Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Łukasz nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo się mylił. Sądził, że wszystkie problemy ma już za sobą. Porwanie Justyny, odkrycie jej tajemnic, niebezpieczny wyjazd do Afganistanu, by odnaleźć żonę. Mało kto potrafiłby znieść tyle co on. Na pewien czas jego życie wróciło na normalne tory. Przyszłość okazuje się jednak zdradliwa.
Przez swoją wojskową działalność Justyna wciąż nie może zaznać spokoju. Dlatego postanawia zerwać z niebezpiecznymi misjami na objętych wojną terenach. Tym razem bohaterka podejmuje się innych, choć równie groźnych zleceń. Justyna wsiąka bowiem w świat agentur obcych wywiadów, polityków oraz mafii. Czy Meyerowie po raz kolejny będą w stanie sprostać ekstremalnym wyzwaniom?
„Zdradliwa przyszłość” to trzecia część serii zatytułowanej „Życie w mundurze”. Róża Lewanowicz nie zwalnia tempa i po raz trzeci tworzy powieść z wartką akcją, wyrazistymi bohaterami i nagłymi zwrotami akcji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 586
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 12 godz. 14 min
Tytuł: Zdradliwa przyszłość
Copyright © Róża Lewanowicz, 2022
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2022
Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński
Korekta: Witold Kowalczyk
ISBN 978-91-8054-009-4
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S | Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Siedem lat wcześniej
Atmosfera w samochodzie stawała się coraz bardziej napięta. Justyna jeszcze nigdy nie widziała, by Tomek Kotowicz tak się zachowywał, i to z powodu migającej kontrolki na desce rozdzielczej. Na pewno nie w obecności Ewy, swojej żony, która zajmowała z nią tylne siedzenie. Ale najwyraźniej stare dobre volvo Kota znaczyło dla niego naprawdę wiele.
– Stary, zdążymy na ten mecz – uspokajał go Łukasz z miejsca pasażera. – Wystarczy znaleźć ten warsztat.
– W dupie mam mecz! – wrzasnął Tomek. – Nie wiem, co się dzieje z moim akumulatorem. Dotąd nie robił problemów, ale musiał się spieprzyć, kiedy jestem z dala od Warszawy.
– Tomasz, nie jesteśmy na końcu świata. – Ewa walczyła z chęcią publicznego spoliczkowania męża. – To Katowice, samo centrum…
– Ale ja nie wiem, gdzie jestem.
– Na ulicy Warszawskiej – powiedziała Justyna.
– Nie wymądrzaj się!
– Kocie, uspokój się i spójrz na tabliczkę. – Łukasz wskazał budynek obok. – Warszawska. Tu ma być warsztat.
Jechali powoli, rozglądając się za numerem kamienicy, jaki podano im w centrum serwisowym.
– To tutaj! – Justyna klepnęła Tomka w ramię. – Tak jak mówili: jest wjazd na podwórko.
Kotowicz westchnął ciężko, jakby ktoś bliski mu umierał, i włączył kierunkowskaz. Wjechał do bramy, za którą było nieduże podwórko i kolejny budynek.
– Co to, kurwa, jest?! – Tomek znów eksplodował.
– O matko! – Ewa zaczęła się śmiać. – Justynka, widziałaś?
Justyna spojrzała na tablicę przy wejściu do budynku i zamarła.
– Ja pierdolę! – rechotał Łukasz. – Centrum Kultury Islamu. Tu ci chyba nie zrobią tego akumulatora. Co najwyżej wysadzą go w powietrze.
Tomek miotał się w swoim fotelu, ale Justyna położyła mu dłoń na plecach i nachyliła się do niego.
– Kocie, za tym budynkiem coś musi być, bo jest przejazd. Zobacz.
Tomek uspokoił się nieco i zwolnił hamulec.
– To sprawdźmy – mruknął i ruszył przed siebie.
– Ile oni mają tu tych podwórek? – Łukasz był zdumiony, widząc niewielki placyk z warsztatem w starej szopie. Duży szyld wyraźnie informował, że naprawiają w nim akumulatory samochodowe.
Wysiedli z auta i właściciel volvo poszedł szukać mechanika. Po chwili wrócił z niskim, bardzo chudym staruszkiem, ubranym w granatowy fartuch do kostek. Mężczyzna uśmiechał się spod swojego kaszkietu nasuniętego na oczy, jakby był całkowicie wyluzowany. Trzymał dłonie w kieszeniach i kiwał się lekko w przód i w tył.
– Adaś! – zawołał skrzekliwym głosem. – Daj miernik uniwersalny.
Młody pomocnik, także w fartuchu, wypadł z szopy obok z miernikiem pod pachą. Klapa nad silnikiem była już otwarta.
– Czternaście i cztery volta – dziadek odczytał wynik, nie wyjmując rąk z kieszeni. – Działa.
– No to co, kurwa, się dzieje, że miga? – Tomek był zdesperowany. – Ta kontrolka nie może migać!
Łukasz zaczął rzucać kolejne możliwe przyczyny awarii, a Ewa proponowała szukanie innego warsztatu. W tym czasie Justyna była już przy wjeździe na podwórko numer jeden.
Nie wiedziała, dlaczego tam poszła, dopóki nie wyjrzała dyskretnie zza węgła. Pojęła, że gdy spoglądała na tablicę przy drzwiach, mignęła jej jedna znajoma twarz, której widok obudził pewne wspomnienie.
Przed drzwiami stało dwóch mężczyzn – stary i młody. Twarz starszego widziała, ale ten drugi odwrócony był do niej plecami, a to właśnie jemu chciała się przyjrzeć. Rozmawiali o czymś szeptem, nachylając się do siebie. Po chwili zdecydowali się odejść od wejścia, być może po to, by nikt ich nie słyszał. Nagle młodszy obrócił głowę tak, że ujrzała jego rysy. Justyna poczuła, że nie może oddychać.
– Kurwa, kurwa, kurwa… – wyrzucała z siebie przyklejona plecami do ściany. – To, kurwa, niemożliwe!
W tej samej chwili Kotowicz mówił niemal te same słowa, ale gdy się uspokoił, doszedł do wniosku, że chyba wie, w czym jest problem.
– Ostatnio śmierdziało mi z lewego reflektora – usłyszała Justyna. – Nie śmiejcie się. Mówię wam! Muszę go wykręcić.
– Adaś, daj narzędzia – zarządził dziadek.
„Ja też muszę się uspokoić – pomyślała Justyna. – I zrobić, co trzeba”.
Wsunęła dłoń do kieszeni kurtki i z ulgą stwierdziła, że ma w niej portfel i telefon. Z jednej z przegródek portfela wysunęła kartę SIM i drżącymi dłońmi umieściła ją w telefonie.
„Pośpiesz się! Oni zaraz mogą sobie pójść” – poganiała siebie, zamykając pokrywę swojego supernowoczesnego aparatu, który mąż sprawił jej na urodziny. Przysunęła się do rogu budynku, uniosła telefon i zrobiła zdjęcie. Potem następne i następne. Uścisk dłoni. Klepanie po ramieniu. Przekazywanie sobie świstków papieru. Uśmiechy. Wymiany spojrzeń.
– Gdybym cię nie znała, Malik, pomyślałabym, że jesteś gejem – mruknęła, szukając numeru. – Jak ty masz na nazwisko? Malik al-Hassan… Hussein… Hassen… Pieprzyć to! Może się domyślą.
„Malik al-Hassan, terrorysta. Centrum Kultury Islamu, Katowice. Rozmówca nieznany”.
Wyślij.
Najpierw wieki czekała na komunikat „wiadomość wysłana”, a potem na informację o otrzymaniu wiadomości. Zerknęła w stronę warsztatu i po minie Kotowicza zorientowała się, że kryzys zażegnany, a jej mąż ma ubaw z dymiącego reflektora. Mniej zadowolona Ewa zaczęła naciskać, by jechać już w stronę Spodka, bo nie mogła się doczekać ujrzenia doskonale zbudowanych siatkarzy.
– Cholera! Odbierzcie tę wiadomość.
Nie zdążyła wymienić kart SIM, bo Łukasz znów zaczął się interesować jej losem.
– Co ty tam robisz? – zapytał, widząc, jak kuca przy ścianie. – Jedziemy.
Kiedy przejeżdżali przez pierwsze podwórko, mężczyzn już nie było. Łukasz wciąż żartował, a Kot właśnie sobie uświadamiał, że za swoje ekscesy czekają go ostre cięgi po powrocie do domu. Justyna, której zazwyczaj było go żal, nie miała głowy, by się nim przejmować.
Obiecywała sobie w duchu, że zniszczy tę kartę. Przecież nie jest już z nimi…
„Po co w ogóle brałam ją od Krokodyla?” – wyrzucała sobie.
Nieznany numer alarmowy, gdyby się coś działo – tak jej powiedział, jakby miał ją za idiotkę.
Bo miał. Nie zorientował się, że ona wie, dla kogo pracują i kto odbierze wiadomość. A „gdyby się coś działo” oznacza tak naprawdę „gdybyś chciała wrócić”…
Kiedy dojeżdżali do ulicy Chorzowskiej, zrobiło się bardzo głośno. Łukasz z Kotowiczem nagle stracili zainteresowanie samochodem oraz meczem i wpatrywali się w mijające ich na sygnale wozy policji i antyterrorystów.
– Ja pierdolę! – Kotowicz z szeroko otwartymi oczami oglądał spektakl niebieskich świateł. – Widziałeś to? Jakby na wojnę jechali.
– Chłopaki, helikopter! – Nawet Ewa była podekscytowana. – Coś musiało się stać nie na żarty.
Na komórkę Justyny w końcu przyszła wiadomość zwrotna, a zaraz po niej kolejna:
„RGR. Zapłata wpłynęła na wskazane konto”.
– Nic się nie stało – powiedziała spokojnie. – To tylko ćwiczenia. Jedźmy na mecz.
Rozdział 1
Dla Elżbiety Kowalskiej brak męża w nocy w ich małżeńskim łóżku mógł oznaczać tylko dwie rzeczy: jej ślubny albo był w pracy, albo leżał w kostnicy. A że Mariusz nie zapowiadał poprzedniego wieczoru, by miał się wybierać na jakąś akcję, puste miejsce obok po prostu wybudziło ją z głębokiego snu. Nasłuchiwała przez chwilę, czy z mieszkania nie dochodzą jakieś odgłosy, ale poza tykaniem zegara ściennego w kuchni nie dotarł do jej uszu żaden dźwięk.
– Mariusz?! – zawołała niepewnie, nie chcąc wszczynać niepotrzebnego alarmu i budzić dzieci śpiących za ścianą. Wstała, owinęła się szlafrokiem i poszła do salonu, gdzie znalazła męża stojącego przy oknie. Nie zareagował ani na jej głos, ani nawet wówczas, gdy znalazła się za jego plecami. – Co ty robisz?
– Co? – drgnął, kiedy poczuł jej dłoń na ramieniu. – Co jest, Ela? Idź spać.
– Mogłabym to samo powiedzieć tobie. Dlaczego tu stoisz? Jest trzecia w nocy.
– Nie mogłem spać.
Elżbieta parsknęła śmiechem.
– Ty? Nie mogłeś spać? Kotek, chory jesteś?
– Nie… – Pokręcił głową. Wyglądał na bardzo roztargnionego. – Nie, ja po prostu… coś nie daje mi spokoju.
– Coś z pracą? – Stanęła bliżej, żeby wyraźniej widzieć jego twarz.
– Tak. Muszę pogadać z Brennerem… to znaczy z Kotem.
– Ale kiedy chcesz to robić? Chyba nie teraz?
– W zasadzie… miałem zamiar wyjść. Powinienem jechać do pracy. To ważne…
Ela próbowała złapać go za rękaw koszulki, ale nie zdążyła. Odwrócił się na pięcie i poszedł do sypialni, gdzie otworzył szafę na ubrania. Chcąc nie chcąc, poszła za nim.
– Wyjaśnisz mi to? – szepnęła, stając naprzeciwko fotela, na którym Mariusz wkładał spodnie i skarpetki.
– Nie mogę… Eluś, nie teraz. Muszę jechać na Mokotów do Kotowicza i powiedzieć mu coś ważnego.
– Do niego czy do Eweliny?
Kowalski przestał się ubierać i spojrzał w ciemnościach na żonę.
– Przestań! – powiedział cicho, ale bardzo stanowczo. – To nie jest dobry moment.
– A kiedy będzie? – Pierś Elżbiety uniosła się w nagłym przypływie emocji.
– Na pewno nie teraz… jeśli w ogóle. Możemy omówić tę sprawę po moim powrocie, ale zastanów się, czy na pewno tego chcesz.
Ela przygryzła wargę, powstrzymując napływające do oczu łzy. Mariusz wstał z fotela, zerwał z wieszaka marynarkę i nachylił się nad żoną, żeby pocałować ją w policzek. Uchyliła się lekko, odwracając wzrok.
– Zostaw to, dobrze? – Pogładził ją po ramieniu. – Daj sobie spokój, chyba że chcesz mnie zostawić… Idę. Wracaj do łóżka.
Wyszedł szybko z mieszkania, ale na schodach zatrzymał się na parę sekund, oddychając ciężko. Kiedy pomyślał o tym, żeby jechać do Kota, nawet nie pomyślał o Ewelinie. W zasadzie prawie zapomniał o tym, że się z nią przespał, nic dla niego nie znaczyła… Ale do Elżbiety to upokorzenie wracało każdego dnia i czasami przypominała mu o tym podczas różnych zdarzeń. Gdyby mógł cofnąć czas, nawet by tej smarkuli nie dotknął, byleby nie widzieć jej wzroku, nie słyszeć żalu w głosie i nie bać się, że naprawdę odejdzie.
Zbiegł po schodach, nawet nie zapalając światła. Sąsiedzki „monitoring” skrupulatnie notował wszelką aktywność przez wizjery i okna na podwórko. Kiedy szedł do auta, dobrze wiedział, że jest obserwowany, i to nie tylko przez przejętą żonę, która pewnie już tej nocy nie zaśnie.
Na osiedle, na którym mieszkał Łukasz Meyer z żoną Justyną, wszedł tylko dlatego, że pokazał legitymację. Od dnia porwania Justyny wszyscy ochroniarze spełniali swoje obowiązki bardziej niż skrupulatnie. Dodatkowo wprowadzono kilka nowych zasad, jeszcze bardziej utrudniających intruzom wejście na teren blokowiska. Zerknął odruchowo w okna Meyerów i ze zdziwieniem zauważył, że w kuchni pali się światło. Rzeczywiście, kiedy nacisnął domofon, Kot odebrał po kilkunastu sekundach.
– Kogo niesie? – zapytał spokojnym tonem Tomek.
– Kowalski.
– Pierdolisz?! – Spokój zamienił się w rechot. – Włazić!
Tomek stał w drzwiach i śmiał się całą gębą do Mariusza, który był największym śpiochem, jakiego widziały całe CBŚ i policja.
– Co z tobą, hm? – śmiał się, wpuszczając Kowalskiego do środka. – Masz guza mózgu, który nie pozwala ci spać?
– Nie, muszę pogadać. – Mariusz od razu pomaszerował do kuchni. – To ważne.
– Zapraszam więc. Zrobię ci kawy. Sobie też.
Kowalski zajął miejsce za stołem i rozejrzał się po pomieszczeniu. Meyerów od kilku miesięcy nie było w Polsce i teraz w tej kuchni niepodzielnie rządziła jego kuzynka Ewelina, która, nie wiedzieć czemu, związała się ze starszym o prawie dwadzieścia lat Tomkiem Kotowiczem i mieszkała z nim, jak gdyby nigdy nic, prowadząc mu dom i umilając smutne jak do tej pory życie.
– A ty czemu nie śpisz? – zapytał Mariusz, ściągając kurtkę. – To nie tylko dla mnie chora pora dnia.
– A, szkoda gadać. – Kot machnął ręką. – Zeszło nam wczoraj, bo najpierw była u nas moja teściowa…
– Matka Ewki? – zdziwił się Mariusz.
– Tia… przyjechała się pożalić na życie. Potem zjawił się ojciec Meyera, żeby zapytać, czy wszystko w porządku, i opowiedzieć o różnych pierdołach. Później siedziałem z Eweliną nad jakimś materiałem do kolokwium, bo od kiedy dostała stypendium, to się uczy bardziej niż trzeba.
– Sam sobie wyhodowałeś tę żmiję, Koteczku. Na własnej piersi w dodatku. –Kowalski się roześmiał.
– Właśnie – mruknął Tomek, stawiając przed Mariuszem kubek z kawą. – No a potem się okazało, że jest strasznie późno, a ja ciągle mam robotę z Biura, więc do niej zasiadłem, a kiedy kończyłem, to zadzwoniłeś ty. I noc poszła się… Ale, ale! My nie o tym, zdaje się, prawda? Dawaj, co masz, bo mnie zaintrygowałeś swoją wizytą.
– Chodzi o Kowaliowa – wypalił Mariusz, zanim Kot skończył mówić.
– Nie! – Dłoń Tomka, którą miał zamiar sięgnąć po łyżeczkę cukru, opadła ciężko na stół. – Co znowu? Sprawa zamknięta.
– A mnie się wydaje, że nie.
– Bo?
– Bo nie daje mi spokoju to, co powiedział nam Jakubowski na Mazurach. Pamiętasz?
– No, jak przez mgłę. – Kot się skrzywił. – Szczegóły poproszę.
– Uważam, że po pierwsze, nie powiedział wszystkiego, a po drugie, oni ciągle wodzą nas za nos.
– Kto?
– Kowaliow.
– On siedzi. Tak jak prezes ze Słotwińskim, tyle że oni w swoim wieżowcu, cicho jak myszy pod miotłą i wiesz, że nie wyściubią nosów ze strachu… więc nie wiem, czemu mieliby wodzić nas za nos.
– Bo okłamali nas w kwestii tego porwania, przynajmniej Kowaliow.
– No… – Kot uniósł brwi i upił łyk kawy. – Słucham uważnie.
– Kocie, jak dla mnie te tłumaczenia, że porwali Justynę, żeby się dowiedzieć, czemu jest cenna dla Słotwińskiego i prezesa, są co najmniej naciągane.
– Rusek powiedział, że porwał, żeby nie odwodziła prezesa od układu z nimi.
– I my jesteśmy debilami, że w to uwierzyliśmy! To bez sensu.
– No to co ma sens?
– Porwanie Justyny dla Justyny.
Tomek chciał zripostować, ale zabrakło mu inwencji.
– Yy… – Słowa ugrzęzły mu w gardle. – Musisz mi to wyjaśnić jak krowie na rowie, bo chyba nie nadążam.
– Widzisz, Jakubowski nie kłamał, mówiąc, że chcą przez Justynę dotrzeć do najemników, żeby sprzedawać im broń, ale myślę, że Kowaliow chciał tego samego.
Kotowicz zamarł. Słyszał, jak serce bije mu klatce piersiowej, a po chwili usłyszał świst.
– Szefie? – Mariusz potrząsnął go za ramię. – Jesteś tu?
– Kurwa – szepnął Kot. – Ona… oni ciągle są w niebezpieczeństwie… jeśli masz rację.
– No. – Kowalski potrząsnął energicznie głową. – Ktoś nie przestał się nimi interesować, zwłaszcza że są w Afganie.
Kot westchnął i schował twarz w dłoniach.
– Czekaj. – Po chwili znowu spojrzał na Mariusza. – To trzeba dobrze przemyśleć.
– I pogadać z premierem.
– Jeszcze to! – cmoknął zirytowany na dobre Tomek. – Będę się musiał zgłosić do Rasiaka… Ale najpierw chcę być pewien, że to, z czym do niego pójdę, będzie miało sens. Która godzina?
– Wpół do szóstej.
– Za wcześnie, żeby jechać do roboty i naradzać się z ludźmi…
– Lepiej nie – przerwał mu Kowalski. – Myślę, że nie powinien o tym wiedzieć nikt niepowołany.
– To jaki masz pomysł?
– Nie wiem… – Mariusz podrapał się po uchu. – Myślałem… myślałem, że może trzeba by się starego zapytać.
– Kogo?
– No, Brennera.
– Ciągle mówicie na niego „stary”? – Kot się uśmiechnął. – Wydawało mi się, że teraz tak mówicie na mnie.
– Jakoś do ciebie nie pasuje. – Kowalski wydął usta, przyglądając się uważnie Tomkowi.
– No, dobra. Powiedzmy, że pojedziemy do inspektora…
– Jedźmy teraz! – przerwał mu ponownie Mariusz.
Tomek westchnął ciężko, ale, nie wiedząc czemu, nie oponował. Skinął głową i wstał od stołu.
– Dobrze, tylko się przebiorę.
Zanim dotarli przed dom, w którym mieszkali Brennerowie, chciał kilka razy wycofać się z tego pomysłu i zawrócić, uważając, że były szef uzna ich za wariatów, ale że nie jechał jednym autem z Mariuszem, to nie miał jak mu tego powiedzieć; po telefon też nie chciało mu się sięgać.
Domofon był zepsuty, a drzwi do klatki pozostawały otwarte, więc weszli od razu na górę. Nie musieli bardzo długo czekać, aż ktoś im otworzy, ale inspektor wyglądał na kogoś, kto został obudzony. Próbował udawać, że się złości z powodu ich najścia, nie potrafił jednak ukryć zaniepokojenia widokiem byłych podwładnych.
– Co się stało? – wyszeptał, a jego twarz wyraźnie pobladła.
– Możemy? – Kot uśmiechnął się Kot. – Potrzebujemy rady. Dyskretnie.
Brenner odsunął się, robiąc im przejście, i zamknął drzwi. Najciszej, jak się dało, przeszli do kuchni i usiedli za stołem, nie zdejmując nawet kurtek.
– No i? – Brenner stanął przed nimi i rozłożył ręce. – Wyglądacie, jakby ktoś umarł.
Wtedy do Kota dotarło, że Brenner pewnie pomyślał o Łukaszu i Justynie, bo rzeczywiście wyglądali na posłańców ze złymi wieściami.
– Niech pan usiądzie. Kowalski, może się chociaż rozbierzmy.
– Chcecie coś pić? – zapytał Brenner, choć chciał już wreszcie usłyszeć, co mają do powiedzenia.
– Nie, dzięki.
– Zrobię wam. – Pokręcił głową inspektor i zamknął drzwi do kuchni. – Moja władza najwyższa zaraz wstanie i mnie opieprzy, że was nie ugościłem. Ale wy w tym czasie mówcie.
Kot szturchnął Mariusza, żeby ten powiedział o swoich przemyśleniach. Brenner przygotowywał im herbatę, nie patrząc w ich stronę ani razu, ale gdy Kowalski skończył, spojrzał na niego w bardzo znaczący sposób.
– Miałeś słuszność, żeby nie mówić o tym nikomu więcej. – Kiwnął łysą głową, po czym postawił przed ich nosami dymiącą herbatę. Sam też sobie usiadł i popatrzył nad ich ramionami za okno. – Jest możliwe, że twoje przypuszczenia nie są słuszne… ale moja łysina swędzi mnie za bardzo, żeby tego nie sprawdzić. W zasadzie… – Roześmiał się nerwowo. – W sumie to nie wiem, czemu nie wpadliśmy na to wcześniej.
– Bo my ciągle myślimy o Justynie jak o kimś, kogo znamy sprzed porwania – stwierdził Kot. – Zapominamy, że inni tak o niej nie myślą. Mało tego: oni mają rację.
– Co masz na myśli? – zmarszczył czoło Brenner.
– A czy my tak naprawdę wiemy, czym ona się tam zajmuje? Nawet Meyer do końca tego nie wie, chociaż jest na miejscu. Ostatnio, jak pojechała na akcję, to nie był w stanie powiedzieć, czy w ogóle jest w Afganistanie, czy może nie wyjechali do jakiegoś Pakistanu czy Iranu… Dla kogo oni pracują? Z kim? Za czyje pieniądze? – Tomek poczuł, że nagle i jemu to wszystko zaczyna układać się w nieco inną całość, niż to się do tej pory wydawało. – Przyjeżdża do Polski jakiś Rusek… okazuje się, że ściga go cały Interpol i pewnie parę innych służb, ale on wcale nie robi wielkiego skoku na kasę, tylko porywa biedną dziewczynę z korporacji, której szef też zaczyna dziwnie się zachowywać.
Inspektor pokiwał głową i wpadł w zadumę.
– Tak… – powiedział cicho. – A Justyna skądś wie, że porwanie zlecał kto inny.
– Właśnie – przytaknął Mariusz. – Kowaliowowi jest na rękę, że łyknęliśmy jego wersję.
– Ale syf. – Brenner potarł palcami oczy. – Najgorsze jest to, że dopóki czegoś konkretnego się nie dowiemy, Meyerowie nie mają w Warszawie czego szukać.
– Tyle że tam też chyba nie są bezpieczni – zauważył Tomek. – Przyszło mi do głowy… choć sam nie wierzę, że to mówię… żeby pogadać z Mrozowskim.
Kowalski uśmiechnął się pod nosem.
– Gadaj waść. – Inspektor zerknął na Mariusza, pogładził glacę i chrząknął znacząco. – Jeśli uważasz, że się dogadasz.
– Oj, nie róbcie min – zirytował się Kot. – A z kim mam rozmawiać? Przecież nie z Justyną. I tak nie uwierzę w żadne jej słowo. Poza tym szczerze wątpię, żeby była w stanie nam pomóc.
– A Mrozowski pomoże? – Brenner oparł brodę na dłoni, a drugą mieszał kawę.
– Myślę, że tak – odpowiedział ponuro Kot. – Jeśli domysły Mariusza są słuszne, problem ma nie tylko Justyna, ale cała ich grupa. Może go w niej już nie ma, ale z tego, co wiem, zależy mu na reszcie ludzi… zwłaszcza na Justynie.
Inspektor poruszył się niespokojnie na krześle i odwrócił głowę w stronę drzwi, nasłuchując, czy od strony sypialni nie dochodzą jakieś dźwięki. Jego reakcja nie uszła uwadze Tomasza.
– Hm… dobrze. – Brenner mimo wszystko starał się zachować spokój. – To umów się z nim na spotkanie, a ja pogadam z Rasiakiem. I tak miałem być dziś u niego.
– Uff… –Kotowicz westchnął. – Chociaż tyle mam z głowy. Kiedy pan wraca do służby?
– Najprędzej w czerwcu, ale i tak szarpiemy się z Łysiakiem i w prokuraturze jestem częściej niż kiedykolwiek. Menda ma dobrych adwokatów i czasami żałuję, że mnie nie wykończył na tym parkingu… Gdyby jeszcze na jaw wyszły te sprawy, o których rozmawiamy… – Pokręcił głową.
– A co z akcją na Pradze? – zapytał niemal szeptem Kot. – Wyrywał się z tym tematem?
– Cały czas się wyrywa. Próbował nas tym szantażować, ale Rasiak mu obiecał, że jak będzie dalej obstawał przy swoim, to nie ma co liczyć na jakąkolwiek ugodę. Jest szansa, że mu zmniejszą wyrok za chwilową niepoczytalność, ale musi być grzeczny.
– Rozumiem. – Tomasz kiwnął głową i zerknął na komórkę. – Będziemy się zbierać. Pojadę do domu na śniadanie i trzeba wracać do pracy. Dzięki, że nas pan przyjął o tej porze.
– To ja dziękuję, że mi powiedzieliście. Jeśli coś jest na rzeczy, premier musi o tym wiedzieć.
– Spotka się pan z nim?
– Nie wiem… Brzeziński robi, co chce. Jak będzie chciał się ze mną widzieć, to się z nim zobaczę.
Kot z Mariuszem zaczęli się podnosić z miejsc i ubierać, kiedy do kuchni weszła Grażyna Brennerowa. Stanęła w progu oniemiała na ich widok.
– Co… co się stało?
– Nic. – Brenner się uśmiechnął. – Moje dzieci się za mną stęskniły.
– O tej porze? Zrobiłeś im coś do picia?
– A nie mówiłem? – Brenner przewrócił oczami. – Zrobiłem. A teraz idę odprowadzić ich do drzwi.
– Do widzenia, pani Grażyno. – Ukłonił się uprzejmie Mariusz, wychodząc z kuchni.
– Do widzenia. – Tomasz uścisnął jej dłoń.
– Do widzenia… – mruknęła. – Jak zwykle nie wiem, co się dzieje… i jeszcze muszę po wszystkich pozmywać.
Przy drzwiach coś się Brennerowi przypomniało.
– Kocie, nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli do was wpadnę? Do Biura, znaczy się.
Kotowicz spojrzał na Kowalskiego i obydwaj wybuchli śmiechem.
– Co to za pytanie? – rechotał. – Panie inspektorze, myślałem, że Łysiak postrzelił pana w klatę, a nie w mózg.
– Oj, nie bądź taki przemądrzały. Przyjdę. Jak tylko będę po rozmowie z generałem, wpadnę i pogadamy.
– Czekamy. – Kot wyciągnął dłoń na pożegnanie, uścisnął prawicę inspektora i razem z Kowalskim zniknęli w ciemnym korytarzu.
Rozdział 2
Widok zamieszania na parkingu przed budynkiem Biura wywołał szczery uśmiech na twarzy Kotowicza. Jego ludzie szykowali się do wielkiej akcji, robiąc przy tym więcej hałasu, niż to było konieczne, ale nie miał im tego za złe. Sam dobrze wiedział, jakie to uczucie, kiedy wkłada się mundur, kamizelkę z napisem CBŚ, kominiarkę, a przy biodrze wisi broń. Nikt ani nic nie było w stanie odebrać tego dreszczu emocji i głębokiego przekonania o tym, że robi się coś naprawdę ważnego. Wówczas wszystkie marudzące żony, którym wiecznie było czegoś mało, czy dawni koledzy prześladowcy ze szkoły mogli co najwyżej im skoczyć, i to też nie za wysoko… Zdawał sobie sprawę z tego, że największy niedorajda był w stanie w takiej chwili wyleczyć się ze wszystkich swoich kompleksów i przynajmniej w czasie brania udziału w akcji być twardzielem.
Wysiadł z samochodu i rozejrzał się po twarzach. Nikt tu nie był niedorajdą – przynajmniej nigdy by tego nie okazał. Znał ich dobrze, niektórych za dobrze, i miał świadomość, że pod względem zawodowym to doskonale dobrany zespół, nawet jeśli nie zawsze dogadujący się ze sobą w kwestiach osobistych…
– Co jest ze Słomkowskim? – zapytał, podając dłoń Piotrkowi Mżygłodowi, który stał przy wejściu i palił papierosa.
– A co ma być? – Pytany wzruszył ramionami.
– Widzę, że się dąsa. Jego foch jest większy niż ten budynek.
– A… – Machnął ręką Mżygłód i wyrzucił peta do popielniczki. – Jak zawsze to samo: Malicki.
– O Boże! – Kot przewrócił oczami. – Dalej?
– No. Chodzi podkurwiony, bo musi jechać jednym wozem z Michałem, a przecież ze sobą nie gadają. Tak to jest, jak chłopaki myślą swoimi dwoma mózgami… tymi w gaciach.
Tomek parsknął śmiechem i wszedł szybko do środka. Wolał nie wchodzić kolejny raz pomiędzy dwóch facetów bijących się o kobietę – ostatnio nie skończyło się to dobrze… dla nikogo. Uznał, że panowie muszą sami się dogadać, a jeśliby im się to nie udało i ucierpiałaby na tym ich praca, był gotów załatwić któremuś przeniesienie. Tymczasem przyczyna sporu siedziała nadąsana przy swoim biurku, obserwując przez okno kolegów pakujących się do wozów.
– Nie smuć się, Iwonka. I na ciebie przyjdzie czas. – Tomek stanął przed dziewczyną i wpatrywał się w nią wzrokiem pełnym zrozumienia.
– Kiedy? – mruknęła pod nosem. – Jak Rasiak kopnie w kalendarz?
– Nie, jak Brenner zajmie jego miejsce. – Kot śmiał się głośno. – On nie ma nic przeciwko dziewczynom na akcjach.
– Jasne…
– Hej, nie można się tak załamywać. Głowa do góry.
– To nie tylko o to chodzi. – Iwona sięgnęła po jakąś kartkę i podała ją szefowi. – Kronika policyjna z Węgorzewa. Kolejne morderstwo.
– No i? Ktoś znajomy został zabity?
– Nie. Problem w tym, że od kiedy tu jestem, tam zaczęło się coś dziać.
– Chcesz wrócić? – Tomek uniósł brwi.
– Po co? Jak wrócę, to pewnie przestanie się dziać. Taki mój fart.
– To możliwe. – Uśmiechnął się Kot i oddał jej papier. – No… a jak sprawy tutaj? Wszystko dobrze?
– Nie mówmy o tym, OK? – Spojrzała na niego błagalnym wzrokiem i znowu wyjrzała przez okno. – To mi wystarczy.
– Co to znaczy? – Kot się zaniepokoił. – Ktoś ci sprawia przykrość, ktoś z chłopaków?
Pokręciła smętnie głową i ciężko westchnęła.
– Nie… mój ślubny daje mi do pieca. Nie chce się przenieść do Warszawy. Ciągle mnie szantażuje… Dzwoni w środku nocy, gada coś godzinami, potem w ogóle nie dzwoni albo nie odbiera moich telefonów.
Tomek przysunął sobie fotel z sąsiedniego biurka i klapnął na nim, nie zdejmując nawet płaszcza.
– To dla niego trudna sytuacja – powiedział cicho.
– Co jest trudne? – uniosła się Iwona. – Co? Że chcę iść dalej? Robić coś więcej niż być tylko…
– Kim?
– A… nieważne. Po prostu chcę tu być, chcę to robić, zawsze chciałam… A on… on jest…
– Zazdrosny.
– Właśnie – kiwnęła głową, powstrzymując łzy. – Gdyby to o niego chodziło, gdyby to on miał szansę wyjechać z tej zapyziałej dziury i robić coś nowego, to ja nie miałabym nic do gadania, musiałabym się spakować i lecieć za nim, choćby to miało kosztować mnie karierę. Tacy jesteście wy, faceci.
– Ej… – obruszył się Tomek niby poważnie. – Nie generalizuj. Nie wszyscy są tacy…
– Yhy, oczywiście. A ten pański kumpel? Ten od żony najemnika? Jak zareagował, kiedy się dowiedział…
– Wystarczy! – Kot uniósł dłoń. – Jesteś rozżalona, ale to nie powód, żeby jeździć po moim kumplu. On już dość przeszedł i za swoje odpokutował. Bierz się do pracy albo jedź do domu, jeśli masz zamiar dalej się mi tu mazać. Zrozumiano?
Pokiwała głową, przygryzając wargę.
Tomek wszedł do swojego gabinetu oddzielonego szklaną ścianą od open space’u, ściągnął płaszcz i usiadł za biurkiem. Chwilę się nad czymś zastanawiał, pstrykając długopisem, po czym złapał za telefon i wybrał numer.
– Witam szefa – usłyszał po drugiej stronie niski głos z wyraźną chrypą, należący do komisarza Wiśniewskiego. – Czyżbym miał zrywać się z mojego łoża boleści i biec na akcję stulecia?
– Cześć, Wiśnia. Nie, kuruj się dalej. Chodzi mi o coś innego. Czy znasz kogoś ze Stołecznej… kogoś bardzo zaufanego, kogo mógłbym poprosić o bardzo delikatną przysługę?
– Hm… znam – powiedział powoli Robert, jakby mocno się zastanawiał nad każdym słowem. – Ale wolałbym nie zdradzać…
– OK, nie musisz podawać nazwiska. Ale czy mógłbyś go… albo ją poprosić o sprawdzenie mi czegoś… kogoś na prowincji?
– No… mów. Zobaczę, co da się zrobić.
– Nasza Iwonka zostawiła męża w Węgorzewie, wiesz o tym, prawda?
– Wiem. – Wiśniewski roześmiał się zachrypniętym głosem. – Malicki i Słomkowski wiedzą to nawet lepiej. Co z nim?
– Chciałbym się o nim dowiedzieć czegoś więcej. Czy jest znany policji, czy ma z kimś na pieńku…
– Chcesz mieć na niego jakiegoś haka?
– Nie. Chcę wiedzieć, czy ma związek z dwoma morderstwami, do których ostatnio tam doszło.
– O… o kurwa! Bezpośredni jesteś. Ale rozumiem, że to naprawdę delikatna sprawa… Dobra, Tomasz, postaram się to załatwić.
– Dzięki.
– Słuchaj, szefie… czy ty…
– Wiesz co, wiele razy położyłem sprawę, także porwania Justyny, bo zignorowałem jakąś bzdurę, która potem okazała się kluczowa. Wolę teraz wyjść na durnia, byleby nie przyłożyć ręki do… innego syfu.
– Jasne. Zrobię, co będę mógł. Będziemy w kontakcie.
– No, na razie, Wiśnia.
– Na razie.
Tomek rzucił komórkę na blat i spojrzał na Iwonę, która wciąż gapiła się przez okno.
„Jak się dowie, co zrobiłem, powiesi mnie na suchej gałęzi” – pomyślał zrezygnowany. Wiedział jednak dobrze, że gdyby tego nie zrobił, nie mógłby później spać spokojnie. Ciągle miał w pamięci swoją wpadkę z Kowaliowem podszywającym się pod kolegę żony Meyera…
Podniósł się z miejsca, złapał za kubek i znowu stanął przed biurkiem Iwony.
– Kawy? – zapytał z uśmiechem.
– W sumie chętnie. – Dziewczyna też próbowała się uśmiechnąć, ale nie bardzo jej to wyszło. Podreptała za nim do kuchni, gdzie zastali nieopisany bajzel. – Oczywiście zaraz pan powie, że generalizuję… ale czy wy musicie tak syfić?
– A ty pewnie uznasz, że ich bronię, ale powiem to: jechali na ważną akcję. – Tomek zaczął napełniać zbiornik na wodę od ekspresu. – Nic innego się nie liczyło. Na pewno nie porządek w kuchni.
Iwona uśmiechnęła się, tym razem szczerze, i usiadła na krześle. Tomek bez pytania wziął jej kubek i postawił na ekspresie.
– Nie musi pan… to znaczy sama sobie zrobię.
– To powiedz mi, Iwonko – zignorował jej cichy protest Kot – coś więcej o tym twoim mężu.
– Co tu mówić? – Wzruszyła ramionami.
– No, na przykład w jaki sposób „daje ci do pieca”?
– Ech… wie pan, jak to jest. Zawsze mu się wydawało, że będzie tak, jak jest. Kiedy się pobieraliśmy, liczył na to, że będę taką żoną, jak jego matka: posłuszną, potulną, siedzącą przy garach, no i… co najważniejsze, że urodzę mu dziecko.
Tomek spojrzał na nią przenikliwie.
– Długo jesteście razem? – zapytał, stawiając przed nią kubek z kawą i karton mleka.
– Od matury… to znaczy mojej matury, bo Marek nie ma średniego wykształcenia. Wiedziałam, że może być ciężko, znałam go… Ale kochałam, to byłam ślepa.
– Kochałam? – Tomek usiadł ze swoją kawą naprzeciwko dziewczyny.
– Kocham. Kocham dalej i nie wyobrażam sobie mieć innego męża. Tylko że… jestem między młotem a kowadłem. Chcę tu być i strasznie chcę to robić, ale też chcę jego.
– Rozumiem. – Kot skinął głową. Z trudem powstrzymał się od opowiedzenia Iwonie swojej historii długiego i bolesnego małżeństwa z kobietą, którą też kochał i która też była tą jedyną. Podejrzewał, że jego podwładni już to zrobili, nie był jednak przekonany, czy dziewczyna przyjmie do wiadomości, że te dwie sprawy mogą być do siebie podobne. – No a jak zareagował na to, że poszłaś do policji?
– A jak pan myśli? – Wymownie spojrzała na niego znad kubka. – To była katastrofa. Dopiero teściowa, jego matka, przekonała go, że to będzie dobre, bo pójdę szybko na emeryturę, że stała pensja, ubezpieczenie, a u nas to bezrobocie wysokie. Wie pan, jak ktoś do wojska się nie dostanie, to za wiele atrakcyjnych ofert nie ma do wyboru.
– Nie myślałaś o wojsku?
– Nie. – Energicznie pokręciła głową. – Zawsze chciałam być policjantką. Mój brat i kuzyni są w Brygadzie w Węgorzewie kapralami, więc trochę opowiadali… Jakoś mnie to nie zachęciło.
– A ten twój Marek… nigdy nie był agresywny?
Iwona wyprostowała się gwałtownie.
– Nie! Dlaczego miałby być?
– Tak pytam. Przepraszam, jeśli cię uraziłem, ale mówiłaś, że teraz jest uciążliwy, więc…
– Nie! Absolutnie nie! Jest narwany, ale nigdy by… nic nie zrobił. – Zwiesiła wzrok i zaczęła mieszać łyżeczką w kubku. – Taki charakter.
Tomek już tego nie skomentował. Jako że był regularnie lany przez swoją ślubną w ciągu dwunastu lat pożycia, uważał się za eksperta w tym zagadnieniu i doskonale zdawał sobie sprawę, że na pewnym etapie do bitych małżonków niektóre fakty w ogóle nie docierają. Dzięki tej rozmowie jednak czuł się nieco mniej nieswojo na myśl o tym, że zadzwonił do Wiśniewskiego.
– No… a jak tutaj z kolegami ci się układa?
– Dobrze. – Uśmiechnęła się, a na jej policzkach pojawiły się dwa rumieńce. – Jakoś tak… jest miło.
– Hm… – Kot wydął usta. – To dobrze…
Nie dane mu było dokończyć, bo w drzwiach kuchni pojawiła się postać Brennera.
– No proszę… – Inspektor cmoknął znacząco. – Ludzie na akcję jadą, dupy narażają, ojczyznę ratują, a pan szef sobie kawkę z piękną kobietą pije.
– Zrobić panu? – Tomek się roześmiał i zerknął na Iwonę, która tym razem zbladła. – Niech pan siada.
– Nie, Kocie. – Brenner spoważniał. – Musimy jechać.
– Dokąd?
Inspektor wbił w niego zimne spojrzenie bandyty.
– Na spotkanie – wycedził.
Tomek pokiwał głową i z ciężkim westchnieniem świadczącym o tym, że rozumie powagę sytuacji, zaczął się podnosić z miejsca.
– Iwonka, zostaniesz tu sama przez jakiś czas. Pilnuj gospodarstwa i nikogo nie wpuszczaj.
– Ale… coś się stało? – wyszeptała Iwona, spoglądając to na szefa, to na Brennera.
– Nie, pani funkcjonariusz. – Inspektor się do niej uśmiechnął. Kot w tym czasie wyszedł do swojego gabinetu. – Wszystko w porządku. A pani? Dlaczego nie na akcji?
– Generał Rasiak nie pozwala mi jeździć… nawet na obserwacje. – Znowu się naburmuszyła.
– Cóż… widocznie ma swoje powody. Każdy tylko na akcje by jeździł, a tego, co nie widać, to robić nikt nie chce. Proszę się nie martwić, na wszystko przyjdzie pora.
– To jedźmy. – Kotowicz zjawił się ubrany w płaszcz.
– Jedźmy – westchnął Brenner. – Do widzenia, pani Iwono.
– Do widzenia, inspektorze.
Na parkingu nie było już nikogo, kiedy Kotowicz z Brennerem zajmowali miejsca z tyłu rządowego auta. Żegnało ich jedynie smutne spojrzenie Iwony, która z kubkiem kawy stała w oknie.
– Jak się sprawuje wasz rodzynek? – zapytał inspektor cicho.
– Rodzynek dobrze. Gorzej z resztą tego ciasta.
– To znaczy?
– Malicki ze Słomkowskim… Iwonka bardzo im się podoba i każdy próbuje swoich sił, a przy okazji drą koty na każdym kroku.
– A ona?
– Ona? – Kot spojrzał na Brennera wymownie. – Ona ma męża, który prawdopodobnie się nad nią znęca, ale ona świata poza nim nie widzi.
– Brzmi znajomo. – Brenner uniósł brwi.
– Właśnie. – Kot potarł dłonią zmęczone oczy. – Nie wiem, czy mam z nią o tym gadać… Chyba nie będę się wtrącał, nic to nie da. Gorzej z tymi dwoma kogutami. Jak się dalej będą dziobać, trzeba ich będzie rozdzielić.
– Co masz na myśli?
– Załatwię któremuś przeniesienie. Raczej będzie to Słomkowski, bo z Malickiego mam więcej pożytku.
– Nie możesz go wyrzucić. – Brenner nachylił się nad uchem Kota. – Wszystkich, byle nie jego.
– A to czemu?
– Kocie, po co Słomkowski do nas przyszedł?
Kotowicz przez chwilę nic nie odpowiedział, jakby szukał czegoś w pamięci.
– O kurwa! – Przymknął oczy, gdy dotarło do niego, w czym rzecz. – Zupełnie zapomniałem. No to mam problem. Będę musiał wymyślić coś innego.
Brenner pokiwał łysiną i odwrócił wzrok w stronę okna.
– Meyerowie się odzywali? – zapytał po chwili, jakby od niechcenia.
– Tak. Rozmawiam z nimi raz w tygodniu. To znaczy z Meyerem, bo Justyny często nie ma… na miejscu.
– Rozumiem. A jak im się wiedzie?
– Chyba dobrze. Łukasz jakoś się odnajduje na tej budowie. Aha! Powiedział, że nie wróci do służby.
– Jak to?! – Brenner odwrócił się gwałtownie w stronę Kota.
– Nie wiem. – Tomek wzruszył ramionami. – Mówił, że ma w planach coś innego, a poza tym nie wyobraża sobie, że ja będę jego szefem.
Brennera to nie rozbawiło. Zmarszczył brwi i ściągnął usta.
– Nie musi wracać do was. Mogę mu znaleźć coś innego.
– Wie pan co? Jak tu zjadą z Justyną, to sam mu pan to powie.
– Tak zrobię – powiedział stanowczo inspektor, po czym westchnął i pogładził się po glacy, jakby zbierał się do powiedzenia czegoś jeszcze. – A Justyna? Wszystko dobrze?
– Tak. – Tomek skinął głową, udając, że to pytanie nie zrobiło na nim wrażenia. – Ciągle mi dokucza i pyta, kiedy ogolę się na łyso.
– Dlaczego? – Zamrugał powiekami Brenner.
Tomek zerknął wymownie na głowę inspektora, który dopiero po chwili pojął, o co chodzi.
– Ach! – Roześmiał się cicho i znowu przejechał dłonią po łysinie. – I co jej powiedziałeś?
– Że legendzie i tak nigdy nie dorównam. Dojeżdżamy. Mam się bać, panie inspektorze?
Brenner spojrzał na budynek Kancelarię Prezesa Rady Ministrów i uniósł ramiona.
– Cholera wie. Reakcja na to, co mu przekazałem przez Rasiaka, jest, jak widać, błyskawiczna. Możemy się spodziewać zarówno zwolnienia, jak i awansu. Z nim nigdy nie wiadomo.
W milczeniu poszli za jednym z funkcjonariuszy BOR, który czekał na nich przed wejściem. Tomek czuł się bardziej niż nieswojo, zwłaszcza po ostatnich słowach byłego szefa. Nie chciał być wywalony na pysk, nie teraz, kiedy był tam, gdzie był, i gdy nawet jego osobiste sprawy zaczęły wyglądać całkiem nieźle. Zerkał co chwilę na Brennera, który wydawał się zupełnie nieobecny. Szedł lekko pochylony przez długi korytarz; jego krok był pewny, dopóki ze zdziwieniem nie skonstatował, że BOR-owiec prowadzi ich w innym kierunku, niż zazwyczaj chadzał na spotkania z Brzezińskim.
Pokój, w którym się znaleźli, nie wyglądał na gabinet. Na jednym z kilku krzeseł siedział już generał Rasiak ubrany w mundur, co nie wróżyło dobrze, tak przynajmniej uważał Brenner. Premier stał przy oknie, odwrócony plecami, z rękami założonymi za siebie. Kiedy weszli do środka i zamknęły się za nimi drzwi, odwrócił się gwałtownie i zmierzył gości zimnym spojrzeniem. Doświadczony inspektor słowem się nie odezwał – czekał, aż Brzeziński coś powie.
– A ten, który to wymyślił? – padło pytanie spod okna.
– Y… – Kot poczuł się zbity z tropu, ale Brenner ubiegł go z wyjaśnieniami:
– Komisarz wysłał go na akcję ze wszystkimi, żeby nie wzbudzać podejrzeń jego nagłym zniknięciem – odpowiedział spokojnym tonem.
Brzeziński skinął głową i wskazał dłonią na krzesła obok niewysokiego stolika.
– Panowie, to, co dziś usłyszałem… te przypuszczenia, gdyby okazały się prawdą… – Zamilkł, odwracając się znowu do okna, czym wywołał niepokój na twarzy generała, który przyglądał mu się w napięciu. – Czy możecie mi wytłumaczyć, jak to się stało, że nikt do tej pory o tym nie pomyślał?
Brenner wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Rasiakiem i nabrał powietrza w płuca, tym razem jednak to Kot był pierwszy:
– Panie premierze, jeśli można…
– Trzeba! – Brzeziński odwrócił się i spojrzał na niego z gniewem, budząc tym większy przestrach u dwóch pozostałych.
– Chodzi o to, że my… wszyscy bardzo pomyliliśmy się co do Justyny, to znaczy pani Meyer.
– Co to ma znaczyć?
– To znaczy, że strasznie skupiliśmy się na porywaczach, Kowaliowie, wojsku, a… a najmniej na niej. My po prostu nic o niej nie wiemy. – Ostatnie słowa Kot wypowiedział bardzo cicho.
Brzeziński zacisnął pięści i wbił wzrok w podłogę, jakby się nad czymś zastanawiał.
– Ustalmy fakty – wycedził po chwili. – Wciąż nie wiemy, czy porwanie Justyny Dąbek miało coś wspólnego z jej przeszłością w Afganistanie, poza tym, że ktoś nam wcisnął kit o porwaniu powiązanym z handlem bronią. Ja muszę wiedzieć dokładnie, dlaczego i przez kogo została porwana. Muszę! Rozmawiałem z nią wielokrotnie, niestety nie na ten temat, ale jakoś nie mieści mi się w głowie, żeby miała coś takiego przed nami zataić… to znaczy coś, co naprawdę miało związek z jej uprowadzeniem. I chcę wiedzieć, co wy o tym myślicie. Mało tego, chcę, żebyście coś z tym zrobili.
Tomek zagotował się w środku. Do szału doprowadzała go myśl, że znowu mieliby zajmować się robotą dla Brzezińskiego zamiast normalnymi zadaniami. Nie okazał jednak swojego gniewu.
– Justyna prawdopodobnie tego nie zataiła – powiedział, odwracając wzrok. – Kilka razy mogliśmy się przekonać o tym, że powiedziała o pewnych faktach dopiero wówczas, gdy ją o nie zapytaliśmy, jakby… jakby po prostu o nich wcześniej nie myślała.
– Czy pan wie, czym ona się tam zajmuje? – W głosie premiera słychać było lekką drwinę.
– Mniej więcej.
– Mniej więcej? To chyba pan nie jest do końca świadom tego, co mówi. Ona zawsze myśli o wszystkim naprzód, widzi sprawy z wyprzedzeniem… I pan uważa, że o takim wydarzeniu jak własne porwanie nie pomyślała tak samo, że nie zaczęła kojarzyć faktów, mieć własnych przypuszczeń co do motywów i osób?
– Właśnie tak uważam. – Kot patrzył premierowi prosto w oczy.
– Teraz ja coś powiem – odezwał się Brenner. – Jestem zdania, że komisarz ma rację.
Brzeziński odchylił nieco głowę i przeniósł wzrok na Rasiaka, który lekko wzruszył ramionami. Premier pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Więc co? W innych sprawach jest Bondem, a w tej jednej idiotką?
Kot podrapał się po głowie.
– No… tak to wygląda z naszej perspektywy.
– Więc co mamy wobec takich faktów uczynić, panowie? – Premier spojrzał po wszystkich trzech po kolei jak srogi nauczyciel, który zadaje trudne pytanie całej klasie.
– Skoro Justyna okazała się idiotką w tej kwestii, to my powinniśmy pomyśleć za nią – powiedział Brenner.
Brzeziński odetchnął i pokiwał głową.
– Dobrze więc. Jakieś propozycje?
– Myślałem, żeby porozmawiać z Mrozowskim – wypalił Kot szybciej, niż miał zamiar.
– Nie porozmawia pan. – Brzeziński usiadł w końcu na krześle i założył dłonie na brzuchu.
– A to czemu? – Tomasza już nawet nie dziwił fakt, że premier wie, kim jest Mrozowski.
– Bo on nie chce z nikim o tej sprawie rozmawiać. Myśli pan, że już nie wpadłem na ten pomysł? Z tego, co mi wiadomo, z panią Dąbek też nie chce rozmawiać od… od czasu, gdy… coś się stało.
– Od czasu, gdy nie żyje jego przyjaciel – dopowiedział Kot.
Premier zrobił minę, w której można było znaleźć ślad uznania.
– Właśnie – mruknął, wykrzywiając usta. – Dzwoniłem dziś do niego, proponując, żeby pojechał do Kabulu i z nią porozmawiał… Zmieszał mnie z błotem, zmieszał z błotem panią Dąbek, jakiś „system” i całą „pieprzoną policję”, i… „cały ten pojebany CBŚ”… – Spojrzał znacząco na Rasiaka. – Po czym zapowiedział mi, jakby tego było mało, że jeśli jeszcze raz usłyszy o tej sprawie, to opowie o wszystkim, co robili w Afganistanie.
Tomek zwiesił głowę, opierając łokcie na kolanach.
– To co? Teraz będzie go pan musiał zabić? – zapytał, wywołując lekkie spazmy u generała i inspektora.
Brzeziński się roześmiał.
– Chyba tak. – Chichotał, wyraźnie tym pomysłem ubawiony. – Nie pozostawił mi wyboru. Może nawet zatrudnię tego… jak mu było? Kumpla pani Dąbek ze słynnej akcji na Pradze.
Rasiak zmarszczył czoło, zerkając groźnie na czerwonego w tym momencie jak cegła Brennera.
– Na zimne zwłoki towarzysza Gierka. – Premier kręcił głową. – Do czego to doszło? Generale nic się pan nie odzywa. Może z pana ust padnie dziś jakaś mądrość, która pomoże nam wyjść z tego gówna?
Rasiak chrząknął cicho, jakby poczuł się nieco zażenowany.
– Tak… hm… – Potarł dłonie i wyprostował się na krześle. – Nigdy nie byłem superśledczym… pan inspektor może potwierdzić, że nie mam na tym polu zbyt wielu osiągnięć, ale… uważam, że ktoś powinien tam jechać i z panią Meyer… y… Dąbek porozmawiać. Koniecznie!
Premier uśmiechnął się z wyraźną satysfakcją i spojrzał na Brennera.
– I co pan na to?
– Nie mogę się nie zgodzić z szefem. – Brenner też się uśmiechnął. – Trzeba jedynie kogoś dobrze przygotować, bo z Justyną… może być ciężko. Ze mną, na przykład, nie chce się kontaktować.
– A to czemu? – zdziwił się Brzeziński. Kota też ten fakt bardzo zaintrygował.
– Nie mam pojęcia. Po prostu przestała i już.
– Kobiety. – Premier się skrzywił.
– Ale… – Brenner najwyraźniej nie skończył – mogę spróbować porozmawiać z Mrozowskim.
– Dobrze – zgodził się premier po chwili namysłu. – Może ja mu to przedstawiłem z niewłaściwej perspektywy i coś go za bardzo uraziło. Z tego, co wiem, ci ludzie bywają drażliwi.
– Jacy ludzie? – zapytał cicho Rasiak, pochylając się w stronę Brzezińskiego.
– Najemnicy, panie generale.
– Aha… – wyszeptał, ale po jego minie widać było, że jest w szoku.
– Kończmy na dziś. – Brzeziński spojrzał na zegarek. – Generał musi zaraz być na jakichś uroczystościach, ja też mam swoje obowiązki… Nie powiem, żebym był spokojniejszy niż przed tym spotkaniem, miałem nadzieję, że dowiem się od was czegoś więcej, ale… trudno. Nikt nie mówił, że życie jest proste. Będziemy w kontakcie.
Na te słowa Brenner z Kotowiczem podnieśli się na równe nogi, podali dłonie premierowi i Rasiakowi, i czym prędzej opuścili pokój. Brzeziński spojrzał na generała, który wcale nie wyglądał na kogoś, komu się śpieszy.
– Jak tam, panie prawie emerycie? – zapytał, poprawiając mankiety. – Mam wrażenie, że coś pana gryzie.
– Czuję się jak debil – prychnął Rasiak, kręcąc głową, na której pojawiły się drobne kropelki potu. – O co chodzi z tą akcją na Pradze?
– A musi pan to wiedzieć? – Brzeziński wyglądał na całkowicie wyluzowanego.
– Pan wie, a mnie nic łysy nie powiedział… Jaki kolega pani Dąbek? Jacy najemnicy?
– Dobra, dobra. – Premier uniósł dłonie. – Wszystko mamy pod kontrolą.
– Jakie mamy… Panie premierze, ja mam na głowie pojebanego Łysiaka, który od miesięcy pitoli o jakiejś akcji na Pradze. Staram się, jak mogę, go uciszyć, bo wydaje mi się, że mu się pomieszało. – Zrobił gest wokół czoła. – A dziś się dowiaduję, że…
– Panie generale. – Premier nachylił się nad twarzą Rasiaka, patrząc mu prosto w oczy. – Niech pan ucisza. A jak się panu nie uda, to ja mu pomogę być cicho. Rozumie mnie pan?
Rasiak westchnął ciężko i pokiwał głową.
– I niech się pan tak nie denerwuje, żeby nam pan się przed emeryturą nie wykończył. – Brzeziński wyprostował się z uśmiechem. – Chyba czas na pana.
– Tak. – Generał machnął ręką i wstał z krzesła. – Chociaż wolałbym, żeby mi pan się podpisał pod usprawiedliwieniem tej nieobecności. Nie lubię brać udziału w żadnych szopkach.
– Nie podpiszę. – Brzeziński podszedł do drzwi, które otworzył na oścież przed gościem. – Ktoś musi błaznować przed kamerami, żeby inni mogli w spokoju pracować.
Rozdział 3
– Czy może nas pan tu wysadzić? – zapytał Brenner kierowcę rządowej limuzyny, kiedy znaleźli się na wysokości ronda De Gaulle’a.
– W sumie nie powinienem – mruknął funkcjonariusz, zerkając w lusterko na inspektora. – Ale proszę bardzo.
– Dziękujemy. Kocie, wysiadaj.
– A to czemu niby? – Kotowicz był najwyraźniej nabzdyczony.
– Bo zapraszam cię na wódkę.
– Jestem w pracy…
– Tak, tak, wiem. Rusz dupę i wyskakuj! Jeszcze raz panu dziękuję.
Wysiedli przy przejściu dla pieszych i, chcąc nie chcąc, przeszli na drugą stronę ulicy, gdzie w odległości kilkunastu metrów była przytulna mordownia z wódeczką za cztery złote i chlebem smarowanym smalcem. Po minie Tomasza łatwo można się było zorientować, że wcale nie podoba mu się ten kierunek i rozmawianie z Brennerem.
– Czego pan chce, co? – burknął, kiedy przeciskali się przez tłum na przystanku autobusowym.
– Poprawić ci nastrój. Wchodź do środka i nie marudź.
Mimo pory przedpołudniowej i środka tygodnia, lokal był pełen ludzi. Zajęte były nawet stoliki na zewnątrz, choć wiosna była raczej chłodna. Udało im się jednak znaleźć mały stoliczek, a Brenner od razu zamówił po cztery kolejki.
– Chyba pan zwariował. – Kot się skrzywił. – Mam wrócić do Biura pijany?
– Najwyżej nie wrócisz… albo coś wymyślisz. Musisz czasem wyluzować.
Kotowicz obdarzył Brennera pełnym wyrzutu spojrzeniem.
– Jakoś nie widziałem pana wyluzowanego, kiedy nam pan szefował.
– Zdziwiłbyś się. – Inspektor uśmiechnął się szelmowsko. – Poza tym chcę się napić, bo mam dość twojego mówienia mi per pan.
Chociaż tego nie chciał, Tomasz uśmiechnął się i pokręcił głową.
– To może być najtrudniejsze, wbrew pozorom.
– No, dawaj kielonka i nie marudź. – Brenner uniósł swój kieliszek w górę. – Rafał.
Po drugiej kolejce i niezobowiązującym gadaniu o bzdetach nastała chwila ciszy.
– Wybacz, że wyskoczyłem z tym Mrozowskim – zaczął w końcu Brenner. – Wiem, że chciałeś się z nim rozmówić…
– Nie… spoko. W sumie to i lepiej, że nie muszę znowu oglądać jego gęby. Ciągle mam mu za złe tych kilka słów za dużo, które do mnie powiedział. Mógłby mnie wyczuć.
– Też mi to przeszło przez myśl. Tyle że teraz obawiam się jeszcze jednego: że po telefonie Brzezińskiego będzie się spodziewał kogoś w tej sprawie i że generalnie jest w bardzo bojowym nastroju. Myślę, że lepiej go zostawić przez kilka dni bez odzewu.
Tomek pokiwał głową, ale wydawał się nieobecny duchem.
– Hej – szturchnął go Brenner. – Co jest? Myślałem, żeś się obraził o Mrozowskiego, a widzę, że nęka cię coś innego.
– A… Chodzi o to, że znowu jestem w tym temacie, przez który zmarnowaliśmy dobry miesiąc, zamiast pracować jak normalni ludzie.
– Nie zmarnowaliście. Wykonaliście kawał dobrej roboty. Jak przyjdzie czas, dowody, które macie na niektórych… pozwolą ich wsadzić do więzienia.
– Tak, żeby jakiś polityk mógł zostać premierem.
– Kocie… – Brenner nabrał powietrza w płuca. – Słuchaj, możesz mi wierzyć albo nie, ale mogło się wam trafić coś o wiele gorszego.
– To znaczy? Mogliśmy pracować dla obcego rządu? Wie pan, jak się czułem, kiedy robiliśmy to dla Brzezińskiego? Jak płatny najmita. To już Justyna jest w lepszej sytuacji, bo przynajmniej gra uczciwie, a poza tym… ma wybór.
– Hm… Nie wiem, co ci powiedzieć. Zgadzam się z twoim podejściem, ale z perspektywy czasu… także z perspektywy szpitalnego łóżka widzę życie jako splot nieoczekiwanych zdarzeń, których bieg prowadzi nas w dziwne miejsca. Może nie ma się co złościć o to, co dziś wydaje się niewłaściwe, nie z naszego wyboru oczywiście, ale należy to przyjąć, zacisnąć zęby i… dać się awansować na inspektora.
Tomek się uśmiechnął.
– No co? – Brenner poklepał go po plecach. – Podoba ci się ta myśl, prawda?
– Nie narzekam.
– W ogóle chyba nie masz ostatnio powodów do narzekań, czyż nie? Jak tam proces z panią „eks”?
– Zakończony. Wygrany. Walczę jeszcze o mieszkanie, które mi zabrała.
– Niesamowite! – Brenner pokręcił głową. – Powiem ci, że w życiu nie zdobyłbym się na coś takiego, wiesz? Żaden facet nie ma chyba takich jaj. Aż takich… Ale co? Skazali ją na odsiadkę?
– Zawiasy.
– Fiu. – Rafał zagwizdał cicho. – Długo?
– Dwa lata zawieszone na pięć. Plus odszkodowanie dla mnie i dla matki.
– Pięknie. Moja Grażyna, jak jej o tym opowiadałem, śmiała się, że teraz musi uważać na to, co mówi i robi.
– Ewelina powiedziała to samo. – Kot uśmiechnął się pod nosem.
– Cóż… miałem nie poruszać tego tematu, ale skoro sam to zrobiłeś…
– Jakiego? O mnie i Ewelinie? – Tomasz wzruszył ramionami. – Nie ma o czym rozmawiać. Na razie jest, jak jest. Mieszka ze mną, a w zasadzie mieszkamy u Meyerów, o dziwo się nam układa…
– Ale jako parze?
– No i to jest właśnie w tym wszystkim najdziwniejsze. – Kot wykrzywił usta.
– Kocie. – Brenner nachylił się nad uchem Tomka. – Mam nadzieję, że nie spieprzysz tego, co dobre. Jeśli się układa, to nie szukaj dziury w całym, tylko łap byka za rogi i żyj w końcu normalnie.
Tomek pokiwał głową, ale nie wyglądał na przekonanego.
– Dawaj. – Brenner wskazał na kolejny kieliszek. – Bo atmosfera robi się smutna.
Kiedy mieli zamiar wypić ostatnią kolejkę, zadzwonił telefon Kota.
– O Boże! – jęknął, sięgając do kieszeni. – Mam złe przeczucia. – Spojrzał na wyświetlacz. – Lenart dzwoni. To nie wróży nic dobrego.
Tomek przeprosił Brennera i wyszedł przed lokal, gdzie przez dobre pięć minut w skupieniu wysłuchiwał relacji Zbyszka, spacerując przed oknem tam i z powrotem. Nie patrzył nawet w stronę Rafała, ale za to często przewracał oczami, które w końcu zasłonił wolną dłonią.
– No i? – zapytał spokojnie Brenner, kiedy Kotowicz wrócił do środka. – Coś nie poszło?
– Nawet nie wiem, od czego zacząć. – Tomek rzucił komórkę na stolik i potarł twarz dłońmi. – Zanim dojechali na miejsce, Malicki ze Słomkowskim pokłócili się w wozie… podobno ostro. Nie dało się ich uspokoić, więc Lenart, który prowadził, zatrzymał się na moment, żeby coś z tym zrobić. Wtedy doszło do szarpaniny i Zbych dostał w pysk…
Brenner zaczął się śmiać, chociaż wcale nie miał takiego zamiaru.
– Mów dalej. – Ze wszystkich sił próbował być poważny.
– Więc za kółkiem usiadł mistrz kierownicy…
– Mżygłód?
– Tak jest. Po drodze oczywiście „coś” wyskoczyło mu na jezdnię i tym razem był to kiosk z gazetami. Po chwili dojechał drugi wóz, który zabrał wszystkich, mimo że byli poobijani, oprócz Słomkowskiego, któremu kazali pilnować rozbitego auta. Na miejscu zaś okazało się, że AT nie czekali na naszych, tylko weszli do mieszkania, ale… to, kurwa, nie było to mieszkanie! W efekcie jakaś babcia i jej syn mają powybijane zęby i, co gorsza, pobite wszystkie – Lenart podkreślił to dwa razy – wszystkie butelki z browarem, więc nie ma chuja we wsi, żeby pokrzywdzeni nie zaczęli teraz AT ciągać po sądach i skarżyć się „Faktowi” albo i innemu pismackiemu ścierwu.
Brenner śmiał się już całkiem głośno, ściągając na siebie uwagę osób z sąsiedniego stolika.
– Naszych to jednak nie zniechęciło – kontynuował Tomek, który również zaczął się śmiać. – Zostawili awanturę i pobiegli szybko pod wskazany adres, ale zastali puste mieszkanie, ponieważ, jak można było przypuszczać, towarzystwo ulotniło się przez okno, kiedy tylko zorientowali się, że „miszcze” z AT wpadli nie do tej dziupli co trzeba. Na szczęście Lenart, który sikał już wówczas posoką z nozdrzy na prawo i lewo, nie poszedł do mieszkania, tylko udał się za winkiel, żeby nieco się ogarnąć, bo wyglądał podobno nieciekawie. No i co się wówczas stało?
– Spotkał wasze ptaszki?
– Dokładnie! On za róg, a tam trzech bandziorów. Wyciągnął broń… – Kotowiczowi łzy ze śmiechu popłynęły w tym momencie wartkim strumieniem. – Wyciągnął broń… a oni, jak go… jak go zobaczyli z tą zakrwawioną gębą… to swoje gnaty rzucili na ziemię i… i od razu się poddali. O matko! – jęknął, wycierając policzki. – Teraz ja się muszę doprowadzić do porządku.
– No i co dalej? – Brenner też starał się trzymać pion.
– Dalej? Wszyscy moi ludzie ruszyli za budynek, żeby gonić przestępców, a tam Lenart stoi sobie przy jakimś trzepaku i ma ich skutych i na muszce.
– Z tą krwią na gębie?
– Tak. Powiedział, że z wrażenia zapomniał się powycierać. Na to wszystko w końcu dotarło AT, które jest oczywiście najbardziej niezadowolone, bo nie partycypowali w zatrzymaniu.
– Kocie… – Brenner znowu poklepał Tomka po plecach, ale tym razem mocniej. – To oznacza, że jest pełen sukces i pójdziecie do wyróżnienia…
– Jakie „do wyróżnienia”?! Żadne wyróżnienie! – Kot się obruszył, choć widać było, że żartuje. – Jak tylko wrócę, opierdolę ich i zabiorę premie.
– Za co? – Brenner zamrugał powiekami.
– Jak to za co? Spartolili całą akcję. I nie mówię tu o Słomkowskim czy Malickim, ale o tym, że nikt tego budynku nie poszedł obstawić od tyłu. Fuszerka i tyle. Gdyby nie przypadek, Lenarta by tam nie było i uciekliby bez problemu.
Brenner znowu się roześmiał.
– To musisz wyróżnić Słomkowskiego.
– Za co? Że został pod kioskiem? Chociaż w sumie racja… za nieobecność też niektórych należy nagradzać.
– Nie! Za to, że rozwalił nos Lenartowi.
– A, nie. – Kot pokiwał palcem. – Najpierw muszę ustalić, czy nie zrobił tego Malicki.
– Teraz każdy będzie tym, co walił Zbycha po mordzie – zauważył Brenner.
– Boże Miłosierny! – Kot schował twarz w dłoniach. – Co za katastrofa!
– Daj spokój. Grunt, że udało się załatwić najważniejsze.
– Ciekawe. – Kotowicz spojrzał na Rafała, mrużąc oczy. – Za twoich czasów nigdy nie słyszałem takich uwag.
– Teraz mogę być sobą – westchnął Brenner, wyciągając się na krześle i uśmiechając z satysfakcją. – Nareszcie.
– Pogadamy, jak zasiądziesz w gabinecie Rasiaka.
– Ja nie mogę, Kotowicz! Ty to wiesz, jak zepsuć dobry humor. Pij tę wódkę i wracaj opierdalać ludzi. Należy im się. Całkowicie podzielam twoje zdanie, ale uważam, że trzeba się cieszyć ze zwycięstw, choćby… trochę przypadkowych.
Wrócili do Biura taksówką. Brenner nie mógł odmówić sobie przyjemności wejścia do środka i zobaczenia na własne oczy ekipy przypadkowych bohaterów. Przywitały go niewesołe miny, poobijane twarze, zakrwawiony nos Lenarta i walczący przy swoim biurku ze snem Kowalski. Kotowicz energicznym krokiem wparował do open space’u, stanął na środku i oparł dłonie na biodrach, wodząc po wszystkich wściekłym wzrokiem.
– Czy wam wszystkim na raz mózgi wycięło? – zaczął bez żadnych wstępów. – Co to, kurwa, za akcja była, co? I gdzie jest Mżygłód?
– Pojechał ze Słomkowskim do aresztu odstawić zatrzymanych – wyjaśnił Lenart, trzymając przy nosie chusteczkę. – Zaraz powinni być.
– A ty czemu nie pojechałeś na pogotowie? Mówiłem przez telefon, że macie się ogarnąć.
– Nie ma potrzeby…
– Nawet nie chcę tego słuchać. – Tomek zacisnął szczęki. – Wynocha mi z tym nosem. A reszta, jak nie ma poważniejszych obrażeń, ma się zabrać do papierów. Dziś mają być wypełnione. Wszystkie!
W pomieszczeniu rozległ się szmer niezadowolenia, nikt jednak nie śmiał zaprotestować. Stojący za plecami Kota Brenner z trudem powstrzymywał się od śmiechu.
– Czy ktoś może mi wyjaśnić, dlaczego ten budynek nie był obstawiony od podwórka? – kontynuował Tomek. – Kto miał się tym zająć?
– Słomkowski z Kowalskim – powiedział cicho Mateusz Lewandowski, najnowszy i najmłodszy nabytek w grupie, który czasami wyglądał tak, jakby bał się własnego cienia. – Z kimś z AT mieli pójść na tył.
– Kowalski! – Tomasz spojrzał groźnie na Mariusza.
– No co? – Mariusz wzruszył ramionami. – Przez pomyłkę „ateków” cały plan poszedł się jebać…
– Wystarczy! Jutro i pojutrze spędzacie cały dzień na strzelnicy, a od przyszłego tygodnia strzelanie w ruchu. Aha! O premiach możecie zapomnieć. – Po tych słowach Kotowicz ruszył do swojego gabinetu, zostawiając całe towarzystwo w beznadziejnych nastrojach. Brenner poszedł za nim, zamknął drzwi i usiadł na wolnym krześle.
– Jestem z ciebie dumny. – Rafał kiwał łysiną z uznaniem.
– Chcesz kawy? – zapytał Tomek, zdejmując płaszcz.
– Nie, dzięki… Wiesz, tylko zastanawiałem się, czy nie należałoby pogadać z Kowalskim.
– A, racja. – Tomek pacnął się dłonią w czoło, nie zdążył jednak powiedzieć nic więcej, bo do gabinetu nieśmiało zajrzał Malicki.
– Mogę, szefie?
– Włazić! Czego dusza pragnie?
– Chodzi o tego… no… Słomkowskiego…
– Że co? Że zachowaliście się jak dwa debile? Powiedz mi może coś, czego nie wiem.
– No właśnie… wyszło… nie bardzo. – Michał drapał się po brodzie. – Ale ja…
– Malicki, nie będę cię okłamywał. Jeśli jeszcze raz dojdzie do takiej sytuacji, wylecisz z tej komórki.
– Ale dlaczego?! – Twarz Michała zrobiła się purpurowa. – Dlaczego ja? To on…
– Bo tak! Obydwaj macie się ogarnąć ze sobą, i to jak najszybciej.
Malicki oddychał ciężko, walcząc ze sobą. Spojrzał na Brennera, który zrobił głupią minę.
– Musisz się ogarnąć ze sobą, Malicki – powiedział inspektor, a w jego głosie słychać było lekką drwinę.
– Jest pan pijany? – wypalił komisarz, zanim zdążył pomyśleć.
– A nie wolno mi? – Wzruszył ramionami Brenner. – Ale powiem ci, że nie spodziewałem się po tobie takiej postawy. Żeby przez babę rozum tracić? Ja to co innego, na przykład.
– To nie przez żadną… my po prostu…
– Przestań. – Kotowicz był wyraźnie zirytowany. Zajął miejsce za biurkiem i spojrzał z powagą na Malickiego. – Michał, tak nie może być. Nie wiem, jak to zrobicie, ale musicie się uspokoić. Poza tym… ta wasza bieganina za Iwoną jest daremna. Rozmawiałem z nią o jej mężu… w ogóle ją trochę podpytałem o różne sprawy. I muszę powiedzieć, że dziewczyna nawet nie wie o waszym istnieniu, a wy rozpętujecie mi tu trzecią wojnę światową. I nawet nie próbuj mi wyjeżdżać ze mną i Eweliną, bo wiem, że to chcesz teraz zrobić. – Zawiesił na chwilę głos, obserwując, jak Malicki zaciska usta i odwraca wzrok. – Zaprosiłeś ją gdzieś na dziś?
– Na jutro… na pizzę – wycedził Michał przez zęby, nadal nie patrząc na szefa.
– To odwołaj to. Natychmiast.
– Ale…
– Natychmiast, powiedziałem. Ona przyjmuje te wasze oznaki dobroci, bo jest tu sama i trochę zagubiona, a nie dlatego, że na was leci. Myśli o was jak o świetnych kumplach z pracy, którzy pomagają jej się zaaklimatyzować… Ale jeśli tylko się zorientuje, w czym rzecz, albo wy… w końcu przyczaicie, jak się sprawy mają, ktoś będzie bardzo cierpiał… za bardzo. I co wtedy?
Michał pokiwał lekko głową na znak, że zrozumiał.
– Idź już – powiedział spokojnie Tomasz. – A jak zjawi się Marcin, powiedz, żeby do mnie przyszedł.
Po wyjściu Malickiego przez kilka chwil nic do siebie nie mówili. Brenner uśmiechał się pod nosem, a Kot mocno się nad czymś zamyślił. Kusiło go, żeby pociągnąć Rafała za język o tę wypowiedź na temat tracenia rozumu z powodu kobiet, skoro wciąż był pod wpływem i najwyraźniej nie krępował się, by o tym mówić. Czuł przez skórę, że chodzi o Justynę, ale ostatecznie pomyślał, że nawet jeśli tak jest, to chyba niekoniecznie chce znać szczegóły.
– Więc nie skusisz się na kawę? – zapytał, włączając laptopa.