Duchy Nowego Jorku - Lewis Jim - ebook + książka

Duchy Nowego Jorku ebook

Lewis Jim

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W migotliwym Nowym Jorku Jima Lewisa pełno jest duchów. Upiory niespełnionych miłości, zjawy osamotnienia, widma minionych zdarzeń. Pulsująca metropolia przytłacza, a przeplatające się historie napełniają niepokojem. Bohaterowie są zarazem wyczerpani kłótliwym miastem i zakochani w nim bez pamięci.

Postaci u Lewisa jest wiele: ich początkowo niezwiązane losy zaczynają się coraz mocniej splatać, a nad ich historiami gęstnieje apokaliptyczny duch – kolejny z nowojorskich upiorów. Pojedyncze opowieści mają jeszcze jeden wspólny mianownik: jesteśmy połączeni w naszej samotności, zawiedzionych uczuciach, tęsknocie. A gdy już zdaje się, że miasto opanowała wieczna ciemność, za jednym z bohaterów powtarzamy z ulgą i uśmiechem: to tylko awaria prądu.

„Mocny literacki głos.” Jeffrey Eugenides

„Jim Lewis widzi jak fotograf i pisze jak anioł zemsty.” Sally Mann

„Cudowna opowieść, której fraza błyszczy jak chodnik po deszczu. [...] Właśnie tak – pomyślałem – dokładnie tak wygląda życie w Nowym Jorku.” „New York Times Book Review”

„Sieć połączonych historii tak przesiąkniętych miastem, w którym rozgrywa się akcja, że nie mogłyby się dziać nigdzie indziej.” „San Francisco Chronicle”

„Mistrzowski gobelin utkany z losów niedoskonałych i wrażliwych nowojorskich dusz, osadzony na tle miasta, które jest kalejdoskopowe, sprzeczne, halucynacyjne, żarliwie pożąda, ale też żarliwie się broni.” Richard Price

„„Duchy Nowego Jorku” to skomplikowany gąszcz trajektorii życia i dogłębnie przejmująca opowieść.” Jardine Libaire

„Lewis jest mistrzem w tworzeniu rozbudowanych postaci uchwyconych w różnych momentach czasu. […] Liryczna narracja nieustannie wciąga, zwłaszcza gdy epizodyczne wątki zaczynają się splatać.” „Booklist”

„Czyta się jak literacką wersję filmu Kolacja z Andrzejem. […] Styl jest piękny i wyrazisty, autor zaś ma wspaniałe oko do szczegółów.” „Kirkus Reviews”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 420

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dotychczas ukazały się m.in.:

Gabriel Krauze, Tu byli, tak stali

Damon Galgut, Obietnica

Melissa Broder, Mleko i głód

Miriam Toews, Głosy kobiet

Niviaq Korneliussen, Dolina Kwiatów

Willy Vlautin, Zawsze przychodzi noc

Claire Keegan, Drobiazgi takie jak te

Irene Solà, Ja śpiewam, a góry tańczą

Tara June Winch, Plon

Eduardo Halfon, Klasztor. Żałoba

Benjamín Labatut, Straszliwa zieleń

Miriam Toews, Wszystkie me daremne żale

Gianfranco Calligarich, Ostatnie lato w mieście

Haśka Szyjan, Za plecami

Melissa Broder, Ryby

Yaa Gyasi, Poza królestwo

Hila Blum, Jak kochać własną córkę

Monica Isakstuen, Bądź dobra dla zwierząt

William Brewer, Czerwona strzała

Nadifa Mohamed, Szczęśliwcy

Już niebawem ukaże się:

Elizabeth Wetmore, Walentynka

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego Ghosts of New York

Projekt okładki Kamil Rekosz

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Copyright © 2021 by Jim Lewis

All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2024

Copyright © for the Polish translation by Adam Pluszka, 2024

Opieka redakcyjna Jakub Bożek

Redakcja Filip Fierek

Korekta Kinga Kosiba / d2d.pl, Katarzyna Juszyńska / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-829-9

Pamięci Laury Anders, Heidi Kriz i George’a Reiffa

Z pewnością lekarstwo może wywołać problem, wynagrodzić smutek; chwila może trwać dłużej niż rok i biec wstecz lub wić się jak opalizująca ryba walcząca na słońcu o oddech. Gwiazda, człowiek, zwierzę i atom są tak samo bezradni wobec prostych tajemnic trwania; i umierają na niemożliwym łożu. O litości! O Mnemosyne, ależ z ciebie ladacznica!

P. Garza, O tykaniu zegara, 1864

Nowa miłość

Oto jak to się stanie. Mężczyzna wyjdzie z mieszkania przy Hudson Street w Nowym Jorku. Odwiedzi kogoś bliskiego, kto tam mieszka; będą ze sobą dużo rozmawiać, jak to czasem robią bliscy sobie ludzie. Pokłócą się, nic ostatecznego, nic, co naprawdę zagroziłoby ich uczuciom; mężczyzna wyjdzie, tyleż aby zaczerpnąć powietrza, co z frustracji, ale mimo to wyjdzie i nie będzie zamierzał prędko wrócić. Mężczyzna ma na imię Dominic.

To będzie zimowy wieczór na kilka tygodni przed Nowym Rokiem i mężczyzna mocniej otuli się czarnym płaszczem, a potem sprawdzi kieszenie w poszukiwaniu rękawiczek, przechyli głowę z irytacją, gdy zorientuje się, że zostawił je na górze albo może w ogóle je zgubił. Minie kobietę o kulach, która obserwuje ulicę, stojąc w drzwiach, a potem wyjdzie w noc.

Będzie mężczyzną młodym, chociaż wystarczająco dojrzałym, i będzie średniego wzrostu, a może trochę wyższy, i średniej budowy ciała, choć może trochę szczuplejszy. Będzie miał czarne włosy i skórę tak bladą, że można by ją nazwać nienaturalną, tyle że u niego wygląda naturalnie; oczy będą niesamowicie czujne, a usta zaciśnięte. Będzie ubrany jak człowiek, który przygotowuje się do jakiejś walki albo jest po walce i zamierza powrócić do społeczeństwa obywatelskiego: czarne spodnie, czarna koszulka z długimi rękawami, bezkształtny szary sweter, czarny płaszcz i czarne buty, a raczej trzewiki, które sięgają tuż za kostkę – nie wojskowe, ale włoskie i modne, choć trochę przetarte, tak jakby nosił je na co dzień albo kupił używane.

Zatrzyma się tuż za drzwiami, zaskoczony i prawie pozbawiony tchu przez nagły podmuch zimnego wiatru, który trwa kilka sekund, a potem równie szybko ustaje; mężczyzna gwałtownie się odwróci i ruszy, jakby miał nadzieję, że jeśli będzie szedł szybko, wiatr nie zdoła go dogonić. Śniegu nie będzie, ale chodniki pokryją się łatami lodu, więc gdy Dominic dotrze do skrzyżowania, będzie musiał zwolnić, przejdzie na czerwonym świetle i przyspieszy kroku, aż dotrze do bardziej ruchliwej przecznicy, takiej, przy której ciągną się sklep spożywczy, jubiler, monopolowy i apteka, wszystkie nadal otwarte.

Tej nocy w barze przy Siódmej Alei Południowej, gdzie wpadł na drinka i żeby się rozejrzeć, Dominic spotka mężczyznę. Zauważy go, gdy wejdzie: starszego faceta, wystarczająco dojrzałego, żeby starannie wyprasować ubranie i dobrze ukryć zmartwienia, siedzącego przy stoliku z dwiema kobietami, dobrze lub przynajmniej drogo ubranymi, i niezwykle ładną dziewczynką, jedenasto-, może dwunastoletnią, która będzie w ciszy słuchać ich rozmowy. Później starszy mężczyzna wyjdzie z łazienki w chwili, gdy zbliży się do niej Dominic, i przytrzyma drzwi na sekundę, przez co Dominic przyspieszy kroku. Nastąpi wtedy chwila wzajemnego zrozumienia, a także przelotne spojrzenie, tak szybkie, że będzie niczym, jeśli nic nie znaczy, albo czymś, jeśli jest czymś więcej.

Ten sam mężczyzna będzie stał przed przeszkloną witryną baru, kiedy Dominic wyjdzie, myśląc o kłótni, którą stoczył wcześniej tego dnia z bliską sobie osobą: jakie to było nierozsądne i, doprawdy, jakże byli głupi. Dwie kobiety i dziewczynka znikną, a starszy mężczyzna będzie stał pośrodku chodnika, paląc cygaretkę i beztrosko wpatrując się w dal. Jego papieros będzie pachniał jak tlący się miód; mężczyzna strzepnie popiół na chodnik. Dominic zatrzyma się kilka kroków dalej, sięgnie do kieszeni płaszcza po własne papierosy i odkryje, że nie może znaleźć zapalniczki. Kiedy poprosi starszego mężczyznę o zapałki, starszy mężczyzna się odezwie.

Bóg jest wielki, powie.

Chwała Bogu, odpowie Dominic. Ma pan ogień?

Starszy mężczyzna skinie głową, sięgnie do kieszeni i przypali Dominicowi papierosa. Pod koniec tego gestu nastąpi chwila ciszy, a po niej przerwa na głęboki wdech, podczas którego Dominic będzie się rozkoszował pierwszym haustem dymu. Był pan dziś wieczorem na Hudson? zapyta starszego mężczyznę, chociaż nie będzie miał powodu, by sądzić, że tam był.

Starszy mężczyzna pokręci głową.

Nie? zdziwi się Dominic. Myślałem, że pana tam widziałem.

Nie sądzę, powie starszy mężczyzna, a jego niepewność podkreśli fakt, że mówi z bardzo lekkim akcentem, wyczuwalną modulacją, ale tak słabą, że nie da się jej umiejscowić.

Nie? powtórzy Dominic, a po chwili: To musiał być ktoś inny.

Potem będą rozmawiać przez kilka minut, dyskutować o drobiazgach – jakie to zaskakujące, że co roku nadchodzi zima, a słońce chowa się jeszcze przed końcem pracy; że długi płaszcz starszego mężczyzny jest wystarczająco lekki, żeby nosić go w dzień, i wystarczająco ciepły, by nosić go w nocy; że przyjemnie jest wypić drinka w ciszy pustego baru, a także przyjemnie wypić drinka z przyjaciółmi i porozmawiać o codziennych sprawach.

Proszę mi powiedzieć, odezwie się starszy mężczyzna, bo jestem nowy w tym mieście. Wskaże światła i ruch uliczny, bladopomarańczowe niebo rozświetlone lampami sodowymi, spaliny kłębiące się i rozpraszające jak chmury. Proszę mi powiedzieć: czy zawsze jest tu tak jasno i tak ruchliwie?

Tak, odpowie Dominic. Noc w noc.

Słyszałem, że tak jest, stwierdzi starszy mężczyzna, ale nie uwierzyłbym, gdybym nie zobaczył tego na własne oczy. I reklama. Tak jakby cały czas próbowali ci coś sprzedać. Na śniadanie kup coś małego. Po południu może chcesz butelkę whisky? Po obiedzie może zainteresujesz się nowym autem? Podczas snu może pomyślisz o zakupie nowego telewizora? Komputera? Jedzenia dla psa?

Dominic skinie głową i uśmiechnie się smutno. To takie miejsce, powie. Przywyknie pan.

Starszy mężczyzna skromnie machnie ręką. Przywyknę? zapyta, a potem sam sobie odpowie. Chybabym nie mógł. Niech mi pan powie coś jeszcze: czy jest tu tyle zbrodni, ile mówią? To miejsce z tego słynie.

Zależy od tego, odpowie Dominic, co pan uważa za zbrodnię.

Nastąpi uprzejma pauza, podczas której starszy mężczyzna będzie rozważał tę odpowiedź. Zbrodnia, powie, to sposób, w jaki dziś zjadłem. Jak dużo – i tutaj na chwilę położy dłoń na brzuchu, który jest jednak zauważalnie płaski – i jak smacznie. To jedzenie, będzie kontynuował. To, jak ludzie tu jedzą. Tak obficie, i tyle tego jest, tak wiele restauracji. Uśmiechnie się do siebie. Proszę sobie wyobrazić, powie, narzekać, że jedzenie jest za dobre.

Pan nie narzeka, odpowie Dominic. Po prostu stwierdza pan fakt.

Racja, zgodzi się starszy mężczyzna, kiwając uprzejmie głową. Stwierdzałem tylko, że jest go bardzo dużo i że jest takie smaczne. A jednak…

Tego może być za dużo, odezwie się Dominic. Wiem: większość ludzi nie zdaje sobie sprawy, jak wielki jest ich apetyt, nim tu przyjadą. Jak pszczoły na kwiatach, po prostu jedzą, jedzą, jedzą.

Po tym nastąpi długa cisza. Dominic zaciągnie się papierosem mocniej niż zwykle, przyglądając się pomarańczowemu czubkowi, który na chwilę zamiga. Starszy mężczyzna się odwróci, spojrzy w prawo i w lewo, włoży ręce do kieszeni płaszcza i ciaśniej się nim opatuli. Powinniśmy iść na spacer, powie. Pan i ja.

Dominic nie zareaguje od razu i starszy mężczyzna przestraszy się, że go uraził, a jego serce przyspieszy. Ale Dominic nie poczuje urazy, będzie się cieszył chwilą, tym, że tańczy jak spłachetek piany na oceanie nocy, a w końcu skinie głową i lekko się ukłoni, jakby chciał powiedzieć do starszego mężczyzny: Dokądkolwiek zechce pan pójść, z chęcią pójdę z panem.

Fotografie będą wszędzie; na billboardach, plakatach, ulotkach przyklejonych do latarni, szyldach sklepów i reklamach na bokach taksówek. Choć noc jest chłodna, w drzwiach będą stali mężczyźni i kobiety, tak jak zawsze; będą sami w ciemności, która wnika do środka, na schody, będą palili papierosy i chowali głowy w ramionach; albo dwoje z nich będzie patrzeć, jak trzecie chwieje się na nogach w przód i w tył. Kobieta w czerwonej sukience wybiegnie bez butów z przedsionka, rozejrzy się szybko po ulicy, a potem rzuci się z powrotem – za późno, szklane drzwi zamkną się za nią i zatrzasną, i będzie waliła w nie otwartą dłonią, a potem stanie z powrotem na chodniku i zacznie przeskakiwać z nogi na nogę, wyciągając szyję i krzycząc: Ian! Ian! Zatrzasnęłam się na zewnątrz! Niech to szlag, Ian! Wiem, że mnie słyszysz!

Aleje będą szerokie i ruchliwe, ulice zaś wąskie i intymne, i obaj mężczyźni będą mogli usłyszeć, jak kroki jednego przetykają się z krokami drugiego. Przejdą pod drzewami wplątanymi w uliczne latarnie, ustąpią kobiecie wyprowadzającej dużego białego psa; miną pocztę, teraz zamkniętą na noc, ale za której drzwiami stoją brezentowe worki z paczkami, listami, rachunkami, czasopismami, zawiadomieniami, odwołaniami i każdy czeka, aż o brzasku zostanie dostarczony.

Z czasem, bez jakiejś konkretnej rozmowy czy ustaleń, Dominic i starszy mężczyzna odkryją, że idą w stronę rzeki: drogi będą się poszerzać, a budynki ciemnieć, tworząc niespodziewane widoki, niewyjaśnione ciągi, gdzie całe dzielnice, fabryki, rozległe formy życia zostały zupełnie usunięte, wepchnięte z powrotem w ziemię, będą wyglądać jak gwoździe wbite w pień miękkiej sosny, a punkty, które były ich celem, są teraz poza zasięgiem wzroku. To będzie jedna z tych nocy, jeden z tych krajobrazów, kiedy można uwierzyć, że czyny i emocje są ostatecznie tym samym. Mimo to Dominic i starszy mężczyzna nie dotkną się ani nawet nie otrą o siebie; pójdą tam, dokąd zaniosą ich nogi, i będą godzinami radośnie rozmawiać.

Dobrze to pamiętam, powie starszy mężczyzna. Lepiej, niż pamiętam to, co działo się wczoraj lub przedwczoraj. Doznanie jak trzymanie ręki w czyjejś kieszeni, rozumiesz, o co mi chodzi?

A Dominic, który – gdyby chciał – mógłby uznać taką metaforę za dwuznaczną lub niekulturalną, zamiast tego uśmiechnie się i powie: Tak, dokładnie tak by było. To jak budzenie się z drzemki w innym kraju, prawda? Ospałość, wygoda, ale wciąż ekscytacja i dziwność.

Czy kiedykolwiek trafią się nam znów takie dni? zapyta starszy mężczyzna i to właśnie będzie miał na myśli, nie zapyta retorycznie, tylko jakby naprawdę chciał wiedzieć. Kiedy skończy zdanie, nastąpi tak długa pauza, że będzie bardziej przypominała ciszę, zanikający znak zapytania, kurczący się do bezgłosu.

Komuś pewnie tak, odpowie w końcu Dominic.

Autostrada przed nimi pełna będzie samochodów stojących na światłach i ciągnących się w górę miasta aż do Czternastej Ulicy, a ich jasne skorupy zalśnią jak szklane pancerze chrząszczy. Młoda Dominikanka w obcisłej czarnej sukience wysiądzie z ciemnego sedana i stanie na ulicy, zostawiwszy drzwi pasażera otwarte, i będzie patrzeć na ruch uliczny, jej głowę otoczy korona. Kierowca samochodu zatrąbi raz, dwa razy, ona pochyli głowę i zajrzy do środka, a potem, gdy tamten ponownie zatrąbi, odejdzie, nie zamknąwszy drzwi, kołysząc się między pasami, zalana dźwiękiem klaksonów, a potem zniknie w neonowoniebieskim samochodzie sportowym.

Jestem daleko od domu, powie starszy mężczyzna. W tamtych czasach, tam, miałem wszystko, czego człowiek może sobie życzyć. Mały dom, który należał do mnie, i przyjaznych sąsiadów, którzy się nie narzucali. Nie miałem wrogów, a moi przyjaciele okazywali się niezawodną przyjemnością. Miałem jedzenie w szafce, a w kieszeni pieniądze na drinka lub dwa. Latem nosiłem bawełniane ubrania, a zimą wełniane, i kochałem się w świetle dnia, jeśli tego chciałem. Nigdzie nie było policjantów, bo świat był miły. Nie potrafiłem powiedzieć, czy umarłem dzień wcześniej, czy umrę pojutrze, i nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby się nad tym zastanawiać.

Ja nie mam domu, powie Dominic, a starszy mężczyzna spojrzy na niego z odrobiną litości. – O, nie o to chodzi, doda Dominic. Mam mieszkanie po drugiej stronie miasta, przy mojej szkole. Wskaże niejasno na północ. Po prostu nie lubię tam spać. Wolałbym być tutaj, gdziekolwiek.

Szkole? zapyta starszy mężczyzna. No cóż, teraz musisz mi powiedzieć, co studiujesz. – Nie. Niech zgadnę. Cofnie się o krok i przypatrzy Dominicowi, i to będzie pierwszy raz, gdy naprawdę dobrze się sobie przyjrzą. Starszy mężczyzna zamilknie na chwilę, a potem powie: Poezja. Dominic uśmiechnie się i potrząśnie głową. Nie? spyta starszy mężczyzna. No to może… teatr?

Dominic znów potrząśnie głową i powie: Ale jesteś blisko. Potem cofnie się o krok, wyciągnie ręce w powitalnym geście, uśmiechnie się krzywo i wykona doskonałą sekwencję plié-assemblé, choć obciążają go zimowe ubrania.

Ach, powie starszy mężczyzna. Oczywiście, teraz to widzę. Kiwnie uprzejmie głową i ruszą dalej, aż w końcu dotrą do nabrzeża. Po drugiej stronie rzeki Hudson będą świecić światła; od czasu do czasu po nocnej wodzie prześlizgnie się imprezowa łódź z ciemnymi postaciami na pokładzie, płynąca do lub z doków dzielnicy finansowej – dowód na to, że w zagłębieniach tego miasta zbudowano więcej miast, z których każde zagnieżdżone jest w kolejnym. A oto i rzeka, powie starszy mężczyzna. Rzeka płynie do oceanu, a w oceanie żyją wszelkiego rodzaju stworzenia: wielkie ławice szarych ryb, węże morskie, ośmiornice i kałamarnice olbrzymie. A wszystko to po prostu – i tutaj będzie gestykulował – jest tam.

Nigdy nie myślę o tym w ten sposób, przyzna Dominic. Kiedy tu jestem, całe życie, jakiego mogę pragnąć, jest tutaj.

Na molo będą tłoczyć się pary i trudno powiedzieć, czy to człowiek, czy skrawek papieru, który właśnie przeleciał na wietrze. Z nieba będą spadać światła, gdy za wodą jeden po drugim wylądują samoloty. Za nimi przemknie pojazd na sygnale. Starszy mężczyzna ponownie podejmie rozmowę, mówiąc: Jeśli chodzi o wyspę, na której stoimy – obaj odwrócą się, by na nią spojrzeć – czy zauważyłeś kiedyś, że nie chowają tutaj swoich zmarłych?

Co masz na myśli? spyta Dominic.

Nie ma tu cmentarzy. W każdym razie żadnego wartego uwagi; może trochę cmentarzyków tu czy tam. Reszta została wygnana na rubieże. To jedyne znane mi miasto, w którym nawet zmarli nie mają miejsca na odpoczynek.

Oto jak to się stanie. Dominic zastanowi się nad tym, a potem powie: Ale jest tu masa duchów, prawda? Ze wszystkich pożarów i wszystkich upadków, plag i morderstw, duchy zmarłych burmistrzów, policjantów, księży, duchy prostytutek i ćpunów, duchy bardzo bogatych i bardzo nudnych, gwiazd filmowych i pucybutów, wszystkich handlarzy, wszystkich sklepikarzy, wszystkich sekretarek, wszystkich pijaków ze wszystkich barów. Tutaj Dominic będzie sprawiał wrażenie, jakby coraz bardziej się złościł, lecz w sposób, który nie przeraża starszego mężczyzny ani nie powinien. Po prostu tak się czuje, kiedy czuje coś bezgranicznego. – W Nowym Jorku nikt nie umiera, nie zostawiając po sobie zjawy, powie. Nie ma znaczenia, gdzie są pochowani ani czy w ogóle gdzieś ich pochowano. Każdy, kto kiedykolwiek znalazł się na tej wyspie, tutaj zostaje, każdy, kto kiedykolwiek tu przybył na stałe, kto kochał to miejsce lub go nienawidził albo kochał lub nienawidził kogokolwiek tutaj.

Są wszędzie, zgodzi się starszy mężczyzna. Przypuśćmy, że moglibyśmy ich uwolnić. Ty i ja. Przypuśćmy, że moglibyśmy sprowadzić ich z powrotem, sprawić, że staliby się widoczni, żeby zasiedlili miasto razem z żywymi, ubrani tak, jak się niegdyś nosili, żywi jak za życia, tak że sam czas przestałby istnieć, a przeszłość i teraźniejszość mieszałyby się swobodnie. Wyobraź sobie, że moglibyśmy znów ich połączyć. Starszy mężczyzna przerwie i będzie coś w jego wyglądzie, jakby przeczucie, że zostanie zrozumiany, połączone z leciutką nutą szorstkości, jakąś zawziętością w oczach, ale w żaden sposób nie nieprzyjemną – na swój sposób satysfakcjonującą, jak pierwszy łyk czarnej kawy lub długo oczekiwana zdrada, która w końcu staje się realna. Dominic to dostrzeże i gorąco się uśmiechnie. Starszy mężczyzna też się uśmiechnie i powie: Tylko na chwilę. Na chwilunię, może jeszcze jeden raz.

Dominic wpatrzy się w twarz starszego mężczyzny, jego gładką skórę, jasne oczy, i poczuje radość, której nie czuł od dawna. Będzie tak ciepło, że aż zadrży, zaskoczy go naturalność tego wszystkiego, nogi mu osłabną, usta się rozchylą i powoli osunie się na kolana, aż pojawi się światło i owinie wokół niego, otoczy głowę. Jego twarz będzie płonąć, a kiedy złapie oddech, spojrzy na starszego mężczyznę i zapyta: Teraz?

A starszy mężczyzna przestanie się uśmiechać, bo uśmiech nie wystarczy, i powie: Tak. Teraz.

Big Rock Candy Mountain

Było już ciemno. Samolot miał się spóźnić: przylecieć z Londynu kilka godzin po czasie, w Hiszpanii były burze i rozkłady linii lotniczych beznadziejnie się pomieszały, połączenia odwołano, maszyny nie mogły wystartować, ponieważ potrzebny samolot wciąż znajdował się w drodze, osiemset kilometrów stąd i na pułapie trzydziestu tysięcy stóp. Stephanie trafiła na zator, utknęła w terminalu, gdzie cuchnęło wykładziną przemysłową i sztucznym masłem. A wtedy nagle nastąpiły dziesiątki przylotów, pracownicy linii lotniczych ogłaszali aktualizacje i w ogólnym zgiełku rozmów prosili o cierpliwość, podczas gdy ludzie kończyli rozmowy telefoniczne i zbierali swoje rzeczy; a potem wszystkie samoloty nagle wypełniły się oszalałym tłumem i w konsekwencji Stephanie trafiła do klasy biznes, gdzie usiadła na szerokim miękkim fotelu przy oknie, z odchyloną do tyłu głową i zamkniętymi oczami, a głuchy pogwar współpasażerów obmywał ją, podczas gdy samolot zmierzał na drogę kołowania i pas startowy – przerwa – a potem wzbili się w powietrze, cała kabina westchnęła, jakby pasażerowie wreszcie zostali uwolnieni, choć nikt nie mógł powiedzieć od czego: lotniska czy dnia, czy ciężaru grawitacji i marnotrawstwa bezruchu.

Pilot odezwał się przez system nagłośnieniowy i przyznał, że nie będzie w stanie nadrobić straconego czasu, więc przylecą do Nowego Jorku z co najmniej dwugodzinnym opóźnieniem. Przeprosił, a mężczyzna na sąsiednim fotelu wydał cichy, pełen dezaprobaty dźwięk. Stewardesa weszła z kieliszkiem szampana i Stephanie popiła nim tabletkę, która miała ją uspokoić. Zdrzemnęła się i obudziła, zasnęła ponownie i wróciła do ciemnej kabiny. Spojrzała na mężczyznę siedzącego obok, ciemnowłosego biznesmena po pięćdziesiątce, który wciąż miał na sobie marynarkę, podczas gdy ona sama zadomowiła się tak skutecznie, że zaczęła się zastanawiać, gdzie są jej buty. Podciągnęła stopy i spojrzała w dół, dostrzegła swoje półkozaczki leżące na boku pod siedzeniem przed nią i dotknęła je palcami stóp, próbując zdecydować, czy włożyć je ponownie. Jak długo spałam? zapytała biznesmena.

Dopił resztkę drinka i odezwał się, nie patrząc na nią, choć nie szorstko. Prawie przez całą drogę, odparł. Kapitan powiedział, że zaczynają podchodzić do lądowania, a Nowy Jork w jego głosie był tak wyraźny, że przez chwilę myślała, że żartuje. Biznesmen od niechcenia poprawił mankiety i spojrzał na zegarek, a potem zajął się jego nastawianiem. Gapiąc się, wciąż rozespana, Stephanie zauważyła, że źle obliczył różnicę czasu, postanowiła jednak nie zwracać mu uwagi. Wsunęła buty z powrotem na stopy i podniosła roletę, ale zobaczyła jedynie dostojnie migające światełko na końcu skrzydła. Biznesmen wyciągnął teczkę spod siedzenia przed sobą i położył ją na kolanach, a Stephanie bez ruszania głową przeniosła wzrok i obserwowała, jak z cichym stuknięciem zwalnia zatrzaski, z dźwiękiem, który zawsze kochała: mosiądzu uderzającego o skórę. Kiedy się pochylił, zauważyła, że ma zarośnięty kark; albo nie miał żony, albo nie było go w domu przez kilka tygodni. Podniósł wieko, a ona uśmiechnęła się do siebie, gdy zamiast oczekiwanych dokumentów dostrzegła zestaw dziecięcych zabawek wykonanych z jaskrawego plastiku: żółtego słonia, błękitną grzechotkę dla niemowląt, czerwony aparat. Wyciągnął parę dużych białych kostek i trzymał je uważnie w dłoni, jakby próbował odczytać jakąś okultystyczną zagadkę. Z pewnością świat nigdy nie stał się bardziej znajomy, a inni ludzie – trudniejsi do zrozumienia.

Znów zaczęła zasypiać, ale weszła stewardesa i poprosiła, żeby podać jej kieliszek, który od czasu zaśnięcia stał pusty na stoliku Stephanie. Czuła ssanie w żołądku, ale było już za późno, by o cokolwiek prosić; okazja, by coś zjeść, miała się nadarzyć dopiero jutro. Czyli kiedy? Przeciągnęła się. Była prawie północ – nie, nie północ, była prawie pierwsza, koniec końców biznesmen dobrze nastawił zegarek. Samolot zaczął tonąć w atmosferze, a czas popłynął we wszystkich kierunkach: do przodu, gdy lecieli wzdłuż wybrzeża Connecticut i nad Queens, do tyłu przeciwko obrotom Ziemi, w górę i na boki jak fontanna, rzucająca niezliczone krople na miasto, które kołysało Stephanie.

Poniżej szeroko ścieliły się rozrzucone kępy słabych pomarańczowych świateł; patrzyła przed siebie i widziała, jak gęstnieją, gdy samolot zbliżał się do lotniska, a przedmieścia stają się coraz bardziej zwarte. Stewardesa wyjaśniała coś kobiecie kilka rzędów dalej, a siedzący obok mężczyzna czytał magazyn ekonomiczny. Za oknem przesuwały się wieżowce osiedli mieszkaniowych, ten znajomy krajobraz, pozbawiony cienia i monochromatyczny, jakby patrzyła przez noktowizor, choć do zobaczenia było niewiele: puste ulice i ciemne okna, nad którymi przelatywały metalowe statki powietrzne, wypełnione świadkami z innego świata.

Miała nadzieję, że kiedy wylądują, nie będzie za zimno. Był dopiero wrzesień, ale nigdy nie wiadomo. Mroźna pogoda – jeszcze jedna rzecz, której znów miała doświadczyć. Londyn nie bywał tak zimny. Gdzieś tam w dole, w Queens, może w którymś z tych identycznych magazynów, budynków zbyt nijakich, by można je było w ogóle opisać, miała kilka pudeł z rzeczami, w tym ubrania na cięższą zimę. Tęskniła za tym: za ubieraniem się naprawdę ciepło, za warstwami i mieszankami tkanin i zapachów – bawełny, wełny, oddechu, jedwabiu, skóry, kaszmiru – oraz guzików i koronek, i za rozpinaniem się po wejściu do pomieszczenia. Jedna z tych niepotrzebnych komplikacji, które uprzyjemniały życie, nie tyle kłopot, ile rytuał. Poniżej przemknęła zatoka, a potem znowu znaleźli się nad lądem, szybko zniżali lot, pojawił się asfalt, a obok śmigały światła magazynów lotniczych, i łagodnie zetknęli się z pasem startowym, amerykańskim.

Zrobiło się zamieszanie, gdy samolot zatrzymał się przy rękawie, a trzysta osób, które siedziały godzinami, wstało, przeciągnęło się, sięgnęło po torby, włączyło telefony komórkowe, do samolotu zaś zbliżyły się wózki i wozy obsługi, zaczęły migać światła, a za nimi znaki i jeszcze więcej świateł. Wyłączyły się silniki samolotu. Biznesmen zdjął już bagaż podręczny z górnego luku; spojrzał na Stephanie przelotnie i uśmiechnął się, podczas gdy ona siedziała cierpliwie na swoim miejscu. – Rozumiem, o co pani chodzi, powiedział. Czasami po prostu nie chcę wysiadać z samolotu. Uśmiechnęła się lekko. Wraca pani do domu? spytał.

Tak, odparła.

Zawsze myślę, że go tam nie będzie, powiedział. Miasta. Pasażerowie przed nimi zaczęli szurać w stronę wyjścia, a on spojrzał w górę, wzruszył ramionami i przesunął się do przodu. Wstała.

Bagaże Stephanie pojawiły się na taśmie niemal natychmiast, odprawa celna zajęła jej tylko kilka minut, a potem, ciągnąc za sobą obie walizki, z torbą podróżną leżącą na tej z kółkami, przechodziła już przez drzwi do terminalu, gdzie pod łuszczącymi się jarzeniówkami czekało tysiąc ludzi. Wszystkie te twarze, emalia i karmel, niektóre brązowe jak u Hindusów, inne różowe jak u Szwedów, inne czarne jak u Sudańczyków, w tym jedna kobieta z włosami ufarbowanymi na żółty blond. Wszyscy wyglądali na zmęczonych. Za barierką kierowcy limuzyn trzymali tabliczki z nazwiskami. Potem pojawiła się przed nią drobna kobieta w średnim wieku, która spytała: Stephanie?

Musiała się zastanowić, ale tylko przez chwilę. Następnie – Cześć! odpowiedziała. Tak!

Domyśliłam się, że to musisz być ty, stwierdziła kobieta, chociaż nie wyjaśniła, w jaki sposób. Jestem Emily Coster, dodała, a kiedy Stephanie zareagowała pustym spojrzeniem: Jestem żoną Rogera. Z Instytutu Carriera?

Och, oczywiście, odparła Stephanie. Mam nadzieję, że dostałaś moją wiadomość. Przepraszam za spóźnienie.

Nie przejmuj się, powiedziała kobieta. Ani trochę. Chodź. Rozejrzała się. Załatwimy ci bagażowego czy coś.

Nie ma potrzeby, rzuciła Stephanie, lekko szarpiąc za rączkę walizki. Wszystko mam na kółkach.

Mogę jakoś pomóc?

Nie trzeba, powiedziała Stephanie. Samo się toczy.

No dobrze, Roger powinien być blisko, stwierdziła Emily Coster. Krąży tu i wysłał mnie, żebym cię znalazła.

Och, westchnęła Stephanie. Długo tak krąży?

Niedługo, odparła Emily Coster. Dosłownie chwilę. Kilka godzin temu zadzwoniliśmy do linii lotniczych i powiedzieli nam, że się spóźnisz.

Była owinięta w czarny pluszowy płaszcz, który sięgał jej prawie do kostek – rodzaj ekstrawaganckiego stroju, który kobieta nosi tylko wtedy, gdy jest on albo wszystkim, co posiada, albo jednym z wielu. Para błyszczących czarnych czółenek opinała jej drobne, delikatne stopy. Miała pięćdziesiąt kilka lat lub – jeśli jej się wyjątkowo poszczęściło albo była sumienna – trochę więcej i była drobna, ale nie wyglądała na wątłą. Nosiła krótko przycięte włosy, co zdarzało się tylko młodym i dojrzałym kobietom, pierwszym ze śmiałości, a drugim dla wygody; trudno było powiedzieć, czy trzymała się tego pierwszego, czy oczekiwała tego ostatniego. Bogactwo też tak robi, pomyślała Stephanie: wszystkie te akcesoria sprawiają, że młoda kobieta wydaje się starsza, a starsza młodsza.

Na zewnątrz terminalu wiał zimny, przenikliwy wiatr, ludzie, ustawieni w poszarpaną kolejkę, która ciągnęła się wzdłuż drogi, jeden po drugim odjeżdżali. Limuzyna, limuzyna, radio samochodowe, chór jakże wielu krzepkich kosów. Z boku kilka osób kuliło się lekko i paliło papierosy; na drodze dojazdowej stały brudne autobusy lotniskowe i kilkanaście samochodów miejskich, a po przeciwnej stronie znajdowała się betonowa wysepka, gdzie długi szereg podróżnych wpychał się do jeszcze dłuższego szeregu żółtych taksówek; dalej zaś, po drugiej stronie wysepki, większy korek, więcej limuzyn i autobusów, więcej świateł i klaksonów, a wszędzie byli bogaci, kuzyni, klienci i zmęczeni ludzie chcący wrócić do domu. Emily Coster podeszła do krawężnika i ze zmarszczonym czołem przyglądała się drodze. Stephanie podążyła za nią. Czego szukamy? spytała.

Rogera… odparła kobieta.

No tak, powiedziała Stephanie.

Jeździ… – Och, westchnęła Emily Coster, powinnam po prostu do niego zadzwonić. Sięgnęła głęboko do kieszeni płaszcza, ale zanim zdążyła wyjąć telefon, czarne bmw błysnęło światłami i się zatrzymało. Kierowca pochylał się nad siedzeniem pasażera i z troską unosił głowę. Ach, oto on, powiedziała, gdy jej mąż niezdarnie się wyprostował i niedbale im pomachał. Był mniej więcej dziesięć lat starszy od niej i Stephanie od razu zaczęła się zastanawiać, czy Emily jest jego drugą żoną, a jeśli tak, to co się stało z pierwszą. Kto miał tu szczęście, a kto pecha?

Roger Coster wysiadł z samochodu. Witamy w Nowym Jorku, rzucił radośnie. Albo z powrotem. Witaj w domu. Witaj tutaj. Nacisnął przycisk na breloczku i klapa bagażnika bezgłośnie się uniosła. Pozwól, że ci pomogę, powiedział, gdy spotkał się ze Stephanie z tyłu samochodu. Był mniej więcej tego samego wzrostu co jego żona, nie więcej niż kilka centymetrów od niej wyższy, a zarazem niższy od Stephanie. Trochę się zdziwiła, bo niezmiennie dziwiła się, gdy ludzie sukcesu okazywali się niscy, a jeszcze bardziej, gdy okazywali się równie sympatyczni co Coster: spojrzał przyjaźnie na jej twarz, uścisnął krótko jej dłoń, po czym sięgnął po jej torbę. Podobnie jak jego żona, miał niezwykle jasną i miękką skórę, a także jasne oczy. Słaby szarobiały pióropusz oddechu wypłynął z jego ust; to też było luksusowe i dyskretne, coś, za co zapłacił z góry. Pomyślała, że nie ma na świecie nikogo bardziej zadbanego niż pewna klasa nowojorczyków. Bez względu na to, jak brudne i zaśmiecone było miasto, poruszali się po nim w doskonałym zdrowiu i z elegancją, ani trochę nie na miejscu, lśniący, czyści, naturalni, opanowani. Costerowie byli beneficjentami bogactwa, które nie należało do ekstremalnych, ale okazywało się o wiele bardziej stabilne niż to zgromadzone przez bankiera, przemysłowca lub księcia. Każdy z nich mógł zostać na łasce złego roku, historii, wojny, sądów lub chwiejności mody, ale tej dwójce powierzono sam rozsądek, oni byli prawdziwymi spadkobiercami pozłacanego wieku, strażnikami bezcennego towaru. Bez wątpienia znakomicie zarabiali, ale ich fortuny mocno owijały się wokół podstaw solidnej instytucji, która pozwalała im spędzać dni wedle uznania i udzielać mecenatu, ilekroć czuli się poruszeni.

Roger Coster szybko włożył worek do bagażnika. Emily Coster zapytała: Czy lot był bardzo uciążliwy?

Kiedy już wystartowaliśmy, było właściwie przyjemnie, odparła Stephanie. Teraz Roger Coster sięgnął po walizkę z kółkami, ale zawahał się, kiedy wyczuł jej ciężar, po czym powoli podniósł. Nie byłoby dobrze, gdyby mu ją zabrała, chociaż przyzwyczaiła się do jej noszenia, więc zdecydowała się na przepraszające zmarszczenie brwi i słowa: Jest bardzo ciężka… Ale on zdążył już schować ją do bagażnika samochodu i uśmiechnąć się z zadowoleniem. Co tam masz? spytał.

Po prostu dużo sprzętu, odpowiedziała. Korpusy aparatów, obiektywy, futerały, kilka lamp, których nigdy nie używam. Bawiła go ta litania, więc mówiła dalej. Co tam jeszcze… dwa laptopy, kilka dysków twardych, parę innych rzeczy do przechowywania danych. Kilka pudełek z odbitkami. Roześmiał się krótko i poprowadził ją do tylnych drzwi, podczas gdy Emily Coster zmierzała już ku przednim od strony pasażera. Siedzenie okazało się miękkie i Stephanie zapadła w nie tak głęboko, że nagle poczuła, jakby świat się pod nią ugiął, więc z trudem udało się jej usiąść prosto, chociaż oznaczało to przycupnięcie na brzegu kanapy.

Roger Coster spojrzał w dół, na dźwignię zmiany biegów, jakby nigdy wcześniej jej nie widział, i przeczytał litery, zanim ruszył i włączył się do ruchu. Przechodzenie przez te wszystkie lotniska musi być dość trudne, stwierdził.

Nie jest tak źle, odparła Stephanie. Zamilkła na moment. W tych sprawach obowiązywały zasady, skrupuły i kodeksy, a ona nie wiedziała: zaraz któreś złamie? Przez chwilę miała wizję cofnięcia jej stypendium, zanim jeszcze się zaczęło. Mam przepustkę prasową i ona pomaga. Kolega pracuje w „Timesie”, tym londyńskim, powiedziała, wyglądając przez okno, gdy wjeżdżali na autostradę. Ukradł czystą i zmajstrował atrapę z moim nazwiskiem i zdjęciem. Karta ma nawet pasek magnetyczny. Powiedziałam mu, że użyję jej tylko w nagłych wypadkach, dodała. Nastąpiła pauza i zarówno Roger, jak i Emily Coster wybuchnęli śmiechem. Używam jej cały czas, przyznała. Pozwala mi wejść do różnych miejsc, do których nigdy by mnie nikt nie wpuścił.

Wjechali na koniczynę drogową. Co by się stało, gdyby ktoś cię złapał? spytała Emily Coster.

Nie wiem, odparła bezmyślnie Stephanie. Pewnie skończyłoby się konfiskatą przepustki i ostrzeżeniem. W obiegu musi być mnóstwo podobnych rzeczy; to dziwne, że ktoś w ogóle zwraca na nie uwagę.

Ale najwyraźniej zwracają, stwierdził Roger Coster. Zawsze fascynowały mnie oznaki władzy. Odznaki, karty identyfikacyjne i tym podobne. Poświadczenia, certyfikaty, berła, pieczątki lakowe.

To prawda, zgodziła się Emily Coster. Pierwszą rzeczą, którą zrobił, kiedy został dyrektorem, było przeprojektowanie identyfikatorów.

Roger Coster spojrzał na nią w lusterku wstecznym, mrużąc oczy w uśmiechu. Chciałem przejść na pełną biometrię: wszczepiane mikroczipy lub baza skanów siatkówki, obrazy neuronowe, tego typu rzeczy. Przyjrzałem się temu. Niesamowite, ile mamy unikalnych identyfikatorów. Wszystko, od chodu po zapach oddechu. Zamilkł w oczekiwaniu na jej reakcję, a ona z przerażeniem odkryła, że stara się nie oddychać. Oczywiście, kontynuował, wszyscy byli przeciw. I tego oczekiwałem. Gdyby tego nie zrobili, musiałbym ich co do jednego zwolnić.

Nie mógłby ich wszystkich zwolnić, wtrąciła Emily Coster. Dla twojej informacji.

Powinienem móc, powiedział, ale nie mogę. W każdym razie zdecydowaliśmy się na coś bardziej tradycyjnego. Stephanie słyszała rytmiczne dudnienie łączeń na autostradzie, znajomą kołysankę rozpadającego się Nowego Jorku. – Dwunastolatek potrzebowałby około dziewięćdziesięciu sekund, żeby to podrobić, zakończył.

Stephanie wróciła do patrzenia przez okno, teraz z nowym uczuciem do tych ludzi, którzy dali jej tak wiele i prosili o tak niewiele w zamian – tylko żeby ich bawić. Wciąż nie była pewna, jak ją znaleźli. Jej telefon odezwał się pewnego późnego popołudnia, kiedy dotarła do końca Camden High Street w Londynie z torbą zakupów. Dzwoniła asystentka Rogera Costera i spytała, czy Stephanie może rozmawiać, a kiedy odparła, że może, została przełączona i chwilę później usłyszała głos mężczyzny. Nic o nim nie wiedziała – musiała go poprosić o powtórzenie nazwiska – ale znała Instytut, w każdym razie znała jego główny budynek, duży pałac Beaux Arts, położony na zielonym kampusie przecznicę od East River. Został założony prawie sto lat wcześniej, jako placówka badawcza najbardziej eleganckiego i rzadkiego sortu, gdzie fizykę ogarniano na białych tablicach, a zbiory danych przekształcano w ekonomię laureatów. Znalazła ławkę, usiadła i słuchała, kiedy jej wyjaśniał: Kilka lat temu zainaugurowali program rezydencyjny, może o nim słyszała? Wydała dźwięk, który mógł oznaczać równie dobrze „tak” lub „nie”. No cóż, mówił dalej, od niedawna zapraszamy artystów, najchętniej tych bez żadnej innej przynależności instytucjonalnej, żeby spędzili z nami rok. Będziesz miała własne biuro, małe mieszkanie w jednym z naszych budynków, dostęp do naszych bibliotek i tak dalej, towarzystwo pozostałych stypendystów oraz stypendium, które zapewni ci komfort przez cały rok. Nie miałabyś żadnych obowiązków, ale jeśli chcesz, możesz na koniec wygłosić małą serię wykładów.

Tak szybko przeszedł od opisywania programu do propozycji stanowiska, że prawie to przegapiła. Brzmi cudownie, powiedziała. W rzeczywistości brzmiało to zupełnie nierealnie i zastanawiała się, czy któryś ze znajomych jej nie wkręca.

Bardzo się staramy, stwierdził Roger Coster. Pomyślisz o tym?

Nie wiedziała, co powiedzieć. Oczywiście, odparła.

Pozwolę sobie podesłać ci garść materiałów, powiedział Roger Coster, i teraz nie była pewna, czy właśnie zgodziła się na ten rok, czy nie. Dziękuję, odparła. Nastąpiła przerwa; słyszała, jak się uśmiecha. Zastanawiała się, jak zwróciła na siebie jego uwagę, czy komitet ją polecił, czy widział jej prace, a jeśli tak, co go przekonało. Ale nigdy o tym nie wspomniał, a ona nigdy nie spytała. Co więcej, nie pamiętała, żeby oficjalnie powiedziała, że się zgadza, chociaż musiała to zrobić tego dnia, jeśli nie przez telefon, to później. Musiała wypełnić formularze, spakować rzeczy z mieszkania, przysłali jej bilet na samolot. Musiała się pożegnać, musiała płakać w pokoju hotelowym i oto on – Nowy Jork. W samochodzie zapanowała cisza. Deska rozdzielcza lśniła wspaniałymi informacjami. Jesteś stąd, odezwał się Roger Coster. Prawda?

Stephanie skinęła głową, a kiedy zdała sobie sprawę, że jej nie widzą, powiedziała: Tak, zgadza się. Upper East Side.

Autobus z Rikers zrównał się z nimi i przez kilkaset metrów jechał obok, po czym odbił w zjazd z autostrady. „Weź mnie za rękę i odprowadź do domu”. Kiedy była dzieckiem, ojciec śpiewał jej do snu i była to jej ulubiona piosenka; nigdy nie słyszała, żeby śpiewał to ktokolwiek inny. Wtedy byliśmy biedni jak myszy, mawiała jej matka. Pewnie nie pamiętasz tego maleńkiego mieszkanka, w którym mieszkaliśmy, tam, na Bronxie. I rzeczywiście, jedyną rzeczą, którą Stephanie mogła przywołać w pamięci o tym miejscu, był mały drewniany stolik nocny, który jej ojciec pomalował na granatowo. Wkrótce potem jego firma zajmująca się importem mebli trafiła w idealny moment, przenieśli się na Manhattan, a ona poszła do prywatnej szkoły. „Weź mnie za rękę, kochanie”. A potem równie nagle jej ojciec zmarł. Miała wtedy dwanaście lat, a gdy miała dziewiętnaście, podążyła za nim matka. Miała trzydzieści dwa, gdy się wyprowadziła.

Zbliżali się do Queens Boulevard. Emily Coster spytała: Jak długo cię nie było?

Siedem lat, odpowiedziała Stephanie. Przejechali obok elektrowni, dużej szczeciniastej istoty buczącej cicho w kaskadach własnego światła.

Siedem lat! I w ogóle nie wracałaś? zapytała Emily Coster. Nawet w odwiedziny?

…nie, odparła Stephanie. Czekała, czy zapytają ją, dlaczego nie, ale byli to ludzie miłosierni. Co by powiedziała? Że była zbyt smutna, zbyt przestraszona.

Cóż, cieszymy się, że jesteś z nami, stwierdziła Emily Coster.

Obok nich przemknęła żółta taksówka, przecięła dwa pasy, a potem gwałtownie zwolniła, zatrzymana przez furgonetkę, która marudziła na skrajnym lewym pasie. Dupek, odezwał się Roger Coster.

Który? spytała Emily Coster.

Obaj, odparł.

Minęli gigantyczny stadion, oświetlony jak statek kosmiczny, nad którym opalizowała mgła; minęło kilka minut w ciszy, a potem za oknem był Manhattan rozciągający się na południe, wystrzępiony i oświetlony, z kępami ogromnych stalagmitów wznoszących się z dna wyspy jak wąż podczas parady z okazji chińskiego Nowego Roku. Stephanie poczuła nikłą iskierkę w gardle, która skrzyła się w jej pulsie i sprawiała, że mimowolnie mrugała, co z kolei wywołało ciche łzy, które nie chciały popłynąć.

Roger Coster znalazł wjazd na most Triborough i po chwili jechali wzdłuż rzeki na południe. Miasto nie znajdowało się już w oddali; byli w jego środku, było wokół nich, zmieniła się muzyka, żadne z nich się nie odzywało; zjechali z autostrady i zmierzali w stronę parku, ludzie na chodnikach, ludzie na rogach. Stephanie spięła się i starała nie patrzeć na aleje; wszystko było za blisko. Minęli Piątą i przecięli jedną z poprzecznych ulic, samochód delikatnie podskakiwał na drogim zawieszeniu. Jaki masz teraz czas? spytała Emily Coster.

Stephanie zastanawiała się przez chwilę. 1981, odpowiedziała, a Roger Coster się roześmiał.

Byli na Broadwayu i znów wszędzie pojawiły się światła i samochody. Na jednym rogu znajdował się targ oświetlony jak plan filmowy; przed nim koreański chłopiec, nie więcej niż jedenasto- czy dwunastoletni, układał wiadra z żółtymi i fioletowymi kwiatami, podczas gdy stateczna kobieta w futrze, z błyszczącą czarną torebką zwisającą w zgięciu łokcia, stała za nim i go obserwowała. Na pasie zieleni, który przecinał ulicę, inna kobieta tkwiła nieruchomo, obserwując przejeżdżające samochody, jakby nigdy nie miała zamiaru oderwać oczu od tego widoku. Zatrzymali się na czerwonym przed przejściem dla pieszych. Emily Coster w zamyśleniu przyciskała dłoń do ust; jej mąż wyglądał przez okno, aż w końcu światło zmieniło się na zielone i skręcili w prawo, a przecznicę później w lewo, na West End, w końcu zaś zatrzymali się przed dużym budynkiem z szarego kamienia z wysuniętą leśnozieloną markizą sięgającą połowy chodnika. Gdy kobiety wysiadły z samochodu, zjawił się portier. Hectorze, możesz nam pomóc? Mężczyzna wyjął torby Stephanie z bagażnika i zaniósł bez wysiłku do przedsionka, podczas gdy Roger Coster odbił od krawężnika i znów zniknął w ruchu ulicznym.

Chce znaleźć wolne miejsce parkingowe, powiedziała Emily Coster do Stephanie, kiedy weszły za portierem do środka. Nie wiem, po co mu w ogóle samochód. Naprawdę. Ale to go uszczęśliwia.

Był to przedwojenny budynek w nieco opłakanym stanie. Podłogę holu wyłożono linoleum w płytkowy wzorek; powinna była zostać wymieniona kilka lat wcześniej, ale przynajmniej ściany niedawno odmalowano, bursztynowe światła obudowano zaś wypolerowanymi kloszami. Portier postawił bagaże na drugim końcu z lekkim chrząknięciem, a Emily Coster uśmiechnęła się łagodnie. Przeprowadzka, powiedziała. Droga przez mękę. Przytrzymała drzwi windy, podczas gdy Stephanie niosła jedną torbę, a po chwili wepchnęła nogą drugą. – Mieszkamy z Rogerem w tym budynku już prawie piętnaście lat, kontynuowała Emily Coster, gdy drzwi się zasunęły i winda ruszyła w górę. Mieszkanie jest większe, niż potrzebujemy, ale pomysł spakowania wszystkiego, przewiezienia na drugi koniec miasta i ponownego rozpakowania to po prostu za dużo. No i oczywiście w dzisiejszych czasach wszystko jest takie drogie. W głowie się nie mieści. Milion dolarów za kawalerkę? Obłęd. Powstrzymała się, gdy dotarły na ósme piętro, świadoma tego, jak niestosownie musi brzmieć jej narzekanie.

Wspólnie zdołały przetoczyć korytarzem pod drzwi Costerów walizkę z torbą balansującą na jej szczycie, która zsunęła się na ziemię, gdy tylko znalazły się w mieszkaniu.

Niech sobie leży, powiedziała Emily Coster. Musisz być wykończona.

Nie, powiedziała Stephanie. Może trochę… przytłoczona, ale spałam w samolocie.

Emily Coster skinęła głową. W każdym razie jutro zjawi się ktoś z Instytutu i zabierze wszystko do twojego mieszkania.

Naprawdę? spytała Stephanie. Emily Coster ponownie skinęła głową. Dziękuję, odezwała się Stephanie. Także za zabranie mnie z lotniska i dzisiejszą gościnę.

Och, cała przyjemność po naszej stronie, odparła Emily Coster. Cały czas kogoś nocujemy. Teraz, kiedy Matty się wyprowadził, mamy dodatkową sypialnię, która tylko się kurzy. Takie marnotrawstwo. Matty to nasz syn.

Jest na studiach?

Chciałabym, westchnęła Emily Coster. Wejdź, powiedziała i zaprowadziła Stephanie do porządnie wyposażonego salonu: przyćmione, dyskretne oświetlenie, obrazy w ramach na jednej ścianie, regał na książki od podłogi do sufitu przy drugiej, wszystko dobrze dopasowane, choć nie według oczywistego projektu: ciemnozielona kanapa była stosunkowo nowa, ale stojąca obok niej lampa podłogowa wydawała się o kilkadziesiąt lat starsza, a schodki biblioteczki, które służyły za prowizoryczny stojak na czasopisma, zabytkowe. Stephanie rozejrzała się szybko i usiadła na kanapie. Powietrze pachniało lekko neroli i tytoniem do fajek, choć o ile mogła stwierdzić, Roger Coster nie palił. Emily Coster podeszła do kredensu pod przeciwległą ścianą, wyjęła trzy wysokie szklaneczki, wlała do każdej centymetr burbona, jedną podała Stephanie, drugą zostawiła na stoliku do kawy, a trzecią zatrzymała dla siebie. Nie, Matty półtora roku temu zdecydował się wstąpić do korpusu piechoty morskiej, odparła, niespokojnie wzruszając ramionami. Próbowałam mu to wyperswadować. Nie żebym nie wierzyła w służbę, ale miał tyle innych możliwości. Niewiele mogłam poradzić: brat jego matki był w korpusie piechoty morskiej – mam na myśli jego biologiczną matkę, pierwszą żonę Rogera. Wiesz, jacy są chłopcy, młodzi mężczyźni: idealizują rzeczy, zwłaszcza jeśli nie znają ich zbyt dobrze. I oczywiście Roger nie mógł mu zabronić. Upiła łyk alkoholu i usiadła na brązowym skórzanym fotelu do czytania. Westchnęła, a potem spojrzała na Stephanie, jakby właśnie sobie przypomniała, że tam jest. Martwię się o niego, dodała. Cały czas się o niego martwię.

Gdzie stacjonuje?

Nie mamy prawa wiedzieć, odpowiedziała. Skończył szkolenie rok temu, a potem przeszedł kolejne, aby stać się… specjalnym… Nazywają się Raiders. W każdym razie nie mówią nam, gdzie jest ani co robi. Myślę, że Roger może skądś wiedzieć, w tajemnicy. Wszędzie ma znajomości. Ale nic mi nie mówi. Nie jestem pewna, czy chcę wiedzieć. – Właśnie wtedy usłyszały, że Roger wrócił. Myślisz, że powinnam się martwić? spytała Emily Coster, patrząc prosto przed siebie.

Stephanie odparła: Od tego są matki, żeby się martwić, a Roger Coster stanął w drzwiach salonu, zdjął rękawiczki i zapytał: Od czego?

Stephanie nic nie powiedziała. Od martwienia się, rzekła Emily Coster.

Ach, powiedział Roger Coster i poszedł odwiesić płaszcz do szafy w przedpokoju, a potem wrócił i stał z wahaniem, dopóki Emily Coster nie wskazała mu jego szklanki. Podniósł ją i ruszył ku dużemu czarnemu fotelowi po drugiej stronie stolika do kawy. Pod koniec dnia lubię trochę burbona, zwrócił się do Stephanie. Ułatwia przejście od nieszporów do nokturnów. Pociągnął łyk i przez kilka sekund cała trójka siedziała w milczeniu w na wpół zaciemnionym pokoju. W końcu Roger Coster westchnął i poruszył się na swoim miejscu, a Stephanie ziewnęła i przeprosiła.

Jesteś zmęczona, powiedziała Emily Coster. Roger, ona jest zmęczona.

Roger Coster nic nie powiedział, tylko popatrzył na Stephanie uprzejmie, a Stephanie, nie chcąc być niegrzeczna wobec żadnego z nich, nie była pewna, jak zareagować. Chodź, stwierdziła Emily Coster. Zabierzemy cię do łóżka. Roger Coster podniósł szklaneczkę, wznosząc toast na dobranoc, a Stephanie wstała, podziękowała mu i ruszyła za Emily korytarzem.

Łóżko było zwyczajne, materac gruby, a na ścianach tapeta z bladoniebieskim rokokowym wzorem na perłowoszarym tle. Rolety opuszczono, pokój zaś sprawiał wrażenie nietkniętej przestrzeni, do której co tydzień albo dwa wchodziła tylko pokojówka, żeby odkurzyć. Za drzwiami znajdowała się maleńka łazienka. Stephanie wyjęła z torby to, czego potrzebowała, i pozostawiła ją nierozpakowaną na podłodze, gdzie leżała bezwładna, nieporządna i wyglądała, jakby była czemuś winna. Minęła już północ i budynek naprzeciw spowijała ciemność, jeśli nie liczyć jednego mieszkania kilka pięter niżej, w którym grał telewizor i jego blask migotał przez okno. Łóżko było szerokie i miękkie, a noc cicha, ale Stephanie zasnęła dopiero tuż przed świtem.

Srebro i złoto

Tak to zapamiętał, był piątkowy poranek: piękny dzień, słoneczny i jak na tę porę roku ciepły, tak powiedzieli w radiu, dzień, który Reggie spodziewał się spędzić, jeżdżąc po East Side, ale kiedy wyszedł, żeby uruchomić samochód, silnik nie chciał zapalić. Wziął tester z mieszkania i przyłożył go do bloku silnika, by po chwili odkryć, że alternator przestał działać, a tuleje poszły w drzazgi. Miał tracić dwanaście, może piętnaście dolarów za każdą godzinę. Niedaleko Czternastej Ulicy był warsztat: jeździł tam od lat, żeby odebrać części, zasięgnąć porady, czasem po prostu posiedzieć i popatrzeć, jak pracują koledzy. O ile wiedział, nazywał się U Angela, ale w książce telefonicznej nie było żadnego wykazu, więc nie mógł zadzwonić, żeby spytać, czy mają to, czego potrzebuje. Poszedł tam więc i się z tego cieszył: nastało już południe i wszyscy wyszli na ulice, panie w swoich najlepszych strojach, a błękitne niebo uśmiechało się nad budynkami, w radiu Frankie Crocker i policja w samochodach z opuszczonymi szybami.

Kiedy wszedł, natknął się na Angela we własnej osobie, który siedział za metalowym biurkiem w swojej kanciapie, a przed nim leżały kluczyki z papierowymi etykietami i formularze z kalką zabazgrane jego nieczytelnym charakterem pisma, staromodny sumator, papierowy kalendarz z zeszłego roku, kilka metalowych podkładek do pisania i mała gipsowa figurka Jezusa. Spojrzał na Reggiego, ale nie rozpoznał go, zagubiony – co u niego częste – w swoim świecie zepsutych przedmiotów, jakby jego warsztat był jednym ogromnym silnikiem, nad którym cały czas pracował. Na szkłach jego grubych okularów znajdował się tłusty odcisk palca. Z czym przychodzisz? spytał Angel. Jedno oko miał stale rozszerzone, czarne i niewidzące.

Alternator szlag trafił, odparł Reggie. Nawet się nie obraca, jestem prawie pewien, że to o to chodzi.

Możesz być prawie pewien, że o coś chodzi, odparł Angel, patrząc teraz na niego tak, jakby nagle go rozpoznał, w końcu, jeśli nie na zawsze. To jedno, co wiem: jeśli coś jest nie tak, coś to powoduje.

Coś jest nie tak, powiedział Reggie. Zastanawiam się więc, czy masz alternator do crown vica.

Nadal jeździsz tym gównem? spytał Angel i zaczął grzebać w papierach na biurku, jakby ta część mogła tam leżeć. Przestał i poklepał kieszeń koszuli. Ile ma na liczniku?

Jakieś sto dziewięćdziesiąt, odparł Reggie. – Czego szukasz?

Okularów, stwierdził Angel.

Masz je na nosie, zauważył Reggie. Angel wyciągnął rękę i dotknął oprawek, jakby od samego początku wiedział, że tam są. I ty mi mówisz, czym mam jeździć, powiedział Reggie.

Nie mówię ci, czym masz jeździć, odparł Angel. Mówię, że to, czym teraz jeździsz, to kupa gówna. Wstał zza biurka, spojrzał na stos pudeł w kącie, potem wyszedł do warsztatu, a Reggie ruszył za nim. Na podnośnikach stały trzy lub cztery samochody, a Angel zatrzymał się obok srebrnej toyoty, gdzie niski mężczyzna z szarym afro wycierał palce brudną szmatką. Już prawie skończyłem, powiedział, chociaż nikt go o to nie pytał.

Angel skinął głową. Pamiętasz, gdzie odłożyłem ten alternator?

Który?

Z crown vica. W zeszłym tygodniu.

Mężczyzna poszedł do ciemnego kąta garażu i chwilę później pojawił się z czarnym czymś w kształcie kałamarnicy.

Dobrze działa? spytał Reggie.

Działa w porządku, odparł Angel. Wyjęliśmy go ze starego radiowozu, który rozbił się na moście. Trzydzieści dolarów. Reggie zapłacił gotówką i ruszył do domu z częścią owiniętą w gazetę.

Godzinę później pracował przy samochodzie, przerywając co jakiś czas, żeby napić się piwa, aż nagle Czternastą Ulicą od strony rzeki nadjechała grupa chłopaków na rowerach. Nie przypominali chłopaczków z blokowisk, nie z tymi chromowanymi rowerami, do których poprzyczepiali serpentyny i neony, świecące nawet w słońcu, a ten na czele miał łańcuch, który wyglądał, jakby zrobiono go ze szczerego złota. Było ich pięciu czy sześciu, nie widział ilu, wszystko wydarzyło się bardzo szybko. Zapierali się o kierownice, ich kolana prawie dotykały przedramion, i pedałowali w postawie doskonałej nieostrożności, mieli koszulki bez rękawów i tenisówki bez skarpetek. Jeden z nich wiózł na siodełku za plecami dużo młodszego chłopca: cztero-, może pięciolatka. Rozglądali się dookoła tym spojrzeniem „kłopoty-znajdźcie-mnie”, ale nic groźnego, w końcu byli tylko chłopcami, jeden z nich uśmiechnął się do kobiety w krótkiej lazurowej spódniczce i obcisłej różowej bluzce, która jakimś cudem odwzajemniła uśmiech; oni jednak po prostu przemykali przez hałas, jakby ten maj należał do nich. Kiedy go mijali, Reggie zauważył, że chłopiec z tyłu siedzi z podkurczonymi nogami w niebezpiecznie chwiejnej pozycji, i właśnie wtedy dzieciak, który kierował, nieco za bardzo zwolnił i musiał szarpnąć kierownicą, żeby utrzymać równowagę, a mały chłopczyk spadł i walnął biodrem o chodnik. Nastąpiła sekunda, podczas której nic się nie poruszyło i cała przecznica trwała w ciszy, chłopak na rowerze spoglądał zaś na leżące dziecko z niczym więcej niż nikłą i przelotną ciekawością – a potem wszystko znów ruszyło, paczka toczyła się dalej, zostawiając za sobą małego, jednego ze swoich, rozciągniętego na chodniku, teraz głośno zawodzącego, zarówno z szoku, jak i z bólu, oraz zarówno z niedoli samotności, jak i z szoku. Zanim Reggie zdał sobie sprawę, co się stało, chłopcy zniknęli za rogiem, a płacz dzieciaka osiągnął pełnię, która sprawiła, że okolica ucichła, oszołomiona pierwotną siłą jego żalu.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2024

Wydanie I