Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wystarczy zamknąć oczy, by cofnąć się w czasie i znowu trafić do Lwowa. A trzeba tam wrócić, żeby lepiej poznać Wrocław…
Adela odzyskała spokój oraz kontrolę nad własnym życiem, ale staje przed nową życiową rolą – będzie babcią. Nie ma wpływu na decyzje podejmowane przez swoich najbliższych, a oni są bezbronni wobec burzliwych wydarzeń dwóch ostatnich dekad dwudziestego wieku, które przecież nie omijają Wrocławia. Stan wojenny, trudna rzeczywistość lat 80., przemiany gospodarcze początku lat 90., powódź tysiąclecia… Jak postąpić, aby nikogo nie skrzywdzić, nie wstydzić się swoich wyborów i pozostać w zgodzie ze sobą? Jak wytłumaczyć ten trudny świat najmłodszemu pokoleniu, które rodzi się i dorasta na tych ziemiach?
Finałowy tom serii dwa miasta, w którym opowieści o współczesnym Wrocławiu przeplatają się z historią ogarniętego II wojną światową Lwowa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 307
Wstęp
Zdarte kolana bolały, choć krew już dawno przestała lecieć. Siedziałam przy stole w kuchni i pochlipując żałośnie, jadłam ciepłe, puchate kluchy na parze, popijając je mlekiem.
– Nie płacz już, przecież nic się nie stało – uspokajała mnie babcia, krzątając się przy piecu. – Do wesela się zagoi...
Nigdy nie rozumiałam, o co chodziło w tym powiedzeniu. Do jakiego wesela, do czyjego wesela? I jak to nic się nie stało, jak się stało? Dla cztero-, pięciolatki rozbite kolana to tragedia i ból najgorszy na świecie.
– Nie płacz, mówię... Co za głupie zabawy sobie urządzacie? Kto to widział, żeby skakać z trzepaka? Dobrze, że nóg nie połamałaś. No już, nie płacz. Zmielisz trochę pieprzu do zupy?
Babcia zabrała ze stołu pusty talerz oraz kubek i postawiła przede mną duży drewniany młynek. To mi zdecydowanie poprawiło humor. Natychmiast przestałam pochlipywać. Lubiłam ten przedmiot, obiecywał mi lepszą zabawę niż lalki czy klocki. Nasypałam ziarenek do otworu w „kopułce” młynka i zaczęłam z przejęciem kręcić wygiętą korbką. Brązowe ziarenka rozgniatane przez metalowe żarna chrzęściły miło, lekko pachniały. Ten chrzęst napełniał mnie poczuciem dobrze wykonanej pracy i zadowoleniem. Korzenny aromat zdecydowanie wzmógł się, kiedy otworzyłam szufladkę, w której gromadził się zmielony proszek. Pięknie pachniało! Kichnęłam, jak zresztą za każdym razem, bo świeży pieprz kręcił w nosie.
Młynek był „po Niemcach”, wiedziałam to. Po tych ludziach, którzy kiedyś mieszkali w naszej kamienicy, ale wyprowadzili się po wojnie i nie zabrali ze sobą wszystkich swoich rzeczy. A myśmy tych rzeczy używali, bo wciąż działały i nie było powodu, aby je wyrzucać.
Są miejsca, miasta, ulice, domy, w których mieszka historia, i jeśli im się dokładnie przyjrzeć, można dość wyraźnie dostrzec zatrzymany czas. To, co się w nich przed laty wydarzyło, stanowi piękne tło dla teraźniejszości, jak żyzny grunt, na którym rośnie bujna, zielona trawa, jak farba na ścianie pokrytej nową tapetą. Wystarczy się pochylić, nachylić, zajrzeć, a zobaczy się to bardzo wyraźnie.
Odkąd potrafię sobie przypomnieć, przeszłość najbliższych mi miejsc, ulic, domów, ciekawiła mnie jak najlepsza książka. Przeszłość z lwowskich opowieści – ta przywieziona pociągiem ze wschodu – i przeszłość wrocławska, klecińska[1], materialna, namacalna, od pierwszych lat mojego życia znajdująca się obok, na wyciągnięcie ręki, zatrzymana w przedmiotach, które kiedyś należały do kogoś innego, pokojach, w których ktoś inny mieszkał, w kurzu podwórza, w rdzawym wyślizganym bruku ulic Wałbrzyskiej i Cukrowej, po których biegałam jako dziecko. Tropiłam ją na każdym kroku, wyciągałam z kątów i zakamarków, wyczytywałam z warstw farby, wygrzebywałam spod ziemi w ogrodzie. Mówiła do mnie, opowiadała historie. Nie mogłam nie słuchać tego głosu.
Wychowałam się w domu, który wiele przeżył i niejedno miał do opowiedzenia. Historie kryły się w szufladkach komód i toaletek „po Niemcach”, już niemodnych i niepotrzebnych, ale wciąż dobrych i sprawnych, więc na wszelki wypadek składowanych na strychu; w żeliwnej, ciężkiej patelni, która stała na piecu już wtedy, gdy dziadek i babcia zajęli mieszkanie tuż po wojnie; w zapachu świeżego chleba, wypiekanego późnym wieczorem w piekarni na dole, a nawet w porannych i wieczornych dźwiękach dzwonu rozlegających się z wieży kościoła po drugiej stronie ulicy.
Bardzo pragnęłam usłyszeć głos mojego domu, mojego miejsca na ziemi, zrozumieć, co ma mi do przekazania. Odnaleźć przeszłość w teraźniejszości, jakieś przejście „tam”, łącznik z tym, co było. I mam wrażenie, że często mi się to udawało, bo pewne rzeczy przecież przez lata pozostawały niezmienne, takie same, działy się, miały miejsce, stawały się wciąż i wciąż od początku. Trwały. Zupełnie jak wtedy, kiedy dookoła niosły się niemieckie, a nie polskie słowa. Dzwony biły, chleby rosły, płakały dzieci, piały koguty. Mocno pachniał świeżo zmielony pieprz.
Są miejsca, miasta, domy, przedmioty, w których mieszka przeszłość. Czyta się ją z fragmentów potłuczonej porcelany znalezionej podczas pielenia grządek w ogrodzie, z metalowych guzików i miedzianych pieniążków z dziwnym, wcale nie polskim orzełkiem, wygrzebanych z kałuży pod trzepakiem, z szumu drzew zasadzonych inną, obcą ręką.
Pamiętam. Pamiętam, jak wysuwam szufladkę młynka, przymykam oczy i wącham aromaty, a potem kicham.
– Na zdrowie! – mówi roześmiana babcia.
Z zapachu też można wyczytać przeszłość.
Czytam więc, zanim wonie osłabną.
Rozdział I
Lwów, początek lata 1939 roku
– Dzień dobry, pani profesorowo! – Piegowaty młodzieniec w czapce gimnazjalisty ukłonił się jej z sympatycznym uśmiechem. W dłoni trzymał jakiś dokument. W półmroku klatki schodowej nie dostrzegła, co to takiego, ale gdy wyciągała z torebki klucze, oddychając ciężko, przypomniała sobie, że dziś ostatni dzień roku szkolnego i wobec tego karteluszek musi być cenzurką.
– Dzień dobry, Wiktor. Jak tam stopnie? A po co ja w ogóle pytam... Pewnie dobre jak zawsze, co? – Ruchem głowy wskazała na kartkę, którą trzymał.
Chłopak uśmiechnął się z zadowoleniem i, westchnąwszy, popatrzył na świadectwo.
– A ujdą, ujdą... Chociaż mogłoby być lepiej... Ale ten nowy profesor geografii, który zastąpił pana Bogdańca, strasznie jest wymagający i trójkę mi dał na koniec... – urwał nagle, przestraszony. – Oj, przepraszam, jeśli panią uraziłem...
Marianna uśmiechnęła się promiennie, kręcąc głową na znak, że nic się nie stało. Nauczyła się uśmiechać w ten sposób, gdy ludzie wspominali jej zmarłego męża, a potem reflektowali się, że może sprawili jej tym przykrość. Sprawiali, ale to przecież nie była niczyja wina.
– Nic się nie stało – zapewniła, przekręcając klucz i otwierając drzwi do mieszkania. – Pomóż mi lepiej z tą walizką, a ja wezmę kosz z wiktuałami.
Chłopak z ochotą podniósł bagaż.
– Ale ciężka! Pani sama ją wtaszczyła na pierwsze piętro?
– Ostatkiem sił, wierz mi, Wiktorku. Ale pan Gienio gdzieś zniknął ze stróżówki, nie chciało mi się jego żony niepokoić. Tu postaw, proszę cię. A to do kuchni zanieś, dobrze? – Wręczyła mu wiklinowy kosz pełen smakołyków przywiezionych z majątku wujostwa. – Na wakacje się gdzieś wybierasz? – zapytała, szperając w torebce.
– A jakże! – Piegus znowu rozciągnął usta w uśmiechu. – W poniedziałek jadę na obóz z drużyną Sokoła. Nad Olchowiec, to w okolicach...
– ...Jazłowca, wiem, Wiktorze. – Uśmiechnęła się. – Znam tamte strony bardzo dobrze. Uczyłam się u niepokalanek. Pięknie tam jest, zamek stary i lasy dookoła... – Wyciągnęła z portmonetki trzy monety i podała je chłopcu, który stał już w progu. – Dziękuję ci za pomoc. Baw się dobrze na letnisku, a za to kup sobie lody.
Wiktor skłonił się w podzięce, wybiegł na korytarz i pognał na górę do siebie, przeskakując po dwa stopnie naraz.
Marianna uśmiechała się jeszcze, zamykając drzwi na klucz. Zawsze lubiła tego chłopca, tak dobrze i mądrze go rodzice wychowali. Zyburtowicze, sąsiedzi spod szóstki. Kornel uczył go geografii od początku gimnazjum. Wiedziała, że również darzył go sympatią.
Po wejściu przystanęła w przedpokoju, nasłuchując. W mieszkaniu panowała kompletna cisza. Ona tu była panią, główną substancją wypełniającą niemal stumetrową przestrzeń. Tak jak zawsze... Zawsze od pół roku. Powietrze stało nieruchome od upału. Żona dozorcy, pani Lodzia, pewno wietrzyła wczoraj, tak jak się umawiały, ale podobno od kilku dni panowały we Lwowie takie upały, że na niewiele się zdało otwieranie okien. Dziewczynę, która przedtem przychodziła do nich trzy razy w tygodniu sprzątać i gotować, Marianna odprawiła po śmierci Kornela. Po cóż jej służąca? Nie ma potrzeby, żeby zatrudniać kogokolwiek dla jednej tylko osoby. Ale teraz pomyślała, że miło by było wrócić do domu, w którym ktoś by na nią czekał, choćby i tylko ta gadatliwa służąca Krystynka...
Z westchnieniem odpięła pasek srebrnego zegarka i wraz z kluczami odłożyła go do porcelanowej czarki stojącej na biedermeierowskiej komodzie ustawionej tuż przy drzwiach. Całe mieszkanie urządzili w tym stylu.
– Przytulnie i funkcjonalnie – twierdził Kornel. Pamiętała, jaką przyjemność sprawiało im wynajdowanie czeczotkowych nakastlików do sypialni, sekretarzyka, podnóżków...
Zdjęła słomkowy kapelusz i odłożyła do szafy na półkę. Powstrzymywała się przed myślą, która nawiedzała ją ostatnio za każdym razem, gdy otwierała drzwi ciężkiego dębowego mebla – że tyle tu teraz pustych półek i miejsca, którego nie ma czym zapełnić... Obciągnęła czarną bluzkę i z westchnieniem weszła w głąb pustego domu. W salonie energicznie otworzyła wysokie okno na oścież, ale zamiast ochłody, wpadł przez nie zaduch i gwar rozgrzanej lwowskiej ulicy. Po sekundzie doszła do wniosku, że to właściwie nie najgorzej, bo ona woli hałas od dojmującej, panoszącej się wszędzie martwej ciszy. Z owej ciszy i martwoty rodził się przeważnie płacz, a uliczny hałas skutecznie tłumił tkliwość rodzącą się w Mariannie, zagłuszał uczucie żalu i pustki. Tak było dobrze. Im głośniej, tym lepiej, pomyślała, więc dodatkowo włączyła jeszcze radio. Pokiwała głową w rytm jakiejś rewiowej melodii i rozejrzała się po pokoju. Jej wzrok bezwiednie spoczął na ulubionym fotelu męża. Ileż to razy wracała skądś do domu, a on siedział w nim i przeglądał gazety albo słuchał radia? A ona zostawiała w przedpokoju zegarek i klucze – zupełnie jak dziś – wchodziła do salonu i całowała go w czoło. Podeszła powoli do mebla. Wahała się, zanim w nim usiadła. Najpierw sztywno, z obawą. Potem uległa pokusie i przytuliła policzek do zagłówka obitego pluszem o barwie leśnego mchu. Kornel po obiedzie zawsze drzemał, opierając w ten sposób głowę. Zamknęła oczy, mając nadzieję, że dzięki temu wyostrzy się u niej zmysł węchu i wyłapie ostatnie smugi woni jego mydła do golenia i wody kolońskiej Przemysławka, którą uwielbiał prawie tak bardzo, jak i samego reklamującego ją wielkiego Kiepurę. Kupowała mu ją najczęściej w swoim ulubionym Pasażu Mikolascha, oddalonym o dwa kroki stąd. Mąż nawet nie zauważał nowego flakonu z kosmetykiem, zastanawiające – czy myślał, że on nie ma dna? Nie domyślał się, że żona dba o niego, o jego dobre samopoczucie? Ciekawe, czy doceniał te proste gesty, którymi mówiła mu każdego dnia: „kocham cię”? Nie wiedziała, nie zdążyła spytać... A teraz rozpaczliwie wtulała się w miękki materiał fotela. Lecz zapach Kornela już się ulotnił. Minęło w końcu sześć miesięcy. Sześć miesięcy, tydzień i trzy dni, odkąd go nie ma. Nagle ogarnęła ją irracjonalna panika, lęk przed ostatecznym opuszczeniem, przed nieuchronnością dalszego samotnego życia. Uświadomienie sobie tych wszystkich strachów objawiło się dojmującym, niemal fizycznym bólem. Zerwała się z fotela, pobiegła do łazienki i sięgnęła do szafki po szklany flakonik. Odkorkowała go i zachłannie przytknęła do nosa. Tak. Tak pachniał. Właśnie tak... Uspokojona na chwilę odstawiła wodę kolońską na miejsce i przelotnie spojrzała w lustro. Ujrzała w nim roztrzęsioną kobietę w średnim wieku, z której oczu biła rozpacz... Jestem żałosna, pomyślała. Jak długo jeszcze będę go tu więzić? W resztkach zapachu, w kilku nieoddanych po jego śmierci ubraniach, w dźwiękach ulubionej muzyki, w zalegających w biblioteczce książkach naukowych dotyczących morfologii gleby Roztocza Wschodniego, których nigdy przecież nie przeczytam? Dręczę w ten sposób siebie samą. A może i jego. A co, jeśli on pragnie odejść?
Zebrała się na odwagę, powtórnie ujęła flakon i zdecydowanym ruchem wylała całą jego zawartość do porcelanowej umywalki. Tak właśnie powinna postępować. Dla własnego dobra wymazywać ślady po Kornelu.
A ślady męża były obecne w każdym pomieszczeniu w tym domu. Nie znajdowała w sobie siły, żeby pozbyć się ich szybko, za jednym razem. Chęci na przemian to w nią wstępowały, to z niej ulatywały. Wymazywanie męża nie przychodziło jej łatwo, choć próbowała na różne sposoby. Na przykład dwa miesiące po śmierci Kornela wmówiła sobie, że jego odejście ma jednak swoje dobre strony. Teraz nareszcie jest wolna (choć przecież wcześniej wcale nie czuła się zniewolona) i może robić rzeczy, które jej mąż potępiał lub krytykował. Na przykład zostać wreszcie nauczycielką. Marzyła o tym i przecież zdobyła wykształcenie w tym kierunku, ale Kornel uważał, że to nie jest praca dla niej.
– Kobiet nauczycielek dzieci nie szanują. I rodzice też – ucinał za każdy razem, gdy próbowała inicjować rozmowę na ten temat. – To jest bardzo ciężka praca, walka ze słabościami uczniów i ze swoimi. A ja nie chcę mieć zmęczonej i niezadowolonej żony. Wolę, jak czytasz teksty po dziennikarzach w waszej gazecie. Wierz mi, wiem, co mówię.
Wierzyła, bo w końcu Kornel nauczał od lat i znał wszelkie uroki i cienie posady pedagoga. Ale trochę ją bolało, że nie wierzył w jej siły. Czy myślał, że sobie nie poradzi? Mogłaby spróbować zatrudnić się w szkole, może na początek w powszechnej... Ale jeszcze nie była gotowa na tak radykalne zmiany w życiu. Podejmie takie kroki, gdy Kornel odejdzie z jej głowy na zawsze. Bo teraz wciąż w niej jest, w sercu również.
Dlatego postanowiła, że na początek robić będzie głupstwa, na które on kręcił nosem. Drobnostki takie. Na przykład zacznie chodzić do kina na komedie muzyczne lub na pływalnię. Albo palić papierosy, czego bardzo nie lubił. Ale kiedy zaczęła robić te wszystkie rzeczy, spostrzegła, że nie sprawiają jej żadnej przyjemności. Ostatecznie, gdy niespodziewanie zaniosła się rozpaczliwym płaczem na filmie Paweł i Gaweł, stwierdziła, że dosyć, wystarczy, że jest śmieszna w tym swoim buncie, którym nic nie wskóra. Tak jakby robiła Kornelowi na złość. A przecież to nie jego wina, że umarł.
Kiedy chwilę później Marianna wyszła na balkon, czuła się już lepiej. Histeria związana z powrotem do pustego domu, bo tak musiała nazwać uczucie, które przed chwilą ją ogarnęło, już mijała. Prawie zupełnie uspokojona przechyliła się przez barierkę i wyjrzała na ulicę. Czerwcowe słońce rozebrało ludzi z ciepłych płaszczy i pozbawiło filcowych kapeluszy. Lwowianie cieszyli się wczesnym latem, spacerowali, przysiadali na kamiennych stopniach u stóp pomnika Smolki i wystawiali twarze do słońca. Grupa młodzieży ubranej w mundurki szkolne szła chodnikiem, śmiejąc się i żartując. Pewnie idą świętować początek wakacji. Opędziła się od myśli, że ona z Kornelem też zawsze bardzo cieszyli się tym letnim czasem. On nie musiał przez kilka tygodni udawać się do gimnazjum, ona spokojnie mogła popracować w wydawnictwie i nie spieszyć się do domu, by zdążyć podać mu na czas obiad, gdy głodny wracał ze szkoły. Często dostawała wolne i w lipcu gdzieś wspólnie wyjeżdżali, najczęściej do gorgańskiej Worochty, w Karpaty. Zastanawiała się, jak teraz będzie wyglądał jej urlop. Czy już zawsze będzie go spędzać w majątku ciotki i wuja, którzy kilka lat temu przygarnęli jej matkę? Westchnęła, zasmucając się taką perspektywą. Teraz z trudem wytrzymała z nimi pięć dni... Matka dziwaczała coraz bardziej. Coś zaczęło się psuć w jej głowie dawno temu, tuż po tajemniczej śmierci Aleksandra, brata Marianny, potem zachorował i zmarł ojciec, a to ostatecznie odkleiło matkę od rzeczywistości. Żyła rojeniami, rozmawiała z osobami, których od lat próżno szukać wśród żywych, mówiła do niej „moja Stefciu”, ponieważ czasem była przekonana, że Marianna jest zmarłą w młodości najmłodszą siostrą matki. Niekiedy wymykała się z majątku i biegła przed siebie piaszczystym gościńcem, a złapana krzyczała ze wzburzeniem, że udaje się ratować syna z sideł kochanki... Co raz upierała się, że Aleksander przebywa na wiedeńskim uniwersytecie i lada moment ściągnie do domu... Planowali z Kornelem zabrać ją do siebie, do Lwowa, ale matka wolała zamieszkać z siostrą, z dala od „miasta, które zabiło jej Olusia” – tak mówiła. Ale teraz Marianna zauważyła, że stan psychiczny matki bardzo się pogorszył od czasu, kiedy ją po raz ostatni widziała, i nie wiadomo, czy starsza pani wbrew swej woli nie będzie jednak musiała się przeprowadzić do córki. Bo wujostwo też mają już swoje lata i mogą nie dać sobie rady ze schorowaną, dziwaczejącą Stecką. Zamieszkałyby razem w tym wielkim mieszkaniu, dwie wdowy. Smutne i rozczarowane życiem. Dziwaczejące sobie powolutku albo całkiem szybko, każda na swój sposób... Marianna wzdrygnęła się na samą myśl o takiej dla siebie przyszłości.
Jej małżeństwo z Kornelem trwało tylko dziesięć lat. Gdyby wiedziała, że mają tak mało czasu, gdyby choć przypuszczała... Kiedy się kocha, uważa się tę drugą osobę za nieśmiertelną. Zupełnie niesłusznie, wystarczy przejść się na cmentarz Łyczakowski... Śmiercią nie kończą się tylko długie, dojrzałe żywoty, te, o których można powiedzieć, że dopisane zostały do ostatniej strony, zakończone kropką. Śmierć zabiera także tych niegotowych, tych, którzy jeszcze snują swoją opowieść, tych, którzy zapisali zeszyt tylko do jednej czwartej albo i do połowy. Oni przerywają zdania w pół, milkną zdziwieni, nie zdążywszy nawet wstawić wielokropka. Śmierć bez ostrzeżenia porywa ich do tańca. Dołączają do najsprawiedliwszego na świecie korowodu, bo śmierć, choć okrutna, zawsze jest sprawiedliwa.
Nie przypuszczali z Kornelem, że męczące go bóle brzucha są aż tak poważne. Od lat cierpiał na wrzody żołądka, więc myśleli po prostu, że objawy tymczasowo się nasiliły, że dadzą się, jak już wcześniej bywało, zaleczyć. Jednak medykamenty nie działały, Kornela przyjęto na oddział szpitalny... I to już był właściwie koniec. Okazało się, że rak, który toczył jego żołądek, jest już mocno zaawansowany. Nikt wcześniej nie podejrzewał, że bóle mają aż tak poważne podłoże. Nic nie można już było zrobić.
Bolało go. Przed śmiercią stał się drażliwy, napady bólu szarpały jego wnętrzności, kierowały jego umysł do środka, do wnętrza ciała. Stopniowo przestał zwracać uwagę na Mariannę czuwającą przy nim dzień i noc, na coraz mniej licznie odwiedzających go znajomych i krewnych. Za to zakochał się jeszcze po raz ostatni wielką, ogromną miłością. W morfinie. To jej pożądał, gdy wybudzał się w ostatnich dniach, jej imię wołał... Nie Marianny. Ona tylko mogła stać i patrzeć, jak jej mąż traci kontakt z rzeczywistością i jak świat gwałtownie redukuje się dla niego do małej szklanej strzykawki z narkotykiem. Morfina stała się mostem, którym przechodził na drugą stronę, uciekał z bezwzględnego świata, w którym dokuczał mu niewyobrażalny ból. Po tym moście biegł wprost do nieba, gdzie otulała go kojąca chemiczna wata sztucznej, chwilowej ulgi. Marianna nie zdziwiła się, kiedy któregoś świtu zdecydował się nie wracać. A może po prostu nie miał sił wrócić... Kiedy siedziała tamtego ranka przy jego łóżku, zastanawiała się, w którym momencie Kornel opuścił ją tak naprawdę. Bo nie miała wątpliwości, że nastąpiło to dużo wcześniej. Kiedy ostatnio prowadzili sensowną rozmowę, kiedy on był jeszcze na tyle świadomy? Tydzień temu, dwa? O czym mówili? Czy dokończyli wątek, czy ją ostrzegł, że to ostatni raz? Nie potrafiła sobie przypomnieć. Tyle jeszcze miała mu do powiedzenia i on jej również. Nie nagadali się do syta. Mariannie bardzo brakowało rozmów z mężem. Najbardziej ich. Głosu Kornela, spokojnie tłumaczącego jej, dlaczego woli operę włoską od francuskiej. Jego śmiechu, gdy naśladowała niesympatyczną żonę jednego z kolegów nauczycieli. Tego, jak czasem zaczynali mówić sobie, że kochają się tak jak na początku narzeczeństwa, tego, jak przypominali sobie pierwsze spotkania, nieśmiałe spojrzenia... Lubili wspominać początki, taka podróż w czasie była dla ich uczucia ożywcza. Tak, rozmów brakowało jej najbardziej. A przez to, że nie zdążyła się z nim pożegnać, gdy jeszcze był świadomy, trwała w jakimś irracjonalnym oczekiwaniu. Gotowa odpowiedzieć, gdy on zapyta, jak sobie teraz radzi. Gotowa na dialog. Pełna nadziei, że to jeszcze nie koniec...
Nie koniec? Ależ koniec!
Gdzieś z oddali dobiegł ją wyjątkowo głośny dzwonek tramwaju. Pewnie motorniczy w ten sposób popędzał ociągającego się pasażera. To ją otrzeźwiło. Spostrzegła, że zaciska dłonie na barierce tak mocno, że zbielały jej palce. Rozluźniła uścisk, otarła łzy, które bez jej woli i wiedzy potoczyły się po policzkach. Jeśli ktoś obserwował Mariannę z dołu, zobaczył, jak znika we wnętrzu mieszkania, a pięć minut później wychodzi z bramy kamienicy i, rozglądając się przezornie, by nie wpaść pod auto, przebiega przez trójkątny plac Smolki, a potem szybkim krokiem kieruje się w stronę ulicy Kościuszki. Nie zobaczyłby już jednak, jak jakiś kwadrans później wkracza do eleganckiego Pasażu Mikolascha.
Wieczorem, zmęczona upałem i samotnością, z ulgą położyła głowę na chłodnej, świeżo obleczonej w wymaglowaną poszewkę poduszce. Jakże znowu zaśnie bez rozmowy z nim? Bez tej sportowej towarzyskiej rozgrywki, w której zamiast piłką, przerzucali się słowem? Kochany, ten upał jest naprawdę uciążliwy, powiedziałaby mu... Lato przyszło wcześniej w tym roku, dasz wiarę, że można już kupić bób i młode ziemniaczki na straganach? Chyba jutro odstawię do nyży mleko na kwaśne i zrobię nam prawdziwy letni obiad...
A raczej sobie.
Zamknęła oczy i przytknęła nos do nadgarstka, wciągając w nozdrza dobrze znajomą, uspokajającą woń przemysławki. Nowy, pełny flakon kosmetyku znowu stał na swoim miejscu w łazience.
Znowu przegrała.
A jeśli ja cię nie chcę wymazywać ze swojej codzienności, Kornelu? – pomyślała. Nie chcę kończyć naszych rozmów! Będę mówić do ciebie, bo nie potrafię bez tego żyć... A czy ty zechcesz mnie słuchać?
Zasnęła nieco szczęśliwsza i uspokojona. Przecież to nic złego udawać, że Kornel słucha jej jak dawniej.
Przypisy