Drwale - Joanne Proulx - ebook

Drwale ebook

Joanne Proulx

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Piękna, intensywna saga rodzinna, która łączy losy ludzi i natury.
Wszystko zaczyna się w 1693 roku, kiedy do wybrzeży Kanady, zwanej wówczas Nową Francją, przybywa dwóch ubogich Francuzów, René Sel i Charles Duquet. Jako drwale, wraz z pierwszym zamachem siekiery, rozpoczynają trwający całe życie trud karczowania lasów. Choć ich drogi rozchodzą się bardzo szybko, to każdy z nich zapuszcza korzenie w nowej ojczyźnie i staje się głową rodziny, która rozrośnie się w pokolenia.
Przez następne pięć stuleci śledzimy losy potomków René i Charlesa rozrzuconych po całym świecie: od Ameryki Północnej przez Europę aż po Azję i Nową Zelandię, z przyrodą jako tłem dla ich życiowych zmagań. Las, który stał się pierwszym domem, dotychczas bezmyślnie eksploatowany, nie pozwala o sobie zapomnieć.
Drwale to opus magnum Annie Proulx, zdobywczyni Nagrody Pulitzera i National Book Award, autorki kultowej Tajemnicy Brokeback Mountain oraz Kronik portowych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 1041

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: Bark­skins
Co­py­ri­ght © An­nie Pro­ulx, 2016 Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2024 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2017
Re­dak­torka pro­wa­dząca • We­ro­nika Ja­cak
Mar­ke­ting i pro­mo­cja • Alek­san­dra Sójka
Re­dak­cja • Hanna Tru­bicka, Ga­briela Nie­miec
Ko­rekta • Mag­da­lena Wój­cik, Da­mian Paw­łow­ski
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny wnę­trza • Ma­te­usz Cze­kała
Ła­ma­nie • Sta­ni­sław Tu­chołka | pan­book.pl
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych • Mag­da­lena Skro­lecka
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie dru­gie
ISBN 978-83-68217-49-0
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pa­mięci mo­jej szkol­nej na­uczy­cielki, Eli­za­beth Ring, hi­sto­ryczki stanu Ma­ine, uczo­nej i pe­da­gog, która wzbu­dziła we mnie trwa­jące całe ży­cie za­in­te­re­so­wa­nie zmianą hi­sto­ryczną i prze­kształ­ca­ją­cymi się, od­mien­nymi per­spek­ty­wami prze­szło­ści i te­raź­niej­szo­ści.

Pa­mięci mo­jej sio­stry Joyce Pro­ulx Ko­styn, pi­sa­rza Ivana Do­iga, szwa­gra Johna Ro­bertsa, bio­loga dzi­kiej przy­rody Ro­nalda Loc­kwo­oda.

I dla prze­róż­nych ko­ro­wa­czy – drwali, eko­lo­gów, pi­la­rzy, rzeź­bia­rzy, waż­nia­ków, ho­dow­ców ro­ślin, stu­den­tów, na­ukow­ców, zja­da­czy li­ści, fo­to­gra­fów, prak­ty­ku­ją­cych shin­rin-yoku, in­ter­pre­ta­to­rów zdjęć Ziemi z ko­smosu, kli­ma­to­lo­gów, cie­śli, pik­ni­ko­wi­czów, le­śni­ków, li­czą­cych słoje i ca­łej reszty.

Dla­czego wszystko nie mia­łoby być prze­waż­nie ab­sur­dalne, da­remne i prze­lotne? Wszystko ta­kie jest, my sami tacy je­ste­śmy i da­jemy so­bie radę ze wszyst­kim.

Geo­rge San­tay­ana

W sta­ro­żyt­no­ści każde drzewo, każde źró­dło, każdy stru­mień i każde wzgó­rze miało swo­jego ge­nius loci, opie­kuń­czego du­cha. Du­chy te były znane lu­dziom, choć nie były do nich po­dobne: cen­taury, fauny i sy­reny uka­zują ich nie­jed­no­znacz­ność. Przed ścię­ciem drzewa, roz­ko­pa­niem góry czy po­sta­wie­niem tamy na stru­mie­niu na­le­żało prze­bła­gać du­chy od­po­wie­dzialne za oko­licę i skła­dać im ofiary. Nisz­cząc po­gań­ski ani­mizm, chrze­ści­jań­stwo umoż­li­wiło eks­plo­ata­cję przy­rody z po­czu­ciem obo­jęt­no­ści na uczu­cia flory i fauny.

Lynn White Jr., The Hi­sto­ri­cal Ro­ots of Our Eco­lo­gi­cal Cri­sis

CZĘŚĆ I

FO­RÊT, HA­CHE, FA­MILLE

1693–1716

ROZ­DZIAŁ I

Trépa­gny

O zmroku prze­pły­nęli obok krwa­wego wy­brzeża Ta­do­us­sac, Kébec i Trois-Ri­vi­ères, a przed świ­tem za­cu­mo­wali przy od­le­głej osa­dzie nad brze­giem rzeki. Pro­to­pla­sta, René Sel, o sztyw­nych kru­czo­czar­nych wło­sach i sko­śnych oczach – yeux bri­dés, jako że w za­mierz­chłych cza­sach mor­der­czy Hu­no­wie do­brali się do jego an­te­na­tek – usły­szał, jak ktoś mówi „Wo­bik”. Ko­mary po­kry­wały im ręce i twa­rze jak fu­tro. Męż­czy­zna o żół­tych brwiach skie­ro­wał ich do po­ciem­nia­łego od desz­czu domu. Błoto, desz­cze, gry­zące owady i za­pach wierzb – ta­kie były ich pierw­sze wra­że­nia z No­wej Fran­cji. A za­raz po­tem uj­rzeli nie­przy­ja­zną pusz­czę – ciemny ogromny las.

Nowo przy­byli, sto­jąc w desz­czu i cze­ka­jąc, aż się ich wy­woła, żeby się pod­pi­sali w wiel­kim re­je­strze, spo­strze­gli na­gle ści­śnię­tych pod roz­ło­ży­stym świer­kiem far­me­rów. Far­me­rzy przy­glą­dali się przy­by­łym i wy­mie­niali uwagi.

Gdy go wy­wo­łano, René nie tylko po­sta­wił krzy­żyk w re­je­strze, ale gę­sim pió­rem do­pi­sał także li­terę „R”, ro­biąc przy tym duży kleks. Na­uczył się pi­sać „R” w dzie­ciń­stwie od sta­rego księ­dza, który mu tłu­ma­czył, że to pierw­sza li­tera imie­nia René. Ale ksiądz umarł zimą z wy­cień­cze­nia, za­nim zdą­żył na­uczyć go reszty li­ter.

Ten z żół­tymi brwiami spoj­rzał na to „R”.

– Uczony, co? – za­kpił, a po­tem ryk­nął: – Mon­sieur Claude Trépa­gny!

Nowy pan René, mu­sku­larny, uty­ka­jący męż­czy­zna, mach­nął do niego ręką. Trzy­mał w niej gruby ni­czym ma­czuga kij. Na weł­nia­nej czapce gro­ma­dziły się kro­ple desz­czu. Gę­ste brwi nie prze­sła­niały gniew­nych oczu, tak ja­snych i po­bły­sku­ją­cych, że zdra­dli­wie wska­zy­wały na żywe uspo­so­bie­nie wła­ści­ciela.

– Mu­simy tro­chę za­cze­kać – zwró­cił się do René.

Mo­kre niebo cią­żyło ku ziemi. Cze­kali. Ten z żół­tymi brwiami – urzęd­nik, do któ­rego nowy pan zwra­cał się per mon­sieur Bo­uchard – znów ryk­nął:

– Mon­sieur Trépa­gny!

Nowy pan wy­brał tym ra­zem zna­jo­mego: Char­les’a Du­qu­eta, chu­dego en­gagé z ża­glowca, sła­be­usza z ru­der Pa­ryża, który pod­czas rejsu skła­dał się czę­sto wpół, jak zła­many pa­tyk, w ja­kimś ką­cie pod po­kła­dem. A więc, po­my­ślał René, mon­sieur Trépa­gny wziął so­bie dwóch słu­żą­cych. Może jest bo­gaty, choć jego prze­mo­czona opoń­cza dro­guet była w strzę­pach.

Mon­sieur Trépa­gny po­kuś­ty­kał błot­ni­stą ścieżką ku kur­ty­nie z czar­nej mgły. Nie tyle szedł, ile mio­tał się na dwóch róż­nych no­gach: jed­nej gib­kiej, dru­giej sztyw­nej.

– Al­lons-y – mruk­nął.

Za­głę­bili się w po­nurą oko­licę, gę­sty li­ścia­sty las prze­ty­kany so­sno­wymi za­gaj­ni­kami. René nie śmiał py­tać, jaką służbę przyj­dzie mu peł­nić. Po la­tach mę­skiej pracy przy rą­ba­niu drzew w gó­rach Mo­rvan nie chciał słu­żyć w domu.

Po kilku go­dzi­nach próch­nica z mo­krych li­ści ustą­piła miej­sca so­sno­wej ściółce. Po­wie­trze pach­niało aro­ma­tycz­nie. Le­żące na ziemi igły tłu­miły ich kroki, sple­cione ze sobą ga­łę­zie wy­głu­szały cięż­kie sa­pa­nie. Ro­sły tu ol­brzy­mie drzewa o roz­mia­rach nie­wi­dy­wa­nych w sta­rym kraju od se­tek lat, zi­mo­zie­lone drzewa wyż­sze od ka­tedr, się­ga­jące chmur świerki i cho­iny. Prze­ogromne drzewa li­ścia­ste ro­sły w pew­nej od­le­gło­ści od sie­bie, ale nad ich gło­wami ugi­na­jące się od li­ści ga­łę­zie spla­tały się, two­rząc nie­praw­dziwe niebo, mroczne i dzi­kie. Achille, star­szy brat René, po­dzi­wiałby te drzewa No­wej Fran­cji. Pod ko­niec dnia szli wzdłuż stoku za­ro­śnię­tego lśnią­cymi bia­łymi pniami.

– To – po­wie­dział mon­sieur Trépa­gny – bo­uleau blanc, a sau­va­ges wzno­szą z nich do­mo­stwa, z kory zaś bu­dują czółna.

René nie mógł w to uwie­rzyć.

Wiel­kie drzewa znów przy­po­mniały mu o Achille’u, który jako flot­teur spę­dził całe krót­kie ży­cie na wcho­dze­niu i wy­cho­dze­niu z zim­nej rzeki Yonne, spła­wia­jąc drewno w dół jej biegu. Achille był silny, wy­trzy­my­wał chłód rzeki i pra­co­wał do czasu, aż je­den z bali ze zła­maną, za­ostrzoną przez tar­cie jak włócz­nia ga­łę­zią prze­kłuł mu pę­cherz i po­rwał go z bie­giem rzeki, ni­czym ka­wał na­dzia­nego na pa­tyk mięsa. René miał na so­bie bie­li­znę i weł­niane plu­dry brata oraz jego krótki ku­brak. A na no­gach sa­boty Achille’a, choć od cho­dze­nia boso przez całe ży­cie miał stopy tak twarde jak kro­wie ko­pyta i za­har­to­wane fran­cu­skim chło­dem. W tym no­wym świe­cie do­wie się, że ist­nieją chłody in­nego rzędu.

En­ga­gés, oszo­ło­mieni nar­ko­tycz­nym od­dzia­ły­wa­niem gę­stego lasu, po­tknęli się o roz­ło­ży­ste ko­rze­nie świerku. Za­ata­ko­wały ich bébi­tes, ma­leń­kie, pra­wie nie­wi­doczne, kłu­jące jak go­rące igły meszki, ką­sa­jące bez­bo­le­śnie, by po­woli wstrzyk­nąć tru­ci­znę, a także nie­zli­czone roje ko­ma­rów, któ­rych przej­mu­jące bzy­cze­nie było gło­sem lasu. Gdy sta­nęli nad ba­gnem, mon­sieur Trépa­gny ka­zał im po­sma­ro­wać bło­tem wszyst­kie od­kryte czę­ści ciała, zwłasz­cza za uszami i na cie­mie­niu. Owady wplą­ty­wały się we włosy i prze­kłu­wały cienką skórę na czaszce.

– Z tej przy­czyny – mó­wił mon­sieur Trépa­gny – trzeba no­sić tu­que w tym prze­klę­tym kraju.

Zda­niem René bar­dziej przy­datny byłby ry­cer­ski hełm. Mon­sieur Trépa­gny do­dał, że sau­va­ges spo­rzą­dzają ochronny bal­sam z oleju ze świer­ko­wych igieł i zwie­rzę­cego tłusz­czu, ale on go nie ma. Błoto wy­star­czy. Szli przez mroczny las, wspi­na­jąc się na po­ro­śnięte mchem pa­górki, schy­la­jąc się pod ga­łę­ziami zwie­sza­ją­cymi się jak ża­łobne dra­pe­rie. En­ga­gés ła­pały skur­cze w no­gach, osła­bio­nych dłu­gim oce­anicz­nym rej­sem.

– Jak duży jest ten las? – za­py­tał Du­quet drżą­cym, ję­kli­wym gło­sem. Był nie­wiele więk­szy od dziecka.

– Ten las jest ca­łym świa­tem. Nie­skoń­czo­nym. Ob­raca się wo­kół sie­bie jak wąż po­ły­ka­jący wła­sny ogon, przez co nie ma po­czątku ani końca. Nikt nie do­szedł jesz­cze do jego skraju.

Mon­sieur Trépa­gny przy­sta­nął. Odłu­pał ki­jem su­che świer­kowe ga­łązki u pod­stawy drzewa. Wy­jął spod opoń­czy hubę i skrze­sał ogień. Przy­kuc­nęli wo­kół, wy­cią­ga­jąc nad pło­mie­niem zsi­niałe z zimna dło­nie. Pan roz­wi­nął szmatkę, w któ­rej niósł mięso ło­sia, ukroił po ka­wałku dla każ­dego z nich. Wy­głod­niały René, który ma­rzył o ka­wałku chleba, wgryzł się w mięso, roz­ry­wa­jąc je zę­bami. Wo­kół ich uszu bzy­czały szare ko­mary. Du­quet spo­glą­dał na po­zo­sta­łych przez szparki w spuch­nię­tych po­wie­kach; nie był w sta­nie żuć, więc tylko ssał mięso. Pod wspa­nia­ło­myśl­no­ścią mon­sieur Trépa­gny’ego wy­czu­wali po­gardę.

Ma­sze­ro­wali przez bez­ład wia­tro­ło­mów – pni zwa­lo­nych przez ja­kąś strasz­liwą wi­churę. Mon­sieur Trépa­gny nie szedł żad­nym wy­ty­czo­nym szla­kiem, choć raz po raz za­dzie­rał głowę. René za­uwa­żył, że kie­ruje się na­cię­ciami na nie­któ­rych drze­wach – zna­kami wy­ry­tymi w ko­rze ja­kieś dzie­sięć stóp nad zie­mią. Póź­niej do­wie­dział się, że drzewa zna­ko­wano zimą, a ten, który to ro­bił, ma­sze­ro­wał wy­soko nad zie­mią w ra­kie­tach śnież­nych, ni­czym ja­kiś nie­ważki cza­ro­dziej.

Las miał wiele wrąb­ków jak ko­ronka pod na­stawą na oł­ta­rzu. Po­sępna ciem­ność prze­ja­śniała się na po­la­nach. Ich uwagę zwra­cały nie­znane ro­śliny i oso­bliwe kwiaty, ża­łobne świerki i cho­iny, ja­sno­zie­lone bufki przy­ro­stów na koń­cach so­sno­wych ga­łęzi, sre­brzy­ste, mio­ta­jące wit­kami wierzby, mię­towa zie­leń mło­dych brzóz – zna­leźli się w miej­scu, gdzie na­wet pro­mie­nie słońca były zie­lone. Gdy zbli­żali się do na­stęp­nej po­lany, usły­szeli coś kle­ko­czą­cego bez­ład­nie jak pa­tyki. Były to zsza­rzałe, przy­wią­zane do drzewa ko­ści, któ­rymi po­ru­szał wiatr. Mon­sieur Trépa­gny wy­tłu­ma­czył, że sau­va­ges czę­sto wie­szają na drze­wach szkie­lety upo­lo­wa­nych zwie­rząt, zło­żyw­szy uprzed­nio dzięk­czy­nie­nie ich du­chom. Pro­wa­dził ich wo­kół bo­bro­wych sta­wów strze­żo­nych przez nie­mal nie­prze­byte ol­chowe za­ro­śla, ostrze­ga­jąc przy tym, że wą­skie ście­żyny są szla­kami łosi. Szli przez te­reny pod­mo­kłe. W ka­łu­żach pie­niła się her­ba­ciana desz­czówka. Dy­go­czące tor­fowce prze­ty­kane dzba­necz­ni­kami chlu­po­tały na każ­dym kroku. Mło­dzi Fran­cuzi na­wet nie wy­obra­żali so­bie, że może ist­nieć tak dzika i wil­gotna kra­ina, tak très bo­isé. Du­quet za­ha­czył o ga­łąź ol­chy kurtką, aż się roz­darła, a on za­klął siar­czy­ście przy­ci­szo­nym gło­sem. Ale mon­sieur Trépa­gny usły­szał to do­sko­nale i oznaj­mił, że ni­gdy nie wolno prze­kli­nać drzew, a zwłasz­cza olch, które mają moce lecz­ni­cze. Pili ze stru­mieni, prze­pra­wiali się przez płyt­kie by­strzyny, wy­gi­na­jące się jak ostrza bu­ła­tów ze stali da­ma­sceń­skiej.

– Och, ileż to jesz­cze po­trwa – mru­czał pod no­sem Du­quet, przy­kła­da­jąc dłoń do po­liczka.

Znów zna­leźli się w rzad­szym le­sie, przez który szło się ła­twiej pod drze­wami. Sau­va­ges wy­pa­lili le­śne pod­szy­cie, jak po­in­for­mo­wał ich nowy pan po­gar­dli­wym to­nem. Póź­nym po­po­łu­dniem mon­sieur Trépa­gny za­wo­łał na­gle: „Porc-épic!”, i rzu­cił z wy­ma­chem la­ską. Ta ob­ró­ciła się raz w po­wie­trzu i tra­fiła pro­sto w nos kol­cza­stego ur­sona. Zwie­rzę osu­nęło się z drzewa ni­czym spa­da­jąca gwiazda, cią­gnąc za sobą ogon z kro­pe­lek krwi. Mon­sieur Trépa­gny roz­pa­lił ogni­sko, a gdy pło­mie­nie przy­ga­sły, za­mie­nia­jąc ga­łę­zie w fio­le­towe wę­gle, po­wie­sił nad nimi opra­wio­nego gry­zo­nia. Resztki kol­ców śmier­działy nad ogniem, ale gdy zdjął z rusztu usma­żone zwie­rzę, mięso pod czarną skórką było cał­kiem do­bre. Z jed­nej z wielu kie­szeni mon­sieur Trépa­gny wy­jął wo­re­czek soli i dał im po szczyp­cie. Nie­zje­dzone mięso za­wi­nął w tłu­stą szmatkę.

Do­ło­żył do ogni­ska, okrył się opoń­czą i legł pod drze­wem. Przy­mknął za­pal­czywe oczy i za­snął. René miał skur­cze w no­gach. Zimno, szum so­sen na wie­trze, bzy­cze­nie ko­ma­rów i po­hu­ki­wa­nia sów nie po­zwa­lały mu za­snąć. Mó­wił ci­cho do Char­les’a Du­qu­eta, który nie od­po­wia­dał. Po­tem umilkł. Nocą coś pra­wie go obu­dziło.

Po­ra­nek za­czął się od roz­dmu­cha­nia ogni­ska. Była już późna wio­sna, ale po­wie­trze wy­da­wało się chłod­niej­sze niż pod­czas chło­dów we Fran­cji. Szary brzask sta­wał się co­raz ja­śniej­szy. Mon­sieur Trépa­gny, żu­jąc resztki mięsa, kop­nął Du­qu­eta i ryk­nął:

– Levé!

René ze­rwał się, za­nim mon­sieur Trépa­gny zdą­żył go kop­nąć. Spoj­rzał wy­mow­nie na mięso w dłoni pana; ten ode­rwał ka­wa­łek i rzu­cił w jego stronę, a po­tem ode­rwał na­stępny i rzu­cił go Du­qu­etowi, tak jak się rzuca resztki psu. Ru­szył przed sie­bie nie­stru­dzo­nym, acz chwiej­nym kro­kiem, kie­ru­jąc się na­cię­ciami na drze­wach. Nowi słu­żący wi­dzieli wo­kół sie­bie mrok, a za sobą mi­go­czące złud­nie, do­pa­la­jące się ogni­sko.

Dzień był chłodny, ale su­chy. Mon­sieur Trépa­gny kłu­so­wał, po­cią­ga­jąc nogą, wzdłuż nie­wi­docz­nego szlaku, a koło po­łu­dnia znów za­częło pa­dać. En­ga­gés byli odrę­twiali ze zmę­cze­nia, gdy do­tarli nad szu­miącą wodę, czarną, cho­ciaż przej­rzy­stą jak ciemny czert rzekę. Po dru­giej stro­nie uj­rzeli po­lanę wy­peł­nioną sto­sami po­cię­tego na bale drewna, a da­lej wszech­obecny, na­pie­ra­jący las. Z nie­wi­docz­nego ko­mina snuł się dym. Nie do­strze­gli domu, tylko góry drewna i szopy.

Mon­sieur Trépa­gny za­wo­łał gło­śno. Zza naj­bliż­szej sterty drewna wy­ło­niła się ko­bieta w tu­nice ze skóry ło­sia, ozdo­bio­nej wi­ją­cym się wzo­rem.

– Kwe! – od­krzyk­nęła ko­bieta i od­wró­ciła się. René Sel i Char­les Du­quet spoj­rzeli po so­bie. In­dianka. Une sau­vage!

We­szli za mon­sieur Trépa­gnym do lo­do­wa­tej wody. René po­śli­zgnął się na oto­czaku i o mało nie upadł, znów przy­po­mniał so­bie Achille’a i zimny nurt Yonne. Wo­kół nich wi­ro­wały ryby, inne śmi­gały bo­kiem, a było ich tak dużo, że rzeka wy­glą­dała jak żywa. Na błot­ni­stym brzegu mi­nęli ogro­dzony, za­ro­śnięty chwa­stami ogró­dek, a mon­sieur Trépa­gny za­czął śpie­wać: „Mari, Mari, dame jo­lie...”. En­ga­gés mil­czeli. Du­quet miał tak spierzch­nięte wargi, jakby po­wie­trze pa­liło, a oczy tak za­puch­nięte, że nie mógł ich otwo­rzyć.

Za są­gami drewna uj­rzeli dom mon­sieur Trépa­gny’ego, po raz pierw­szy zo­ba­czyli drew­nianą bu­dowlę w stylu pi­èce-sur-pi­èce, stromy czte­ro­spa­dowy dach ze zna­nymi z Fran­cji oka­pami w kształ­cie dzwonu. Cały dom wznie­siono z drewna, z wy­jąt­kiem okien prze­szklo­nych dro­gimi fran­cu­skimi szy­bami. Pod la­sem stał wi­kuom, chata z kory, w któ­rej, jak się do­wie­dzieli na­stęp­nego dnia, chro­niła się na noc z dziećmi in­diań­ska ko­bieta.

Mon­sieur Trépa­gny za­pro­wa­dził ich do obory. W środku śmier­działo gni­ją­cymi ziem­nia­kami, sia­nem i kro­wim łaj­nem. Zza prze­pie­rze­nia do­bie­gał gło­śny od­dech zwie­rzę­cia. Uj­rzeli czarne pa­le­ni­sko i ko­wa­dło. Mon­sieur Trépa­gny, za­ko­chany, wi­dać, we wła­snym gło­sie, śpie­wał da­lej, roz­pa­la­jąc ogień. Po­tem ich zo­sta­wił. Sły­szeli co­raz cich­szą pieśń: „Ah! Bon­jour donc, franc ca­va­lier...”. Znów za­częło pa­dać. René i Du­quet sie­dzieli w pół­mroku do­ga­sa­ją­cego ognia. W obo­rze nie było okien, a gdy Du­quet otwo­rzył drzwi, żeby wpu­ścić tro­chę świa­tła, za­ata­ko­wały ich chmary me­szek i ko­ma­rów. Więc sie­dzieli po ciemku. Pierw­szy ode­zwał się Du­quet. Skar­żył się na mal aux dents, ból zę­bów, i obie­cy­wał, że uciek­nie stąd przy pierw­szej oka­zji po­wrotu do Fran­cji. René mil­czał.

Po ja­kimś cza­sie otwo­rzyły się drzwi. Do obory we­szła sau­vage z dwójką dzieci, wszy­scy coś nie­śli. Ko­bieta ode­zwała się:

– Bien, bien.

I po­dała im suk­many z bo­brów. Do­tknęła pal­cem piersi i po­wie­działa:

– Mali.

Jak więk­szość Mik­ma­ków nie umiała wy­ma­wiać „r”. Gdy René się przed­sta­wił, po­wtó­rzyła jego imię jako „Lené”. Więk­sze dziecko po­sta­wiło przed nimi drew­nianą mi­skę z pa­ru­jącą kaszką ku­ku­ry­dzianą. Ode­szli. René i Du­quet zje­dli kaszkę z mi­ski pal­cami. Owi­nęli się w bo­browe suk­many i za­snęli.

Było jesz­cze ciemno, gdy mon­sieur Trépa­gny szarp­nął drzwi obórki i krzyk­nął gło­śno:

– Al­lons-y!

Zza prze­pie­rze­nia do­bie­gał od­głos mleka strzy­ka­ją­cego na dno drew­nia­nego wia­dra. Pan rzu­cił im po ka­wałku wę­dzo­nego je­sio­tra, po czym zdjął ze ściany sta­lową sie­kierę, a każ­demu z nich po­dał po to­porku z krót­kim sty­li­skiem. Ostrze to­porka René było wy­szczer­bione. Wsta­wał sią­piący desz­czem po­ra­nek, a Trépa­gny po­pro­wa­dził ich obok po­letka ku­ku­ry­dzy na małą po­lanę. Za­to­czył ra­mie­niem łuk i za­wo­łał iro­nicz­nie:

– Le grand défri­che­ment.

Ta mała prze­cinka była jego zda­niem wiel­kim zrę­bem. Po­tem umie­jęt­nie za­brał się do rą­ba­nia drzewa. Po­le­cił im to samo. Po­wie­dział, że dziś na­tną bali na bu­dowę ich kwa­tery, która bę­dzie przy­bu­dówką do jego do­mus. Nie chce, żeby miesz­kali w obo­rze. René za­mach­nął się to­po­rem o krót­kim sty­li­sku i po­czuł szarp­nię­cie od oporu sta­wia­nego przez drzewo, wziął drugi za­mach – i roz­po­czął trwa­jący przez całe ży­cie trud kar­czo­wa­nia la­sów No­wej Fran­cji. Du­quet siekł drzewo to­por­kiem, z po­gry­zio­nych po­wiek spły­wała mu żółta ropa. Okrze­sali ścięte drzewa z ga­łęzi, prze­to­czyli je i prze­cią­gnęli na kra­wędź po­lany. Ga­łę­zie odło­żyli na bok, żeby po­ciąć je póź­niej na bale.

To­pór był tępy. Ścię­cie jed­nego nie­du­żego drzewa za­brało René tyle czasu, ile ścię­cie trzech więk­szych przez mon­sieur Trépa­gny’ego, który za­bie­rał się już do czwar­tego. Musi być ja­kiś spo­sób, żeby na­ostrzyć ten wy­szczer­biony że­le­ziec, od któ­rego od­pa­dła ćwiartka, my­ślał René. Na­ostrzy sie­kierę. Mimo wąt­pli­wo­ści zna­lazł rzeczny ka­mień i za­czął ostrzyć na­rzę­dzie ko­li­stymi ru­chami. Nie­wiele zdzia­łał, więc znów za­brał się do rą­ba­nia. Mon­sieur Trépa­gny pod­niósł nie­po­trzebny ka­mień i wy­rzu­cił go do lasu. Wy­jął to­pór z rąk René i mach­nął nim.

– Do ostrze­nia – po­wie­dział – uży­wamy pia­skowca, grès.

Po­ka­zał, jak się ostrzy. René chciał go za­tem za­py­tać, gdzie trzyma osełkę, ale groźne spoj­rze­nie mon­sieur Trépa­gny’ego za­mknęło mu usta.

Wi­dząc, jak Du­quet struga, za­miast ści­nać drzewo, mon­sieur Trépa­gny wy­krzy­wił usta. Spoj­rzał na spuch­nięty po­li­czek Du­qu­eta.

– Otwórz gębę – po­le­cił i ostu­kał ze­psuty ząb czub­kiem noża. Mruk­nął, że wy­rwie go przed koń­cem dnia. Du­quet jęk­nął ze stra­chu.

Gdy słońce sta­nęło w ze­ni­cie, ko­bieta sau­vage przy­nio­sła gar­nek pa­ru­ją­cej ku­ku­ry­dzy. René rzadko ja­dał w po­łu­dnie. Mon­sieur Trépa­gny na­brał odro­binę ku­ku­ry­dzy dre­wien­kiem. W środku garnka pły­wało coś kre­mo­wego. René się­gnął dre­wien­kiem po ten gę­sty, aro­ma­tyczny sos.

– Ach! – za­chwy­cił się i na­brał wię­cej.

Mon­sieur Trépa­gny oznaj­mił zwięźle, że to ca­ca­mos, szpik ło­sia. Du­quet uszczk­nął nieco je­dze­nia i oparł się o drzewo, od­dy­cha­jąc ciężko.

O zmroku opu­ścili prze­cinkę. Mon­sieur Trépa­gny prze­rzu­cał z chrzę­stem ko­wal­skie na­rzę­dzia, aż zna­lazł że­la­zne szczypce. Du­quet usiadł na pieńku i otwo­rzył usta, a pan chwy­cił ząb ob­cę­gami i szarp­nął. Rzu­cił żółty kieł na zie­mię. Du­quet pluł krwią i ropą, miał prze­ciętą od szczy­piec dolną wargę.

– Al­lons-y – oznaj­mił mon­sieur Trépa­gny, ru­sza­jąc w stronę domu. René wi­dział, jak pod­niósł ząb Du­qu­eta i scho­wał go do kie­szeni.

We­szli do je­dy­nej skła­da­ją­cej się na dom izby. Ich mę­ski odór wto­pił się w ludzki smród la­sów pół­noc­nych. Ospo­wata In­dianka, Mari, za­uwa­żyła, że René wzdryga się na ten za­pach, i do­rzu­ciła do ognia ga­łąź aro­ma­tycz­nego ja­łowca. Dzie­ciaki wznie­cały w izbie har­mi­der, przy­wo­łu­jąc się po imie­niu: El­phège, Jean-Bap­ti­ste, The­oti­ste. Ale wszyst­kie wy­glą­dały tak samo, po­dob­nie jak ich matka z ple­mie­nia Mik­ma­ków, i René od razu o nich za­po­mniał. Mari po­słu­gi­wała się ję­zy­kiem Mik­ma­ków i ła­maną fran­cusz­czy­zną, do któ­rej wtrą­cała w dziw­nym ryt­mie por­tu­gal­skie słowa. Imiona dzieci były fran­cu­skie.

Przy­nio­sła im gar­nek nie­po­so­lo­nej po­trawki z gę­siny z ce­bulą i zio­łami. Mięso od­cho­dziło od ko­ści, ale Du­quet zdo­łał zjeść tylko tro­chę sosu. Spodek z solą ka­mienną stał przed Trépa­gnym, który na­bie­rał sól kciu­kiem i dwoma pal­cami.

– Mari nie używa sel. Mik­ma­ko­wie mó­wią, że sól psuje smak je­dze­nia. Więc noś sel przy so­bie, René Sel, chyba że do je­dze­nia wy­star­czy ci słone na­zwi­sko, ha, ha.

Po­tem Mari po­dała go­rące ku­ku­ry­dziane placki. Mon­sieur Trépa­gny po­lał je so­bie bursz­ty­no­wym sy­ro­pem, René zro­bił to samo. Sy­rop miał słodki, przy­dy­miony smak, lep­szy od miodu, a René nie mógł uwie­rzyć, że po­cho­dzi, jak po­wie­dział pan, z drzewa. Wy­czer­pany Du­quet zwie­sił głowę. In­dianka po­de­szła do kre­densu i za­częła coś mie­szać. Po­dała to Du­qu­etowi. Mon­sieur Trépa­gny po­wie­dział, że to pew­nie mik­stura z zie­lo­nych ol­cho­wych bazi, a po­nie­waż Du­quet prze­klął ol­chy, niech nie li­czy, że le­kar­stwo za­działa. Mari po­krę­ciła głową.

– Liść wierzby, kola wierzby, do­ble le­kal­stwo Mali.

Du­quet wy­pił je i spał tej nocy.

Kar­czo­wali bór dzień za dniem, aż dło­nie im spu­chły, po­kryły się bą­blami, stward­niały. Rą­bali jed­nym ryt­mem mimo tę­pych sie­kier. Mon­sieur Trépa­gny przy­glą­dał się pra­cu­ją­cemu René.

– Trzy­ma­łeś już w ręku sie­kierę. Je­steś drwa­lem.

René opo­wie­dział mu o la­sach w gó­rach Mo­rvan, gdzie wraz z Achille’em rą­bał drzewa. Ale tamto ży­cie do­bie­gło końca i od­pły­wało w prze­szłość.

– Ach... – wes­tchnął mon­sieur Trépa­gny. Na­stęp­nego ranka ode­brał od nich tępe to­porki i po­szedł gdzieś w las, zo­sta­wia­jąc ich sa­mych.

– No więc... – René zwró­cił się do Du­qu­eta – co to za pan, ten mon­sieur Trépa­gny, bo­gaty czy biedny?

Du­quet ro­ze­śmiał się gorzko.

– My­śla­łem, że ty i pan Trépa­gny po­zja­da­li­ście wszyst­kie ro­zumy świata. Nie wiesz, że Trépa­gny to se­igneur, a my je­ste­śmy cen­si­ta­ires albo ha­bi­tants, je­śli ła­ska. Jest se­igneur, ale chce być szlach­ci­cem w tym no­wym kraju. Wy­dzier­żawi nam zie­mię, a przez trzy lata bę­dziemy mu pła­cić pracą i pło­dami ziemi, rzepą i rzod­kwią, które bę­dziemy upra­wiać.

– Gdzie bę­dziemy upra­wiać?

– Zmyślne py­ta­nie. Pra­cu­jemy dla niego, ale na­wet się nie za­jąk­nął o ziemi. Mon­sieur Trépa­gny to szczwany lis. Król mógłby mu ode­brać se­nio­rat, gdyby się o tym do­wie­dział. Nic nie zro­zu­mia­łeś z pa­pie­rów, które pod­pi­sy­wa­łeś? Tam, we Fran­cji, stało wszystko czarno na bia­łym.

– My­śla­łem, że tam pi­sali tylko o pańsz­czyź­nie. Nic nie pa­mię­tam o ziemi. Czy to zna­czy, że zo­sta­niemy far­me­rami? Wła­ści­cie­lami ziemi?

– Ouais, ora­czami i osad­ni­kami, i nie wła­ści­cie­lami, ale dzier­żaw­cami ziemi, kar­czu­ją­cymi las i sa­dzą­cymi rzepę. Gdyby lu­dzie we Fran­cji do­wie­dzieli się, że dają tu zie­mię za darmo, zje­cha­liby ca­łymi ty­sią­cami. Ale ja nie chcę zo­stać chło­pem. Nie wiem, po co ty tu­taj przy­je­cha­łeś, ale ja chcę coś osią­gnąć. Pie­nią­dze są w han­dlu fu­trami.

– Ja też nie je­stem chło­pem. Je­stem drwa­lem. Ale bar­dzo chciał­bym do­stać tro­chę ziemi.

– A ja chciał­bym wie­dzieć, do czego jest mu po­trzebny mój ząb. Wszystko wi­dzia­łem.

– Ja też to wi­dzia­łem.

– Tu dzieje się coś nie­do­brego. Ten czło­wiek ma mroczną du­szę.

Mon­sieur Trépa­gny wró­cił po kilku go­dzi­nach z dwiema że­la­znymi sie­kie­rami, do­brze zna­nymi René La Tène o pro­stym sty­li­sku. Sie­kiery były nowe, a że­leźce do­brze na­ostrzone. Pan przy­niósł też nowe osełki. René wy­czu­wał siłę w sie­kie­rze, jej nie­za­spo­ko­jony jesz­cze głód, by prze­drzeć się przez wszystko, co sta­nie jej na dro­dze, pry­ska­jąc drzew­nym so­kiem, mio­ta­jąc bia­łymi drza­zgami jak odłam­kami por­ce­lany. Zna­lazł ostry ka­mień i wy­żło­bił nim na sty­li­sku li­terę „R”. Gdy to ro­bił, pusz­cza tego świata cof­nęła się, a roz­le­gła nie­wi­dzialna sieć włó­kien, łą­czą­cych ży­cie ludz­kie ze zwie­rzę­cym, drzewa z cia­łem i ko­ści z trawą, za­drżała, bo każde drzewo pa­dało, zry­wa­jąc jedno po dru­gim włókna ca­łej sieci.

Po ty­go­dniach rą­ba­nia, ocio­sy­wa­nia ko­na­rów, ko­ro­wa­nia i prze­cią­ga­nia bali na po­lanę mon­sieur Trépa­gny’ego za po­mocą dwóch wo­łów, po ty­go­dniach cię­cia, kar­bo­wa­nia, dłu­to­wa­nia wpu­stów i czo­pów pod czuj­nym okiem pana, do­pa­so­wy­wa­nia ich do sie­bie, wy­peł­nia­nia szpar rzecz­nym bło­tem – przy­bu­dówka była nie­mal go­towa.

– Po­win­ni­śmy bu­do­wać wła­sne domy na wy­dzier­ża­wio­nej ziemi, a nie wspólne przy­bu­dówki przy jego ménage – uty­ski­wał Du­quet, mru­ga­jąc za­czer­wie­nio­nymi oczami.

Ale rą­bali drzewa i ukła­dali je w stosy, pa­ląc star­sze bale. W po­wie­trzu bez prze­rwy uno­sił się dym – za­pach No­wej Fran­cji. Nie­równą zie­mię żło­biły roz­sz­cze­pione ko­pyta wo­łów, jakby na błot­ni­stym pod­łożu tań­czyły na balu hordy dia­błów. Drzewa pa­dały, ich cień za­stę­po­wało pra­żące słońce, mchy i pa­pro­cie wię­dły.

– Dla­czego – za­py­tał kie­dyś René – nie sprze­da­je­cie, pa­nie, tych pięk­nych pro­stych drzew do Fran­cji na maszty do stat­ków?

Mon­sieur Trépa­gny ro­ze­śmiał się gniew­nie. Nie­na­wi­dził tych głu­pich py­tań René.

– Bo ci idioci wolą drewno znad Bał­tyku. Nie mają po­ję­cia, co tu jest. Są nie­po­ru­szeni. Za­nie­dbują bo­gac­twa No­wej Fran­cji, z wy­jąt­kiem fu­ter. – Klep­nął się w udo. – Już sto lat temu de Cham­plain, który od­krył Nową Fran­cję, bła­gał ich, żeby wy­ko­rzy­stali to naj­moc­niej­sze drewno, ryby i gę­ste fu­tra, skórę i setki in­nych cen­nych da­rów. Czy go słu­chali? Nie. Zu­peł­nie nie. Wszyst­kie te cenne za­soby idą na marne, z wy­jąt­kiem fu­ter. Po Cham­pla­inie byli i inni, któ­rym nie bra­ko­wało po­my­słów, ale pa­no­wie we Fran­cji nie są nimi za­in­te­re­so­wani. Ci, co mieli po­my­sły, po­szli do An­gli­ków, a na­siona, które tam za­siali, przy­niosą krwawe żniwo. An­glicy wy­sy­łają ty­siące lu­dzi do ko­lo­nii, a Fran­cja ma inne zmar­twie­nia.

Wil­gotna, pełna ro­bac­twa wio­sna była w roz­kwi­cie, każde drzewo biło w niebo fon­tanną tlenu, a pod po­licz­kiem Du­qu­eta za­ognił się na­stępny ropny wrzód. Mon­sieur Trépa­gny wy­rwał ze­psuty ząb i za­gro­ził, że wy­rwie mu wszyst­kie, żeby Du­quet nie mar­no­wał czasu na bre­we­rie. Rzu­cił się na Du­qu­eta z ob­cę­gami, ale chło­pak uciekł, krę­cąc gwał­tow­nie głową, plu­jąc krwią i mam­ro­cząc coś pod no­sem. Mon­sieur Trépa­gny scho­wał drugi ząb do kie­szeni, od­wró­cił się i ode­zwał uprzej­mym pań­skim gło­sem:

– Roz­łu­pię ci czaszkę.

Du­quet skur­czył się i nie od­po­wie­dział.

Kilka dni póź­niej Du­quet po­szedł z sie­kierą do lasu, żeby się za­ła­twić. Gdy znik­nął w gę­stwi­nie, René za­py­tał pana Trépa­gny’ego, czy jest ich se­igneur.

– A je­śli tak, to co?

– Wów­czas, pa­nie, Du­quet i ja po­win­ni­śmy wy­dzier­ża­wić zie­mię, czyż nie? Du­quet py­tał mnie o to.

– Z cza­sem tak się sta­nie, ale nie wcze­śniej, niż upłyną trzy lata, nie wcze­śniej, niż skoń­czymy do­mus i przy­będą tu moi bra­cia, i na pewno nie wcze­śniej, niż oczy­ścimy pole pod ku­ku­ry­dzę. Co jest na­szym naj­pil­niej­szym za­da­niem, więc weź się do ro­boty. Do­sta­niesz zie­mię na ko­niec służby. – Wbił ostrze sie­kiery w świerk.

Du­quet nie wra­cał. Mi­jały go­dziny. Mon­sieur Trépa­gny śmiał się co­raz gło­śniej. Stwier­dził, że Du­quet po­szedł szu­kać ziemi. Z mści­wym za­do­wo­le­niem opi­sy­wał grozę błą­ka­nia się po le­sie, to­pie­nia w lo­do­wa­tej rzece, roz­szar­py­wa­nia przez wilki, tra­to­wa­nia przez ło­sie i prze­gry­zie­nia na pół przez be­stie o sza­bla­stych zę­bach. Wy­mie­niał roz­sier­dzone du­chy lasu Mik­ma­ków: che­pich­ca­ama, wło­cha­tego ko­okwesa, śnież­nego ol­brzyma che­noo i nie­wi­dzialne stwory, prze­gry­za­jące drzewa szczę­kami. Włosy sta­nęły dęba René, który w skry­to­ści du­cha uznał, że mon­sieur Trépa­gny za bar­dzo uko­chał świat dzi­kich.

Na­stęp­nego dnia z głębi lasu do­bie­gło ich ję­kliwe za­wo­dze­nie. Uty­ka­jący na co dzień mon­sieur Trépa­gny wy­pro­sto­wał się na­gle i oznaj­mił, że tym ra­zem nie wyje ża­den duch Mik­ma­ków, ale błą­ka­jący się po tych la­sach loup-ga­rou, wil­ko­łak, który przy­był za osad­ni­kami z Fran­cji. René przez całe ży­cie sły­szał opo­wie­ści o tym dia­ble w wil­czej skó­rze, ale ni­gdy go nie wi­dział, po­my­ślał więc, że to Du­quet przy­wo­łuje ich bła­gal­nie. Już chciał mu od­po­wie­dzieć, gdy mon­sieur Trépa­gny ryk­nął, żeby za­mknął usta, je­śli nie chce spro­wa­dzić im loup-ga­rou na kark. Znów usły­szeli za­wo­dze­nie i na­wo­ły­wa­nie – coś, co brzmiało jak ma­man. Mon­sieur Trépa­gny oznaj­mił, że przy­wo­ły­wa­nie matki gło­sem zgu­bio­nego w le­sie dziecka to do­brze znana sztuczka wil­ko­łaka i że nie będą już tego dnia pra­co­wać, żeby od­głosy rą­ba­nia nie zwa­biły be­stii.

– Vite! – krzyk­nął mon­sieur Trépa­gny i wró­cili bie­giem do domu.

ROZ­DZIAŁ 2

Kar­czo­wi­ska

Po znik­nię­ciu Du­qu­eta – „po­żar­tego przez loup-ga­rou”, jak ma­wiał mon­sieur Trépa­gny, ob­li­zu­jąc się ob­le­śnie – se­igneur stał się roz­mow­niej­szy na swój nie­przy­jemny spo­sób i rą­biąc, opo­wia­dał różne wer­sje hi­sto­rii swo­jego ży­cia, choć więk­szość jego słów i tak za­głu­szały od­głosy sie­kiery. Miał wprawne oko i po­tra­fił wy­pa­trzyć miej­sca, w któ­rych małe drzewa stały mniej wię­cej w rzę­dzie: na­ci­nał je, a po­tem rą­bał wiel­kie drzewo, które, upa­da­jąc, kła­dło po­słusz­nie wszyst­kie mniej­sze. Mó­wił, że jego ród wy­wo­dzi się z Pi­re­ne­jów, in­nym znów ra­zem umiesz­czał go na pół­nocy, w Lille, nie za­nie­dby­wał też Pa­ryża jako swo­jej ro­do­wej sie­dziby. Opi­sy­wał swą nie­na­wiść do wie­śnia­ków, ich kłam­li­wo­ści, za­wi­ści i de­wo­cji. Nie­na­wi­dził je­zu­itów. Po­wie­dział, że przy­pły­nął do No­wej Fran­cji wraz z braćmi i stry­jem Je­anem, żeby za­jąć się han­dlem fu­trami, lecz wkrótce zmie­nił zda­nie.

– Daw­niej nasz ród wy­cier­piał we Fran­cji wiele krzywd. Ten dia­bel­ski pa­pie­ski Ko­ściół na­zy­wał nas he­re­ty­kami i tor­tu­ro­wał. Uwa­żali, że nas pod­bili, ale my­lili się. Prze­cho­wa­li­śmy na­szą wiarę, ustrze­gli­śmy ją, trzy­ma­li­śmy się jej po­ta­jem­nie przez wieki, a tu, w No­wej Fran­cji, znów bę­dziemy silni.

Wy­chwa­lał nowy kraj, mó­wił, że prze­ści­gnie starą Fran­cję bo­gac­twem i po­tęgą.

– Nowy Świat sta­nie się więk­szy niż ta nie­czuła stara Fran­cja ze swo­imi zwie­trza­łymi ide­ami. Nie­długo Nowa Fran­cja się­gnie aż do Flo­rydy i po wiel­kie rzeki na za­cho­dzie. Fron­te­nac[1] to prze­wi­dział.

René za­sta­na­wiał się nad tym i zga­dzał się z pa­nem. Nowa Fran­cja była bez­cenna, je­śli tylko uda się utrzy­mać z dala od niej An­glię. Ale nie­czę­sto my­ślał o ta­kich spra­wach, trak­to­wał sie­bie jako pył nie­siony wia­trem i le­ciał tam, do­kąd pchała go ta wielka po­tęga.

– Co – za­py­tał kie­dyś mon­sieur Trépa­gny – jest naj­waż­niej­sze? Po Bogu, rzecz ja­sna.

René chciał od­po­wie­dzieć, że zie­mia, a po niej na­siona. Mógłby jesz­cze do­dać, że skra­dzione zęby, ale osta­tecz­nie nic nie od­po­wie­dział.

– Krew! – ryk­nął mon­sieur Trépa­gny. – Twój ród! Twoi krewni.

– Wszy­scy po­marli – od­rzekł René, ale mon­sieur Trépa­gny nie zwró­cił na to uwagi i da­lej cią­gnął swoją opo­wieść.

– Wy­pra­wi­łem się wraz z braćmi – mó­wił – w górę ta­jem­ni­czej rzeki Sa­gu­enay. Żeby han­dlo­wać fu­trem z Hu­ro­nami. Póź­niej z Oda­awami. Bu­do­wać wśród nich za­ufa­nie. Uni­ka­li­śmy Iro­ke­zów, któ­rzy ko­chają An­gli­ków i od dzie­ciń­stwa wpra­wiają się w zno­sze­niu naj­więk­szych tor­tur. Lu­bią też tor­tu­ro­wać in­nych. Bra­ciom spodo­bało się wę­drowne ży­cie i da­lej wio­słują po rze­kach. Ja wolę ży­cie osia­dłe. Iro­kezi – cią­gnął – nie są już tak straszni jak w daw­nych cza­sach. Wszy­scy In­dia­nie osza­leli na punk­cie mo­sięż­nych ko­tłów. Im więk­szy taki ko­cio­łek, tym lep­szy. Od­le­wano dla nich tak wiel­kie ko­tły, że nie dało się ich ru­szyć z miej­sca, a wła­ści­ciele ta­kich ga­rów mu­sieli osiąść. Gdy ku­pili so­bie mo­siężny albo że­liwny ko­cioł, prze­sta­wali włó­czyć się po la­sach i rze­kach. Za­kła­dali wio­ski wo­kół ko­tłów. Wszystko to pięk­nie i ślicz­nie, tylko ktoś mu­siał im do­star­czyć te ko­tły, ktoś mu­siał się na­po­cić i prze­pra­wić się z nimi przez nie­bez­pieczne szlaki han­dlowe. – Wska­zał pal­cem swoją pierś. – To było po­ni­żej mo­jej god­no­ści.

I za­mach­nął się sie­kierą na drzewo.

– Han­del fu­trami prze­niósł się na pół­noc i za­chód – mó­wił, jakby opo­wia­da­jąc drzewu o swoim roz­cza­ro­wa­niu. – Prze­wóz. Sześć–osiem mil po ska­łach z dwiema be­lami fu­ter, wa­żą­cymi tyle co krowa. Po­tem z po­wro­tem do łódki i ko­lejne pa­kunki albo te prze­klęte ko­tły. Na końcu trzeba prze­nieść łódkę. Nie uwie­rzył­byś, ja­kie ol­brzy­mie cię­żary no­sili ci lu­dzie. Mont­fe­rant, jak mó­wili, prze­no­sił po pięć­set cię­ża­rów każ­dego dnia od wcze­snego po­ranka do nocy. – Trépa­gny uszko­dził so­bie prawe ko­lano przez no­sze­nie tych prze­klę­tych ko­tłów. Ból na­dal da­wał mu się we znaki. – Jed­nakże kom­pa­nia fu­trzar­ska z mocy prawa udzie­lo­nego jej przez króla przy­znała mi ty­tuł se­igneur i wy­zna­czyła do zbie­ra­nia ha­bi­tants, któ­rzy za­lud­nią Nową Fran­cję. Kła­dziemy fun­da­menty pod nowe wiel­kie mia­sto w tej dzi­czy.

René za­dał mu py­ta­nie, które mę­czyło go od czasu pierw­szej prze­prawy przez lasy:

– Po co rą­biemy lasy, gdy jest wśród nich tyle pięk­nych po­lan? Dla­czego lu­dzie nie sta­wiają do­mów na po­la­nach albo na łą­kach, przez które prze­cho­dzi­li­śmy? Czy tak nie by­łoby ła­twiej?

Mon­sieur Trépa­gny wpadł w obu­rze­nie.

– Ła­twiej! Ow­szem, ła­twiej, ale je­ste­śmy tu po to, żeby kar­czo­wać las, pod­po­rząd­ko­wać so­bie tę zło­wrogą pusz­czę.

Umilkł na dłuż­szy czas, za­sta­na­wia­jąc się nad czymś, a po­tem znów się ode­zwał:

– Tu, w No­wej Fran­cji, zie­mię dzieli się w wy­jąt­kowy spo­sób. Można otrzy­mać po­sia­dłość bie­gnącą od rzeki w głąb lasu, za­pew­nia­jącą każ­demu osad­ni­kowi ży­zną, uprawną glebę, wznie­sie­nie na wy­pa­dek po­wo­dzi i drewno na opał. I grzyby! To go­dziwa par­ce­la­cja, a nie by­łaby taka, gdyby każdy za­jął so­bie po­lanę we­dle upodo­ba­nia, bon gré mal gré.

René spo­dzie­wał się, że wy­kład do­biegł końca, ale pan mó­wił da­lej:

– Trzeba prze­kształ­cić tę zie­mię, żeby na niej żyć. W daw­nych cza­sach lu­dzie żyli jak zwie­rzęta, mieli pa­zury, dłu­gie zęby i nie mó­wili, tylko war­czeli na sie­bie. – Wy­dał z sie­bie war­czący od­głos.

Zrą­bu­jąc drzewa, René nie za­sta­na­wiał się nad tą czyn­no­ścią, ale nad ru­chem, nad uno­sze­niem sie­kiery, spi­na­niem ra­mion i bar­ków, po­ślad­ków i ud, nad ob­ro­tem bio­der, roz­luź­nia­niem i na­pi­na­niem ko­lan, a po­tem wy­ma­chem w dół w ja­kiś nie­znany cień – jakby tań­czył w le­sie. Za po­mocą ba­bi­che przy­wią­zał pod obu­chem ka­mień, żeby wy­wa­żyć sie­kierę, co zwięk­szało do­kład­ność ude­rzeń.

Mon­sieur Trépa­gny roz­po­czął jed­no­staj­nym gło­sem ka­za­nie o ko­niecz­no­ści, wręcz obo­wiązku ści­na­nia drzew, o oczysz­cze­niu ziemi nie tylko dla sie­bie, ale i dla przy­szłych po­ko­leń oraz tego, co znaj­dzie się kie­dyś na tym miej­scu.

– Któ­re­goś dnia – mó­wił, wska­zu­jąc po­sępny bór – lu­dzie będą upra­wiać tu­taj ka­pu­stę. By­cie czło­wie­kiem ozna­cza ści­na­nie lasu. Nie wi­dzę tu drzew – cią­gnął – wi­dzę ka­pu­stę. I win­nice.

Oznaj­mił, że jego stryj, Jean Trépa­gny – dit Cha­ma­il­leur ze względu na swoje swar­liwe uspo­so­bie­nie, w skró­cie Chama – zaj­mie miej­sce Du­qu­eta. Jest stary, ale silny, sil­niej­szy od Du­qu­eta. Wkrótce do nich do­łą­czy. Bra­cia mon­sieur Trépa­gny’ego też nie­długo tu zjadą. Wresz­cie. Do­dał, że czas rą­ba­nia drzew do­biega tym­cza­sem końca. Bébi­tes tną bez opa­mię­ta­nia, wil­gotne upały są nie­bez­pieczne, a drzewa po brzegi wy­peł­nione so­kami. I tak było w isto­cie: pie­kielne chmary ką­sa­ją­cych owa­dów to­wa­rzy­szyły im we dnie i w nocy.

– Zima. Zima to naj­od­po­wied­niej­sza pora do cię­cia lasu. Dzi­siaj wy­ko­piemy i spa­limy pnie.

Na­de­szła rów­nież pora, jak za­zna­czył, by René za­jął się wy­peł­nia­niem in­nych obo­wiąz­ków.

– Pra­cu­jesz dla mnie przez trzy dni w ty­go­dniu. Twoja praca po­le­gać bę­dzie i na tym – tłu­ma­czył mon­sieur Trépa­gny – że bę­dziesz do­star­czał ryby na mój stół.

Pil­niej­sze prace obej­mo­wały za­ora­nie ogród­ków dla Mari. Dwa woły, Roi i Re­ine, cią­gnęły ob­ra­żone stary pług pana. Dzi­kie koń­skie mu­chy o zie­lo­nych łeb­kach piły ich krew. Mon­sieur Trépa­gny sma­ro­wał woły bło­tem z rzeki, które tward­niało w grube, kru­szące się strupy, ale i tak nie po­ma­gało na chmary ko­ma­rów. Mari, in­diań­ska ko­bieta, mo­czyła mo­drze­wiową korę w wo­dzie źró­dla­nej i dwa razy dzien­nie prze­my­wała roz­two­rem za­ognione oczy zwie­rząt. A dłu­gimi po­po­łu­dniami upra­wiała, wzdy­cha­jąc ciężko, znie­na­wi­dzony ogród. Któ­re­goś dnia tego lata ode­słała swo­ich dwóch ma­łych sy­nów do miej­sca o na­zwie Oda­nak, gdzie schro­nili się po­zo­stali z jej ludu.

– Ła­pać gęsi ich pod­uczą. Wnyki ich pod­uczą. Do­bre lu­dzie tam po­lują. Tu tylko ogród i rą­ba­nie drzewa uczą.

Mon­sieur Trépa­gny stwier­dził kwa­śno, że pod­uczą ich nade wszystko buntu i wojny z osad­ni­kami.

Pa­mię­ta­jąc o swo­ich obo­wiąz­kach, René wy­brał się nad rzekę. Mon­sieur Trépa­gny dał mu nóż, ha­czyki, wo­sko­wany lniany sznu­rek i duży kosz. Ryby w rzece były duże i silne, linka zry­wała się kilka razy, przez co stra­cił cenne ha­czyki. Po­łów nie za­do­wo­lił Mari.

– Mało lyba – stwier­dziła. – Lené nie­do­bly ly­bak. Moje lu­dzie lo­bią jaz, ła­pią dużo lyba. Wiele dużo lyba.

Żeby od­wró­cić jej uwagę, wska­zał pa­rzącą po­krzywę w ogro­dzie.

– Mamy ich we Fran­cji całe mnó­stwo – po­wie­dział.

– Tak. Zła lo­ślina lo­śnie tam, gdzie białe stą­pają. Te „Kto To Nad­cho­dzi”, We­nuj.

Mari ka­zała mu zo­sta­wić ryby, mó­wiła, że sama je oczy­ści. Za­ko­pała wnętrz­no­ści w ogro­dzie, a gdy René za­py­tał ją, czy tak ro­bią In­dia­nie, spoj­rzała na niego wy­mow­nie i od­po­wie­działa, że to po­wszechna prak­tyka wszyst­kich głup­ców, któ­rzy za­kła­dają ogrody, za­miast zbie­rać bo­gac­twa na­tury.

– Wę­go­rze! – za­wo­łała. – Łap wę­go­rze. Wę­go­rze nas lu­bią. My rzeczny lud.

Splo­tła dla niego trzy pu­łapki na wę­go­rze i dała mu resztki ryby na przy­nętę, a po­tem po­szła z nim nad rzekę i po­ka­zała miej­sca, w któ­rych po­wi­nien ło­wić. Od tam­tej pory nie­mal każ­dego dnia przy­no­sił jej tłu­ste wę­go­rze. Po­wie­działa mu, że Mik­ma­ko­wie znają wiele spo­so­bów ła­pa­nia wę­go­rzy, ale dla niego naj­lep­sze są pu­łapki. Gdy jej sy­no­wie wrócą z Oda­nak, osady Abe­na­ków, po­każą mu te inne spo­soby.

Na po­czątku lipca so­sny wy­pusz­czały kłęby pył­ków, żółte smugi cy­try­no­wego dymu snuły się przez las i mie­szały z dy­mem pło­ną­cego drewna. Pew­nego ranka z chmury pyłu uno­szą­cej się nad za­chod­nim szla­kiem, który – z tego, co sły­szał René – cią­gnął się do końca świata, wy­ło­nił się chwiej­nym kro­kiem ja­kiś sta­rzec, ugi­na­jący się pod nie­sio­nym na ple­cach to­boł­kiem i strze­la­jący na prawo i lewo gniew­nymi oczkami. Nad wą­skimi ustami wi­siał mu, ni­czym owcza wełna na ga­łęzi, szary wąs. Oczy starca były oczami mon­sieur Trépa­gny’ego, czar­nymi, bia­łymi i po­bły­sku­ją­cymi. Cha­ma­il­leur spoj­rzał na przy­go­to­wu­ją­cego się do wyj­ścia na po­łów René i za­czął od razu:

– Sa­laud! Dla­czego nie zaj­mu­jesz się pracą, ty su­kin­synu?

– Zaj­muję. Do mo­ich obo­wiąz­ków na­leży ło­wie­nie ryb na pań­ski stół.

– Co! Na co ci sznu­rek i ha­czyk? Mu­sisz mieć sieć! Każ ko­bie­cie spleść sieć. Albo kosz-pu­łapkę. Mo­żesz też na­dzie­wać ryby na oścień. To naj­lep­sze spo­soby.

– Dla mnie naj­lep­sza jest linka i ha­czyk.

– Głupi i uparty! Oui, stu­pide et ob­stiné! Ja wiem, co jest naj­lep­sze, a ty nie. Do­brze, że tu przy­sze­dłem. Wi­dzę, że trzeba na­uczyć cię mo­resu. Mój sy­no­wiec jest zbyt ła­godny.

René z upo­rem po­szedł ło­wić ryby na sple­ciony lniany sznu­rek i ha­czyk. Ale my­ślał o sieci. Sieć by­łaby lep­sza, bo w rzece pły­wało tyle ryb, że mógłby zło­wić ich wiele za jed­nym za­ma­chem. A je­śli cho­dzi o nie­zno­śne ka­za­nia Mari o tym, jak Mik­ma­ko­wie wzno­szą róż­nego ro­dzaju jazy, jak po­lują no­cami na es­tur­geon za po­mocą po­chodni i ościeni, to wpusz­czał jej słowa jed­nym uchem, a wy­pusz­czał dru­gim. Uży­wał jed­nak pu­ła­pek na wę­go­rze, które dla niego splo­tła, ale tylko dla­tego, że wę­go­rze nie są ry­bami.

Szu­ka­jąc ziemi, którą mógłby ob­jąć po za­koń­cze­niu pańsz­czy­zny, od­krył przy­pad­kowo ta­jem­nicę mon­sieur Trépa­gny’ego. Za­szedł da­leko w górę rzeki, która po nie­daw­nych desz­czach za­mie­niła się w rwący i ry­czący na ka­mie­niach po­tok. Stwier­dził, że naj­le­piej bę­dzie ob­jąć zie­mię nie­zbyt bli­sko rzeki, tam gdzie bije ja­kieś źró­dełko lub pły­nie nie­duży stru­my­czek. Prze­szedł przez stary wia­tro­łom, gdzie po­śród prze­wró­co­nych drzew wy­ra­stały mi­liony mło­dych pę­dów, tak bli­sko sie­bie jak witki mio­tły. Dwu­krot­nie usły­szał gło­śne trza­ski i w końcu doj­rzał bu­szu­jącą w po­szy­ciu plamę czar­nego fu­tra. Wcze­snym po­po­łu­dniem do­tarł do sze­ro­kiego, choć za­ro­śnię­tego szlaku, bie­gną­cego ze wschodu na za­chód, i za­czął się za­sta­na­wiać, czy szlak ten łą­czy się ja­koś ze ścieżką pro­wa­dzącą na po­lanę mon­sieur Trépa­gny’ego na wscho­dzie. Ale miał przed sobą nie­mal całe po­po­łu­dnie, po­sta­no­wił więc skrę­cić na za­chód. Wy­pa­trzył na ziemi stare ko­le­iny, które mógł zo­sta­wić tylko wóz. Więc to nie był in­diań­ski szlak. Cie­ka­wość ka­zała mu po­dą­żać da­lej.

Po paru go­dzi­nach szlak się roz­wi­dlił. Po­szedł śla­dem ko­lein. Ta droga była zu­peł­nie inna od zwy­kłych le­śnych ście­żek. Wzdłuż niej sta­ran­nie wy­kar­czo­wano drzewa, two­rząc coś w ro­dzaju al­lée, a zie­mię na dro­dze wy­sy­pano star­tymi na miał bia­łymi mu­szel­kami. Al­lée bie­gła pro­sto ciem­nym tu­ne­lem z drzew, u jego końca zaś wi­doczny był sto­żek świa­tła. René wi­dy­wał ta­kie aleje we Fran­cji, gdzie pro­wa­dziły do wspa­nia­łych pa­ła­ców wiel­kich pa­nów, choć oczy­wi­ście sam ni­gdy taką nie szedł. A tu, w la­sach No­wej Fran­cji, od­krył naj­mrocz­niej­szą i naj­nie­wy­god­niej­szą dla stóp aleję na świe­cie. Drzewa przy niej wy­glą­dały jak okrutne dru­ciane szczotki, a roz­dep­ty­wane przez dzi­kie zwie­rzęta muszle ra­niły stopy. Ko­niec alei za­le­wało świa­tło jak ot­chłań u kresu po­chy­łej ziemi.

W świe­tle tym uj­rzał za­rys po­bie­lo­nego ka­mien­nego do­mo­stwa, nie­mal château – pa­łacu prze­nie­sio­nego przez wi­churę z Fran­cji i rzu­co­nego na zie­mię wśród lasu. Do­my­ślił się, że to do­mus mon­sieur Trépa­gny’ego, śro­dek jego ta­jem­ni­czego świata. Bu­dy­nek miał trzy ogromne ko­miny, szyby w oknach, dach z pięk­nego nie­bie­skiego łupku i łup­kowy chod­ni­czek, oka­la­jący dom i pro­wa­dzący do od­gro­dzo­nej czę­ści po­sia­dło­ści. Ogro­dze­nie było wy­so­kie, z ozdob­nych że­liw­nych prę­tów. Wszystko, z wy­jąt­kiem ka­mie­nia, mu­siało przy­pły­nąć tu z Fran­cji. To pewne. I mu­siało kosz­to­wać for­tunę, dwie for­tuny albo kró­lew­ski okup. I było do­wo­dem sza­leń­stwa mon­sieur Trépa­gny’ego, w któ­rego gło­wie lę­gły się dawne he­re­tyc­kie my­śli o kla­nie i zamku, o so­bie sa­mym jako królu fan­ta­stycz­nego świata.

Mocno za­nie­po­ko­jony, René wró­cił na główny szlak i po­wę­dro­wał z po­wro­tem na wschód. Ro­biło się ciemno. W le­sie noc za­pa­dała szybko, na­wet przy naj­dłuż­szych dniach. Tak jak się do­my­ślał, szlak koń­czył się na wscho­dzie na po­la­nie mon­sieur Trépa­gny’ego. Po­szedł pro­sto do chaty, którą dzie­lił te­raz z Chamą. Stary spał za­wi­nięty w bo­browe fu­tro Du­qu­eta, chra­piąc i mam­ro­cząc przez sen.

Trwało lato. To Chama, który rzą­dził się i klął, de­cy­do­wał, gdzie mają rą­bać. Ści­nali drzewa i wy­cią­gali z ziemi pnie, po czym wzno­sili z nich na­je­żone ko­rze­niami ogro­dze­nie. René ło­wił ryby i słu­chał, jak Mari opo­wiada The­oti­ste’owi, El­phège’owi i Jean-Bap­ti­ste’owi le­gendy Mik­ma­ków o zu­pie z ko­ści bo­bra, o ubra­niu z tę­czy i ma­łych lu­dziach wig­gu­la­du­mo­och. Chło­nął in­diań­skie prze­kazy, przy­glą­dał się mon­sieur Trépa­gny’emu i za­sta­na­wiał nad tym ta­jem­nym do­mo­stwem, które – jak się do­wie­dział póź­niej – se­igneur na­zwał Le Triom­phe. Trépa­gny po­żą­dał tej par­ti­cule i mógłby na­zy­wać się Claude Trépa­gny du Triom­phe.

Let­nie upały skoń­czyły się na­gle. Pew­nej nocy chłodne po­wie­trze przy­gnało nowy za­pach: za­pach lodu, zwie­rzę­cej sier­ści, pło­ną­cych la­sów i krwi upo­lo­wa­nych.

ROZ­DZIAŁ 3

Re­nar­dette

Wszech­obecne klony pło­nęły na tle czar­nych świer­ków. Niebo wy­peł­niały rzeki pta­ków pod­czas wiel­kiej je­sien­nej wę­drówki: szlam­ni­ków ame­ry­kań­skich, ca­łych na­ro­dów ja­strzębi, nie­zli­czo­nych la­só­wek czar­no­gło­wych – pa­ru­line rayée – przy­po­mi­na­ją­cych ma­łych lu­dzi w czar­nych be­re­tach, o bla­dych twa­rzach z wą­sami; a także żu­rawi, po­świe­rek, gą­go­łów, nu­rów, wró­bli, ty­ra­nek, la­só­wek i gęsi. Pierw­sza za­mieć na­de­szła któ­rejś nocy w paź­dzier­niku. Świat spłasz­czył się, śnieg szu­miał w igłach świer­ków, a słońce wy­glą­dało jak na­ma­lo­wane tech­niką gri­sa­ille. Las za­mknął się w so­bie, jakby wstrzy­mu­jąc od­dech.

Sy­no­wie Mari, El­phège i The­oti­ste, przy­nie­śli z Oda­nak pu­łapki i wnyki, gwizdki i wa­biki na zwie­rzynę. Mari bar­dzo ce­niła so­bie te pre­zenty, ale mon­sieur Trépa­gny uznał je za śmieci i wrzu­cił na­le­żącą do The­oti­ste’a pu­łapkę na bo­bra do ognia. René do­strzegł, jak twarz chłopca tę­żeje, jak dzie­ciak opusz­cza oczy, żeby tylko nie pa­trzeć na se­igneura. Przez chwilę wi­dział w nim praw­dzi­wego, bez­li­to­snego In­dia­nina.

W grud­niu w le­sie za­pa­no­wała ka­mienna ci­sza, choć ni­skie chmury przy­nio­sły nowy za­pach: lo­do­wa­tej czy­sto­ści, która jest istotą pół­noc­nych la­sów. Pierw­szy rok René w No­wym Świe­cie do­biegł końca.

Zwały śniegu two­rzyły za­spy i ob­le­piały drzewa tak grubą war­stwą, że gdy wzma­gał się wiatr, scho­dziły z nich la­winy. René prze­ko­nał się, że ni­gdy wcze­śniej nie do­świad­czył tak wiel­kiego chłodu ani nie wi­dział praw­dzi­wej czerni. Spod po­lar­nych lo­dów spły­wały gwał­towne mrozy. Bu­dził się w ciem­no­ści, sły­sząc trza­ski pę­ka­ją­cych drzew, i otwie­rał drzwi, za któ­rymi wzno­siła się nie­mal na­ma­calna ściana mrozu, a jego pierw­szy od­dech na dwo­rze koń­czył się ata­kiem kaszlu. Trzę­sąc się z zimna, za­pa­lał świecę i klę­kał, by roz­pa­lić ogień, a przy każ­dym jego od­de­chu na zie­mię spa­dały krysz­tałki lodu.

Przy śnia­da­niu mon­sieur Trépa­gny oznaj­mił, że jest za zimno na rą­ba­nie lasu.

– W ta­kie mroźne dni pę­kają ostrza sie­kier, a płuca palą przy każ­dym od­de­chu. I wy­ka­słuje się krew. A po­tem się umiera. Za parę dni zrobi się cie­plej.

Gdy René wspo­mniał, że sły­szał, jak pę­kają drzewa, se­igneur od­rzekł, że przy ta­kim mro­zie na­wet skały roz­ry­wają się na pół. Sma­ru­jąc kromkę chleba lo­do­wa­tym szpi­kiem ło­sia, do­dał:

– Któ­rejś zimy sze­dłem przez las po ataku mrozu i zo­ba­czy­łem cztery je­le­nie za­mar­z­nięte na kość, tak jak stały.

– Ach, ach – wes­tchnął Chama. – Pew­nego razu na pół­nocy było cie­pło i przy­jem­nie przez dzie­sięć dni, a po­tem w oka­mgnie­niu ze­rwał się wiatr tak mroźny jak ostrze to­pora i ściął fale na rzece w lo­do­wate za­pory. Mo­dli­li­śmy się, żeby nas oszczę­dził.

Pod­czas tych mroź­nych dni naj­młod­szy syn Mari, Jean- -Bap­ti­ste – który od uro­dze­nia cier­piał na upo­rczywy ka­szel – po­waż­nie się roz­cho­ro­wał. Ka­szel na­si­lał się i brzmiał jak ni­ski ryk. A chło­piec dy­szał i le­żał wy­czer­pany.

Księ­życ wy­glą­dał jak pla­ste­rek bia­łej rzepy, a cie­nie przy­bie­rały naj­czar­niej­szą barwę. Na śniegu ry­so­wały się ostre kształty drzew, a czerń cieni wy­da­wała się tak głę­boka, jakby były szcze­li­nami wio­dą­cymi do pod­ziem­nego świata. Dni stały się krót­kie, a słońce opa­tu­lały po­szar­pane bu­rzowe chmury. Śnieg miał ja­skrawy od­cień i wiał jak wy­rzu­cana z trzewi krew. Mroczny igla­sty ocean po­ły­kał wie­czorną zo­rzę. René był prze­ra­żony in­ten­syw­no­ścią mrozu na­wet w sła­bym słońcu, prze­ra­żały go także świsz­czący udrę­czony od­dech Jean-Bap­ti­ste’a, do­bie­ga­jący z po­sła­nia przy ogniu, jego co­raz cich­sze na­wo­ły­wa­nia matki, a wresz­cie wszech­ogar­nia­jąca ci­sza. Mon­sieur Trépa­gny oznaj­mił lo­do­wa­tym to­nem:

– Wszy­scy spła­cają dług przy­ro­dzie.

Siar­czy­sty ark­tyczny mróz trzy­mał przez ty­dzień, a po­tem ze­lżał, choć świat na­dal był ja­skrawo nie­ru­chomy. Mari za­nio­sła ciałko syna do mi­sji w Wo­bik, gdzie wio­sną je po­cho­wają. Męż­czyźni znów we­szli do lasu. Prze­pra­wili się przez za­mar­z­niętą rzekę. René na­uczył się cho­dzić na ra­kie­tach śnież­nych po sku­tym lo­dem świe­cie. Rą­ba­nie drzew stało się ła­twiej­sze. Mieli nie­skoń­czony za­pas drewna, pa­lili więc nie­ustan­nie ogni­ska przy wy­rę­bie. El­phège, który wy­rósł w Oda­nak, po­ma­gał im przy od­cią­ga­niu ga­łęzi i pra­co­wał obok René.

– A więc – René zwró­cił się do chłopca – uczy­łeś się po­lo­wać.

– Oui. Jest wiele spo­so­bów upo­lo­wa­nia każ­dej zwie­rzyny. Wiele róż­nych spo­so­bów w za­leż­no­ści od pory roku. Spójrz tam! – Wska­zał pal­cem na za­chód, na lasy, któ­rych jesz­cze nie za­częli rą­bać. – Wi­dzisz tamtą za­spę?

– Ow­szem – od­rzekł René.

– I co jesz­cze?

– Nic. Tylko za­spę.

– Je­śli po­dej­dziesz bli­żej, zo­ba­czysz wię­cej.

Zbli­żyli się ra­zem do zwału śniegu. El­phège wska­zał nie­duży otwór w za­spie, oto­czony pie­rza­stą sza­dzią.

– Wi­dzisz? To za­mar­z­nięty od­dech niedź­wie­dzia.

Wy­tłu­ma­czył René szcze­gó­łowo, jak można za­bić niedź­wie­dzia i wy­cią­gnąć go z gawry w wy­kro­cie. Po­tem za­czął opo­wia­dać o wa­bie­niu gęsi do głę­bo­kich ro­wów, z któ­rych nie mogą od­fru­nąć, po­wie­dział, jak od­czy­tać wiek tro­pów ło­sia, po czym po­znać płeć zwie­rzę­cia, jego wiel­kość, a na­wet stan zdro­wia. René był zdu­miony wie­dzą chłopca. El­phège był in­diań­skim my­śli­wym i jak mó­wił Trépa­gny, znał się do­brze na tro­pie­niu i pod­stę­pach.

W wolne od pracy dni René po­zna­wał las, co spra­wiało mu przy­jem­ność. Cza­sem za­pusz­czał się do wia­tro­ło­mów przy za­chod­nim szlaku, gdzie le­żały te­raz zu­peł­nie fan­ta­styczne śnieżne za­spy. Nie zbli­żał się jed­nak do wy­kwint­nego do­mo­stwa mon­sieur Trépa­gny’ego.

Kilka dni po po­wro­cie Mari z mi­sji skutą lo­dem rzeką przy­był na ra­kie­tach śnież­nych mon­sieur Bo­uchard, kró­lew­ski urzęd­nik i do­wódca po­spo­li­tego ru­sze­nia.

– Co was tu spro­wa­dza, ka­pi­ta­nie Bo­uchard? Taki ka­wał drogi – przy­wi­tał go mon­sieur Trépa­gny. – Szar­wark czy musz­tra po­spo­li­tego ru­sze­nia? A może Iro­kezi ru­szyli?

– Nie, pa­nie. Poczta. List do was z Fran­cji, który przy­pły­nął stat­kiem. Wy­gląda na pilną wia­do­mość z tymi czer­wo­nymi pie­czę­ciami i her­bem. Więc go wam przy­nio­słem.

Ru­szyli w stronę domu.

– Droga rzeką jest krót­sza o po­łowę od drogi przez las – oznaj­mił mon­sieur Bo­uchard, gdy wspi­nali się sto­kiem pod dom. – Dziwne, że nie pły­wa­cie ło­dzią przy lep­szej po­go­dzie.

– Walka z prą­dem jest bar­dziej mę­cząca od cho­dze­nia.

Mon­sieur Trépa­gny przyj­rzał się li­stowi, a jego zie­mi­sta cera na­gle spur­pu­ro­wiała. Odło­żył nie­otwarty list na półkę przy drzwiach. Męż­czyźni usie­dli przy stole, żeby na­pić się go­rą­cej wody z odro­biną whi­skey.

– Smutna hi­sto­ria przy­da­rzyła się nam w Wo­bik – za­gaił mon­sieur Bo­uchard. – Fra­nçois Po­ignet... Zna­cie go, pa­nie?

– Z wi­dze­nia. Wy­soki, z biel­mem na jed­nym oku? Far­mer?

– Ten sam. Do­bry czło­wiek. Pod­czas ostat­nich mro­zów po­szedł do lasu, żeby da­lej kar­czo­wać. Ze­szłego lata żona zmarła mu w po­łogu i zo­stał sam z dzie­się­cio­let­nią córką, Léo­nar­dette. Więc pod­czas tego kar­czo­wa­nia sie­kiera od­biła się od za­mar­z­nię­tego drzewa jak od gra­ni­to­wej skały i tra­fiła go w lewą nogę, którą prze­cięła do ko­ści.

Mon­sieur Trépa­gny cmok­nął.

– Chciał wró­cić do domu. Zo­sta­wił za sobą krwawy ślad. Może na­wet wo­łał o po­moc. Ale nikt go nie sły­szał. Wy­krwa­wił się na śmierć i za­marzł. Kiedy go zna­leź­li­śmy, le­żał na ma­rach z wła­snej za­mar­z­nię­tej krwi, bar­dziej lo­do­wa­tej od sie­kiery.

– To okrutna kra­ina – stwier­dził mon­sieur Trépa­gny.

– Przy­sze­dłem tu nie tylko z po­wodu li­stu. Przy­sze­dłem także, żeby za­py­tać, czy nie wzię­li­by­ście, pa­nie, do sie­bie córki Po­igneta? Jest młoda, ale silna. I wie­cie, pa­nie, że w tym kraju bez ko­biet dziew­czyna to do­bry na­by­tek. – Bo­uchard mru­gnął po­ro­zu­mie­waw­czo do se­igneura.

– Ach – wes­tchnął mon­sieur Trépa­gny. – Te­raz ro­zu­miem, dla­czego wy­pra­wi­li­ście się w taką długą drogę. Ale czemu ktoś od was, z Wo­bik, nie weź­mie dziew­czyny? Czemu nie weź­mie jej père Per­re­ault? Czemu ja mam ją wziąć? Coś jest nie tak z tym dziec­kiem?

Mon­sieur Bo­uchard wzniósł oczy ku okop­co­nej po­wale i po­krę­cił głową.

– To prawda, że nie jest zbyt uro­dziwa.

Za­pa­dła długa ci­sza.

– Pod ja­kim wzglę­dem nie jest uro­dziwa?

– No cóż, to nic wiel­kiego, pa­nie, ma tylko ta­che de vin, zna­mię na szyi.

– A jak wy­gląda to ta­che de vin, że tak od­stra­sza miesz­kań­ców Wo­bik i ich po­boż­nego ka­płana?

– Wy­gląda w sa­mej rze­czy jak... no... ech... – Mon­sieur Bo­uchard spo­cił się od pa­nu­ją­cego w izbie cie­pła i trud­nego po­sel­stwa, ja­kie mu przy­szło spra­wo­wać. – No więc wy­gląda jak sam dia­beł... z ro­gami. Po­my­śla­łem, pa­nie, że wa­sza wiara nie prze­szko­dzi wam... – Ucichł i spoj­rzał tę­sk­nie ku drzwiom.

– Moja wiara? My­śli­cie, że moja wiara nie prze­szko­dzi mi przy­jąć dziew­czyny z pięt­nem Złego na szyi?

– Mówi się, pa­nie... mówi się... że czci­cie nie Boga, ale dia­bła.

– To wie­rutna bzdura, mój pa­nie! Brzy­dzę się dia­błem nie mniej od was. Źle was po­in­for­mo­wano. Uwa­żam na­to­miast, że wasz rzym­sko­ka­to­licki Bóg jest dia­błem, de­miur­giem. Wy­star­czy prze­czy­tać Stary Te­sta­ment, żeby prze­ko­nać się o jego okru­cień­stwie. Tak po­stę­puje de­mon! To wy czci­cie dia­bła! – Jego zmru­żone oczy po­bły­ski­wały jak odłamki lodu.

– Nie prze­czę, pa­nie, że źle mnie po­in­for­mo­wano, ale moim obo­wiąz­kiem jest za­dbać o to dziecko i po­wie­rzyć je czy­jejś pie­czy. Lu­dzie w wio­sce... – Po­wo­ły­wa­nie się na zda­nie in­nych było jego ostat­nią kartą prze­tar­gową.

– Nie, pa­nie. Nie mów­cie mi o wie­śnia­kach!

– Ow­szem, pa­nie, jak so­bie ży­czy­cie, ale lu­dzie w wio­sce ga­dają bez prze­rwy. Mó­wili, że wi­dzieli was w la­ta­ją­cej ło­dzi z sa­mym dia­błem i jego bez­bożną świtą, jak le­cie­li­ście przez chmury, re­cho­cząc okrut­nie. – Wy­rzu­cił to z sie­bie za jed­nym za­ma­chem.

– Bred­nie! – wy­krzyk­nął mon­sieur Trépa­gny. – Cie­kawe, kto mnie w tych chmu­rach wy­pa­trzył? Ja­kaś wiedźma? Rzu­ca­jąca fał­szywe oskar­że­nia? – Pod­szedł bli­żej do urzęd­nika.

– Nie wolno mi wy­mie­niać ni­czy­ich na­zwisk. – Mon­sieur Bo­uchard na­brał pew­no­ści sie­bie urzę­do­wego obrońcy uci­śnio­nych.

– Więc waż­cie słowa, mon­sieur Bo­uchard!

Stary urzęd­nik się wy­pro­sto­wał.

– I wy waż­cie słowa, mon­sieur Claude Trépa­gny du Triom­phe. Mnie nic nie ob­cho­dzą la­ta­jące ło­dzie i pakty z sa­mym dia­błem. Po­dob­nie jak i wy. Mam tylko obo­wią­zek zna­le­zie­nia domu dla tej dziew­czyny. – Prze­rwał, a po chwili do­dał spryt­nie: – Ona zna się na wa­rze­niu wy­bor­nego piwa. Na­uczyła się tego od matki.

Mari przy­nio­sła do stołu dzban go­rą­cej wody i ode­zwała się z opusz­czo­nymi oczami:

– We­zmę dziew­czynę. Nie lu­bić wa­rzyć piwo.

– Zuch ko­bieta! – za­wo­łał mon­sieur Bo­uchard. – Za­raz wam ją przy­ślę. Czeka w dole rzeki.

Ze­rwał się od stołu i dwoma su­sami do­padł do drzwi, po­wie­wa­jąc długą opoń­czą.

– Ka­pi­ta­nie Bo­uchard! Za­cze­kaj­cie! – za­wo­łał Trépa­gny ku za­my­ka­ją­cym się drzwiom. Ob­ró­cił się i rąb­nął na od­lew Mari, która upa­dła na ko­lana, a po­tem wy­padł na dwór z sie­kierą w ręku.

Chuda, smutna dziew­czynka wspi­nała się po­woli po za­śnie­żo­nym stoku, idąc od strony rzeki. Była drobna, miała pro­ste włosy i pod­krą­żone małe brą­zowe oczka. Szła skur­czona, jakby oba­wiała się ra­zów, które na nią spadną. Miała na­to­miast szczu­płe i zwinne palce. Mari po­de­szła do niej wolno, po­kle­pała ją po ra­mie­niu, wło­żyła jej w dłoń drew­nianą łyżkę i po­sa­dziła do mie­sza­nia gę­stej ku­ku­ry­dzia­nej ka­szy. Gdy mon­sieur Trépa­gny wró­cił znad rzeki, po­cią­gnął dziew­czynę ku drzwiom, żeby obej­rzeć dia­bel­skie zna­mię. Uj­rzał na jej karku mały czer­wony trój­kąt wiel­ko­ści pa­znok­cia, a nad nim dwa mniej­sze trój­kąty wiel­ko­ści ko­mara.

– Ha! – za­wo­łał. – To nie jest dia­beł! Ci głupi wie­śniacy wi­dzą to, co chcą zo­ba­czyć. Co za idioci! To lis. Bę­dziemy cię na­zy­wać „Re­nar­dette”.

Re­nar­dette da­lej cho­dziła sku­lona, ale rze­czy­wi­ście wy­ka­zała się du­żymi umie­jęt­no­ściami w wa­rze­niu piwa. Za­częła od wy­szo­ro­wa­nia wa­rzelni i wszyst­kich ka­mion­ko­wych na­czyń. Za­py­tała o na­siona chmielu, a gdy je do­stała, po­sa­dziła je wśród pni. Sama zbie­rała chmie­lowe szyszki i wa­rzyła do­sko­nałe piwo. Nikt nie pił go wię­cej od sa­mej Re­nar­dette. René wo­lał vin ro­uge, ale spro­wa­dzane z Fran­cji wino było kosz­towne. Gdy sady osad­ni­ków za­czną ro­dzić jabłka, będą pili ci­dre. To wielka przy­jem­ność.

ROZ­DZIAŁ 4

Go­ście z pół­nocy

Pod­czas trze­ciej zimy, którą René spę­dzał w No­wej Fran­cji, mon­sieur Trépa­gny za­czął za­cho­wy­wać się bar­dzo dziw­nie. Zni­kał na całe ty­go­dnie, a gdy wra­cał, był opry­skliwy i wład­czy, na­wet wo­bec Chamy.

Na po­czątku maja, gdy w le­sie wciąż za­le­gał śnieg, mon­sieur Trépa­gny oznaj­mił, że wy­jeż­dża na rok, może dwa, gdyż ma pilne in­te­resy w Kébecu i Fran­cji. Po­wie­dział René, że co­dzienną pracą po­kie­ruje Chama. Wy­zna­czył nie­praw­do­po­dob­nie wielki ob­szar, po­nad pięć mórg (bli­sko pięć an­giel­skich akrów), do wy­kar­czo­wa­nia. We Fran­cji, my­ślał René, lasy pod­le­gają prawu i zwy­cza­jom, tu nie było żad­nego le­śnego prawa poza wolą se­igneura. Prawo Trépa­gny’ego do wy­kar­czo­wa­nia tak wiel­kiego ob­szaru zdu­miało René, który wy­czu­wał w tym bez­pra­wie.

Trépa­gny trzep­nął się rę­ka­wi­cami po udzie i do­siadł wierz­chowca. Wy­dał ostat­nie po­le­ce­nie:

– Mari, nie za­nie­dbuj ogrodu.

Mari nie od­po­wie­działa, choć za­drżały jej dło­nie. René wie­dział, że nie lubi upra­wiać ziemi, co uwa­żała za fran­cu­ski wy­mysł. W ogro­dzie czuła się jak w pu­łapce. Za­nie­dby­wała uprawy przy każ­dej spo­sob­no­ści i wraz z Re­nar­dette wy­pra­wiała się do lasu, żeby zbie­rać zioła. Znała lecz­ni­czą moc wielu ro­dza­jów kory z drzew. W drew­nia­nym pu­de­łeczku prze­cho­wy­wała sple­śniałą korę, którą przy­kła­dała na rany. Z nie­któ­rych grzy­bów spo­rzą­dzała bal­samy.

„Ma się ro­zu­mieć! – szy­dził mon­sieur Trépa­gny, jakby po­peł­niała prze­stęp­stwo. – Wszy­scy In­dia­nie to zna­cho­rzy i ap­te­ka­rze. Tylko oni znają ta­jemne wła­ści­wo­ści wielu ro­ślin. Nie sły­sza­łeś, że wy­le­czyli zdy­cha­jącą na szkor­but za­łogę Cham­pla­ina wy­wa­rem z igieł cho­iny? Po­cze­kaj, usły­szysz to wiele razy!”

Ale mon­sieur Trépa­gny od­je­chał, a Chama pu­szył się jak ko­gut. I jak ko­gut ga­pił się wil­got­nymi śle­piami na je­dyne w za­gro­dzie kurki. René sły­szał no­cami, jak stary wy­śli­zguje się po­ta­jem­nie spod bo­bro­wego fu­tra i stąpa z chrzę­stem po za­mar­z­nię­tym śniegu na dwo­rze. Wra­cał naj­czę­ściej bie­giem po kilku mi­nu­tach i za­trza­ski­wał drzwi.

Upły­nęły dwa lata z okła­dem, nim mon­sieur Trépa­gny wró­cił do lasu na pięk­nym gnia­do­szu. Ze­sko­czył z ko­nia ni­czym musz­kie­ter. Miał na so­bie ob­ci­sły ku­brak w ko­lo­rze groszku i je­dwabne ciem­no­zie­lone pan­ta­lony, zwią­zane w ko­la­nach wstąż­kami. Sze­roki pas za­pi­nało się na trzy sre­brzy­ste klamry, a dłu­gie buty za­chwy­cały czer­wo­nymi ob­ca­sami. Naj­wspa­nial­szy był jed­nak wielki ka­pe­lusz z sze­ścioma ufar­bo­wa­nymi na czer­wono stru­simi pió­rami przy ron­dzie. Pach­niał per­fu­mami tak słod­kimi, że El­phège’a ze­mdliło i kich­nął siar­czy­ście, po­sy­ła­jąc smarki na la­mo­wany man­kiet ku­braka. Mon­sieur Trépa­gny na­tych­miast wy­mie­rzył chło­pa­kowi po­li­czek, po któ­rym nie­szczę­śnik padł na zie­mię, więc tam­ten kop­nął go jesz­cze pod że­bra. Mari rzu­ciła się na syna, by osło­nić go wła­snym cia­łem, ale i ona zo­stała sko­pana. Po tym po­wi­ta­niu mon­sieur Trépa­gny do­siadł ru­maka i od­je­chał na za­chód, żeby – jak przy­pusz­czał René – uczto­wać w wiel­kim domu.

Na­stęp­nego wie­czoru Mari po­dała na obiad wę­go­rza w so­sie i gę­sty rybny pud­ding z su­szo­nego ło­so­sia. Mon­sieur Trépa­gny wpadł we wście­kłość. Wę­go­rze to po­ży­wie­nie dzi­kich, krzy­czał i za­ży­czył so­bie cze­goś smacz­niej­szego, co przy­stoi jeść panu. Mon­sieur Trépa­gny na ich oczach zmie­niał się w szlach­cica, o czym świad­czył jego nowy strój i nie­chęć do wę­go­rzy, za któ­rymi za­wsze prze­pa­dał. Raz po raz wy­ra­żał swoją po­gardę wo­bec In­dian, któ­rych na­zy­wał le­ni­wymi i igno­ranc­kimi bar­ba­rzyń­cami. Rzu­cił Mari mo­netę na stół i ka­zał jej się wy­no­sić wraz z sy­nami do na­stęp­nego po­ranka, gdyż – jak oznaj­mił – za dwa ty­go­dnie po­ślubi fran­cu­ską damę. Za tę mo­netę Mari może wró­cić na wschód do swo­ich po­bra­tym­ców, u któ­rych bę­dzie mo­gła jeść tyle wę­go­rzy, ile tylko ze­chce. Mari sie­działa nie­ru­chomo, bez słowa, jakby ni­czego nie czuła i chciała być po­słuszna.

Opu­ścili dom przed po­łu­dniem. Mari spa­ko­wała swój nie­wielki do­by­tek do wi­kli­no­wego ko­sza, a każdy z chłop­ców niósł wła­sny to­bo­łek. Re­nar­dette po­ra­dziła Mari przy­ci­szo­nym gło­sem, żeby nie wra­cała do Wo­bik, gdzie lu­dzie bar­dzo źle trak­tują ko­biety. Mari zer­k­nęła na Chamę, który ostrzył noże, nad­sta­wia­jąc ucha.

– Tu źle zo­stać. Chodź z nami. Do mi­sji, gdzie bez­piecz­nie.

Ze­szli na po­dwórko, na któ­rym na roz­sta­wio­nych no­gach stał jak ko­los mon­sieur Trépa­gny. Nie­spo­dzie­wa­nie zwró­cił się do René.

– Na co się ga­pisz? Idź z nimi! A w Wo­bik każ Phi­lippe’owi Bosse’owi przy­wieźć mi wo­zem ku­fry. Są już na pewno w domu mon­sieur Bo­ucharda. I wra­caj naj­póź­niej za pięć dni.

René prze­niósł The­oti­ste’a przez rzekę, El­phège wlókł się za nimi. Mari po­dała rękę bo­jaź­li­wej Re­nar­dette i prze­pra­wiła się wraz z nią na drugi brzeg, jakby na dnie rzeki uło­żono dla niej chod­nik. Ru­szyli za­ro­śnię­tym szla­kiem na wschód do Wo­bik.

– Czy w Wo­bik są twoi krewni? – za­py­tał René, zwra­ca­jąc się do Mari, choć znał od­po­wiedź.

– Nie. Nie w Wo­bik – od­po­wie­działa przy­ci­szo­nym gło­sem.

– Więc gdzie?

Mil­czała przez długi czas. Gdy za­trzy­mali się w po­łu­dnie, żeby za­pa­rzyć her­batę, od­po­wie­działa mu:

– Si­pekne’ka­tik. Rzeczni lu­dzie. My. Przez całe ży­cie ta rzeka albo inna. Mi’kma’ki nasz dom. Do­bre rzeki. Do­bre je­dze­nie. Wę­go­rze, ryby. Do­bre zioła. Lep­sze. Tu źle. – Po­dała chłop­com placki ku­ku­ry­dziane po­sma­ro­wane ca­ca­mos.

– Skąd się wzię­łaś w domu mon­sieur Trépa­gny’ego? – za­py­tał, ale nie od­po­wie­działa, więc ma­sze­ro­wali w mil­cze­niu aż do po­łu­dnia na­stęp­nego dnia, gdy do­tarli do Wo­bik.

Mari za­trzy­mała się na kra­wę­dzi osady przy ścieżce do mi­syj­nego ko­ścioła.

– Tu – po­wie­działa. – Spo­wiedź. Msza. Czy­ta­nie, pi­sa­nie, mó­wie­nie po fran­cu­sku z père Per­re­aul­tem. – Po­dała mu dwa ku­ku­ry­dziane placki na drogę po­wrotną.

– Ty czy­tasz i pi­szesz? – za­py­tał zdu­miony i nieco za­zdro­sny René. Mari ni­gdy się tym nie chwa­liła, a on ni­czego nie za­uwa­żył.

– Bien­tôt – od­po­wie­działa. – Wkrótce. – Za­brała mil­czą­cych sy­nów i skrę­ciła ścieżką do mi­sji i ple­ba­nii. Tylko El­phège od­wró­cił głowę, żeby spoj­rzeć na René.

René wbił wzrok w zie­mię, a gdy wy­pa­trzył kwiat obu­wika, ze­rwał go i przy­piął drza­zgą do ko­szuli, de­lek­tu­jąc się piż­mo­wym za­pa­chem.

Po­szedł pro­sto do domu mon­sieur Bo­ucharda. Sto me­trów da­lej lśniła i prę­żyła się w słońcu rzeka. Na brzegu le­żały dwa duże czółna, a pod świer­kami obóz roz­bi­jała grupa męż­czyzn i kilku in­diań­skich ko­biet. Byli to han­dlu­jący fu­trami tra­pe­rzy z pays d’en haut, zmie­rza­jący do Ta­do­us­sac albo Kébecu. Wy­glą­dali groź­nie, mieli po­tężne barki, piersi, szyje i ra­miona, mocne nogi, wszy­scy byli bro­daci, sma­gli od dymu ognisk, a na tłu­stych wło­sach no­sili czapki z frędz­lami. Uwagę René zwró­cił mu­sku­larny mło­dzie­niec ugi­na­jący się pod dwiema be­lami fu­ter. Jego twarz była zna­joma. Ale od­wró­cił się i znik­nął w cie­niu drzew.

– Ach, mon­sieur Sel – po­wi­tał go mon­sieur Bo­uchard z ser­decz­nym uśmie­chem, uno­sząc z za­do­wo­le­niem żółte brwi na wi­dok mło­dego drwala z lasu.

René po­in­for­mo­wał go, że mon­sieur Trépa­gny prze­chrzcił Léo­nar­dette na Re­nar­dette, bo uznał, że jej zna­mię przy­po­mina li­sią mordę, że ode­słał z lasu Mari wraz z sy­nami oraz że ży­czy so­bie, aby przy­wie­ziono mu do domu ku­fry.

– No tak. Tak wła­śnie po­stę­pują szla­chetni pa­no­wie, gdy na ho­ry­zon­cie po­jawi się za­można dama z ko­nek­sjami. Ow­szem, Phi­lippe Bosse może za­wieźć mu ku­fry, za co ele­gancki mon­sieur Trépa­gny du Triom­phe z pew­no­ścią so­wi­cie go wy­na­gro­dzi, skoro żeni się z bo­gatą Mélis­sande de Mo­uton-Noir. Zajmę się tym po po­łu­dniu, żeby mógł na­dal uda­wać szlach­cica. Z pew­no­ścią chce, żeby ku­fry tra­fiły do tego du­żego domu, który na­zywa „dwo­rem”?

– Nic mi o tym nie mó­wił.

René ro­zej­rzał się po izbie i za­uwa­żył bi­blio­teczkę z książ­kami ze zło­tymi li­te­rami na grzbie­tach. Roz­po­znał tylko „R”.

– Phi­lippe znaj­dzie go i za­pyta. A ty pew­nie już kar­czu­jesz swoją zie­mię? Zbu­do­wa­łeś so­bie dom? Zna­la­złeś ko­bietę, z którą się oże­nisz?

– Mon­sieur Trépa­gny jesz­cze nie przy­znał mi ziemi. – René stra­cił ra­chubę lat na służ­bie.

– Do­prawdy? – Mon­sieur Bo­uchard wy­jął z szu­flady gruby re­jestr i prze­rzu­cił strony. – No cóż, moim zda­niem już dawno mi­nęła na to pora. Pra­cu­jesz u niego od pię­ciu lat i czte­rech mie­sięcy. Jest ci wi­nien za­płatę. Na­pi­szę do niego list i wy­ślę przez Phi­lippe’a. Ale zna­la­złeś już zie­mię, na któ­rej chciał­byś osiąść?

– Wi­dzia­łem kilka do­brych miejsc na za­chód od po­sia­dło­ści mon­sieur Trépa­gny’ego. Jedno z nich to stara in­diań­ska po­lana ja­kąś milę od rzeki, ale bli­sko stru­mie­nia, który pły­nie przez całe lato i je­sień. Inne to las z czy­stym źró­dłem bi­ją­cym spod żół­tej brze­ziny. To ładny ka­wa­łek mie­sza­nego lasu.

Mon­sieur Bo­uchard zer­k­nął na zwięd­nięty kwia­tek przy ko­szuli René.

– Ach, bu­to­nierka! Pew­nie nie sły­sza­łeś, ale do Kébecu przy­był młody dok­tor, który bada in­diań­ską far­ma­ko­gno­zję. Każ­dego dnia przy­pływa tu co­raz wię­cej uta­len­to­wa­nych lu­dzi. A to­bie, chłop­cze, na­leży się już zie­mia.

Dłu­gie zda­nia i słowa wy­po­wia­dane przez mon­sieur Bo­ucharda wpra­wiały René w kon­ster­na­cję, ale ki­wał po­ta­ku­jąco głową, jakby wie­dział, co może zna­czyć ta „far­ma­ko­gno­zja”.

– Oczy­wi­ście naj­le­piej wy­brać za­le­siony grunt i wy­kar­czo­wać drzewa. Im wię­cej ich ze­tniemy, tym szyb­ciej po­ja­wią się tu piękne farmy i na­stępni osad­nicy. Ale pa­mię­taj, żeby nie wy­ci­nać tej żół­tej brze­ziny. Jak ją wy­tniesz, wy­schnie twoje źró­dełko. Mo­żesz tam paść krowy. – Wes­tchnął. – Mon­sieur Trépa­gny na­dal bę­dzie pa­nem tych ziem. Jak to mó­wią: „nie ma bez­pań­skiej ziemi”. Ma duże po­sia­dło­ści. A jak uro­śnie ci zboże, bę­dziesz je wo­ził do jego młyna, żeby je ze­mleć na mąkę z No­wej Fran­cji.

– On chyba nie ma młyna.

– Ale go po­stawi, za­pew­niam cię. To je­den z obo­wiąz­ków se­igneura wo­bec ha­bi­tants. Praw­do­po­dob­nie prze­kona na­stęp­nych lu­dzi, żeby się u niego osie­dlali. – Odło­żył re­jestr i uśmiech­nął się zdaw­kowo.

– Pa­nie... – ode­zwał się René. – Czy mogę o coś za­py­tać?

– O co? – Ob­li­cze urzęd­nika spo­waż­niało.

– Mari, ta in­diań­ska ko­bieta, po­wie­działa mi, że uczy się czy­tać i pi­sać u księ­dza w mi­sji. Czy to prawda?

– Père Per­re­ault pró­buje uczyć In­dian li­ter, czy­ta­nia i pi­sa­nia. Do czego im to jest po­trzebne, oprócz stu­dio­wa­nia Pi­sma, nie wiem. Ale tak po­stę­puje wielu Fran­cu­zów, a zwłasz­cza tra­pe­rów: do­brze żyją z tu­ziem­cami. Nie wszy­scy, rzecz ja­sna. Więk­szość far­me­rów i osad­ni­ków nie lubi les sau­va­ges.

– Czy on mógłby...?

– Co? Na­uczyć cię li­ter? Mu­sisz ko­niecz­nie go o to za­py­tać, ale je­stem pewny, że mu­siał­byś za­miesz­kać w mi­sji. Gdy­byś osiadł bli­żej Wo­bik, z pew­no­ścią nie by­łoby z tym pro­blemu, wszyst­kiego by cię na­uczył. Tu mieszka już dwa­dzie­ścia ro­dzin. Więc za­sta­nów się, czy nie le­piej wy­brać ziemi gdzieś bli­żej, za­miast dwa dni drogi stąd przez pusz­czę. – Kon­spi­ra­cyj­nie pod­no­sił i opusz­czał ja­sne brwi.

René od­rzekł, że roz­waży wszyst­kie za i prze­ciw. Ale mon­sieur Bo­uchard wie­dział, że tego nie zrobi. René miał uparte ob­li­cze czło­wieka o umy­sło­wo­ści jakby wy­cio­sa­nej z ka­mie­nia, czło­wieka, który woli żyć w dzi­kiej pusz­czy, nie­skoń­czo­nym le­sie, który zdu­miewa i prze­raża.

W dro­dze po­wrot­nej René miał o czym my­śleć: o Mari – In­diance, która po­tra­fiła za­pewne czy­tać i pi­sać; o tym, że i on mógłby po­siąść ar­kana tej sztuki; ale nade wszystko o tym, że jest już wolny i mon­sieur Trépa­gny wi­nien nadać mu zie­mię. Za­miesz­ka­nie bli­sko mi­sji i osady było praw­dziwą po­kusą, czuł jed­nak, że jego miej­sce jest w le­sie. Bo Wo­bik, ten błot­ni­sty wy­kar­czo­wany brzeg rzeki, na któ­rym wznie­siono osadę, za bar­dzo przy­po­mi­nał mu Fran­cję.

W pew­nej od­le­gło­ści od miej­sca, w któ­rym mon­sieur Trépa­gny za­bił przed laty ur­sona, René miał ja­kieś prze­czu­cie. Zwol­nił kroku, sta­wiał stopy naj­ci­szej, jak umiał, i nad­sta­wiał ucha. Nic. Po­szedł da­lej, ale prze­czu­cie za­gro­że­nia go nie opusz­czało. Cztery lata prze­ra­ża­ją­cych opo­wie­ści mon­sieur Trépa­gny’ego o le­sie, za­pa­mię­tane in­diań­skie le­gendy o oko­licy nad­we­rę­żyły jego fran­cu­ską ra­cjo­nal­ność. Za­czął wie­rzyć w wi­tiku i jego kam­ra­tów, tak jak wie­rzył w dia­bła i anioły. Szedł da­lej, czu­jąc, że ma ob­na­żony i wy­sta­wiony na atak kark, na­pi­na­jąc do gra­nic wszyst­kie zmy­sły. Iro­kezi znaj­do­wali się da­leko na po­łu­dnie i za­chód, choć sły­szał, że zda­rzało im się za­pusz­czać w lasy pół­nocy i ni­czym nie­wi­dzialne du­chy ma­sa­kro­wać osad­ni­ków. Za­sta­na­wiał się, ja­kie zwie­rzę może tro­pić czło­wieka: niedź­wiedź, puma, wilki? Z tych istot naj­więk­szą ma­giczną moc przy­pi­sy­wano niedź­wie­dziom. Więc może to niedź­wiedź wą­cha po­zo­sta­wione przez niego ślady, choć to bar­dzo wąt­pliwe. O tej po­rze roku niedź­wie­dzie opy­chają się ja­go­dami i tłu­stymi ćmami – je­dzą i je­dzą. Za­trzy­mał się, wy­pa­tru­jąc wska­zu­ją­cych drogę na­cięć na drze­wach – bo z cza­sem na­cię­cia te bla­kły i sza­rzały, przez co sta­wały się trudno wi­doczne o zmroku – gdy usły­szał trzask ła­ma­nej w po­nu­rym le­sie ga­łązki.

W tej sa­mej chwili po­mię­dzy ko­na­rami i igłami drzew po­ka­zały się i znik­nęły gęby de­mo­nów. Po­czuł w trze­wiach strach przed Iro­ke­zami i za­da­wa­nymi przez nich nie­wy­po­wie­dzia­nymi mę­kami. Ni­gdy nie wróci na po­lanę mon­sieur Trépa­gny’ego, ni­gdy nie od­bie­rze swo­jej ziemi.

Nieco da­lej od szlaku wy­pa­trzył mo­drze­wiowy młod­niak. Może zdoła się ukryć mię­dzy drze­wami, bo nikt, na­wet opę­tani Iro­kezi, nie jest w sta­nie po­ko­nać tylu tak cia­sno ro­sną­cych i kłu­ją­cych drzew. Za­szył się w młod­niaku.

Cią­gle czu­jąc za sobą czy­jąś obec­ność, po­grze­bał w kie­szeni, gdzie zna­lazł ka­wa­łek ku­ku­ry­dzia­nego placka, a jed­no­cze­śnie zwie­trzył za­pach dymu. Ogni­ska Iro­ke­zów.

Bał się roz­pa­lić ogień, więc zwi­nął się w kłę­bek pod mo­drze­wiami i spę­dził noc na na­słu­chi­wa­niu – drżąc przy tym z zimna – czy ktoś się zbliża. Wi­dział w ciem­no­ści blade kwiaty dzi­wi­dła i świe­cące po zmroku grzyby. Te tlące się, nie­wi­dzialne za dnia ślady wy­zna­czały szlak de­mo­nów.

O pierw­szym brza­sku zna­lazł się na le­dwo wi­docz­nej le­śnej ścieżce. Ma­sze­ro­wał szybko. Nie­ustan­nie na­ra­stało w nim prze­czu­cie, że jest tro­piony, więc ru­szył nie­mal pę­dem, pewny, że sły­szy za sobą ciężki od­dech Iro­ke­zów. Po­tem przy­sta­nął. Ucieczka mu nie po­może. Ukrył się za świer­kiem ro­sną­cym kilka me­trów od ścieżki i cze­kał. Niech po­ja­wią się ci Iro­kezi. Stawi im czoło, znie­sie tor­tury i umrze jak inni. Taka jest ko­lej rze­czy, gdy żyje się w No­wej Fran­cji.

Po nie­zbyt dłu­giej chwili usły­szał nie tylko trzask ła­ma­nych ga­łęzi, ale i głos, dwa głosy, mó­wiące śpiewną fran­cusz­czy­zną:

– ...znaj­dziesz wiele iro­ke­skich tru­pów... plu­sieurs corps iro­qu­ois...

Po­tem śmiech. Fran­cuzi! Uj­rzał mię­dzy drze­wami idą­cych i wy­szedł na ścieżkę. Stał na­pięty, go­towy do pod­ję­cia walki. Zo­ba­czyli go.

– A! Czeka na nas!

Byli ni­scy i mu­sku­larni, mieli czarne brody, sze­ro­kie ra­miona, mocne ręce, gę­ste czarne brwi i czer­wone usta: hom­mes du nord