Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Piękna, intensywna saga rodzinna, która łączy losy ludzi i natury.
Wszystko zaczyna się w 1693 roku, kiedy do wybrzeży Kanady, zwanej wówczas Nową Francją, przybywa dwóch ubogich Francuzów, René Sel i Charles Duquet. Jako drwale, wraz z pierwszym zamachem siekiery, rozpoczynają trwający całe życie trud karczowania lasów. Choć ich drogi rozchodzą się bardzo szybko, to każdy z nich zapuszcza korzenie w nowej ojczyźnie i staje się głową rodziny, która rozrośnie się w pokolenia.
Przez następne pięć stuleci śledzimy losy potomków René i Charlesa rozrzuconych po całym świecie: od Ameryki Północnej przez Europę aż po Azję i Nową Zelandię, z przyrodą jako tłem dla ich życiowych zmagań. Las, który stał się pierwszym domem, dotychczas bezmyślnie eksploatowany, nie pozwala o sobie zapomnieć.
Drwale to opus magnum Annie Proulx, zdobywczyni Nagrody Pulitzera i National Book Award, autorki kultowej Tajemnicy Brokeback Mountain oraz Kronik portowych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1041
Pamięci mojej szkolnej nauczycielki, Elizabeth Ring, historyczki stanu Maine, uczonej i pedagog, która wzbudziła we mnie trwające całe życie zainteresowanie zmianą historyczną i przekształcającymi się, odmiennymi perspektywami przeszłości i teraźniejszości.
Pamięci mojej siostry Joyce Proulx Kostyn, pisarza Ivana Doiga, szwagra Johna Robertsa, biologa dzikiej przyrody Ronalda Lockwooda.
I dla przeróżnych korowaczy – drwali, ekologów, pilarzy, rzeźbiarzy, ważniaków, hodowców roślin, studentów, naukowców, zjadaczy liści, fotografów, praktykujących shinrin-yoku, interpretatorów zdjęć Ziemi z kosmosu, klimatologów, cieśli, piknikowiczów, leśników, liczących słoje i całej reszty.
Dlaczego wszystko nie miałoby być przeważnie absurdalne, daremne i przelotne? Wszystko takie jest, my sami tacy jesteśmy i dajemy sobie radę ze wszystkim.
George Santayana
W starożytności każde drzewo, każde źródło, każdy strumień i każde wzgórze miało swojego genius loci, opiekuńczego ducha. Duchy te były znane ludziom, choć nie były do nich podobne: centaury, fauny i syreny ukazują ich niejednoznaczność. Przed ścięciem drzewa, rozkopaniem góry czy postawieniem tamy na strumieniu należało przebłagać duchy odpowiedzialne za okolicę i składać im ofiary. Niszcząc pogański animizm, chrześcijaństwo umożliwiło eksploatację przyrody z poczuciem obojętności na uczucia flory i fauny.
Lynn White Jr., The Historical Roots of Our Ecological Crisis
CZĘŚĆ I
FORÊT, HACHE, FAMILLE
1693–1716
ROZDZIAŁ I
Trépagny
O zmroku przepłynęli obok krwawego wybrzeża Tadoussac, Kébec i Trois-Rivières, a przed świtem zacumowali przy odległej osadzie nad brzegiem rzeki. Protoplasta, René Sel, o sztywnych kruczoczarnych włosach i skośnych oczach – yeux bridés, jako że w zamierzchłych czasach morderczy Hunowie dobrali się do jego antenatek – usłyszał, jak ktoś mówi „Wobik”. Komary pokrywały im ręce i twarze jak futro. Mężczyzna o żółtych brwiach skierował ich do pociemniałego od deszczu domu. Błoto, deszcze, gryzące owady i zapach wierzb – takie były ich pierwsze wrażenia z Nowej Francji. A zaraz potem ujrzeli nieprzyjazną puszczę – ciemny ogromny las.
Nowo przybyli, stojąc w deszczu i czekając, aż się ich wywoła, żeby się podpisali w wielkim rejestrze, spostrzegli nagle ściśniętych pod rozłożystym świerkiem farmerów. Farmerzy przyglądali się przybyłym i wymieniali uwagi.
Gdy go wywołano, René nie tylko postawił krzyżyk w rejestrze, ale gęsim piórem dopisał także literę „R”, robiąc przy tym duży kleks. Nauczył się pisać „R” w dzieciństwie od starego księdza, który mu tłumaczył, że to pierwsza litera imienia René. Ale ksiądz umarł zimą z wycieńczenia, zanim zdążył nauczyć go reszty liter.
Ten z żółtymi brwiami spojrzał na to „R”.
– Uczony, co? – zakpił, a potem ryknął: – Monsieur Claude Trépagny!
Nowy pan René, muskularny, utykający mężczyzna, machnął do niego ręką. Trzymał w niej gruby niczym maczuga kij. Na wełnianej czapce gromadziły się krople deszczu. Gęste brwi nie przesłaniały gniewnych oczu, tak jasnych i pobłyskujących, że zdradliwie wskazywały na żywe usposobienie właściciela.
– Musimy trochę zaczekać – zwrócił się do René.
Mokre niebo ciążyło ku ziemi. Czekali. Ten z żółtymi brwiami – urzędnik, do którego nowy pan zwracał się per monsieur Bouchard – znów ryknął:
– Monsieur Trépagny!
Nowy pan wybrał tym razem znajomego: Charles’a Duqueta, chudego engagé z żaglowca, słabeusza z ruder Paryża, który podczas rejsu składał się często wpół, jak złamany patyk, w jakimś kącie pod pokładem. A więc, pomyślał René, monsieur Trépagny wziął sobie dwóch służących. Może jest bogaty, choć jego przemoczona opończa droguet była w strzępach.
Monsieur Trépagny pokuśtykał błotnistą ścieżką ku kurtynie z czarnej mgły. Nie tyle szedł, ile miotał się na dwóch różnych nogach: jednej gibkiej, drugiej sztywnej.
– Allons-y – mruknął.
Zagłębili się w ponurą okolicę, gęsty liściasty las przetykany sosnowymi zagajnikami. René nie śmiał pytać, jaką służbę przyjdzie mu pełnić. Po latach męskiej pracy przy rąbaniu drzew w górach Morvan nie chciał służyć w domu.
Po kilku godzinach próchnica z mokrych liści ustąpiła miejsca sosnowej ściółce. Powietrze pachniało aromatycznie. Leżące na ziemi igły tłumiły ich kroki, splecione ze sobą gałęzie wygłuszały ciężkie sapanie. Rosły tu olbrzymie drzewa o rozmiarach niewidywanych w starym kraju od setek lat, zimozielone drzewa wyższe od katedr, sięgające chmur świerki i choiny. Przeogromne drzewa liściaste rosły w pewnej odległości od siebie, ale nad ich głowami uginające się od liści gałęzie splatały się, tworząc nieprawdziwe niebo, mroczne i dzikie. Achille, starszy brat René, podziwiałby te drzewa Nowej Francji. Pod koniec dnia szli wzdłuż stoku zarośniętego lśniącymi białymi pniami.
– To – powiedział monsieur Trépagny – bouleau blanc, a sauvages wznoszą z nich domostwa, z kory zaś budują czółna.
René nie mógł w to uwierzyć.
Wielkie drzewa znów przypomniały mu o Achille’u, który jako flotteur spędził całe krótkie życie na wchodzeniu i wychodzeniu z zimnej rzeki Yonne, spławiając drewno w dół jej biegu. Achille był silny, wytrzymywał chłód rzeki i pracował do czasu, aż jeden z bali ze złamaną, zaostrzoną przez tarcie jak włócznia gałęzią przekłuł mu pęcherz i porwał go z biegiem rzeki, niczym kawał nadzianego na patyk mięsa. René miał na sobie bieliznę i wełniane pludry brata oraz jego krótki kubrak. A na nogach saboty Achille’a, choć od chodzenia boso przez całe życie miał stopy tak twarde jak krowie kopyta i zahartowane francuskim chłodem. W tym nowym świecie dowie się, że istnieją chłody innego rzędu.
Engagés, oszołomieni narkotycznym oddziaływaniem gęstego lasu, potknęli się o rozłożyste korzenie świerku. Zaatakowały ich bébites, maleńkie, prawie niewidoczne, kłujące jak gorące igły meszki, kąsające bezboleśnie, by powoli wstrzyknąć truciznę, a także niezliczone roje komarów, których przejmujące bzyczenie było głosem lasu. Gdy stanęli nad bagnem, monsieur Trépagny kazał im posmarować błotem wszystkie odkryte części ciała, zwłaszcza za uszami i na ciemieniu. Owady wplątywały się we włosy i przekłuwały cienką skórę na czaszce.
– Z tej przyczyny – mówił monsieur Trépagny – trzeba nosić tuque w tym przeklętym kraju.
Zdaniem René bardziej przydatny byłby rycerski hełm. Monsieur Trépagny dodał, że sauvages sporządzają ochronny balsam z oleju ze świerkowych igieł i zwierzęcego tłuszczu, ale on go nie ma. Błoto wystarczy. Szli przez mroczny las, wspinając się na porośnięte mchem pagórki, schylając się pod gałęziami zwieszającymi się jak żałobne draperie. Engagés łapały skurcze w nogach, osłabionych długim oceanicznym rejsem.
– Jak duży jest ten las? – zapytał Duquet drżącym, jękliwym głosem. Był niewiele większy od dziecka.
– Ten las jest całym światem. Nieskończonym. Obraca się wokół siebie jak wąż połykający własny ogon, przez co nie ma początku ani końca. Nikt nie doszedł jeszcze do jego skraju.
Monsieur Trépagny przystanął. Odłupał kijem suche świerkowe gałązki u podstawy drzewa. Wyjął spod opończy hubę i skrzesał ogień. Przykucnęli wokół, wyciągając nad płomieniem zsiniałe z zimna dłonie. Pan rozwinął szmatkę, w której niósł mięso łosia, ukroił po kawałku dla każdego z nich. Wygłodniały René, który marzył o kawałku chleba, wgryzł się w mięso, rozrywając je zębami. Wokół ich uszu bzyczały szare komary. Duquet spoglądał na pozostałych przez szparki w spuchniętych powiekach; nie był w stanie żuć, więc tylko ssał mięso. Pod wspaniałomyślnością monsieur Trépagny’ego wyczuwali pogardę.
Maszerowali przez bezład wiatrołomów – pni zwalonych przez jakąś straszliwą wichurę. Monsieur Trépagny nie szedł żadnym wytyczonym szlakiem, choć raz po raz zadzierał głowę. René zauważył, że kieruje się nacięciami na niektórych drzewach – znakami wyrytymi w korze jakieś dziesięć stóp nad ziemią. Później dowiedział się, że drzewa znakowano zimą, a ten, który to robił, maszerował wysoko nad ziemią w rakietach śnieżnych, niczym jakiś nieważki czarodziej.
Las miał wiele wrąbków jak koronka pod nastawą na ołtarzu. Posępna ciemność przejaśniała się na polanach. Ich uwagę zwracały nieznane rośliny i osobliwe kwiaty, żałobne świerki i choiny, jasnozielone bufki przyrostów na końcach sosnowych gałęzi, srebrzyste, miotające witkami wierzby, miętowa zieleń młodych brzóz – znaleźli się w miejscu, gdzie nawet promienie słońca były zielone. Gdy zbliżali się do następnej polany, usłyszeli coś klekoczącego bezładnie jak patyki. Były to zszarzałe, przywiązane do drzewa kości, którymi poruszał wiatr. Monsieur Trépagny wytłumaczył, że sauvages często wieszają na drzewach szkielety upolowanych zwierząt, złożywszy uprzednio dziękczynienie ich duchom. Prowadził ich wokół bobrowych stawów strzeżonych przez niemal nieprzebyte olchowe zarośla, ostrzegając przy tym, że wąskie ścieżyny są szlakami łosi. Szli przez tereny podmokłe. W kałużach pieniła się herbaciana deszczówka. Dygoczące torfowce przetykane dzbanecznikami chlupotały na każdym kroku. Młodzi Francuzi nawet nie wyobrażali sobie, że może istnieć tak dzika i wilgotna kraina, tak très boisé. Duquet zahaczył o gałąź olchy kurtką, aż się rozdarła, a on zaklął siarczyście przyciszonym głosem. Ale monsieur Trépagny usłyszał to doskonale i oznajmił, że nigdy nie wolno przeklinać drzew, a zwłaszcza olch, które mają moce lecznicze. Pili ze strumieni, przeprawiali się przez płytkie bystrzyny, wyginające się jak ostrza bułatów ze stali damasceńskiej.
– Och, ileż to jeszcze potrwa – mruczał pod nosem Duquet, przykładając dłoń do policzka.
Znów znaleźli się w rzadszym lesie, przez który szło się łatwiej pod drzewami. Sauvages wypalili leśne podszycie, jak poinformował ich nowy pan pogardliwym tonem. Późnym popołudniem monsieur Trépagny zawołał nagle: „Porc-épic!”, i rzucił z wymachem laską. Ta obróciła się raz w powietrzu i trafiła prosto w nos kolczastego ursona. Zwierzę osunęło się z drzewa niczym spadająca gwiazda, ciągnąc za sobą ogon z kropelek krwi. Monsieur Trépagny rozpalił ognisko, a gdy płomienie przygasły, zamieniając gałęzie w fioletowe węgle, powiesił nad nimi oprawionego gryzonia. Resztki kolców śmierdziały nad ogniem, ale gdy zdjął z rusztu usmażone zwierzę, mięso pod czarną skórką było całkiem dobre. Z jednej z wielu kieszeni monsieur Trépagny wyjął woreczek soli i dał im po szczypcie. Niezjedzone mięso zawinął w tłustą szmatkę.
Dołożył do ogniska, okrył się opończą i legł pod drzewem. Przymknął zapalczywe oczy i zasnął. René miał skurcze w nogach. Zimno, szum sosen na wietrze, bzyczenie komarów i pohukiwania sów nie pozwalały mu zasnąć. Mówił cicho do Charles’a Duqueta, który nie odpowiadał. Potem umilkł. Nocą coś prawie go obudziło.
Poranek zaczął się od rozdmuchania ogniska. Była już późna wiosna, ale powietrze wydawało się chłodniejsze niż podczas chłodów we Francji. Szary brzask stawał się coraz jaśniejszy. Monsieur Trépagny, żując resztki mięsa, kopnął Duqueta i ryknął:
– Levé!
René zerwał się, zanim monsieur Trépagny zdążył go kopnąć. Spojrzał wymownie na mięso w dłoni pana; ten oderwał kawałek i rzucił w jego stronę, a potem oderwał następny i rzucił go Duquetowi, tak jak się rzuca resztki psu. Ruszył przed siebie niestrudzonym, acz chwiejnym krokiem, kierując się nacięciami na drzewach. Nowi służący widzieli wokół siebie mrok, a za sobą migoczące złudnie, dopalające się ognisko.
Dzień był chłodny, ale suchy. Monsieur Trépagny kłusował, pociągając nogą, wzdłuż niewidocznego szlaku, a koło południa znów zaczęło padać. Engagés byli odrętwiali ze zmęczenia, gdy dotarli nad szumiącą wodę, czarną, chociaż przejrzystą jak ciemny czert rzekę. Po drugiej stronie ujrzeli polanę wypełnioną stosami pociętego na bale drewna, a dalej wszechobecny, napierający las. Z niewidocznego komina snuł się dym. Nie dostrzegli domu, tylko góry drewna i szopy.
Monsieur Trépagny zawołał głośno. Zza najbliższej sterty drewna wyłoniła się kobieta w tunice ze skóry łosia, ozdobionej wijącym się wzorem.
– Kwe! – odkrzyknęła kobieta i odwróciła się. René Sel i Charles Duquet spojrzeli po sobie. Indianka. Une sauvage!
Weszli za monsieur Trépagnym do lodowatej wody. René poślizgnął się na otoczaku i o mało nie upadł, znów przypomniał sobie Achille’a i zimny nurt Yonne. Wokół nich wirowały ryby, inne śmigały bokiem, a było ich tak dużo, że rzeka wyglądała jak żywa. Na błotnistym brzegu minęli ogrodzony, zarośnięty chwastami ogródek, a monsieur Trépagny zaczął śpiewać: „Mari, Mari, dame jolie...”. Engagés milczeli. Duquet miał tak spierzchnięte wargi, jakby powietrze paliło, a oczy tak zapuchnięte, że nie mógł ich otworzyć.
Za sągami drewna ujrzeli dom monsieur Trépagny’ego, po raz pierwszy zobaczyli drewnianą budowlę w stylu pièce-sur-pièce, stromy czterospadowy dach ze znanymi z Francji okapami w kształcie dzwonu. Cały dom wzniesiono z drewna, z wyjątkiem okien przeszklonych drogimi francuskimi szybami. Pod lasem stał wikuom, chata z kory, w której, jak się dowiedzieli następnego dnia, chroniła się na noc z dziećmi indiańska kobieta.
Monsieur Trépagny zaprowadził ich do obory. W środku śmierdziało gnijącymi ziemniakami, sianem i krowim łajnem. Zza przepierzenia dobiegał głośny oddech zwierzęcia. Ujrzeli czarne palenisko i kowadło. Monsieur Trépagny, zakochany, widać, we własnym głosie, śpiewał dalej, rozpalając ogień. Potem ich zostawił. Słyszeli coraz cichszą pieśń: „Ah! Bonjour donc, franc cavalier...”. Znów zaczęło padać. René i Duquet siedzieli w półmroku dogasającego ognia. W oborze nie było okien, a gdy Duquet otworzył drzwi, żeby wpuścić trochę światła, zaatakowały ich chmary meszek i komarów. Więc siedzieli po ciemku. Pierwszy odezwał się Duquet. Skarżył się na mal aux dents, ból zębów, i obiecywał, że ucieknie stąd przy pierwszej okazji powrotu do Francji. René milczał.
Po jakimś czasie otworzyły się drzwi. Do obory weszła sauvage z dwójką dzieci, wszyscy coś nieśli. Kobieta odezwała się:
– Bien, bien.
I podała im sukmany z bobrów. Dotknęła palcem piersi i powiedziała:
– Mali.
Jak większość Mikmaków nie umiała wymawiać „r”. Gdy René się przedstawił, powtórzyła jego imię jako „Lené”. Większe dziecko postawiło przed nimi drewnianą miskę z parującą kaszką kukurydzianą. Odeszli. René i Duquet zjedli kaszkę z miski palcami. Owinęli się w bobrowe sukmany i zasnęli.
Było jeszcze ciemno, gdy monsieur Trépagny szarpnął drzwi obórki i krzyknął głośno:
– Allons-y!
Zza przepierzenia dobiegał odgłos mleka strzykającego na dno drewnianego wiadra. Pan rzucił im po kawałku wędzonego jesiotra, po czym zdjął ze ściany stalową siekierę, a każdemu z nich podał po toporku z krótkim styliskiem. Ostrze toporka René było wyszczerbione. Wstawał siąpiący deszczem poranek, a Trépagny poprowadził ich obok poletka kukurydzy na małą polanę. Zatoczył ramieniem łuk i zawołał ironicznie:
– Le grand défrichement.
Ta mała przecinka była jego zdaniem wielkim zrębem. Potem umiejętnie zabrał się do rąbania drzewa. Polecił im to samo. Powiedział, że dziś natną bali na budowę ich kwatery, która będzie przybudówką do jego domus. Nie chce, żeby mieszkali w oborze. René zamachnął się toporem o krótkim stylisku i poczuł szarpnięcie od oporu stawianego przez drzewo, wziął drugi zamach – i rozpoczął trwający przez całe życie trud karczowania lasów Nowej Francji. Duquet siekł drzewo toporkiem, z pogryzionych powiek spływała mu żółta ropa. Okrzesali ścięte drzewa z gałęzi, przetoczyli je i przeciągnęli na krawędź polany. Gałęzie odłożyli na bok, żeby pociąć je później na bale.
Topór był tępy. Ścięcie jednego niedużego drzewa zabrało René tyle czasu, ile ścięcie trzech większych przez monsieur Trépagny’ego, który zabierał się już do czwartego. Musi być jakiś sposób, żeby naostrzyć ten wyszczerbiony żeleziec, od którego odpadła ćwiartka, myślał René. Naostrzy siekierę. Mimo wątpliwości znalazł rzeczny kamień i zaczął ostrzyć narzędzie kolistymi ruchami. Niewiele zdziałał, więc znów zabrał się do rąbania. Monsieur Trépagny podniósł niepotrzebny kamień i wyrzucił go do lasu. Wyjął topór z rąk René i machnął nim.
– Do ostrzenia – powiedział – używamy piaskowca, grès.
Pokazał, jak się ostrzy. René chciał go zatem zapytać, gdzie trzyma osełkę, ale groźne spojrzenie monsieur Trépagny’ego zamknęło mu usta.
Widząc, jak Duquet struga, zamiast ścinać drzewo, monsieur Trépagny wykrzywił usta. Spojrzał na spuchnięty policzek Duqueta.
– Otwórz gębę – polecił i ostukał zepsuty ząb czubkiem noża. Mruknął, że wyrwie go przed końcem dnia. Duquet jęknął ze strachu.
Gdy słońce stanęło w zenicie, kobieta sauvage przyniosła garnek parującej kukurydzy. René rzadko jadał w południe. Monsieur Trépagny nabrał odrobinę kukurydzy drewienkiem. W środku garnka pływało coś kremowego. René sięgnął drewienkiem po ten gęsty, aromatyczny sos.
– Ach! – zachwycił się i nabrał więcej.
Monsieur Trépagny oznajmił zwięźle, że to cacamos, szpik łosia. Duquet uszczknął nieco jedzenia i oparł się o drzewo, oddychając ciężko.
O zmroku opuścili przecinkę. Monsieur Trépagny przerzucał z chrzęstem kowalskie narzędzia, aż znalazł żelazne szczypce. Duquet usiadł na pieńku i otworzył usta, a pan chwycił ząb obcęgami i szarpnął. Rzucił żółty kieł na ziemię. Duquet pluł krwią i ropą, miał przeciętą od szczypiec dolną wargę.
– Allons-y – oznajmił monsieur Trépagny, ruszając w stronę domu. René widział, jak podniósł ząb Duqueta i schował go do kieszeni.
Weszli do jedynej składającej się na dom izby. Ich męski odór wtopił się w ludzki smród lasów północnych. Ospowata Indianka, Mari, zauważyła, że René wzdryga się na ten zapach, i dorzuciła do ognia gałąź aromatycznego jałowca. Dzieciaki wzniecały w izbie harmider, przywołując się po imieniu: Elphège, Jean-Baptiste, Theotiste. Ale wszystkie wyglądały tak samo, podobnie jak ich matka z plemienia Mikmaków, i René od razu o nich zapomniał. Mari posługiwała się językiem Mikmaków i łamaną francuszczyzną, do której wtrącała w dziwnym rytmie portugalskie słowa. Imiona dzieci były francuskie.
Przyniosła im garnek nieposolonej potrawki z gęsiny z cebulą i ziołami. Mięso odchodziło od kości, ale Duquet zdołał zjeść tylko trochę sosu. Spodek z solą kamienną stał przed Trépagnym, który nabierał sól kciukiem i dwoma palcami.
– Mari nie używa sel. Mikmakowie mówią, że sól psuje smak jedzenia. Więc noś sel przy sobie, René Sel, chyba że do jedzenia wystarczy ci słone nazwisko, ha, ha.
Potem Mari podała gorące kukurydziane placki. Monsieur Trépagny polał je sobie bursztynowym syropem, René zrobił to samo. Syrop miał słodki, przydymiony smak, lepszy od miodu, a René nie mógł uwierzyć, że pochodzi, jak powiedział pan, z drzewa. Wyczerpany Duquet zwiesił głowę. Indianka podeszła do kredensu i zaczęła coś mieszać. Podała to Duquetowi. Monsieur Trépagny powiedział, że to pewnie mikstura z zielonych olchowych bazi, a ponieważ Duquet przeklął olchy, niech nie liczy, że lekarstwo zadziała. Mari pokręciła głową.
– Liść wierzby, kola wierzby, doble lekalstwo Mali.
Duquet wypił je i spał tej nocy.
Karczowali bór dzień za dniem, aż dłonie im spuchły, pokryły się bąblami, stwardniały. Rąbali jednym rytmem mimo tępych siekier. Monsieur Trépagny przyglądał się pracującemu René.
– Trzymałeś już w ręku siekierę. Jesteś drwalem.
René opowiedział mu o lasach w górach Morvan, gdzie wraz z Achille’em rąbał drzewa. Ale tamto życie dobiegło końca i odpływało w przeszłość.
– Ach... – westchnął monsieur Trépagny. Następnego ranka odebrał od nich tępe toporki i poszedł gdzieś w las, zostawiając ich samych.
– No więc... – René zwrócił się do Duqueta – co to za pan, ten monsieur Trépagny, bogaty czy biedny?
Duquet roześmiał się gorzko.
– Myślałem, że ty i pan Trépagny pozjadaliście wszystkie rozumy świata. Nie wiesz, że Trépagny to seigneur, a my jesteśmy censitaires albo habitants, jeśli łaska. Jest seigneur, ale chce być szlachcicem w tym nowym kraju. Wydzierżawi nam ziemię, a przez trzy lata będziemy mu płacić pracą i płodami ziemi, rzepą i rzodkwią, które będziemy uprawiać.
– Gdzie będziemy uprawiać?
– Zmyślne pytanie. Pracujemy dla niego, ale nawet się nie zająknął o ziemi. Monsieur Trépagny to szczwany lis. Król mógłby mu odebrać seniorat, gdyby się o tym dowiedział. Nic nie zrozumiałeś z papierów, które podpisywałeś? Tam, we Francji, stało wszystko czarno na białym.
– Myślałem, że tam pisali tylko o pańszczyźnie. Nic nie pamiętam o ziemi. Czy to znaczy, że zostaniemy farmerami? Właścicielami ziemi?
– Ouais, oraczami i osadnikami, i nie właścicielami, ale dzierżawcami ziemi, karczującymi las i sadzącymi rzepę. Gdyby ludzie we Francji dowiedzieli się, że dają tu ziemię za darmo, zjechaliby całymi tysiącami. Ale ja nie chcę zostać chłopem. Nie wiem, po co ty tutaj przyjechałeś, ale ja chcę coś osiągnąć. Pieniądze są w handlu futrami.
– Ja też nie jestem chłopem. Jestem drwalem. Ale bardzo chciałbym dostać trochę ziemi.
– A ja chciałbym wiedzieć, do czego jest mu potrzebny mój ząb. Wszystko widziałem.
– Ja też to widziałem.
– Tu dzieje się coś niedobrego. Ten człowiek ma mroczną duszę.
Monsieur Trépagny wrócił po kilku godzinach z dwiema żelaznymi siekierami, dobrze znanymi René La Tène o prostym stylisku. Siekiery były nowe, a żeleźce dobrze naostrzone. Pan przyniósł też nowe osełki. René wyczuwał siłę w siekierze, jej niezaspokojony jeszcze głód, by przedrzeć się przez wszystko, co stanie jej na drodze, pryskając drzewnym sokiem, miotając białymi drzazgami jak odłamkami porcelany. Znalazł ostry kamień i wyżłobił nim na stylisku literę „R”. Gdy to robił, puszcza tego świata cofnęła się, a rozległa niewidzialna sieć włókien, łączących życie ludzkie ze zwierzęcym, drzewa z ciałem i kości z trawą, zadrżała, bo każde drzewo padało, zrywając jedno po drugim włókna całej sieci.
Po tygodniach rąbania, ociosywania konarów, korowania i przeciągania bali na polanę monsieur Trépagny’ego za pomocą dwóch wołów, po tygodniach cięcia, karbowania, dłutowania wpustów i czopów pod czujnym okiem pana, dopasowywania ich do siebie, wypełniania szpar rzecznym błotem – przybudówka była niemal gotowa.
– Powinniśmy budować własne domy na wydzierżawionej ziemi, a nie wspólne przybudówki przy jego ménage – utyskiwał Duquet, mrugając zaczerwienionymi oczami.
Ale rąbali drzewa i układali je w stosy, paląc starsze bale. W powietrzu bez przerwy unosił się dym – zapach Nowej Francji. Nierówną ziemię żłobiły rozszczepione kopyta wołów, jakby na błotnistym podłożu tańczyły na balu hordy diabłów. Drzewa padały, ich cień zastępowało prażące słońce, mchy i paprocie więdły.
– Dlaczego – zapytał kiedyś René – nie sprzedajecie, panie, tych pięknych prostych drzew do Francji na maszty do statków?
Monsieur Trépagny roześmiał się gniewnie. Nienawidził tych głupich pytań René.
– Bo ci idioci wolą drewno znad Bałtyku. Nie mają pojęcia, co tu jest. Są nieporuszeni. Zaniedbują bogactwa Nowej Francji, z wyjątkiem futer. – Klepnął się w udo. – Już sto lat temu de Champlain, który odkrył Nową Francję, błagał ich, żeby wykorzystali to najmocniejsze drewno, ryby i gęste futra, skórę i setki innych cennych darów. Czy go słuchali? Nie. Zupełnie nie. Wszystkie te cenne zasoby idą na marne, z wyjątkiem futer. Po Champlainie byli i inni, którym nie brakowało pomysłów, ale panowie we Francji nie są nimi zainteresowani. Ci, co mieli pomysły, poszli do Anglików, a nasiona, które tam zasiali, przyniosą krwawe żniwo. Anglicy wysyłają tysiące ludzi do kolonii, a Francja ma inne zmartwienia.
Wilgotna, pełna robactwa wiosna była w rozkwicie, każde drzewo biło w niebo fontanną tlenu, a pod policzkiem Duqueta zaognił się następny ropny wrzód. Monsieur Trépagny wyrwał zepsuty ząb i zagroził, że wyrwie mu wszystkie, żeby Duquet nie marnował czasu na brewerie. Rzucił się na Duqueta z obcęgami, ale chłopak uciekł, kręcąc gwałtownie głową, plując krwią i mamrocząc coś pod nosem. Monsieur Trépagny schował drugi ząb do kieszeni, odwrócił się i odezwał uprzejmym pańskim głosem:
– Rozłupię ci czaszkę.
Duquet skurczył się i nie odpowiedział.
Kilka dni później Duquet poszedł z siekierą do lasu, żeby się załatwić. Gdy zniknął w gęstwinie, René zapytał pana Trépagny’ego, czy jest ich seigneur.
– A jeśli tak, to co?
– Wówczas, panie, Duquet i ja powinniśmy wydzierżawić ziemię, czyż nie? Duquet pytał mnie o to.
– Z czasem tak się stanie, ale nie wcześniej, niż upłyną trzy lata, nie wcześniej, niż skończymy domus i przybędą tu moi bracia, i na pewno nie wcześniej, niż oczyścimy pole pod kukurydzę. Co jest naszym najpilniejszym zadaniem, więc weź się do roboty. Dostaniesz ziemię na koniec służby. – Wbił ostrze siekiery w świerk.
Duquet nie wracał. Mijały godziny. Monsieur Trépagny śmiał się coraz głośniej. Stwierdził, że Duquet poszedł szukać ziemi. Z mściwym zadowoleniem opisywał grozę błąkania się po lesie, topienia w lodowatej rzece, rozszarpywania przez wilki, tratowania przez łosie i przegryzienia na pół przez bestie o szablastych zębach. Wymieniał rozsierdzone duchy lasu Mikmaków: chepichcaama, włochatego kookwesa, śnieżnego olbrzyma chenoo i niewidzialne stwory, przegryzające drzewa szczękami. Włosy stanęły dęba René, który w skrytości ducha uznał, że monsieur Trépagny za bardzo ukochał świat dzikich.
Następnego dnia z głębi lasu dobiegło ich jękliwe zawodzenie. Utykający na co dzień monsieur Trépagny wyprostował się nagle i oznajmił, że tym razem nie wyje żaden duch Mikmaków, ale błąkający się po tych lasach loup-garou, wilkołak, który przybył za osadnikami z Francji. René przez całe życie słyszał opowieści o tym diable w wilczej skórze, ale nigdy go nie widział, pomyślał więc, że to Duquet przywołuje ich błagalnie. Już chciał mu odpowiedzieć, gdy monsieur Trépagny ryknął, żeby zamknął usta, jeśli nie chce sprowadzić im loup-garou na kark. Znów usłyszeli zawodzenie i nawoływanie – coś, co brzmiało jak maman. Monsieur Trépagny oznajmił, że przywoływanie matki głosem zgubionego w lesie dziecka to dobrze znana sztuczka wilkołaka i że nie będą już tego dnia pracować, żeby odgłosy rąbania nie zwabiły bestii.
– Vite! – krzyknął monsieur Trépagny i wrócili biegiem do domu.
ROZDZIAŁ 2
Karczowiska
Po zniknięciu Duqueta – „pożartego przez loup-garou”, jak mawiał monsieur Trépagny, oblizując się obleśnie – seigneur stał się rozmowniejszy na swój nieprzyjemny sposób i rąbiąc, opowiadał różne wersje historii swojego życia, choć większość jego słów i tak zagłuszały odgłosy siekiery. Miał wprawne oko i potrafił wypatrzyć miejsca, w których małe drzewa stały mniej więcej w rzędzie: nacinał je, a potem rąbał wielkie drzewo, które, upadając, kładło posłusznie wszystkie mniejsze. Mówił, że jego ród wywodzi się z Pirenejów, innym znów razem umieszczał go na północy, w Lille, nie zaniedbywał też Paryża jako swojej rodowej siedziby. Opisywał swą nienawiść do wieśniaków, ich kłamliwości, zawiści i dewocji. Nienawidził jezuitów. Powiedział, że przypłynął do Nowej Francji wraz z braćmi i stryjem Jeanem, żeby zająć się handlem futrami, lecz wkrótce zmienił zdanie.
– Dawniej nasz ród wycierpiał we Francji wiele krzywd. Ten diabelski papieski Kościół nazywał nas heretykami i torturował. Uważali, że nas podbili, ale mylili się. Przechowaliśmy naszą wiarę, ustrzegliśmy ją, trzymaliśmy się jej potajemnie przez wieki, a tu, w Nowej Francji, znów będziemy silni.
Wychwalał nowy kraj, mówił, że prześcignie starą Francję bogactwem i potęgą.
– Nowy Świat stanie się większy niż ta nieczuła stara Francja ze swoimi zwietrzałymi ideami. Niedługo Nowa Francja sięgnie aż do Florydy i po wielkie rzeki na zachodzie. Frontenac[1] to przewidział.
René zastanawiał się nad tym i zgadzał się z panem. Nowa Francja była bezcenna, jeśli tylko uda się utrzymać z dala od niej Anglię. Ale nieczęsto myślał o takich sprawach, traktował siebie jako pył niesiony wiatrem i leciał tam, dokąd pchała go ta wielka potęga.
– Co – zapytał kiedyś monsieur Trépagny – jest najważniejsze? Po Bogu, rzecz jasna.
René chciał odpowiedzieć, że ziemia, a po niej nasiona. Mógłby jeszcze dodać, że skradzione zęby, ale ostatecznie nic nie odpowiedział.
– Krew! – ryknął monsieur Trépagny. – Twój ród! Twoi krewni.
– Wszyscy pomarli – odrzekł René, ale monsieur Trépagny nie zwrócił na to uwagi i dalej ciągnął swoją opowieść.
– Wyprawiłem się wraz z braćmi – mówił – w górę tajemniczej rzeki Saguenay. Żeby handlować futrem z Huronami. Później z Odaawami. Budować wśród nich zaufanie. Unikaliśmy Irokezów, którzy kochają Anglików i od dzieciństwa wprawiają się w znoszeniu największych tortur. Lubią też torturować innych. Braciom spodobało się wędrowne życie i dalej wiosłują po rzekach. Ja wolę życie osiadłe. Irokezi – ciągnął – nie są już tak straszni jak w dawnych czasach. Wszyscy Indianie oszaleli na punkcie mosiężnych kotłów. Im większy taki kociołek, tym lepszy. Odlewano dla nich tak wielkie kotły, że nie dało się ich ruszyć z miejsca, a właściciele takich garów musieli osiąść. Gdy kupili sobie mosiężny albo żeliwny kocioł, przestawali włóczyć się po lasach i rzekach. Zakładali wioski wokół kotłów. Wszystko to pięknie i ślicznie, tylko ktoś musiał im dostarczyć te kotły, ktoś musiał się napocić i przeprawić się z nimi przez niebezpieczne szlaki handlowe. – Wskazał palcem swoją pierś. – To było poniżej mojej godności.
I zamachnął się siekierą na drzewo.
– Handel futrami przeniósł się na północ i zachód – mówił, jakby opowiadając drzewu o swoim rozczarowaniu. – Przewóz. Sześć–osiem mil po skałach z dwiema belami futer, ważącymi tyle co krowa. Potem z powrotem do łódki i kolejne pakunki albo te przeklęte kotły. Na końcu trzeba przenieść łódkę. Nie uwierzyłbyś, jakie olbrzymie ciężary nosili ci ludzie. Montferant, jak mówili, przenosił po pięćset ciężarów każdego dnia od wczesnego poranka do nocy. – Trépagny uszkodził sobie prawe kolano przez noszenie tych przeklętych kotłów. Ból nadal dawał mu się we znaki. – Jednakże kompania futrzarska z mocy prawa udzielonego jej przez króla przyznała mi tytuł seigneur i wyznaczyła do zbierania habitants, którzy zaludnią Nową Francję. Kładziemy fundamenty pod nowe wielkie miasto w tej dziczy.
René zadał mu pytanie, które męczyło go od czasu pierwszej przeprawy przez lasy:
– Po co rąbiemy lasy, gdy jest wśród nich tyle pięknych polan? Dlaczego ludzie nie stawiają domów na polanach albo na łąkach, przez które przechodziliśmy? Czy tak nie byłoby łatwiej?
Monsieur Trépagny wpadł w oburzenie.
– Łatwiej! Owszem, łatwiej, ale jesteśmy tu po to, żeby karczować las, podporządkować sobie tę złowrogą puszczę.
Umilkł na dłuższy czas, zastanawiając się nad czymś, a potem znów się odezwał:
– Tu, w Nowej Francji, ziemię dzieli się w wyjątkowy sposób. Można otrzymać posiadłość biegnącą od rzeki w głąb lasu, zapewniającą każdemu osadnikowi żyzną, uprawną glebę, wzniesienie na wypadek powodzi i drewno na opał. I grzyby! To godziwa parcelacja, a nie byłaby taka, gdyby każdy zajął sobie polanę wedle upodobania, bon gré mal gré.
René spodziewał się, że wykład dobiegł końca, ale pan mówił dalej:
– Trzeba przekształcić tę ziemię, żeby na niej żyć. W dawnych czasach ludzie żyli jak zwierzęta, mieli pazury, długie zęby i nie mówili, tylko warczeli na siebie. – Wydał z siebie warczący odgłos.
Zrąbując drzewa, René nie zastanawiał się nad tą czynnością, ale nad ruchem, nad unoszeniem siekiery, spinaniem ramion i barków, pośladków i ud, nad obrotem bioder, rozluźnianiem i napinaniem kolan, a potem wymachem w dół w jakiś nieznany cień – jakby tańczył w lesie. Za pomocą babiche przywiązał pod obuchem kamień, żeby wyważyć siekierę, co zwiększało dokładność uderzeń.
Monsieur Trépagny rozpoczął jednostajnym głosem kazanie o konieczności, wręcz obowiązku ścinania drzew, o oczyszczeniu ziemi nie tylko dla siebie, ale i dla przyszłych pokoleń oraz tego, co znajdzie się kiedyś na tym miejscu.
– Któregoś dnia – mówił, wskazując posępny bór – ludzie będą uprawiać tutaj kapustę. Bycie człowiekiem oznacza ścinanie lasu. Nie widzę tu drzew – ciągnął – widzę kapustę. I winnice.
Oznajmił, że jego stryj, Jean Trépagny – dit Chamailleur ze względu na swoje swarliwe usposobienie, w skrócie Chama – zajmie miejsce Duqueta. Jest stary, ale silny, silniejszy od Duqueta. Wkrótce do nich dołączy. Bracia monsieur Trépagny’ego też niedługo tu zjadą. Wreszcie. Dodał, że czas rąbania drzew dobiega tymczasem końca. Bébites tną bez opamiętania, wilgotne upały są niebezpieczne, a drzewa po brzegi wypełnione sokami. I tak było w istocie: piekielne chmary kąsających owadów towarzyszyły im we dnie i w nocy.
– Zima. Zima to najodpowiedniejsza pora do cięcia lasu. Dzisiaj wykopiemy i spalimy pnie.
Nadeszła również pora, jak zaznaczył, by René zajął się wypełnianiem innych obowiązków.
– Pracujesz dla mnie przez trzy dni w tygodniu. Twoja praca polegać będzie i na tym – tłumaczył monsieur Trépagny – że będziesz dostarczał ryby na mój stół.
Pilniejsze prace obejmowały zaoranie ogródków dla Mari. Dwa woły, Roi i Reine, ciągnęły obrażone stary pług pana. Dzikie końskie muchy o zielonych łebkach piły ich krew. Monsieur Trépagny smarował woły błotem z rzeki, które twardniało w grube, kruszące się strupy, ale i tak nie pomagało na chmary komarów. Mari, indiańska kobieta, moczyła modrzewiową korę w wodzie źródlanej i dwa razy dziennie przemywała roztworem zaognione oczy zwierząt. A długimi popołudniami uprawiała, wzdychając ciężko, znienawidzony ogród. Któregoś dnia tego lata odesłała swoich dwóch małych synów do miejsca o nazwie Odanak, gdzie schronili się pozostali z jej ludu.
– Łapać gęsi ich poduczą. Wnyki ich poduczą. Dobre ludzie tam polują. Tu tylko ogród i rąbanie drzewa uczą.
Monsieur Trépagny stwierdził kwaśno, że poduczą ich nade wszystko buntu i wojny z osadnikami.
Pamiętając o swoich obowiązkach, René wybrał się nad rzekę. Monsieur Trépagny dał mu nóż, haczyki, woskowany lniany sznurek i duży kosz. Ryby w rzece były duże i silne, linka zrywała się kilka razy, przez co stracił cenne haczyki. Połów nie zadowolił Mari.
– Mało lyba – stwierdziła. – Lené niedobly lybak. Moje ludzie lobią jaz, łapią dużo lyba. Wiele dużo lyba.
Żeby odwrócić jej uwagę, wskazał parzącą pokrzywę w ogrodzie.
– Mamy ich we Francji całe mnóstwo – powiedział.
– Tak. Zła loślina lośnie tam, gdzie białe stąpają. Te „Kto To Nadchodzi”, Wenuj.
Mari kazała mu zostawić ryby, mówiła, że sama je oczyści. Zakopała wnętrzności w ogrodzie, a gdy René zapytał ją, czy tak robią Indianie, spojrzała na niego wymownie i odpowiedziała, że to powszechna praktyka wszystkich głupców, którzy zakładają ogrody, zamiast zbierać bogactwa natury.
– Węgorze! – zawołała. – Łap węgorze. Węgorze nas lubią. My rzeczny lud.
Splotła dla niego trzy pułapki na węgorze i dała mu resztki ryby na przynętę, a potem poszła z nim nad rzekę i pokazała miejsca, w których powinien łowić. Od tamtej pory niemal każdego dnia przynosił jej tłuste węgorze. Powiedziała mu, że Mikmakowie znają wiele sposobów łapania węgorzy, ale dla niego najlepsze są pułapki. Gdy jej synowie wrócą z Odanak, osady Abenaków, pokażą mu te inne sposoby.
Na początku lipca sosny wypuszczały kłęby pyłków, żółte smugi cytrynowego dymu snuły się przez las i mieszały z dymem płonącego drewna. Pewnego ranka z chmury pyłu unoszącej się nad zachodnim szlakiem, który – z tego, co słyszał René – ciągnął się do końca świata, wyłonił się chwiejnym krokiem jakiś starzec, uginający się pod niesionym na plecach tobołkiem i strzelający na prawo i lewo gniewnymi oczkami. Nad wąskimi ustami wisiał mu, niczym owcza wełna na gałęzi, szary wąs. Oczy starca były oczami monsieur Trépagny’ego, czarnymi, białymi i pobłyskującymi. Chamailleur spojrzał na przygotowującego się do wyjścia na połów René i zaczął od razu:
– Salaud! Dlaczego nie zajmujesz się pracą, ty sukinsynu?
– Zajmuję. Do moich obowiązków należy łowienie ryb na pański stół.
– Co! Na co ci sznurek i haczyk? Musisz mieć sieć! Każ kobiecie spleść sieć. Albo kosz-pułapkę. Możesz też nadziewać ryby na oścień. To najlepsze sposoby.
– Dla mnie najlepsza jest linka i haczyk.
– Głupi i uparty! Oui, stupide et obstiné! Ja wiem, co jest najlepsze, a ty nie. Dobrze, że tu przyszedłem. Widzę, że trzeba nauczyć cię moresu. Mój synowiec jest zbyt łagodny.
René z uporem poszedł łowić ryby na spleciony lniany sznurek i haczyk. Ale myślał o sieci. Sieć byłaby lepsza, bo w rzece pływało tyle ryb, że mógłby złowić ich wiele za jednym zamachem. A jeśli chodzi o nieznośne kazania Mari o tym, jak Mikmakowie wznoszą różnego rodzaju jazy, jak polują nocami na esturgeon za pomocą pochodni i ościeni, to wpuszczał jej słowa jednym uchem, a wypuszczał drugim. Używał jednak pułapek na węgorze, które dla niego splotła, ale tylko dlatego, że węgorze nie są rybami.
Szukając ziemi, którą mógłby objąć po zakończeniu pańszczyzny, odkrył przypadkowo tajemnicę monsieur Trépagny’ego. Zaszedł daleko w górę rzeki, która po niedawnych deszczach zamieniła się w rwący i ryczący na kamieniach potok. Stwierdził, że najlepiej będzie objąć ziemię niezbyt blisko rzeki, tam gdzie bije jakieś źródełko lub płynie nieduży strumyczek. Przeszedł przez stary wiatrołom, gdzie pośród przewróconych drzew wyrastały miliony młodych pędów, tak blisko siebie jak witki miotły. Dwukrotnie usłyszał głośne trzaski i w końcu dojrzał buszującą w poszyciu plamę czarnego futra. Wczesnym popołudniem dotarł do szerokiego, choć zarośniętego szlaku, biegnącego ze wschodu na zachód, i zaczął się zastanawiać, czy szlak ten łączy się jakoś ze ścieżką prowadzącą na polanę monsieur Trépagny’ego na wschodzie. Ale miał przed sobą niemal całe popołudnie, postanowił więc skręcić na zachód. Wypatrzył na ziemi stare koleiny, które mógł zostawić tylko wóz. Więc to nie był indiański szlak. Ciekawość kazała mu podążać dalej.
Po paru godzinach szlak się rozwidlił. Poszedł śladem kolein. Ta droga była zupełnie inna od zwykłych leśnych ścieżek. Wzdłuż niej starannie wykarczowano drzewa, tworząc coś w rodzaju allée, a ziemię na drodze wysypano startymi na miał białymi muszelkami. Allée biegła prosto ciemnym tunelem z drzew, u jego końca zaś widoczny był stożek światła. René widywał takie aleje we Francji, gdzie prowadziły do wspaniałych pałaców wielkich panów, choć oczywiście sam nigdy taką nie szedł. A tu, w lasach Nowej Francji, odkrył najmroczniejszą i najniewygodniejszą dla stóp aleję na świecie. Drzewa przy niej wyglądały jak okrutne druciane szczotki, a rozdeptywane przez dzikie zwierzęta muszle raniły stopy. Koniec alei zalewało światło jak otchłań u kresu pochyłej ziemi.
W świetle tym ujrzał zarys pobielonego kamiennego domostwa, niemal château – pałacu przeniesionego przez wichurę z Francji i rzuconego na ziemię wśród lasu. Domyślił się, że to domus monsieur Trépagny’ego, środek jego tajemniczego świata. Budynek miał trzy ogromne kominy, szyby w oknach, dach z pięknego niebieskiego łupku i łupkowy chodniczek, okalający dom i prowadzący do odgrodzonej części posiadłości. Ogrodzenie było wysokie, z ozdobnych żeliwnych prętów. Wszystko, z wyjątkiem kamienia, musiało przypłynąć tu z Francji. To pewne. I musiało kosztować fortunę, dwie fortuny albo królewski okup. I było dowodem szaleństwa monsieur Trépagny’ego, w którego głowie lęgły się dawne heretyckie myśli o klanie i zamku, o sobie samym jako królu fantastycznego świata.
Mocno zaniepokojony, René wrócił na główny szlak i powędrował z powrotem na wschód. Robiło się ciemno. W lesie noc zapadała szybko, nawet przy najdłuższych dniach. Tak jak się domyślał, szlak kończył się na wschodzie na polanie monsieur Trépagny’ego. Poszedł prosto do chaty, którą dzielił teraz z Chamą. Stary spał zawinięty w bobrowe futro Duqueta, chrapiąc i mamrocząc przez sen.
Trwało lato. To Chama, który rządził się i klął, decydował, gdzie mają rąbać. Ścinali drzewa i wyciągali z ziemi pnie, po czym wznosili z nich najeżone korzeniami ogrodzenie. René łowił ryby i słuchał, jak Mari opowiada Theotiste’owi, Elphège’owi i Jean-Baptiste’owi legendy Mikmaków o zupie z kości bobra, o ubraniu z tęczy i małych ludziach wigguladumooch. Chłonął indiańskie przekazy, przyglądał się monsieur Trépagny’emu i zastanawiał nad tym tajemnym domostwem, które – jak się dowiedział później – seigneur nazwał Le Triomphe. Trépagny pożądał tej particule i mógłby nazywać się Claude Trépagny du Triomphe.
Letnie upały skończyły się nagle. Pewnej nocy chłodne powietrze przygnało nowy zapach: zapach lodu, zwierzęcej sierści, płonących lasów i krwi upolowanych.
ROZDZIAŁ 3
Renardette
Wszechobecne klony płonęły na tle czarnych świerków. Niebo wypełniały rzeki ptaków podczas wielkiej jesiennej wędrówki: szlamników amerykańskich, całych narodów jastrzębi, niezliczonych lasówek czarnogłowych – paruline rayée – przypominających małych ludzi w czarnych beretach, o bladych twarzach z wąsami; a także żurawi, poświerek, gągołów, nurów, wróbli, tyranek, lasówek i gęsi. Pierwsza zamieć nadeszła którejś nocy w październiku. Świat spłaszczył się, śnieg szumiał w igłach świerków, a słońce wyglądało jak namalowane techniką grisaille. Las zamknął się w sobie, jakby wstrzymując oddech.
Synowie Mari, Elphège i Theotiste, przynieśli z Odanak pułapki i wnyki, gwizdki i wabiki na zwierzynę. Mari bardzo ceniła sobie te prezenty, ale monsieur Trépagny uznał je za śmieci i wrzucił należącą do Theotiste’a pułapkę na bobra do ognia. René dostrzegł, jak twarz chłopca tężeje, jak dzieciak opuszcza oczy, żeby tylko nie patrzeć na seigneura. Przez chwilę widział w nim prawdziwego, bezlitosnego Indianina.
W grudniu w lesie zapanowała kamienna cisza, choć niskie chmury przyniosły nowy zapach: lodowatej czystości, która jest istotą północnych lasów. Pierwszy rok René w Nowym Świecie dobiegł końca.
Zwały śniegu tworzyły zaspy i oblepiały drzewa tak grubą warstwą, że gdy wzmagał się wiatr, schodziły z nich lawiny. René przekonał się, że nigdy wcześniej nie doświadczył tak wielkiego chłodu ani nie widział prawdziwej czerni. Spod polarnych lodów spływały gwałtowne mrozy. Budził się w ciemności, słysząc trzaski pękających drzew, i otwierał drzwi, za którymi wznosiła się niemal namacalna ściana mrozu, a jego pierwszy oddech na dworze kończył się atakiem kaszlu. Trzęsąc się z zimna, zapalał świecę i klękał, by rozpalić ogień, a przy każdym jego oddechu na ziemię spadały kryształki lodu.
Przy śniadaniu monsieur Trépagny oznajmił, że jest za zimno na rąbanie lasu.
– W takie mroźne dni pękają ostrza siekier, a płuca palą przy każdym oddechu. I wykasłuje się krew. A potem się umiera. Za parę dni zrobi się cieplej.
Gdy René wspomniał, że słyszał, jak pękają drzewa, seigneur odrzekł, że przy takim mrozie nawet skały rozrywają się na pół. Smarując kromkę chleba lodowatym szpikiem łosia, dodał:
– Którejś zimy szedłem przez las po ataku mrozu i zobaczyłem cztery jelenie zamarznięte na kość, tak jak stały.
– Ach, ach – westchnął Chama. – Pewnego razu na północy było ciepło i przyjemnie przez dziesięć dni, a potem w okamgnieniu zerwał się wiatr tak mroźny jak ostrze topora i ściął fale na rzece w lodowate zapory. Modliliśmy się, żeby nas oszczędził.
Podczas tych mroźnych dni najmłodszy syn Mari, Jean- -Baptiste – który od urodzenia cierpiał na uporczywy kaszel – poważnie się rozchorował. Kaszel nasilał się i brzmiał jak niski ryk. A chłopiec dyszał i leżał wyczerpany.
Księżyc wyglądał jak plasterek białej rzepy, a cienie przybierały najczarniejszą barwę. Na śniegu rysowały się ostre kształty drzew, a czerń cieni wydawała się tak głęboka, jakby były szczelinami wiodącymi do podziemnego świata. Dni stały się krótkie, a słońce opatulały poszarpane burzowe chmury. Śnieg miał jaskrawy odcień i wiał jak wyrzucana z trzewi krew. Mroczny iglasty ocean połykał wieczorną zorzę. René był przerażony intensywnością mrozu nawet w słabym słońcu, przerażały go także świszczący udręczony oddech Jean-Baptiste’a, dobiegający z posłania przy ogniu, jego coraz cichsze nawoływania matki, a wreszcie wszechogarniająca cisza. Monsieur Trépagny oznajmił lodowatym tonem:
– Wszyscy spłacają dług przyrodzie.
Siarczysty arktyczny mróz trzymał przez tydzień, a potem zelżał, choć świat nadal był jaskrawo nieruchomy. Mari zaniosła ciałko syna do misji w Wobik, gdzie wiosną je pochowają. Mężczyźni znów weszli do lasu. Przeprawili się przez zamarzniętą rzekę. René nauczył się chodzić na rakietach śnieżnych po skutym lodem świecie. Rąbanie drzew stało się łatwiejsze. Mieli nieskończony zapas drewna, palili więc nieustannie ogniska przy wyrębie. Elphège, który wyrósł w Odanak, pomagał im przy odciąganiu gałęzi i pracował obok René.
– A więc – René zwrócił się do chłopca – uczyłeś się polować.
– Oui. Jest wiele sposobów upolowania każdej zwierzyny. Wiele różnych sposobów w zależności od pory roku. Spójrz tam! – Wskazał palcem na zachód, na lasy, których jeszcze nie zaczęli rąbać. – Widzisz tamtą zaspę?
– Owszem – odrzekł René.
– I co jeszcze?
– Nic. Tylko zaspę.
– Jeśli podejdziesz bliżej, zobaczysz więcej.
Zbliżyli się razem do zwału śniegu. Elphège wskazał nieduży otwór w zaspie, otoczony pierzastą szadzią.
– Widzisz? To zamarznięty oddech niedźwiedzia.
Wytłumaczył René szczegółowo, jak można zabić niedźwiedzia i wyciągnąć go z gawry w wykrocie. Potem zaczął opowiadać o wabieniu gęsi do głębokich rowów, z których nie mogą odfrunąć, powiedział, jak odczytać wiek tropów łosia, po czym poznać płeć zwierzęcia, jego wielkość, a nawet stan zdrowia. René był zdumiony wiedzą chłopca. Elphège był indiańskim myśliwym i jak mówił Trépagny, znał się dobrze na tropieniu i podstępach.
W wolne od pracy dni René poznawał las, co sprawiało mu przyjemność. Czasem zapuszczał się do wiatrołomów przy zachodnim szlaku, gdzie leżały teraz zupełnie fantastyczne śnieżne zaspy. Nie zbliżał się jednak do wykwintnego domostwa monsieur Trépagny’ego.
Kilka dni po powrocie Mari z misji skutą lodem rzeką przybył na rakietach śnieżnych monsieur Bouchard, królewski urzędnik i dowódca pospolitego ruszenia.
– Co was tu sprowadza, kapitanie Bouchard? Taki kawał drogi – przywitał go monsieur Trépagny. – Szarwark czy musztra pospolitego ruszenia? A może Irokezi ruszyli?
– Nie, panie. Poczta. List do was z Francji, który przypłynął statkiem. Wygląda na pilną wiadomość z tymi czerwonymi pieczęciami i herbem. Więc go wam przyniosłem.
Ruszyli w stronę domu.
– Droga rzeką jest krótsza o połowę od drogi przez las – oznajmił monsieur Bouchard, gdy wspinali się stokiem pod dom. – Dziwne, że nie pływacie łodzią przy lepszej pogodzie.
– Walka z prądem jest bardziej męcząca od chodzenia.
Monsieur Trépagny przyjrzał się listowi, a jego ziemista cera nagle spurpurowiała. Odłożył nieotwarty list na półkę przy drzwiach. Mężczyźni usiedli przy stole, żeby napić się gorącej wody z odrobiną whiskey.
– Smutna historia przydarzyła się nam w Wobik – zagaił monsieur Bouchard. – François Poignet... Znacie go, panie?
– Z widzenia. Wysoki, z bielmem na jednym oku? Farmer?
– Ten sam. Dobry człowiek. Podczas ostatnich mrozów poszedł do lasu, żeby dalej karczować. Zeszłego lata żona zmarła mu w połogu i został sam z dziesięcioletnią córką, Léonardette. Więc podczas tego karczowania siekiera odbiła się od zamarzniętego drzewa jak od granitowej skały i trafiła go w lewą nogę, którą przecięła do kości.
Monsieur Trépagny cmoknął.
– Chciał wrócić do domu. Zostawił za sobą krwawy ślad. Może nawet wołał o pomoc. Ale nikt go nie słyszał. Wykrwawił się na śmierć i zamarzł. Kiedy go znaleźliśmy, leżał na marach z własnej zamarzniętej krwi, bardziej lodowatej od siekiery.
– To okrutna kraina – stwierdził monsieur Trépagny.
– Przyszedłem tu nie tylko z powodu listu. Przyszedłem także, żeby zapytać, czy nie wzięlibyście, panie, do siebie córki Poigneta? Jest młoda, ale silna. I wiecie, panie, że w tym kraju bez kobiet dziewczyna to dobry nabytek. – Bouchard mrugnął porozumiewawczo do seigneura.
– Ach – westchnął monsieur Trépagny. – Teraz rozumiem, dlaczego wyprawiliście się w taką długą drogę. Ale czemu ktoś od was, z Wobik, nie weźmie dziewczyny? Czemu nie weźmie jej père Perreault? Czemu ja mam ją wziąć? Coś jest nie tak z tym dzieckiem?
Monsieur Bouchard wzniósł oczy ku okopconej powale i pokręcił głową.
– To prawda, że nie jest zbyt urodziwa.
Zapadła długa cisza.
– Pod jakim względem nie jest urodziwa?
– No cóż, to nic wielkiego, panie, ma tylko tache de vin, znamię na szyi.
– A jak wygląda to tache de vin, że tak odstrasza mieszkańców Wobik i ich pobożnego kapłana?
– Wygląda w samej rzeczy jak... no... ech... – Monsieur Bouchard spocił się od panującego w izbie ciepła i trudnego poselstwa, jakie mu przyszło sprawować. – No więc wygląda jak sam diabeł... z rogami. Pomyślałem, panie, że wasza wiara nie przeszkodzi wam... – Ucichł i spojrzał tęsknie ku drzwiom.
– Moja wiara? Myślicie, że moja wiara nie przeszkodzi mi przyjąć dziewczyny z piętnem Złego na szyi?
– Mówi się, panie... mówi się... że czcicie nie Boga, ale diabła.
– To wierutna bzdura, mój panie! Brzydzę się diabłem nie mniej od was. Źle was poinformowano. Uważam natomiast, że wasz rzymskokatolicki Bóg jest diabłem, demiurgiem. Wystarczy przeczytać Stary Testament, żeby przekonać się o jego okrucieństwie. Tak postępuje demon! To wy czcicie diabła! – Jego zmrużone oczy pobłyskiwały jak odłamki lodu.
– Nie przeczę, panie, że źle mnie poinformowano, ale moim obowiązkiem jest zadbać o to dziecko i powierzyć je czyjejś pieczy. Ludzie w wiosce... – Powoływanie się na zdanie innych było jego ostatnią kartą przetargową.
– Nie, panie. Nie mówcie mi o wieśniakach!
– Owszem, panie, jak sobie życzycie, ale ludzie w wiosce gadają bez przerwy. Mówili, że widzieli was w latającej łodzi z samym diabłem i jego bezbożną świtą, jak lecieliście przez chmury, rechocząc okrutnie. – Wyrzucił to z siebie za jednym zamachem.
– Brednie! – wykrzyknął monsieur Trépagny. – Ciekawe, kto mnie w tych chmurach wypatrzył? Jakaś wiedźma? Rzucająca fałszywe oskarżenia? – Podszedł bliżej do urzędnika.
– Nie wolno mi wymieniać niczyich nazwisk. – Monsieur Bouchard nabrał pewności siebie urzędowego obrońcy uciśnionych.
– Więc ważcie słowa, monsieur Bouchard!
Stary urzędnik się wyprostował.
– I wy ważcie słowa, monsieur Claude Trépagny du Triomphe. Mnie nic nie obchodzą latające łodzie i pakty z samym diabłem. Podobnie jak i wy. Mam tylko obowiązek znalezienia domu dla tej dziewczyny. – Przerwał, a po chwili dodał sprytnie: – Ona zna się na warzeniu wybornego piwa. Nauczyła się tego od matki.
Mari przyniosła do stołu dzban gorącej wody i odezwała się z opuszczonymi oczami:
– Wezmę dziewczynę. Nie lubić warzyć piwo.
– Zuch kobieta! – zawołał monsieur Bouchard. – Zaraz wam ją przyślę. Czeka w dole rzeki.
Zerwał się od stołu i dwoma susami dopadł do drzwi, powiewając długą opończą.
– Kapitanie Bouchard! Zaczekajcie! – zawołał Trépagny ku zamykającym się drzwiom. Obrócił się i rąbnął na odlew Mari, która upadła na kolana, a potem wypadł na dwór z siekierą w ręku.
Chuda, smutna dziewczynka wspinała się powoli po zaśnieżonym stoku, idąc od strony rzeki. Była drobna, miała proste włosy i podkrążone małe brązowe oczka. Szła skurczona, jakby obawiała się razów, które na nią spadną. Miała natomiast szczupłe i zwinne palce. Mari podeszła do niej wolno, poklepała ją po ramieniu, włożyła jej w dłoń drewnianą łyżkę i posadziła do mieszania gęstej kukurydzianej kaszy. Gdy monsieur Trépagny wrócił znad rzeki, pociągnął dziewczynę ku drzwiom, żeby obejrzeć diabelskie znamię. Ujrzał na jej karku mały czerwony trójkąt wielkości paznokcia, a nad nim dwa mniejsze trójkąty wielkości komara.
– Ha! – zawołał. – To nie jest diabeł! Ci głupi wieśniacy widzą to, co chcą zobaczyć. Co za idioci! To lis. Będziemy cię nazywać „Renardette”.
Renardette dalej chodziła skulona, ale rzeczywiście wykazała się dużymi umiejętnościami w warzeniu piwa. Zaczęła od wyszorowania warzelni i wszystkich kamionkowych naczyń. Zapytała o nasiona chmielu, a gdy je dostała, posadziła je wśród pni. Sama zbierała chmielowe szyszki i warzyła doskonałe piwo. Nikt nie pił go więcej od samej Renardette. René wolał vin rouge, ale sprowadzane z Francji wino było kosztowne. Gdy sady osadników zaczną rodzić jabłka, będą pili cidre. To wielka przyjemność.
ROZDZIAŁ 4
Goście z północy
Podczas trzeciej zimy, którą René spędzał w Nowej Francji, monsieur Trépagny zaczął zachowywać się bardzo dziwnie. Znikał na całe tygodnie, a gdy wracał, był opryskliwy i władczy, nawet wobec Chamy.
Na początku maja, gdy w lesie wciąż zalegał śnieg, monsieur Trépagny oznajmił, że wyjeżdża na rok, może dwa, gdyż ma pilne interesy w Kébecu i Francji. Powiedział René, że codzienną pracą pokieruje Chama. Wyznaczył nieprawdopodobnie wielki obszar, ponad pięć mórg (blisko pięć angielskich akrów), do wykarczowania. We Francji, myślał René, lasy podlegają prawu i zwyczajom, tu nie było żadnego leśnego prawa poza wolą seigneura. Prawo Trépagny’ego do wykarczowania tak wielkiego obszaru zdumiało René, który wyczuwał w tym bezprawie.
Trépagny trzepnął się rękawicami po udzie i dosiadł wierzchowca. Wydał ostatnie polecenie:
– Mari, nie zaniedbuj ogrodu.
Mari nie odpowiedziała, choć zadrżały jej dłonie. René wiedział, że nie lubi uprawiać ziemi, co uważała za francuski wymysł. W ogrodzie czuła się jak w pułapce. Zaniedbywała uprawy przy każdej sposobności i wraz z Renardette wyprawiała się do lasu, żeby zbierać zioła. Znała leczniczą moc wielu rodzajów kory z drzew. W drewnianym pudełeczku przechowywała spleśniałą korę, którą przykładała na rany. Z niektórych grzybów sporządzała balsamy.
„Ma się rozumieć! – szydził monsieur Trépagny, jakby popełniała przestępstwo. – Wszyscy Indianie to znachorzy i aptekarze. Tylko oni znają tajemne właściwości wielu roślin. Nie słyszałeś, że wyleczyli zdychającą na szkorbut załogę Champlaina wywarem z igieł choiny? Poczekaj, usłyszysz to wiele razy!”
Ale monsieur Trépagny odjechał, a Chama puszył się jak kogut. I jak kogut gapił się wilgotnymi ślepiami na jedyne w zagrodzie kurki. René słyszał nocami, jak stary wyślizguje się potajemnie spod bobrowego futra i stąpa z chrzęstem po zamarzniętym śniegu na dworze. Wracał najczęściej biegiem po kilku minutach i zatrzaskiwał drzwi.
Upłynęły dwa lata z okładem, nim monsieur Trépagny wrócił do lasu na pięknym gniadoszu. Zeskoczył z konia niczym muszkieter. Miał na sobie obcisły kubrak w kolorze groszku i jedwabne ciemnozielone pantalony, związane w kolanach wstążkami. Szeroki pas zapinało się na trzy srebrzyste klamry, a długie buty zachwycały czerwonymi obcasami. Najwspanialszy był jednak wielki kapelusz z sześcioma ufarbowanymi na czerwono strusimi piórami przy rondzie. Pachniał perfumami tak słodkimi, że Elphège’a zemdliło i kichnął siarczyście, posyłając smarki na lamowany mankiet kubraka. Monsieur Trépagny natychmiast wymierzył chłopakowi policzek, po którym nieszczęśnik padł na ziemię, więc tamten kopnął go jeszcze pod żebra. Mari rzuciła się na syna, by osłonić go własnym ciałem, ale i ona została skopana. Po tym powitaniu monsieur Trépagny dosiadł rumaka i odjechał na zachód, żeby – jak przypuszczał René – ucztować w wielkim domu.
Następnego wieczoru Mari podała na obiad węgorza w sosie i gęsty rybny pudding z suszonego łososia. Monsieur Trépagny wpadł we wściekłość. Węgorze to pożywienie dzikich, krzyczał i zażyczył sobie czegoś smaczniejszego, co przystoi jeść panu. Monsieur Trépagny na ich oczach zmieniał się w szlachcica, o czym świadczył jego nowy strój i niechęć do węgorzy, za którymi zawsze przepadał. Raz po raz wyrażał swoją pogardę wobec Indian, których nazywał leniwymi i ignoranckimi barbarzyńcami. Rzucił Mari monetę na stół i kazał jej się wynosić wraz z synami do następnego poranka, gdyż – jak oznajmił – za dwa tygodnie poślubi francuską damę. Za tę monetę Mari może wrócić na wschód do swoich pobratymców, u których będzie mogła jeść tyle węgorzy, ile tylko zechce. Mari siedziała nieruchomo, bez słowa, jakby niczego nie czuła i chciała być posłuszna.
Opuścili dom przed południem. Mari spakowała swój niewielki dobytek do wiklinowego kosza, a każdy z chłopców niósł własny tobołek. Renardette poradziła Mari przyciszonym głosem, żeby nie wracała do Wobik, gdzie ludzie bardzo źle traktują kobiety. Mari zerknęła na Chamę, który ostrzył noże, nadstawiając ucha.
– Tu źle zostać. Chodź z nami. Do misji, gdzie bezpiecznie.
Zeszli na podwórko, na którym na rozstawionych nogach stał jak kolos monsieur Trépagny. Niespodziewanie zwrócił się do René.
– Na co się gapisz? Idź z nimi! A w Wobik każ Philippe’owi Bosse’owi przywieźć mi wozem kufry. Są już na pewno w domu monsieur Boucharda. I wracaj najpóźniej za pięć dni.
René przeniósł Theotiste’a przez rzekę, Elphège wlókł się za nimi. Mari podała rękę bojaźliwej Renardette i przeprawiła się wraz z nią na drugi brzeg, jakby na dnie rzeki ułożono dla niej chodnik. Ruszyli zarośniętym szlakiem na wschód do Wobik.
– Czy w Wobik są twoi krewni? – zapytał René, zwracając się do Mari, choć znał odpowiedź.
– Nie. Nie w Wobik – odpowiedziała przyciszonym głosem.
– Więc gdzie?
Milczała przez długi czas. Gdy zatrzymali się w południe, żeby zaparzyć herbatę, odpowiedziała mu:
– Sipekne’katik. Rzeczni ludzie. My. Przez całe życie ta rzeka albo inna. Mi’kma’ki nasz dom. Dobre rzeki. Dobre jedzenie. Węgorze, ryby. Dobre zioła. Lepsze. Tu źle. – Podała chłopcom placki kukurydziane posmarowane cacamos.
– Skąd się wzięłaś w domu monsieur Trépagny’ego? – zapytał, ale nie odpowiedziała, więc maszerowali w milczeniu aż do południa następnego dnia, gdy dotarli do Wobik.
Mari zatrzymała się na krawędzi osady przy ścieżce do misyjnego kościoła.
– Tu – powiedziała. – Spowiedź. Msza. Czytanie, pisanie, mówienie po francusku z père Perreaultem. – Podała mu dwa kukurydziane placki na drogę powrotną.
– Ty czytasz i piszesz? – zapytał zdumiony i nieco zazdrosny René. Mari nigdy się tym nie chwaliła, a on niczego nie zauważył.
– Bientôt – odpowiedziała. – Wkrótce. – Zabrała milczących synów i skręciła ścieżką do misji i plebanii. Tylko Elphège odwrócił głowę, żeby spojrzeć na René.
René wbił wzrok w ziemię, a gdy wypatrzył kwiat obuwika, zerwał go i przypiął drzazgą do koszuli, delektując się piżmowym zapachem.
Poszedł prosto do domu monsieur Boucharda. Sto metrów dalej lśniła i prężyła się w słońcu rzeka. Na brzegu leżały dwa duże czółna, a pod świerkami obóz rozbijała grupa mężczyzn i kilku indiańskich kobiet. Byli to handlujący futrami traperzy z pays d’en haut, zmierzający do Tadoussac albo Kébecu. Wyglądali groźnie, mieli potężne barki, piersi, szyje i ramiona, mocne nogi, wszyscy byli brodaci, smagli od dymu ognisk, a na tłustych włosach nosili czapki z frędzlami. Uwagę René zwrócił muskularny młodzieniec uginający się pod dwiema belami futer. Jego twarz była znajoma. Ale odwrócił się i zniknął w cieniu drzew.
– Ach, monsieur Sel – powitał go monsieur Bouchard z serdecznym uśmiechem, unosząc z zadowoleniem żółte brwi na widok młodego drwala z lasu.
René poinformował go, że monsieur Trépagny przechrzcił Léonardette na Renardette, bo uznał, że jej znamię przypomina lisią mordę, że odesłał z lasu Mari wraz z synami oraz że życzy sobie, aby przywieziono mu do domu kufry.
– No tak. Tak właśnie postępują szlachetni panowie, gdy na horyzoncie pojawi się zamożna dama z koneksjami. Owszem, Philippe Bosse może zawieźć mu kufry, za co elegancki monsieur Trépagny du Triomphe z pewnością sowicie go wynagrodzi, skoro żeni się z bogatą Mélissande de Mouton-Noir. Zajmę się tym po południu, żeby mógł nadal udawać szlachcica. Z pewnością chce, żeby kufry trafiły do tego dużego domu, który nazywa „dworem”?
– Nic mi o tym nie mówił.
René rozejrzał się po izbie i zauważył biblioteczkę z książkami ze złotymi literami na grzbietach. Rozpoznał tylko „R”.
– Philippe znajdzie go i zapyta. A ty pewnie już karczujesz swoją ziemię? Zbudowałeś sobie dom? Znalazłeś kobietę, z którą się ożenisz?
– Monsieur Trépagny jeszcze nie przyznał mi ziemi. – René stracił rachubę lat na służbie.
– Doprawdy? – Monsieur Bouchard wyjął z szuflady gruby rejestr i przerzucił strony. – No cóż, moim zdaniem już dawno minęła na to pora. Pracujesz u niego od pięciu lat i czterech miesięcy. Jest ci winien zapłatę. Napiszę do niego list i wyślę przez Philippe’a. Ale znalazłeś już ziemię, na której chciałbyś osiąść?
– Widziałem kilka dobrych miejsc na zachód od posiadłości monsieur Trépagny’ego. Jedno z nich to stara indiańska polana jakąś milę od rzeki, ale blisko strumienia, który płynie przez całe lato i jesień. Inne to las z czystym źródłem bijącym spod żółtej brzeziny. To ładny kawałek mieszanego lasu.
Monsieur Bouchard zerknął na zwiędnięty kwiatek przy koszuli René.
– Ach, butonierka! Pewnie nie słyszałeś, ale do Kébecu przybył młody doktor, który bada indiańską farmakognozję. Każdego dnia przypływa tu coraz więcej utalentowanych ludzi. A tobie, chłopcze, należy się już ziemia.
Długie zdania i słowa wypowiadane przez monsieur Boucharda wprawiały René w konsternację, ale kiwał potakująco głową, jakby wiedział, co może znaczyć ta „farmakognozja”.
– Oczywiście najlepiej wybrać zalesiony grunt i wykarczować drzewa. Im więcej ich zetniemy, tym szybciej pojawią się tu piękne farmy i następni osadnicy. Ale pamiętaj, żeby nie wycinać tej żółtej brzeziny. Jak ją wytniesz, wyschnie twoje źródełko. Możesz tam paść krowy. – Westchnął. – Monsieur Trépagny nadal będzie panem tych ziem. Jak to mówią: „nie ma bezpańskiej ziemi”. Ma duże posiadłości. A jak urośnie ci zboże, będziesz je woził do jego młyna, żeby je zemleć na mąkę z Nowej Francji.
– On chyba nie ma młyna.
– Ale go postawi, zapewniam cię. To jeden z obowiązków seigneura wobec habitants. Prawdopodobnie przekona następnych ludzi, żeby się u niego osiedlali. – Odłożył rejestr i uśmiechnął się zdawkowo.
– Panie... – odezwał się René. – Czy mogę o coś zapytać?
– O co? – Oblicze urzędnika spoważniało.
– Mari, ta indiańska kobieta, powiedziała mi, że uczy się czytać i pisać u księdza w misji. Czy to prawda?
– Père Perreault próbuje uczyć Indian liter, czytania i pisania. Do czego im to jest potrzebne, oprócz studiowania Pisma, nie wiem. Ale tak postępuje wielu Francuzów, a zwłaszcza traperów: dobrze żyją z tuziemcami. Nie wszyscy, rzecz jasna. Większość farmerów i osadników nie lubi les sauvages.
– Czy on mógłby...?
– Co? Nauczyć cię liter? Musisz koniecznie go o to zapytać, ale jestem pewny, że musiałbyś zamieszkać w misji. Gdybyś osiadł bliżej Wobik, z pewnością nie byłoby z tym problemu, wszystkiego by cię nauczył. Tu mieszka już dwadzieścia rodzin. Więc zastanów się, czy nie lepiej wybrać ziemi gdzieś bliżej, zamiast dwa dni drogi stąd przez puszczę. – Konspiracyjnie podnosił i opuszczał jasne brwi.
René odrzekł, że rozważy wszystkie za i przeciw. Ale monsieur Bouchard wiedział, że tego nie zrobi. René miał uparte oblicze człowieka o umysłowości jakby wyciosanej z kamienia, człowieka, który woli żyć w dzikiej puszczy, nieskończonym lesie, który zdumiewa i przeraża.
W drodze powrotnej René miał o czym myśleć: o Mari – Indiance, która potrafiła zapewne czytać i pisać; o tym, że i on mógłby posiąść arkana tej sztuki; ale nade wszystko o tym, że jest już wolny i monsieur Trépagny winien nadać mu ziemię. Zamieszkanie blisko misji i osady było prawdziwą pokusą, czuł jednak, że jego miejsce jest w lesie. Bo Wobik, ten błotnisty wykarczowany brzeg rzeki, na którym wzniesiono osadę, za bardzo przypominał mu Francję.
W pewnej odległości od miejsca, w którym monsieur Trépagny zabił przed laty ursona, René miał jakieś przeczucie. Zwolnił kroku, stawiał stopy najciszej, jak umiał, i nadstawiał ucha. Nic. Poszedł dalej, ale przeczucie zagrożenia go nie opuszczało. Cztery lata przerażających opowieści monsieur Trépagny’ego o lesie, zapamiętane indiańskie legendy o okolicy nadwerężyły jego francuską racjonalność. Zaczął wierzyć w witiku i jego kamratów, tak jak wierzył w diabła i anioły. Szedł dalej, czując, że ma obnażony i wystawiony na atak kark, napinając do granic wszystkie zmysły. Irokezi znajdowali się daleko na południe i zachód, choć słyszał, że zdarzało im się zapuszczać w lasy północy i niczym niewidzialne duchy masakrować osadników. Zastanawiał się, jakie zwierzę może tropić człowieka: niedźwiedź, puma, wilki? Z tych istot największą magiczną moc przypisywano niedźwiedziom. Więc może to niedźwiedź wącha pozostawione przez niego ślady, choć to bardzo wątpliwe. O tej porze roku niedźwiedzie opychają się jagodami i tłustymi ćmami – jedzą i jedzą. Zatrzymał się, wypatrując wskazujących drogę nacięć na drzewach – bo z czasem nacięcia te blakły i szarzały, przez co stawały się trudno widoczne o zmroku – gdy usłyszał trzask łamanej w ponurym lesie gałązki.
W tej samej chwili pomiędzy konarami i igłami drzew pokazały się i zniknęły gęby demonów. Poczuł w trzewiach strach przed Irokezami i zadawanymi przez nich niewypowiedzianymi mękami. Nigdy nie wróci na polanę monsieur Trépagny’ego, nigdy nie odbierze swojej ziemi.
Nieco dalej od szlaku wypatrzył modrzewiowy młodniak. Może zdoła się ukryć między drzewami, bo nikt, nawet opętani Irokezi, nie jest w stanie pokonać tylu tak ciasno rosnących i kłujących drzew. Zaszył się w młodniaku.
Ciągle czując za sobą czyjąś obecność, pogrzebał w kieszeni, gdzie znalazł kawałek kukurydzianego placka, a jednocześnie zwietrzył zapach dymu. Ogniska Irokezów.
Bał się rozpalić ogień, więc zwinął się w kłębek pod modrzewiami i spędził noc na nasłuchiwaniu – drżąc przy tym z zimna – czy ktoś się zbliża. Widział w ciemności blade kwiaty dziwidła i świecące po zmroku grzyby. Te tlące się, niewidzialne za dnia ślady wyznaczały szlak demonów.
O pierwszym brzasku znalazł się na ledwo widocznej leśnej ścieżce. Maszerował szybko. Nieustannie narastało w nim przeczucie, że jest tropiony, więc ruszył niemal pędem, pewny, że słyszy za sobą ciężki oddech Irokezów. Potem przystanął. Ucieczka mu nie pomoże. Ukrył się za świerkiem rosnącym kilka metrów od ścieżki i czekał. Niech pojawią się ci Irokezi. Stawi im czoło, zniesie tortury i umrze jak inni. Taka jest kolej rzeczy, gdy żyje się w Nowej Francji.
Po niezbyt długiej chwili usłyszał nie tylko trzask łamanych gałęzi, ale i głos, dwa głosy, mówiące śpiewną francuszczyzną:
– ...znajdziesz wiele irokeskich trupów... plusieurs corps iroquois...
Potem śmiech. Francuzi! Ujrzał między drzewami idących i wyszedł na ścieżkę. Stał napięty, gotowy do podjęcia walki. Zobaczyli go.
– A! Czeka na nas!
Byli niscy i muskularni, mieli czarne brody, szerokie ramiona, mocne ręce, gęste czarne brwi i czerwone usta: hommes du nord