Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Drugi tom poruszającej sagi DWA MIASTA – losy lwowskiej rodziny w powojennym Wrocławiu
Po II wojnie światowej setki pociągów wiozą przesiedleńców z Kresów na Ziemie Odzyskane. Wśród podróżnych jest Adela z rodziną…
Gdy Szubowie wysiadają z pociągu towarowego na dworcu we Wrocławiu, ich oczom ukazuje się miasto wypalonych ruin. Tu nic nie będzie proste – ani życie, ani miłość… Wszyscy tęsknią za ukochanym Lwowem, za znajomymi ulicami i zniesieńskimi wzgórzami. Jednak powrót jest niemożliwy, choćby tęsknota rozrywała duszę na strzępy… Mimo zagubienia każdy z Szubów wie, że nie można żyć przeszłością, trzeba iść do przodu. Miasto powoli podnosi się ze zgliszczy, a oni stopniowo odzyskują wewnętrzny spokój. Czy Julia i Paweł znajdą siłę, by zacząć życie od początku? Czy Szubówny pokochają miasto pełne gruzów i niebezpieczeństw? Czy odnajdą w nim nowy dom?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 325
Wstęp
„Nie wiem, w jakim stopniu po wojnie zburzona była Warszawa, ale Wrocław też się nie nadawał do życia. Tu wszędzie leżały gruzy...” Tak za każdym razem babcia zaczynała opowieść o wrocławskich początkach naszej rodziny.
Potrafiłam sobie wyobrazić ogrom zniszczeń. Bloki mieszkalne z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych stanowią dziś znakomitą większość zabudowy południowej dzielnicy miasta, w której dorastałam. Pomiędzy nimi ostały się nieliczne przedwojenne kamienice, dostojne, zupełnie niepasujące do sąsiadów z wielkiej płyty. Ale przecież te domy to rodowici wrocławianie, breslauerzy – one przetrwały czas oblężenia.
Właśnie w takiej kamienicy przy ulicy Gajowej mieszkała moja babcia. To był jej trzeci, a może czwarty wrocławski adres. Tutaj, w pokojach z gipsowymi stiukami na suficie, dorastały jej dzieci, tutaj obchodziliśmy rodzinne święta. Gdy zamknę oczy, wciąż pamiętam zapach tego mieszkania, potrafię sobie przypomnieć, w jaki sposób skrzypiał próg, gdy wchodziło się do dużego pokoju, w którym miejscu na dębowym parkiecie rozżarzone węgle z kaflowego pieca wypaliły ślady. Wciąż mam przed oczami brązowo-biały wzór z płytek ułożonych na podłodze w wielkiej chłodnej kuchni, barwne szybki w drzwiczkach kredensu „po Niemcach” oraz urocze scenki rodzajowe namalowane na kafelkach ściennych. Oglądałam je godzinami... Pamiętam również paniczny strach, który mnie ogarniał, gdy jako bardzo mała dziewczynka miałam przejść samodzielnie ciemny korytarz łączący pokoje z kuchnią i łazienką. Przeważnie wyciągałam przed siebie ręce, zamykałam oczy i przebiegałam te kilkanaście metrów z drżącym sercem, które uspokajało się dopiero, gdy dopadałam drzwi pokoju. Chwytałam mosiężną klamkę, naciskałam ją z trudem, bo była stara, „po Niemcach”, tak jak kredens, i z ulgą wchodziłam do jasnego pokoju.
Właśnie w tym mieszkaniu Wrocław spotykał się ze Lwowem. To w nim przysłuchiwałam się wszystkim opowieściom, które znalazły się w poprzednim tomie cyklu DWA MIASTA. Na stole pod stiukowym sufitem babcia rozkładała lwowskie i wrocławskie fotografie przechowywane starannie w pudełku po czekoladkach i, popijając gorącą gorzką herbatę, mówiła, mówiła, mówiła... Historie wrocławskie podszyte były smutkiem, ale i nadzieją. Mniej w nich słońca niż w tych lwowskich. Więcej trudów codziennego życia. Bo tak się babci poukładało...
Tęsknię za mieszkaniem na Gajowej. Czasem śnię, że idę tamtą ulicą, wchodzę po kamiennych schodach, przekraczam napis „SALVE” w progu bramy, wdrapuję się na pierwsze piętro, staję przed ciemnobrązowymi drzwiami, naciskam dzwonek trzy razy, tak jak zwykle, i czekam. Nasłuchuję kroków w korytarzu. Jej kroków.
Ale za drzwiami jest tylko cisza.
Już nikt mi nie otworzy.
Monika Kowalska
Rozdział I
1945
Nigdy wcześniej nie przyszło jej na myśl, że kiedyś będzie aż tak bliska znienawidzenia pociągów.
We Lwowie były częścią codzienności jej rodziny. Kilkanaście razy na dobę ze stukotem przemykały obok domu na Szczepanowskiego, a ich punktualne i regularne przejazdy pozwalały okolicznym mieszkańcom się zorientować, jaka jest pora dnia. A teraz myśl o pociągach wywoływała u Adeli mdłości. Lokomotywa nie była już tą zabawną maszyną z wierszyka dla dzieci, choć tak jak ona wiozła oprócz ludzi zwierzęta, dębowe stoły, paki i skrzynie. Ten stękający, dymiący potwór połknął wszystkich przesiedleńców jak ogromna ryba i wiózł w swych trzewiach w nieznane. Byli uwięzieni, choć wmawiano im, że jadą do domu.
Droga na nowe ziemie się dłużyła. Adela zastanawiała się, czy tory w ogóle miały gdzieś swój koniec? Zwrotnice przekierowywały cały skład wciąż na nowe odcinki, wciąż na zachód, na zachód, na zachód, semafory otwierały i zamykały przejazdy.
Jechali, a każdy po swojemu. Nelka czuła podniecenie i zaciekawienie wszystkim dookoła. Uważała, że ma ogromne szczęście – pierwszy raz wyprawiała się przecież tak daleko, dalej niż do Brzuchowic, Obroszyc czy Jazłowca. U kresu drogi ktoś, Petronela nie bardzo wiedziała kto, ale to nie było aż tak ważne, miał wręczyć im klucze do nowego, wygodnego domu, w którym zamieszkają jak królowie. Tak za sprawą komunistycznej propagandy wyobrażała sobie osiedlanie się i nikt z dorosłych, nawet Adela, nie miał serca, by jej tłumaczyć, że to nie takie proste. W dodatku tyle się po drodze działo... Na postojach, które czasem trwały kilka dni, najmłodsza Szubówna biegała gdzieś z Jańciem, chłopcem, który z nimi jechał, rozpytywała ludzi o różności i przynosiła wieści o tym, kto wysiadł i został, a kto postanowił jechać dalej. Gdy Petronela przepadała, Julia wypatrywała jej z niepokojem. Na postojach działy się różne rzeczy, a jej najmłodsza córka nie była już przecież małym dzieckiem. Ale Nelka zawsze wracała. W drodze podśpiewywała, powtarzała fragmenty Pana Tadeusza, których wyuczyła się z cienkiej, pięknie ilustrowanej książeczki, jedynej zabranej z domu. Ada czuła, że najmłodsza siostra czeka niecierpliwie na to, co będzie dalej. Pragnęła wreszcie dojechać, znaleźć się na miejscu i... Właśnie, i co?
Zupełnie odwrotnie niż Józia, którą jedynie jazda i ciągły ruch były w stanie ukoić. Pragnęła bez przerwy jechać, bo tylko nieustanny ruch zapewniał bezpieczeństwo. Gdy ruszali z postojów na stacjach lub w szczerym polu, średnia Szubówna z ulgą pogrążała się w letargu, zasypiała kołysana muzyką graną przez stalowe koła. Zamykała oczy i udawała, że jej nie ma, nie istnieje. Nie chciała wspominać, rozpamiętywać. Chciała spać, pogrążyć się w zapomnieniu. Nic nie czuć. Adela poznawała to po jej szeroko otwartych, zielonych oczach, po strachu, który z nich wyzierał, kiedy pociąg hamował z piskiem i się zatrzymywał. Siostra się spinała, zaciskała szczęki. Nie chciała wysiadać, przebywać z ludźmi z innych wagonów. Odzyskiwała spokój, dopiero gdy postój dobiegał końca i jechali dalej.
O dziwo, rodzicom ta podróż chyba służyła. Ada z przyjemnością obserwowała, jak zaprzyjaźniają się z rodziną Malinowskich, jedną z dwóch dzielących z Szubami wagon towarowy. Julia i Kazia rozmawiały godzinami, śpiewały, śmiały się. Temat wojny omijały jak bolącą ranę, ale o tym, co było wcześniej, rajcowały z ochotą. Na postojach wspólnie chodziły do wsi kupować jedzenie u miejscowych, razem gotowały dla rodzin, stawiając garnek na wielkim kotle do bielizny odwróconym do góry dnem, pod którym rozpalały ogień szmatą nasączoną denaturatem. Strach jednak towarzyszył im bez przerwy. Gdy rozmowy i śpiewy cichły, gdy codzienne czynności ustawały, niespokojne myśli zaczynały się tłuc po głowach, boleśnie ranić serca i dusze niepewnością bliską panice. Kobiety jednak nigdy nie wypowiadały głośno swoich obaw, bo i po co?
Paweł i Staszek Malinowski głównie milczeli, paląc poskręcane z byle czego papierosy, ale było to milczenie wymowne, surowe, spajające i wiążące obu mężczyzn niczym beton. Adzie wydawało się, że wie, o czym ci dwaj tak milczą – o Lwowie, utraconym domu, o stratach i krzywdach, którym oni, głowy rodzin, nie mogli zapobiec.
Najstarsza Szubówna też milczała o stratach i krzywdach. Gdy wracały wspomnienia o Kacprze, Poldzie, o tym, co się stało Józce, Melce, Goldmanom, Róży i wszystkim innym, zaciskała mocno powieki i kręciła głową, jakby to miało pomóc wyrzucić złe obrazy i myśli z głowy. Nie pomagało. Musiała patrzeć, pamiętać. Z matką i Malinowską nuciła wesołe piosenki, wyganiając z serca strachy i niepokoje. Starała się karmić oczy zachodami i wschodami słońca nad późnojesiennymi łąkami i lasami, widocznymi, gdy zerkała przez wąskie, odsunięte okiennice pędzącego wagonu. Księżycem i gwiazdami. Porankami, oszronionymi tym bardziej, im dalej na zachód się posuwali, mgłami opadającymi wolno dopiero koło południa. Pragnęła się cieszyć, przecież to jej pierwsza w życiu podróż, nie licząc wyjazdów w rodzinne strony matki czy na kolonie w okolice Lwowa. Chciała korzystać, chłonąć doświadczenia, piękne rzeczy, które widziała po drodze. Miała nadzieję, że ta daleka jazda choć w niewielkim stopniu oczyści ich wszystkich z cierpienia, pozwoli nabrać sił i zacząć od początku. Bała się tego, co zastaną na miejscu, na Dolnym Śląsku, w Breslau, do którego wiózł ich w swoim brzuchu pociąg. Ale dopóki jechali, przesuwali się w przestrzeni, była nadzieja, że los się wreszcie odmieni. Gonili szczęście i dobre życie, uciekali przed krzywdą i bezsilnością.
Czasem Adela pragnęła, by podróżowali do kresu dni.
Często podczas tej podróży wracał strach znany dobrze z wojennych czasów.
Widok wojska w szczerym polu zawsze najpierw budził przerażenie. Matki nerwowo sprawdzały, gdzie są ich córki, mężowie rozglądali się za żonami. Niekiedy na postojach i stacjach trafiali na swoich żołnierzy. Wtedy pasażerowie składu się odprężali. Swojacy dawali poczucie bezpieczeństwa, częstowali gęstą grochówką, wódką. Opowiadali, skąd i dokąd idą, co dobrego, co złego przeżyli. Ale choćby nawet te historie budziły strach, zawsze były tylko historiami, opowieściami, które przypływały z daleka i w dal odpływały. Ludzie nie odczuwali obawy przed tym, co było, nie bali się opowieści, nawet tych najgorszych. Bali się tego, co będzie z nimi teraz i w najbliższej przyszłości.
Najgorzej było wtedy, gdy pociąg okrążali Sowieci. Nie obchodziło ich, że w środku wagonów towarowych znajdują się Polacy, których oni przecież dopiero co „wyzwolili”. Chcieli wódki, jedzenia, kobiet. Chcieli i brali siłą to, na co mieli ochotę. Wpadali do niezamkniętych wagonów i kradli wszystko. Czasem dało się ich przekupić gorzałką, w którą podróżujący przezornie starali się zaopatrzyć na każdym postoju. A czasem nie.
– Azjatyckie kundle! – przeklinali ich przesiedleńcy, gdy już było bezpiecznie i pociąg ruszał w dalszą drogę.
Pod koniec października codziennie dokądś „dojeżdżali”. Skład przetoczył się przez dawną granicę z Rzeszą Niemiecką, znaleźli się już na nowych ziemiach. Polskich. Teraz postoje stawały się dłuższe, bo gdy pociąg się zatrzymywał, przesiedleńcy – najczęściej mężczyźni – udawali się do pobliskich miejscowości na rekonesans. Wracali czasem po kilkunastu godzinach, czasem na drugi dzień. Jeśli choćby jedna rodzina zdecydowała się osiedlić, trzeba było znaleźć konia z wozem, aby przetransportować rzeczy. Niektórzy wieźli ze sobą zwierzęta, ziarna do obsiania pól, maszyny gospodarskie i narzędzia do uprawy roli. Inni meble, sprzęty domowe, instrumenty... Zależy, co urzędnicy pozwolili im zabrać stamtąd, z tamtego straconego świata, albo ile kto miał pieniędzy na opłacenie łapówki. A inni, jak Szubowie i Malinowscy, mieli ze sobą tylko to, co udało się uratować z wojennej zawieruchy. Czyli prawie nic.
Ada podziwiała zaradność niektórych pasażerów. Aby nie umrzeć z głodu, wieźli w klatkach żywe kury albo na przykład sprawione króliki zatopione w beczkach smalcu, by się nie popsuły po drodze, kiszoną kapuchę w beczkach. Na szczęście trochę tej żywności chętnie przeznaczano na handel, często wymienny, bo gdy się zaczęły późnojesienne chłody, lepiej było zamienić część jedzenia na ciepły koc czy choćby wełnianą chustę.
Jakoś przecież trzeba było żyć w tym mikrokosmosie, który powstał i rozszerzał się we wnętrzu pociągu. W tej osobliwej arce. Zresztą może inny świat już nie istniał? I był tylko ten świat w ruchu, ograniczony wagonami?
W listopadzie, gdy dojechali niemal do celu, przekonali się, że światu nic się nie stało. Istniał sobie w najlepsze i wojna wcale nie odmieniła jego parszywego oblicza na lepsze.
Rozdział II
1945
Pociąg wjechał do Breslau od strony kolejarskiego osiedla Brockau, po polsku nazwanego Brockowem, a w kolejnych latach przemianowanego na Brochów. Ta jedna z największych stacji towarowych w Europie na skutek błędu w obliczeniach cudem uniknęła zbombardowania przez Sowietów w styczniu 1945 roku, za to podczas tego samego nalotu zniszczeń doznały zabudowania miasteczka. W budynku stacji mieścił się punkt etapowy Polskiego Urzędu Repatriacyjnego. Kto chciał, wysiadał, kto nie chciał, jechał dalej w kierunku centrum miasta. Szubowie pojechali dalej.
Wyglądając ciekawie przez okienka wagonów, widzieli po drodze tylko zburzone, wypalone domy. Minęli Dworzec Główny, na którego bocznicach walały się pouszkadzane wagony oraz lokomotywy, przejechali wiaduktem nad ulicą Grabiszyńską, z którego rozciągał się widok na pustynię gruzów, i dalej, przez okolice lotniska na Gądowie, też zrujnowane... Widok nie napawał optymizmem – miasta praktycznie nie było. Bo czy można nazwać miastem zwały kamieni, cegieł, betonu i drewna, które kiedyś może i tworzyły okazałe budynki, bogate kamienice, ulice, kwartały, dzielnice, ale teraz... Teraz odstraszały i z pełną brutalnością odsłaniały prawdę o rannym, krwawiącym mieście. Martwym mieście.
– I my tu mamy mieszkać? Gdzieś ty nas przywiózł, Pawle?! Jak... Jak my tu będziemy żyć? – lamentowała Julia, przyglądając się rozszerzonymi z przerażenia oczami ciągnącemu się aż po horyzont morzu zburzonych domów.
Malinowska też płakała. Płakała i przeklinała nie wiadomo kogo; męża, zły los czy też tych, którzy dokonali tego dzieła zniszczenia...
Adela zagryzła tylko wargi, przyglądając się ruinom sterczącym wyzywająco w stronę nieba. W pamięci odgrzebywała zapewnienia władz, które słyszeli, ładując się do pociągu w jedną stronę. „Czekają tam na was domy”, mówiono im. Domy? Jakie domy?! Zaśmiała się gorzko, a w kącikach oczu poczuła piekące krople łez. Była wściekła, bo zostali okłamani, i to z premedytacją. Zostawili Lwów, żeby mieszkać teraz w piwnicach zburzonych kamienic, w norach jak jakieś podłe szczury? A jak Niemcy tu wrócą? Co z nimi będzie? Dokąd pójdą? Trzeba im było wysiąść gdzieś po drodze, może w Krakowie, może na Górnym Śląsku, albo jechać do Przemyśla, Lublina... Tam przynajmniej była Polska, zawsze Polska. Po co odjeżdżali tak daleko od domu?
Powietrze w wagonie zrobiło się gęste od wątpliwości i strachu o przyszłość. Pasażerowie konfrontowali właśnie rzeczywistość ze swoimi wyobrażeniami o tej ziemi, niemalże obiecanej. Ktoś przeklinał na głos, ktoś zaczynał szlochać, jak Julia i Kazia. Każdy bez wyjątku zastanawiał się, co teraz będzie? Jak mają żyć?
Pociąg w końcu dowiózł ich do stacji Wrocław Nadodrze. Ogłoszono, że w stronę granicy, do Kłodzka, odjadą dopiero za parę godzin, więc kto chciał, mógł się rozejrzeć po mieście i podjąć decyzję o osiedleniu.
Szubowie i Malinowscy postanowili wysiąść. Na początku drogi zakładali, że jadą do Breslau, do Wrocławia, ale teraz... Teraz nie wiedzieli, co począć.
Ada zabrała z wagonu torbę z dokumentami i wraz z rodziną ruszyła przez tłum. Józia, przerażona, trzymała się kurczowo zrezygnowanej Julii. Nelka jak zwykle biegła z przodu razem z Jańciem.
– Uważajcie, bo się pogubimy! – wołała za nimi Malinowska, ale młodzi, nie bacząc na nic, przepychali się przez tłum falujący w niezbyt pięknie pachnącej poczekalni. W końcu wszyscy wyszli przed budynek dworca i stanęli na Benderplatz, przechrzczonym niedawno na plac Staszica, zastanawiając się, co począć dalej.
– Jestem głodna – oznajmiła Nelka, patrząc łakomie na wózek, z którego babuleńka sprzedawała precle.
– Nie ma kasy na frykasy – ucięła Ada wierszem. – Widziałam, że na dworcu wydawali darmową zupę. Wracamy czy poszukamy czegoś w mieście? Co robimy, tato?
Ale Paweł nie miał pojęcia, stał bezradny, rozglądając się dookoła. Jeśli zgodnie z planem chcieli się osiedlić, powinni znaleźć punkt etapowy... To jedyne, co przychodziło mu do głowy. Na dworcu wisiała informacja z adresem.
– Znajdźmy najpierw PUR – zdecydował. – Ulica Stalina sto siedemnaście... Trzeba kogoś spytać... Adelka, leć no...
Ale Ada wzruszyła ramionami. Po co miała kogoś pytać? Wystarczyło iść za tłumem. Na pewno wszyscy z dworca szli do urzędu.
Ruszyli i oni, rozglądając się ciekawie.
Ta część miasta nie wyglądała najgorzej, budynki stały tu właściwie nienaruszone, wysokie, choć zaniedbane.
– Całkiem jak u nas, jak na Gródeckiej – westchnęła Kazia Malinowska.
– O, patrzcie, tramwaj! – krzyknął Jańcio.
Rzeczywiście, od strony dworca nadjeżdżał, dzwoniąc mocno, zdezelowany wagonik w kolorze kremowym. Pojazd zamiast szyb miał w oknach kawałki płyt pilśniowych, niektóre otwory okienne były po prostu nieoszklone. Gdzie mu tam było do lwowskich niebieskich tramwajów!
– Podjechalibyśmy, zamiast się katulać z buta – zaproponowała Nela.
– Skąd wiesz, dokąd jedzie? Lepiej chodźmy, przynajmniej coś po drodze zobaczymy – trzeźwo zauważyła Ada.
Okolica była ludna, nawet bardzo. Ludzie próbowali zacząć w tym mieście życie, to się widziało, wszędzie ktoś się gdzieś zadomawiał. Zajmowano restauracje, szynki, sklepiki, których w tej okolicy nie brakowało. Pod niemieckimi szyldami zawieszono w witrynach sklepowych kartki z polskimi napisami informującymi o asortymencie: „chleb”, „kartofle”, „kiszona kapusta”. Po ulicach krążyli osiedleńcy, ciągnąc wózki z przeróżnymi sprzętami, inni przetrząsali stosy rozmaitych rupieci walających się na podwórkach domów. Adela zagapiła się na maleńką dziewczynkę, która znalazła wśród śmieci lalkę. Zabawka nie miała rąk ani nóg, zamiast warkoczy splątane strąki, i zabrudzone ubranie, ale dziecko i tak z radością pobiegło pokazać ją matce rozwieszającej pranie na sznurze rozciągniętym między trzepakiem a lampą uliczną. „Prawdziwy skarb z Wrocławia – pomyślała Ada – ciekawe, czy więcej tu takich?”
W końcu dotarli do urzędu repatriacyjnego. Pod wielkim gmachem z czerwonej cegły stała bardzo długa kolejka osób do rejestracji.
– Nie wiem, czy dobrze robimy – odezwała się Julia, obejmując mocniej Józkę. – Widzieliście, jak wygląda miasto. Kamień na kamieniu nie został. Nie wiadomo, czy znajdziemy dach nad głową...
– Przecież z tej strony dużo kamienic stoi – upierała się Nela. – I tam się ciągną ulice. – Machnęła ręką, wskazując gdzieś przed sobą. – Zostańmy! Taki wielki jest Wrocław, zmieścimy się! Coś się znajdzie, mamo.
– Dziecko, tyś chyba miasta nie widziała! – wtrącił się do rozmowy mężczyzna stojący przed nimi w kolejce. – Tu tylko ta jedna dzielnica cała. Podobno na obrzeżach jakieś wille się ostały, ale tam strach mieszkać, nikt nie chce.
– Dlaczego? – Nela nie rozumiała.
– Bo szabrownicy grasują! Stoją tam bogate domy po bogatych Niemcach, to i jest co kraść – wyjaśnił nieznajomy. – Pełno się szumowin zjechało z całego kraju do Wrocławia i rabują, co się da. Życie stracić można, bo bandyty broń mają, noże... Strach, mówię wam. Nie bez powodu mówią, że tu jest Dziki Zachód!
Paweł i Julia popatrzyli na siebie.
– A pan zostaje? – spytała Adela.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Nie wiem, na razie przyszedłem się o mieszkanie rozpytać. Trzeci raz już tu jestem, ale oni wciąż ręce rozkładają i mówią, że nic nie ma. Jak dziś nie załatwię, jadę dalej... Może do Jeleniej Góry? Albo nad morze? Zobaczy się jeszcze...
– W powietrze można wylecieć. – Do rozmowy włączył się inny przesiedleniec z kolejki. Śpiewny akcent w jego głosie zdradzał kresowe pochodzenie. – W gruzach leży pełno niewypałów. Wczoraj, panie, rozerwało jednego na południu miasta. Widziałem to, bo i ja w tych samych ruinach grzebałem. Cudem śmierci uniknąłem...
– A praca jest? – chciała wiedzieć Adela.
– Dla mężczyzn przy odgruzowywaniu – odparł ktoś stojący za nimi. – Na kolei przyjmowali, ale na razie tylko dwa dworce działają i wszystko obstawione.
– Nauczycieli szukają – dopowiedziała szczupła kobieta, ubrana w zbyt lekki jak na tę porę roku płaszcz. – Nawet szkolą na szybko, takie zapotrzebowanie.
– Ale podobno ciężko z pracą – dodał ktoś inny. – Ja, tak jak i tamten pan, nad morze pojadę. Albo do Zielonej Góry, tam moja szwagierka teraz mieszka...
Malinowski zapalił papierosa i chwilę zaciągał się w milczeniu.
– Słuchajcie, coś mi się ten cały Wrocław nie bardzo podoba – powiedział w końcu. – Duże miasto i konkurencja duża. Czy my tu sobie poradzimy?
– Bandytów pełno – dodała jego żona. – Może gdzie indziej spróbować?
Paweł był podobnego zdania. Miasto w ruinie, w dodatku przyciągało męty z całego kraju... Przecież oni chcieli tu zacząć spokojną egzystencję, a nie toczyć walkę o życie, jak we Lwowie. Po dłuższej chwili doszedł do wniosku, że...
– Trzeba nam jechać dalej – wyszeptała Julia to, co on pomyślał. – Pojedziemy dalej, w stronę granicy. Może tam...
– A nie lepiej wrócić do tego miasta, które mijaliśmy po drodze? Do Opola? Tam przynajmniej stoją całe domy. Po co jechać gdzieś dalej, ryzykować, że tam jeszcze gorzej? Opole przynajmniej nadaje się do życia.
– Tak. Tak zrobimy. – Paweł przyznał rację Malinowskiej.
– No, to załatwione. Musimy się razem trzymać – zdecydowała Kazia. – Gdzie wy, tam i my. Czyli jedziemy do Opola?
W kolejce i tak musieli stać, żeby otrzymać bilet na podróż. Kiedy wieczorem wrócili na dworzec, zabrali swoje rzeczy z pociągu, który przywiózł ich tutaj ze Lwowa, i pożegnali się z pozostałymi pasażerami wagonu. Paweł się dowiedział, że najbliższy skład do Opola odchodzi w nocy. Ustawili się więc w następnej kolejce, tym razem po darmowy talerz zupy, a gdy zjedli, znaleźli miejsce w dworcowej poczekalni, by przeczekać do wyznaczonej godziny.
Mężczyźni jak zwykle milczeli. Powoli dochodziło do nich, że u kresu podróży zamiast spokoju czeka ich mnóstwo roboty. Rozważali, czy podołają. Dla Pawła było jasne, że gdy dojadą do Opola, natychmiast musi postarać się o pracę. Kobiety rozmawiały z ożywieniem, jakby kolejny odcinek podróży obudził w nich nadzieję na lepsze jutro.
Dziewiętnastego listopada 1945 roku wysiedli na dworcu w Oppeln.
Paweł zostawił rodzinę pod opieką Adeli i z innymi mężczyznami poszedł się rozejrzeć po mieście. W rozległym obozie dla przesiedleńców, który założono w pobliżu terenów kolejowych, panował z trudem kontrolowany chaos. Każdego ranka rozdawano przydział chleba, w ciągu dnia ciepłą zupę, a zespół złożony z przyjezdnych lekarzy zapewniał iluzoryczną opiekę medyczną. Iluzoryczną, bo nie było leków, więc w obozie szerzył się tyfus. Ludzie marzli – zimny listopad nie sprzyjał przebywaniu w barakach podszytych wiatrem. Najstarsza córka starała się zapewnić matce i siostrom łóżka do spania w prowizorycznych budach ustawionych wzdłuż bocznic. Natychmiast zatrudniła się do pomocy w kuchni polowej, wydającej obozowiczom jeden ciepły posiłek dziennie. Paweł był spokojny, czuł, że z nią nie zginą. Mógł się zająć poszukiwaniem odpowiedniego miejsca do życia.
Po opuszczeniu pociągu każdy musiał się zarejestrować u urzędnika z Polskiego Urzędu Repatriacyjnego. Za rejestracją jednak nie szło nic więcej. Nikt się nie przejmował, że przyjezdni nie mają gdzie mieszkać, nikt nie rozdawał przydziałów na lokale. Musieli szukać sami. Szubie i Malinowskiemu zajęło to kilka dni. Najpierw przemierzali ścisłe centrum miasta, potem odleglejsze dzielnice. Przy zajmowaniu mieszkań panowała wolna amerykanka – kto pierwszy, ten lepszy. Największym powodzeniem cieszyły się miejsca w rynku lub jego okolicach. Paweł widywał, jak wyrzucano już zadomowionych lokatorów na ulicę, bo ktoś, kto miał pistolet czy uzbrojonych znajomych uznał, że pod tym adresem będzie mu wygodnie. Przypominało mu to sytuację z Wrocławia, z tym, że tutaj można było mieć nadzieję na znalezienie innego mieszkania, bo domy stały w całości, a nie w ruinie. Najbezpieczniej było więc zamieszkać skromnie. Na jednoizbowe lokale bandziory się nie łasiły. Ale te w większości dawno już pozajmowano. W opolskim centrum lokatorzy ulokowali się nawet w przestronnych i suchych piwnicach.
Domki przy Ackerstrasse, czyli przemianowanej po polsku na Rolną, po długiej wędrówce znalazł Malinowski. Mała, wąska, błotnista uliczka, będąca raczej zapomnianym zaułkiem, znajdowała się w pobliżu rzeki, w północnej części miasta. Daleko stąd było do centrum, ale może przez to żyło się bezpieczniej. Dookoła mieściły się głównie jakieś porzucone przez Niemców warsztaty, puste hale zakładowe. Było szaro i, nie ma co ukrywać, brzydko, nieciekawie. W ogromnej kałuży na jednym z podwórek bawiły się dzieci.
– Wolne domy tu znajdziemy? – zapytał Malinowski jednego z malców.
Chłopiec przerwał na chwilę dłubanie patykiem w mętnej wodzie i popatrzył na mężczyzn, drapiąc się w umorusany policzek. Skinął potakująco głową.
– Matuli się zapytajcie – odezwał się ze śpiewnym wschodnim akcentem. – Ale oprócz nas i Bartoszczaków nikogo tu ni ma. Matka na strychu wiesza pranie. Wołać?
– Wołaj, mały. – Malinowski puścił do Pawła oko i wyciągnął zza pazuchy pomiętego papierosa. Przełamał go na pół, jedną część podał towarzyszowi, a drugą sam zapalił.
– Dzięki za cygareta. Coś mi się nie widzi mieszkanie tu... – burknął Paweł, zaciągając się swoją połową.
– Oj, Szuba, Szuba, nie wybrzydzaj. Tobie by si widziało we Lwowi tylku, co? – Malinowski się zaśmiał. – Ty będziesz z babą gadał, bo ci lepiej wychodzi.
Drzwi wejściowe się otworzyły i pojawiła się w nich opatulona wełnianą chustą, korpulentna kobieta. Obrzuciła mężczyzn badawczym spojrzeniem. Przez chwilę wyraźnie się wahała, czy wyjść do nieznajomych. Widocznie jednak uznała, że wyglądają niegroźnie, bo zeszła do nich po rachitycznych schodkach lichego ganku.
– Czego tu? – spytała zaczepnie.
Paweł zdjął kaszkiet i się ukłonił.
– Szanowna pani może się orientuje, czy tu są jakieś wolne lokale w okolicy? – zagadnął.
– Nooo, orientuje... Są, znaczy – przytaknęła szanowna pani. – Ale jeden zaklepany – dodała szybko. – Dla mojej siostry, co pojechała do Jeleniej Góry. Jak jej się tam nie spodoba, to wróci. Ale tu jeszcze miejsca sporo. Jak chcą, niech sami zobaczą.
Kobieta wskazała głową na bramę w przeciwległym kącie podwórza. Paweł i Staszek ruszyli w tamtym kierunku, baba za nimi. Omijając kałużę, po której trójka chłopców spławiała łódeczkę z kory, wdrapali się na drewniane schodki i weszli do domku. Korytarzyk był ciemny i wąski, ale pachniał przyjemnie, niemalże domowo. Było w nim troje drzwi. Te na wprost prowadziły do niewielkiej kuchni, z której wchodziło się na niski stryszek, pozostałych dwoje do sporych pokoi. Pod mieszkankiem znajdowała się komórka. Kiedy Szuba z Malinowskim później ją obejrzeli, z radością odkryli w niej zapas węgla. I chyba właśnie przez ten węgiel zdecydowali się zająć lokal. Bo posiadanie opału w nadchodzących zimowych miesiącach załatwiało wiele problemów. Węglem można było grzać, na węglu gotować. Węgiel służył też do handlowania, wymiany na inne, potrzebniejsze w danej chwili towary.
Paweł rzeczywiście potrafił rozmawiać z kobietami. Tak babę zamotał, tak podszedł, że się zgodziła przytrzymać dla nich mieszkanie, aż załatwią formalności w PUR. Nie darmo oczywiście. Obiecał, że jak się przeprowadzą z rodzinami, to oni ze Staszkiem łazienki w domkach porobią, kanalizację podciągną i będzie wygoda, bo teraz trzeba było biegać do wygódki na podwórzu.
Baba gorliwie obiecała rozpalić pod kuchnią, żeby się „chałupa nagrzała” do ich powrotu. Jak z komina będzie szedł dym, ludzie pomyślą, że tu już ktoś mieszka i nie zajrzą, nie wejdą.
Zanim osiedleńcy odeszli po swoje rodziny, przyczepili jeszcze na drzwiach kartkę z napisem „ZAJĘTO”. Musieli się spieszyć, kartka nie gwarantowała, że ktokolwiek zechce respektować widniejący na niej komunikat.