masz załatwić, OK? Skoro siedzi tam pół firmy, to nie powinniśmy rzucać się specjalnie w oczy.
Uśmiechnęła się niewyraźnie i kiwnęła głową. Podała mu torbę i poszła do kadr.
Na dole rzeczywiście kłębił się mały tłumek przedstawicieli firmy B.S.K., ale nikt nie zwrócił na nią uwagi. Mirek zajął miejsce, z którego był dobry widok na wszystko, ale które nie rzucało się w oczy.
– Wziąłem ci mangoccino. – Podsunął jej wielki kubek z kawą. – Dużo słodkości przyda ci się na nowej drodze życia.
– Dzięki.
– Dziwnie się czuję, siedząc tutaj o tej porze, ale dobrze mi z tym – roześmiał się Mirek, rozglądając wokół. – Słodki smak wagarów. Co powiedział Słotwiński?
– Poprosił, żebym się nie zwalniała.
– Ale, jak widać, go nie posłuchałaś.
– Posłuchałam.
– Jak to?
– Kazał mi wziąć urlop bezpłatny. Ma do mnie zadzwonić i… coś powiedzieć.
– O… ale nie wiesz co?
– Nie…
Zbierała słodką piankę z kawy i także zaczynała odczuwać przyjemne uczucie, jakie miała zawsze wtedy, gdy nie musiała iść do szkoły, a wszyscy inni szli.
– Wyszłam na idiotkę – powiedziała w końcu, trochę jakby do siebie.
– Czemu?
– Bo z tego, co mu tam naopowiadałam, wyszło, że tylko ja pracuję w tej naszej firmie, a reszta to banda niedouczonych obiboków.
Mirek niespodziewanie roześmiał się szczerze, pokazując wszystkie zęby.
– A to dobre! Muszę to opowiedzieć żonie. Ona zawsze mi dogryza, że u nas to nic ciekawego się nie dzieje.
– Nie no… przesadziłam… Przejechałam się w sumie tylko po Walczaku. O reszcie mówiłam ogólnikowo.
– Fajnie. – Lubicki kiwał łysiejącą głową z aprobatą. – A szef poprosił, żebyś się nie zwalniała. Naprawdę ciekawie.
Wzruszyła ramionami.
– Najgorsze i tak przede mną. Muszę pogadać z Łukaszem.
– O to bym się nie martwił. – Nagle spoważniał. Nie patrzył na Justynę, tylko ze zmarszczonym czołem wyglądał przez okno. Poprawił okulary na nosie i wskazał palcem w stronę Świętokrzyskiej. – To jest teraz, zdaje się, największe twoje zmartwienie.
Justyna zobaczyła stojącego za szybą Jóźwińskiego, który spoglądał w górę na wieżowiec. Miał minę, jakby rozgryzał jakiś poważny problem. Wyciągnął z kieszeni marynarki telefon i zaczął z kimś przez niego rozmawiać.
– Boże – szepnęła. – On jest nienormalny.
– To o nim powinnaś raczej pogadać z mężem.
– Wścieknie się… ale z drugiej strony… – Schowała się głębiej w fotel, kiedy wydawało się, że może być zauważona przez Jóźwińskiego. – Dobrze, że tu siedzimy. Mam nadzieję, że nikt mu nie powie, gdzie jestem.
– Wchodzi do budynku. Może idź do domu?
– Nie, wolę zostać i widzieć, czy wyszedł. Nawet gdyby tu na nas wpadł, będę bardziej bezpieczna wśród ludzi.
– Może i racja…
Siedzieli dłuższą chwilę w napięciu. Po kwadransie nerwy nieco odpuściły, więc rozmawiali luźno o problemach Mirka z dziećmi i kredytach mieszkaniowych. Czujne oko Lubickiego dostrzegło Mariusza wychodzącego z budynku. Szedł bardzo szybkim krokiem, wyraźnie zdenerwowany. Znowu rozmawiał przez telefon.
– Wiesz co – Mirek położył dłoń na przedramieniu Justyny – jak pójdę na górę, postaram się dowiedzieć czegoś o jego wizycie i dam ci znać wieczorem, OK?
– Dobrze.
– Zadzwoń do męża, powiedz mu o wszystkim.
To wcale nie było takie proste. Zadzwoniła do Łukasza i poprosiła, żeby przyjechał po nią do centrum.
– Kochanie, jest dziesiąta. To nawet nie jest pora lunchu. Coś się stało?
– Tak… Muszę ci o czymś powiedzieć.
– Gdyby to było coś miłego… – zaczął z wahaniem – tobym to wyczuł… ale to coś złego, prawda?
– Niezbyt przyjemnego.
– Zaczekaj, zaraz oddzwonię.
Po minucie zadzwonił z informacją, że już jedzie.
Justyna siedziała w Pizza Hut przy Rotundzie, świadomie wtapiając się w większe skupiska ludzi. Łukasz wpadł zdyszany, z miną wyrażającą niekłamaną troskę. Podszedł do stolika i pocałował Justynę w czoło. Zawsze tak robił, gdy bardzo się martwił.
– Szef dał mi wolne. Mam być pod telefonem, gdyby coś się działo… – Usiadł naprzeciwko niej i wziął jej dłonie w swoje. – O co chodzi?
Nabrała powietrza głęboko w płuca.
– Wzięłam bezpłatny urlop.
– Jak to? Po co?
– Nie będę cię okłamywać… chciałam się zwolnić, ale Słotwiński stwierdził, żebym lepiej wzięła wolne.
– Czemu chciałaś… No tak, nie cierpisz tej pracy i masz dość. Ale… tak nagle?
Nic nie odpowiedziała, zbierając w głowie odpowiednie słowa, kiedy na twarzy jej męża pojawiła się mina świadcząca o tym, że dobrze rozumie, o co chodzi.
– Ten kredyt… To dlatego chciałaś go szybciej spłacić! Żeby odejść.
Kiwnęła głową i… się rozpłakała.
– Myślałam, że dam radę…
Wstał i usiadł obok niej.
– Daj spokój. Przecież to nie koniec świata. Jakoś sobie poradzimy. Jeśli to aż takie ciężkie, to nigdy nie będę cię zmuszał. Chodź, pojedziemy do domu.
Reakcja Łukasza spowodowała, że Justyna rozkleiła się jeszcze bardziej. Nie musiała walczyć o swoje racje, bronić się i szukać stosownych argumentów. W aucie próbowała jakoś to wytłumaczyć, ale za każdym razem mówił, żeby się nie denerwowała. Zanim dojechali do domu, już bolała ją głowa. Dał jej tabletkę i kazał iść spać. Zasnęła, choć nie przypuszczała, że to będzie możliwe. Kiedy się obudziła, siedział obok i pisał coś na laptopie.
– Cześć. – Uśmiechnął się i odłożył komputer na stolik obok łóżka. – Lepiej?
Przysunęła się do niego i mocno go przytuliła.
– Lepiej.
Leżeli długo objęci, nie mówiąc nic do siebie. Justyna pomyślała, że nawet biorąc pod uwagę przykre okoliczności, przez które znaleźli się w tej sytuacji, to jest to jedna z piękniejszych chwil w jej życiu. Znowu się rozpadało i mimo że była dopiero trzynasta, zrobiło się ciemno, jakby nastał wieczór. Całe miasto żyło gdzieś tam sobie, jak wielkie mrowisko uwijając się przy robieniu kasy i zdobywaniu sławy… a ona była bezpieczna z twarzą wciśniętą w ramię Łukasza, który delikatnie masował ją po plecach. Nie siedziała w biurze, nie musiała oglądać tych samych twarzy, nie szczypały ją oczy od wpatrywania się w ekran komputera.
„To jakby spełniło się moje największe marzenie – nagle i bez zapowiedzi”.
Po trzech latach małżeństwa nauczyła się na tyle ufać mężowi, że czuła się przy nim bezpiecznie jak przy nikim innym. Oswoiła się, zapanowała nad falami niepokoju, które tak często zalewały ją przy spotkaniu z innymi ludźmi. Łukasz był inny – to był Łukasz, po prostu… Wyszła za niego tylko dlatego, że przy nim w końcu mogła się nauczyć być szczęśliwa. Poza doskonałym węchem, który czasami bywał talentem uciążliwym, miała nieprawdopodobną intuicję do ludzi. Umiała też doskonale wyczuć każde zbliżające się zagrożenie. Były to jednak cechy, które czasami przeradzały się w utrapienie, bo nie miała w sobie dość swobody, by szybko zawierać znajomości. Patrzyła na człowieka i wiedziała od razu, co ją może z jego strony spotkać przykrego. Wystarczyło jedno spojrzenie w oczy, odczytanie gestu dłoni czy nerwowego poruszenia i już znała intencje, z jakimi ktoś do niej podchodził. Uniknęła więc kłopotów, ale traciła wiele szans na fajne przyjaźnie.
Łukasz był prostym i szczerym człowiekiem. Nie zawsze każde jego słowo czy gest były w jej odczuciu miłe, ale nigdy nie miała wątpliwości co do czystości jego intencji. Uważała, że to prawdziwy Cud, że nie dała się ponieść emocjom i nie uciekła od niego, gdy tylko zaczął się zalecać na poważnie. Wiedziała, że to jej szansa, by nieco znormalnieć, ale też nadzieja na udany związek. Wyszedł z całkiem zwyczajnej rodziny, bez balastu zranień i patologii, nie zawsze więc łatwo było im znaleźć wspólny język, jeśli chodzi o pokręcone ludzkie losy – on widział sprawy prosto, jako czarno-białe, a Justyna doszukiwała się drugiego dna. W innych przypadkach jej osądy bywały stanowcze i jednoznacznie oceniające jakieś postawy, Łukasz zaś był bardziej skłonny do pobłażliwości. Nauczyli się z tym koegzystować, a także żyć ze świadomością, że jeszcze nieraz dojdzie między nimi do spięć, co szczególnie dla Justyny było ciężkie do zaakceptowania.
Sprawa z Jóźwińskim na tyle wytrąciła Justynę z równowagi, że na moment zapomniała, jakim człowiekiem jest jej mąż. Gdy siedziała w restauracji, cała się trzęsła ze strachu, tracąc zupełnie jasny osąd rzeczywistości. Bała się konfrontacji, gdyby Łukasz sprzeciwił się jej decyzji, bo nie była do końca pewna swoich racji.
Ten brak pewności brał się głównie stąd, że nie mogła zrozumieć, dlaczego tak emocjonalnie zareagowała na Jóźwińskiego. Ostatnio przydarzyło jej się coś takiego przed niemal dekadą i naprawdę jej przeczucia nie zawiodły. Tyle że teraz bardzo nie chciała, by znowu miało ją spotkać coś złego …
– Dzwonił ktoś? – odezwała się, chcąc odgonić niemiłe myśli.
– Tak, doktor Andrzejewska. To znaczy jej pielęgniarka… przypominała o wizycie w sobotę.
– Ojej, zapomniałam. – Wyswobodziła się z jego objęć i usiadła obok.
– Może nie masz ochoty iść? – Odgarnął jej włosy z czoła.
Pokręciła energicznie głową.
– Chcę… pójdźmy.
Patrzył na nią z niepokojem.
– Wszystko w porządku?
– Mhm… – Kiwnęła głową, ale starała się nie patrzeć mu w oczy.
„Nie dam rady mu powiedzieć…”
– Martwię się pracą.
– Daj spokój. Już ci mówiłem, że to nie jest aż tak istotne. Od zawsze się tam męczysz, w końcu coś musiało się wysypać.
– Ale ten kredyt…
– Jeśli będzie naprawdę źle, wybierzemy twoje pieniądze z lokaty. Na razie zawsze jest szansa na tę moją premię. – Uśmiechnął się szeroko z błyskiem w oku. – Pamiętasz? Szykujemy wielką akcję.
– Pamiętam. – Też się uśmiechnęła. – Nikt się nie domagał twojego powrotu do Biura?
– Jak widać, nie. Niezmiernie mnie to cieszy. Jestem tak zadowolony, że mam ochotę zamówić jakieś dobre jedzenie do domu i niczym się nie martwić do wieczora.
– Dobry plan. Bez gotowania i bez zmywania.
Do wieczora czas upłynął im całkiem przyjemnie. Zamówili pizzę, którą zjedli przed telewizorem. Więcej jednak rozmawiali niż oglądali. Łukasz opowiadał o koledze poliglocie i o tym, jakim był ciamajdą. Justynie nie bardzo przypadła do gustu ta opowieść, ale starała się przynajmniej uśmiechać, kiedy Łukaszowi jakaś część jego historii wydawała się szczególnie zabawna.
– Może się wyrobi? – powiedziała w pewnym momencie cicho.
– Jasne, wyrobi – prychnął Łukasz. Siedział rozwalony w fotelu i wymachiwał pilotem. – Może i on umie gadać w innych językach, ale na akcje na pewno się nie nadaje.
Justyna chwilę siedziała w milczeniu, patrząc tylko w swój talerz. Łukasz spojrzał na nią z lekkim niepokojem, zastanawiając się przez chwilę, co mogło ją w tym tak zdołować.
– Przysłali nam kolesia, który ledwo trzyma broń w ręku i który boi się własnego cienia – kontynuował swój wywód, jakby starał się usprawiedliwić. – Stanowi zagrożenie dla siebie i dla nas, gdyby… gdyby coś się stało.
– Mhm… – mruknęła tylko, dalej nie patrząc w jego stronę.
– No co? – Wyprostował się gwałtownie.
– Nic. – Pokręciła lekko głową. – A czy ma chęci, żeby z wami pracować?
Pytanie go zaskoczyło.
– Co? Jakie chęci? Do tej roboty same chęci nie wystarczą. Trzeba mieć jaja i łeb na karku.
– Skąd wiesz? Może pewnego dnia okaże się, że jego jaja są większe niż wasze? – Spojrzała na niego, a w jej wzroku było coś, czego Łukasz nigdy wcześniej nie widział. Mógłby przysiąc, że przez sekundę patrzyła na niego zupełnie inna kobieta.
– Nie rozumiem. – Naprawdę był zdezorientowany.
Roześmiała się cicho i potrząsnęła głową, jakby odganiała muchę.
– Widzisz rzeczy powierzchownie. Nie przyszło wam do głowy, że ten chłopak ma cechy, z którymi się nie obnosi?
– Aha, oczywiście! Jest ukrytym zboczkiem. – Opadł znowu na fotel, ale z uczuciem dziwnej ulgi, że znowu poznaje żonę w kobiecie siedzącej obok.
– Albo jest podstawiony.
Obrócił głowę w jej stronę z wielkim znakiem zapytania w oczach.
– Przez kogo?
– Jest kretem, który was inwigiluje.
– Zwariowałaś… – Miał ochotę unieść się gniewem, ale z jakiegoś powodu mu przeszło.
– Dlaczego to takie nieprawdopodobne? Przychodzi do was koleś, który wydaje się kompletnie do tej roboty nie nadawać. Wy od razu traktujecie go tak, a nie inaczej. Nawet jeśli jest gamoniem, to w waszym interesie leży, żeby go przygotować. Powinien być przez was traktowany najlepiej… – Ostatnie słowo wypowiedziała z naciskiem, po czym urwała nagle, jakby jakaś myśl wyparła wszystkie inne. Wydawało się, że nie ma jej w tej chwili w pokoju.
– Najlepiej? – Pytaniem chciał ją wyrwać z tego zamyślenia. Nie bardzo podobał mu się kierunek tej rozmowy.
– Tak, najlepiej. – Znowu patrzyła na niego tym dziwnym wzrokiem. – Jeśli jest u was przez pomyłkę, bo ktoś źle wpasował go do waszego działu, powinniście zrobić z niego komandosa, i to jak najszybciej, żeby, jak to mówisz, nie stanowił dla was i siebie zagrożenia. Każdy z was powinien na niego chuchać i dmuchać, a nie pomiatać nimi i zmuszać, żeby odszedł. Wy nie jesteście od decydowania, kto u was jest, a kto nie, musicie pracować z tymi, których wam przydzielono. Bo jeśli tak się stanie i on przez was odejdzie, to któregoś dnia wróci i się zemści.
– Co? Przyjdzie do biura z kałachem i nas pozabija? – Roześmiał się nerwowo.
– Nie, zajdzie w pewnych strukturach tak wysoko, jak to możliwe, żeby któregoś dnia was wszystkich udupić na amen. A za każdym razem, gdy będzie mu ciężko, wspomni na was i wasze głupie gęby, zaciśnie poślady i pójdzie dalej. Jeśli jednak jest kretem, który został wysłany, by was śledzić albo, co gorsza, oceniać, to tym bardziej musicie być mili. Rozumiesz teraz, co mam na myśli, mówiąc, że widzisz fakty powierzchownie?
Nic nie odpowiedział. Odwrócił głowę w stronę telewizora i przygryzł wargę.
– Wasz debilizm jednak nie na tym polega, kochanie – ciągnęła dalej.
– No, to teraz się dowiem… – mruknął.
– On polega na tym, że głównym motywem waszego postępowania jest to, że przy tym chłopaku sami chcecie się poczuć lepiej. Sądząc po tym, jak nim pomiatacie, wasze poczucie własnej wartości jest naprawdę tycie.
– Nie sądziłem, że możesz tak się po mnie przejechać. – Na jego twarzy pojawił się grymas zranionego chłopczyka.
– Miło ci?