Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Czasem miejsce ratunku może okazać się drogą ku zagładzie…
Pod koniec II wojny światowej cierpiąca na depresję Erna zostaje nagle ewakuowana ze szpitala, w którym przebywa, do tajemniczego zakładu psychiatrycznego. Prowincjonalny „azyl” dla obłąkanych w Obrawalde (dzisiejsze Obrzyce, wschodnia część Międzyrzecza w województwie lubuskim) diametralnie różni się od poprzedniego miejsca. Z wyglądu przypomina elegancki kurort położony przy lesie niedaleko rzeki Obry. Ale pozory mylą…
W pierwszych dniach Erna jest świadkiem brutalności personelu, braku opieki medycznej oraz głodu. Z czasem wychodzi na jaw, że zakładem zarządzają przypadkowe osoby, w tym nieobliczalni pacjenci. Gdy Erna zostaje wytypowana do pracy w administracji, poznaje machinę masowego uśmiercania chorych. Każdego dnia odkrywa nowe, makabryczne kulisy oraz losy pacjentów, którzy tak jak ona pragną przeżyć w miejscu zapomnianym przez lekarzy i Boga.
Czy w tak tragicznych okolicznościach jest miejsce na przyjaźń, namiętność i zakazaną miłość?
Komu jeszcze będzie dane przekroczyć bramę do piekła Obrawalde?
Czy starogermańska klątwa nadal ciąży nad tą ziemią?
Jak wielkie zbrodnie skrywa mały, przyszpitalny cmentarz?
Ile jest w stanie znieść człowiek, by nie zwątpić w siebie i nie stracić nadziei?
Dusze niczyje to poruszająca powieść inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Powstała ku pamięci niewinnych ofiar chorej propagandy oraz jako przestroga dla dzisiejszych czasów. Chwyta za serca i sumienia, przypominając, że zagłada „innych” rozpoczęła się znacznie wcześniej niż w obozach koncentracyjnych.
Paweł Jakub Sochacki
Niezależny dziennikarz, autor książek regionalnych i opowiadań. Na podstawie jego bajki Mroczek i zaczarowane serce lasu wystawiono sztukę teatralną. Miłośnik zielonej herbaty, gorzkiej czekolady i pieszych wędrówek. Rodowity Lubuszanin, mieszka we Wrocławiu. Dusze niczyje to jego długo wyczekiwany przez czytelników debiut powieściowy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 481
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Moim Rodzicom
„Człowiek – to brzmi dumnie. Każdy nosi w sobie swoją prywatną wojnę, którą sam musi stoczyć, bez względu na to, czy ją wygra, czy przegra; także sprawiedliwość, którą tylko on może wymierzyć”.
JERZY KOSIŃSKI, MALOWANY PTAK,TŁUM. TOMASZ MIRKOWICZ
CZĘŚĆ PIERWSZA
LATO 1944
ROZDZIAŁ 1
Woda i sen
W ciemności dostrzega się szczegóły, które nie są zauważalne w feerii barw dnia codziennego. Erna nie potrafiła rozpoznać, gdzie jest, ale nareszcie mogła odetchnąć świeżym, niczym niezmąconym powietrzem. Poczuła na twarzy powiew ciepłego, letniego wiatru, a w nozdrzach unoszący się w przestrzeni intensywny aromat. To był zapach lasu. O każdej porze roku sosny, świerki i brzozy wydzielały olejki eteryczne, które przywoływały na myśl jej rodzinny dom. Poczuła, że znalazła się blisko natury. Opuściła z ulgą okropny wagon, przeznaczony raczej do przewożenia przestępców politycznych niż chorych i osłabionych pacjentów. Wyszła z niego o własnych siłach, ale wycieńczenie wielogodzinną podróżą bez posiłku i wody znacznie pogorszyło jej samopoczucie. Ból brzucha, zawroty oraz lęk przed nieznanym miejscem wróciły niczym dawny koszmar, z powodu którego rozpoczęła terapię ponad dwa lata temu. Od trzech dni nie przyjmowała swoich proszków, co nasilało w niej złość. Wiedziała, że długie tygodnie wysiłku i izolacji w szpitalu Eppendorf w Hanowerze mogą pójść na marne. Musiała za wszelką cenę dostać odpowiednią opiekę i zażyć swoje leki – dopiero wtedy zazna upragnionego spokoju.
Wysiadka pacjentów na prowizorycznej stacji kolejowej przypominała trochę wyładowanie worków z mąką albo innym sypkim towarem. Brakowało peronów, tablicy informacyjnej, oświetlenia oraz infrastruktury, jaka powinna być zapewniona dla pasażerów. Transport ponad stu chorych ze szpitala w Hanowerze odbywał się prawie w całkowitym milczeniu oraz dziwnej konsternacji. Nikt nie jęczał, nie nawoływał bliskich ani się nie śmiał histerycznie. Personel nowego obiektu pracował jak na wstrzymanym oddechu, automatycznie i z powagą. Pielęgniarki rozdzielały ludzi ze względu na płeć oraz wiek. Przyglądały się uważnie każdemu, starając się dostrzec w często zamglonym spojrzeniu coś, co pacjenci mogliby ukryć. Większość przybyłych wyszła z wagonów samodzielnie, innych podtrzymywali sprawniejsi pacjenci lub towarzysze z przedziałów. Wszyscy wycieńczeni kilkunastogodzinną podróżą bez leków i posiłku czuli się osłabieni i otumanieni. Wszechobecna cisza, nowe zapachy oraz ciemne niebo pozbawione gwiazd wywoływało w przyjezdnych uczucie niepokoju i grozy.
Obsługa wagonu przekazała jednej z pielęgniarek teczkę z dokumentami i wróciła do pociągu, nie wysilając się na pożegnanie. Wagon odjechał, odsłaniając przed Erną nowy, nieznany świat, z dala od zgiełku wojny. Znalazła się w nim wraz z innymi, by kontynuować leczenie. Powtarzała sobie w duchu, że tu będzie bezpieczna, że nic złego się tu nie wydarzy. Mimo boleści sprawnie zeszła z prowizorycznej rampy i ustawiła się w kolumnie pacjentów, którą zarządziły uformować trzy starsze kobiety w białych kitlach. Ich miłe twarze przywodziły na myśl babcie, sugerowały dobro i doświadczenie w zawodzie. Śnieżnobiałe kitle przebijały się przez mrok jak jasny znak, za którym należało podążać.
– No, już, idziemy. Tylko bez żadnych hałasów i rozmów, bo zbudzicie innych chorych, a tego nie chcemy – powiedziała donośnym i ożywionym głosem starsza pielęgniarka, przykładając do ust palec wskazujący. Ten gest ciszy skierowała do pacjentów z największym upośledzeniem.
– Gdzie jesteśmy? – padło pytanie od kogoś z tłumu. W oczach nowo przyjezdnych widać było, że zadawali je sobie prawie wszyscy.
– Jutro się dowiecie. Teraz musicie się szybko położyć spać, bo pewnie droga was wymęczyła – odpowiedziała zdawkowo, siląc się na jak najbardziej opiekuńczy ton.
Jej postawa oraz wzięcie pod pachę dwóch staruszek upośledzonych umysłowo i ze sklerozą wytworzyły aurę chęci niesienia pomocy. Każdy schorowany pacjent chciał się poczuć przez nią tak samo zaopiekowany i zauważony. Do białego fartucha przymocowała pęk kluczy na dużym metalowym kole, które brzęczały wraz z ruchem jej bioder. Erna marzyła już tylko o prysznicu i wygodnym łóżku, które będzie niczym nagroda po tej całej wycieńczającej podróży. Grupa kobiet i dzieci podążyła za pielęgniarkami w nadziei na upragniony odpoczynek po trudnej jeździe.
Kolumna mężczyzn udała się drugą stroną ulicy za inną pielęgniarką, której dyscyplinę pomagała utrzymać jeszcze jedna siostra – uzbrojona w pałkę. Dwa rzędy obłąkanych szły prowadzone przez białe niczym anioły siostry prosto w paszczę mroku. Erna starała się rozglądać, ale księżyc nie chciał dostatecznie mocno zabłysnąć, by odsłonić kurtynę ciemności. Mimo że dostrzegała zarysy równo ustawionych budynków i pozbawione światła latarnie, nie miała pojęcia, dokąd zostali przywiezieni. Zabudowa nie przypominała kompleksu szpitalnego w Hanowerze, nie słychać było szumu miasta, lotniska czy bombardowań. Czuła, choć stąpała po asfaltowej alejce, że jest blisko natury i że to dobre miejsce na rekonwalescencję.
Przed ewakuacją wyjaśniono jej i innym kobietom z oddziału, że powinny się ubrać jak na podróż, bo zostaną przewiezione do innego, bezpieczniejszego miejsca, niezagrożonego nalotami samolotów wojennych. Kazano im spakować swoje rzeczy i posprzątać sale. Bagaże obiecano dostarczyć innym transportem. Chodziło o to, by silniejsi pacjenci nie okradali bardziej upośledzonych. Chorzy specjalnej troski potrzebowali przecież szczególnych warunków do kontynuowania leczenia i terapii psychicznej. Pielęgniarze tłumaczyli, że to dla ich dobra i spokoju. Jednak wiele pacjentek zaczęło histeryzować, bo miały problemy adaptacyjne i nie były gotowe na zmianę miejsca pobytu. Medycy uspokajali i zapewniali, że jest to decyzja zarządu szpitala i ewakuacje trwają na terenie całej Rzeszy Niemieckiej. Żądania pilnego kontaktu z rodziną ignorowano, zasłaniając się brakiem czasu, możliwości i rzekomą zgodą bliskich na przymusową ewakuację.
Ojciec stanowił dla Erny świętość. Zawsze chciał przecież dla niej jak najlepiej. To dzięki jego staraniom została przyjęta do szpitala Eppendorf w Hanowerze. Po zbombardowaniu szkoły, w której pracowała i z której jako jedyna wyszła cało, nie umiała już wrócić do normalności. Porozrywane ciała dzieci niczym rozczłonkowane lalki, zalane krwią fragmenty zniszczonych mebli oraz gruzy – przez wiele miesięcy te obrazy tak często stawały jej przed oczami, że nie dawała rady z nimi wygrać. Cierpiała na bezsenność, nerwicę, stany lękowe, bóle głowy, a nawet depresję. Nie potrafiła patrzeć na dzieci, bo od razu wybuchała płaczem, stale nasłuchiwała bombardowań. Przez działania wojenne kondycja jej średnio zamożnej rodziny znacznie się pogorszyła, a ojciec nie był w stanie zapewnić jej należytej opieki w domu. Mimo trudnej sytuacji zarówno finansowej, jak i politycznej nie pozostał jednak obojętny na psychiczne dolegliwości Erny i umieścił ją w szpitalu w Hanowerze. Terapia i odpowiednie medykamenty zaczynały przynosić świetne rezultaty. Erna mogła już skupić myśli i zaczynała przypominać siebie sprzed lat.
Maszerujący mężczyźni zatrzymali się na znak podniesionej przez pielęgniarkę dłoni, ucichły ich kroki. Stali przed małymi, zadbanymi kamienicami. Zaczęto rozdzielać ich na mniejsze grupy, które kierowano w stronę otwartych, oświetlonych drzwi wejściowych. Na progu kolejne siostry poganiały wchodzących do środka. Erna już im zazdrościła. Wyobrażała sobie, że za chwilę będą smacznie spać w przytulnych salach. Kobiety szły dalej, a nieliczne śliniące się dzieci znacznie spowalniały marsz. Jednak dla nich też nadchodził czas odpoczynku. Noc po ciepłym letnim dniu dawała uczucie rześkości, ale wysuszone do granic możliwości gardło, któremu od wielu godzin nie podano kropli wody, zaczynało dokuczać. Jeśli mogłaby wypowiedzieć na głos życzenie, które jakaś cudowna siła byłaby w stanie spełnić, to powiedziałaby tylko albo aż: wody i spać.
W kamienicach po drugiej stronie ulicy, gdzie udali się mężczyźni, zaczynały zapalać się światła. Kobiety, prowadzone przez siostrę z wtulonymi w jej pachy dwiema staruszkami, stanęły przed innymi budynkami. W grupie dało się odczuć euforię, a nawet przyciszone piski i okrzyki radości. Dziewczyny zakrywały usta z podniecenia, że trafiły do jakiejś obrośniętej kwiatami willi wśród drzew, a nie do ponurego szpitala. Przy wejściu ozdobionym gzymsami, sztukaterią oraz wieżyczkami, jakby prowadziło do małego zameczku, czekała szefowa oddziału, która wyznaczała sale oraz miejsca z wolnymi łóżkami.
Ten mały, niepozorny budynek skrywał kilka przestronnych pomieszczeń z rzędami łóżek. Pierwsza sala szybko się wypełniła, bo na części łóżek leżały już pacjentki o przerażonych oczach. Trafiły tu wcześniej. Erna wraz z drugą grupą weszła do kolejnej sali i zajęła łóżko obok bredzącej przez sen staruszki. Gdy tylko wszystkie prycze zostały zapełnione, światło zgasło. Drzwi zamknięto. Erna usłyszała dźwięk przekręcanego klucza.
W pokoju rozchodził się fetor nieczystości, panował zaduch. Pomieszczenia od dawna ani nie sprzątano, ani nie wietrzono. Erna nie przywykła do brudu po miesiącach spędzonych w sterylnym i higienicznym szpitalu w Hanowerze. Próbowała ocenić w mroku stan pościeli i materaca, a podejrzenie, że nie były ani czyste, ani świeże, nie uławiało zaśnięcia. Jak również wielkie zmęczenie. Fakt, że nie zaprowadzono ich do kąpieli po podróży ani nie podano lekarstw czy wody, budził wątpliwości w dobre intencje gospodarzy tego miejsca. Uznała, że musi się jutro poskarżyć oddziałowej oraz ustalić, kto stoi za tym zaniechaniem. Mimo przepoconych ubrań nie zdjęła ich. Pod suknią miała jeszcze jedną sukienkę; w razie gdyby pierwsza się ubrudziła, mogła się zawsze przebrać. Brudne, nieświeże stopy postanowiła ułożyć na poplamionym kocu i mimo niedogodności zasnęła, licząc na kąpiel i śniadanie rano.
– Podnieś głowę i wypij do dna. No, już, już. Szybko pij i możesz spać dalej – ponaglała pielęgniarka, wlewając na siłę rzadki płyn z kubka. Asystująca jej druga siostra odłożyła tacę z kubkami i pomagała staruszce śpiącej obok Erny bardziej rozchylić usta.
– Nie, nie chcę tego – jęczała seniorka.
– Pij do dna, to ci, kochana, pomoże – zapewniała asystentka, rozglądając się po sali w poszukiwaniu kolejnej pacjentki. Przymusowe nawadnianie schorowanej kobiety wyglądało dość brutalnie. Staruszka dławiła się i opierała, ale pielęgniarki nie dawały za wygraną.
Ernie dopiero co udało się zasnąć, a już została wybudzona przez zamieszanie przy pacjentkach. Szybko zauważyła blaszane kubki wypełnione płynem, ale było ich znacznie mniej niż łóżek z kobietami. Jej spierzchłe usta chciały się zanurzyć w jednym z nich.
– Czy ja też mogę się napić? Jestem bardzo spragniona. Proszę... – Jej błagalny szept zwrócił uwagę obu sióstr, które podeszły i pochyliły się nad nią. Napotkała ich świdrujące i pełne ciekawości spojrzenia.
– Dziecko, to są leki dla tych słabych starowinek, żeby lepiej spały. Chcemy ulżyć im w bólu. Za dwie godziny będą rozwozić śniadanie, to napijesz się do woli. Teraz śpij i nie sprawiaj kłopotów – upomniały Ernę i wróciły do swoich czynności.
Zmęczenie wzięło górę. Powieki stawały się ciężkie i z trudnością utrzymywała je otwarte. Erna przełknęła głośno ślinę, nie mając siły na mocowanie się z wolą snu. Śniła o ojcu, który pielił ogród przy ich rodzinnym domu na przedmieściach Hanoweru. Dookoła rozpościerały się las oraz pastwiska, przebiegały tory kolejowe. Źdźbła trawy muskały ją po palcach, a motyle fruwały wokół głowy niczym powietrzny wianek. Gdy nagle z nieba zaczęły spadać wielkie krople krwi, zalewając ogród, kwiaty, owoce i dom czerwonymi strugami, rozchyliła usta w niemym krzyku, chcąc wybudzić się z koszmaru.
Przetarła ręką mokre czoło. Poczuła kolejną lepką kroplę spadającą na jej policzek. Powoli rozchyliła powieki i ujrzała nad sobą drobną sylwetkę młodej kobiety. Z jej rozwartych ust wypływała ślina, która – ulewając się – kapała na twarz Erny. Erna szybko oprzytomniała i wyskoczyła z łóżka, starając się oddalić od obłąkanej. Zdała sobie sprawę z przyjazdu do nowego miejsca. Podeszła do okna uzbrojonego w kraty, by zawołać kogoś na pomoc.
– Erna! – krzyknęła znajoma z drugiego końca sali i podbiegła do niej. – Gdzie my jesteśmy? Kiedy dadzą nam coś zjeść? Jestem już taka głodna. – Astrid, leżąca z nią na jednym oddziale dla znerwicowanych w Hanowerze, stawała się rozdrażniona i zła. Jej piękne jasne włosy i jedwabista cera były pokryte pyłem i potem.
– Wiem tyle, co ty, czyli nic. Czuję, że zaraz się czegoś dowiemy i pozwolą nam się wreszcie umyć – mówiąc to, starała się jak najmniej przyglądać zaniedbanej koleżance. Wolała wypatrywać jakichś szczególnych cech panoramy za oknem, które mogłyby zdradzić, czy są w wiosce, czy miasteczku.
– Pięknie tu. To chyba jakiś kurort albo ośrodek wypoczynkowy – wyszeptała Astrid, drapiąc się po głowie, przez co doprowadzała włosy do jeszcze większego nieładu.
Brudna szyba i kraty oddzielały je od bajecznego krajobrazu. Pierwsze promienie słońca oświetlały krzewy okazałych róż, klomby pełne kolorowych kwiatów. Równo przystrzyżone trawniki rozpościerały się niczym perskie dywany, a białe, parkowe ławeczki ustawione w cieniu drzew zachęcały do upajania się widokami.
Patrząc na pejzaż za oknem, Erna poczuła się jak dziecko wpatrujące się w witrynę pełną słodyczy. Smród i zaduch panujący w salce ponownie zaczął przybierać na sile. Do tego doszły jeszcze jęki, buczenie i kwilenie towarzyszek niedoli. Najgłośniej zawodziły staruszki karmione specjalnymi lekami nad ranem. Erna zastawiała się, jak im ulżyć w cierpieniu. Dwie wymęczone przez los i wyglądające na zaniedbane pacjentki stanęły przy pryczy jednej z seniorek. Głaskały ją po głowie i przecierały twarz szmatką moczoną w misce z wodą.
– Woda? Skąd macie wodę? – krzyknęła do nich Erna, czując lekkie zawroty głowy z duszności oraz odwodnienia. Jeśli za chwilę się nie napije, straci przytomność.
– Na końcu sali jest kran. Można się napić i umyć. Prysznice tu nie działają – rzuciła jedna z czuwających przy chorej staruszce.
Obie z Astrid ruszyły do kranu. Zachłannie podstawiały dłonie pod cudownie zimny strumień życiodajnej wody. Pilnowały, by nie uronić ani kropli, i spijały naprzemiennie. Umyły zapocone twarze i ramiona. Na razie musiało wystarczyć, bo za ich plecami zaczęła się ustawiać kolejka równie spragnionych i zdezorientowanych kuracjuszek.
Poranną toaletę, która bardziej przypominała więzienną kolejkę niż dbanie o higienę w ośrodku leczniczym, przerwał hipnotyczny dźwięk kluczy przekręcanych w zamku i huk wózka uderzającego w drzwi oddziału. Od razu zrobiło się zamieszanie.
– Śniadanie! – obwieściła złowieszczo obca kobieta w kitlu, nie zniechęcając tym do jedzenia. Salowa wepchnęła wózek z wielkim kotłem, z zawartością przypominającą trochę cienką zupę, a trochę kleik, oraz stertą aluminiowych misek.
– Siostro! Gdzie my jesteśmy? – Dziecięca ciekawość upośledzonej umysłowo Astrid wzięła górę. Objawy choroby postępowały, przez co z wiekiem stawała się coraz bardziej infantylna.
– A gdzie byś chciała być? – zapytała salowa, niezbyt zainteresowana agonalnymi jękami staruszek. Zwykle starała się jak najszybciej opuścić salę i nie mieć nic wspólnego z pacjentkami. Tym razem wdała się w rozmowę.
– No, nie wiem, w ośrodku wczasowym? Może w jakimś raju? – wystrzeliła Astrid, wywołując u pielęgniarki głośny śmiech.
– No coś ty, raj to jest w niebie! Tu to jedynie może być czyściec dla takich jak wy.