Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdy lwowska młodość staje się wspomnieniem, a dorosłość puka do wrocławskich drzwi
Wrocław, lata 60. Dla Adeli, Józki i Nelki Lwów staje się już tylko odległą przeszłością, niewyraźną jak dobry sen, jak piękna melodia z dawnych lat. Serca trzech sióstr zaczynają bić wrocławskim rytmem. Mimo PRL-owskiej szarzyzny kiełkuje w nich nieśmiała miłość do miasta, które je przygarnęło. Nowe wrocławianki z poświęceniem wychowują najmłodsze pokolenie. Ada postanawia zawalczyć o siebie, chce zapewnić sobie i dzieciom choć odrobinę szczęścia. Podejmuje trudne, bolesne decyzje, z którymi zbyt długo zwlekała. Praktyczna i gospodarna Józia w końcu zdobywa się na to, by spełnić marzenia i pójść za głosem serca. Petronela, nowoczesna młoda kobieta, samotnie zmaga się z cieniami przeszłości. Okrutny prześladowca próbuje skrzywdzić najbliższych jej ludzi, więc najmłodsza Szubówna musi wiele poświęcić, by wreszcie się wyzwolić. Tymczasem pomoc nadchodzi z zupełnie niespodziewanej strony…
Trzeci tom serii DWA MIASTA – dalsze losy rodziny Szubów w pachnącym kamiennie i kwiatowo Wrocławiu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 338
Ance i Wieśkowi
Wstęp
Drewniany stołeczek miał okrągłe siedzisko i był niski, w sam raz, żeby mogło na nim usiąść dziecko. Takie jak ja, cztero-, pięcioletnie. Babcia przeważnie ustawiała go w pobliżu wysokiego pieca w kącie pokoju i sadzała mnie na nim, żebym mogła ogrzać plecki, opierając się o ciepłe chropowate kafle. W dłoniach zazwyczaj trzymałam filiżankę z mocną i słodką herbatą, bo taką się pijało w mieszkaniu przy Gajowej. Babcia na pewno coś mi wtedy opowiadała albo czytała na głos: Bajki o czterech wiatrach Januszewskiej lub wiersze Brzechwy. To były moje ulubione książki i już na zawsze będę kojarzyć te teksty z jej głosem. Co więcej, kiedy lata później zostałam mamą, czytałam dzieciom te same książki, nieświadomie naśladując tembr i rytm jej głosu, leciutki wschodni zaśpiew. Po prostu nie potrafiłam inaczej.
Ale wróćmy do sedna. Do stołeczka.
Jesienną czy zimową porą w mieszkaniu przy Gajowej przeważnie panował chłód. Wysokie pomieszczenia trudno było ogrzać, a zimne powietrze bez trudu wciskało się przez duże, nieszczelne okna i wpadało z ciemnego korytarza chłodnymi podmuchami przez szpary między drzwiami a futryną. Miałam niejasne wrażenie, że za białymi drzwiami, w mrocznym przedpokoju, kryje się coś złego, a już z pewnością bardzo niepokojącego, i to coś razem z zimnem próbuje wedrzeć się do pokoju. Za nic sama nie otworzyłabym tych drzwi i nie weszłabym w tę ciemność. Za nic. W pokoju czułam się bezpiecznie, tutaj była babcia, a piec dawał ciepło.
Lubiłam ten stołeczek. Wiedziałam od babci, że przed laty siadał na nim mój tata i moje ciocie. Spod białej olejnej farby, którą był pomalowany mebelek, przebijały gdzieniegdzie ciemniejsze odcienie, zauważalne zwłaszcza wtedy, gdy się go odwróciło do góry nogami. Bo dawniej siedzisko nie było białe, tylko czerwone w kropki. Babcia przed laty pomalowała je tak, by taborecik przypominał muchomorka. Och, jak żałowałam, że stołeczek już nie jest muchomorkiem, jak wówczas, gdy dzieci babci były małe! Czułam, że coś mnie ominęło, tak jakby ta biała farba stanowiła granicę oddzielającą mnie od tamtych czasów. Żałowałam, że nie da się jej zdrapać, usunąć jakoś i dostać się do tamtej pierwszej warstwy. Pamiętam swój ogromny żal bardzo wyraźnie.
Kolejna część cyklu Dwa Miasta jest właśnie próbą usunięcia tej białej warstwy farby zapomnienia zakrywającej barwną przeszłość. Wspomnienia i opowieści bliskich, które krążą w mojej głowie, przebijają się spod niepamięci jak ciemniejsze smugi na siedzisku stołeczka. Niestety, co zamalował czas, raczej na zawsze pozostanie dla mnie nieosiągalne. Spróbuję więc w tej książce odtworzyć stracone fragmenty, te części opowieści, których nikt nigdy nie opowiada, bo są zbyt smutne i bolesne, by o nich wspominać, szczególnie małemu dziecku. Sięgnę także po te zbyt radosne i piękne, by móc szybko odszukać w głowie odpowiednie słowa, które mogłyby je wyrazić, przez co w efekcie rezygnuje się z opowiadania o nich. A szkoda.
Jest w Pozdrowieniach z Wrocławia i teraźniejszość. Nie mogłam jej uniknąć, musiałam o niej napisać właśnie w książce z tego lwowsko-wrocławskiego cyklu. Znowu mamy wojnę. To, co wydarzyło się 24 lutego 2022 roku, już na zawsze pozostanie zapisane w wielkiej historii świata oraz w małych historiach ludzkich istnień. Dramat wojny odcisnął się na wielu ukraińskich rodzinach, pozbawił je domu i poczucia bezpieczeństwa, zmusił do opuszczenia kraju. Bestialstwo, które rozegrało się i wciąż rozgrywa na oczach świata, kładzie się coraz dłuższym cieniem na sumieniu Europy. Przecież to już było, wydarzyło się. I dzieje się ponownie... Co będzie dalej? Czy możemy tylko czekać?
Tymczasem oglądam wyblakłe zdjęcie, na którym najstarsza córka babci – powieściowa Róża – siedzi na zalanym słonecznym blaskiem balkonie z widokiem na ulicę Gajową i pochyla się nad jakąś książką. Wiem z opowiadań, że zatrzymana w kadrze ciocia ma osiemnaście lat i przygotowuje się właśnie do matury. Ale mnie najbardziej interesuje nie ciocia, tylko wciśnięty w kąt balkonu stołeczek. Choć zdjęcie jest czarno-białe, widzę dobrze, że mebel wygląda na nim tak jak wtedy, kiedy miał imitować muchomorek. Tak bardzo chcę na nim usiąść, tak bardzo chcę cofnąć czas!
Spróbuję zrobić to po raz trzeci.
Rozdział I
1963
Jasne mury kamienic stojących wzdłuż ulicy Gajowej oddawały powoli ciepło późnojesiennego dnia gromadzone zachłannie od wczesnych godzin południowych. Wysokie budynki trwały w równym rzędzie wzdłuż chodnika, jak strażniczki broniące dostępu do podwórek na tyłach, na których głośna dzieciarnia grała w nogę. Krzyki i śmiechy dzieci odbijały się echem od elewacji i rykoszetem wpadały przez otwarte okna do wietrzonych mieszkań. Pierwsze pokolenie urodzone i wychowywane we Wrocławiu. Pierwsi od dawna polscy wrocławianie samym swoim istnieniem uzdrawiali zmęczone miejskie tkanki i wracali im życie. Wzmacniali miasto, a ono dzięki nim stawało się przyjazne i troskliwe. Te dzieci były już swoje, a nawet „na swoim” i miasto bardzo je kochało.
Słońce powoli zbliżało się do linii horyzontu, ocieplało i zmiękczało pomarańczowym światłem kontury domów, drzew i krzewów na skwerach. Ludzie z przyjemnością spacerowali w tym niezwykłym blasku, pragnąc wierzyć, że kończy się ciepły jesienny dzień i jutro wraz ze świtem nadejdzie kolejny. Taka piękna, niemal letnia pogoda panowała w mieście już od kilku dobrych dni, jak gdyby przyroda próbowała łagodnym listopadem wynagrodzić wrocławianom zmęczenie spowodowane niedawną epidemią ospy i trudy oraz strach wakacyjnych miesięcy.
Adela przeszła przez ulicę Suchą, przekładając do drugiej ręki ciężką torbę podróżną. Kiedy wyjeżdża się z dziećmi, trzeba zapakować tyle różnych rzeczy! Na szczęście z dworca do domu mieli tylko dwa kroki.
– Tadziu, ostrożnie! – krzyknęła, widząc, jak syn wskakuje na kamienny murek przed głównym wejściem do majestatycznego gmachu dyrekcji kolei. – Stłuczesz kolano!
Ale Tadzio nie słuchał, rozłożył ręce na boki i zaczął biec, udając samolot. Po chwili Róża pobiegła za młodszym bratem.
Zawsze to robili. Przejście po murku przed dyrekcją było niemal rytuałem. Adela uśmiechnęła się, patrząc za dziećmi. Tak je kochała... A już wkrótce mogła przestać się o nie bać. Już niedługo miały skończyć się ich kłopoty. Ekspresowo dostała rozwód, sąd definitywnie rozwiązał jej nieudane małżeństwo.
Dwudniowa wizyta u cioci Peli w Bytomiu napełniła ją nową energią. Pojechała do siostry ojca, by zwierzyć się jej z tego, co nastąpiło, i poszukać u niej akceptacji. Pela była ostatnią żyjącą krewną z pokolenia rodziców, przy tym zawsze życzliwą i kochającą. Jednak Ada jechała do niej z duszą na ramieniu. Obawiała się, że nie dostanie od niej wsparcia. Wydawało jej się, że Pela życie u boku mężczyzny uważa za egzystencję niemal idealną. Ada pamiętała, co ciotka powiedziała jej przed laty we Lwowie. Siedziały wtedy przy ciepłym piecu w kuchni ciasnego mieszkanka na Zniesieniu, popijały słodkie wino i... I wszystko jeszcze było przed Adelą. Całe życie.
– Kobiecie ciężko samej – słowa Peli dolatywały do Ady z odległej przeszłości. – Łatwiej żyć z kimś u boku. Kobieta potrzebuje mężczyzny...
Obawiała się, co ciotka powie na jej rozwód. Ale starsza pani tylko wyściskała ją serdecznie i pogratulowała mądrej decyzji.
– Szkoda, że tak późno się zdecydowałaś...
Adelę łzy zapiekły pod powiekami. Aby je powstrzymać, głośno zaczerpnęła powietrza i rozejrzała się po bytomskim mieszkanku ciotki. Wreszcie uspokoiła się na tyle, by móc mówić.
– Wiem, teraz to wiem... Ale panicznie się bałam. Ludzi, ich gadania, obmawiania... I Boga. Myślałam... Myślałam, że ty też mnie potępisz, ciociu.
Pela wzniosła oczy do nieba i kręcąc głową, powiedziała coś niewyraźnie pod nosem.
– Rozum straciłaś, dziewczyno? – Westchnęła wreszcie. – Niby z jakiej racji miałabym cię potępić? I dlaczego, u licha, ludzi się boisz? Ludzie zrobią tobie i dzieciom krzywdę większą niż tamten? A Bóg... Myślisz, że go obraziłaś, gdyś złożyła pozew? A może twoje małżeństwo go obrażało? Bo Boga w nim nie było, przyznaj to wreszcie. Przecież Jędrek nie był ci ani podporą, ani wyręką. Nawet go nie kochałaś.
Adela spojrzała na ciocię ze zdziwieniem.
– Skąd wiesz? – zapytała cicho.
Ciotka odłożyła na stół białe płótno, na którym haftowała kolorowymi nićmi kwiatowe girlandy. Odkąd przeszła na emeryturę, czas zajmowało jej wyszywanie. Nie wiedzieć czemu, upodobała sobie szczególnie kaszubskie wzory. Teraz też pracowała szybko, a na białym materiale wykwitały charakterystyczne błękitne i zielone tulipany, margerytki oraz stylizowane liście palm, przetykane gdzieniegdzie żywszymi w barwach pszczółkami czy owocami. Ciocia chciała skończyć obrus dla Adeli, więc musiał być szybko gotowy, tak żeby nazajutrz bratanica mogła go zabrać ze sobą do Wrocławia.
– A stąd wiem, moja kochana, że sercem umiem patrzeć! Gdy braliście z Jędrkiem ślub, byłam zakochana w Dodku. Szaleńczo. Tak, tak, chociaż prawie piąty krzyżyk miałam na karku. – Roześmiała się i podniosła oczy znad roboty. – Kochałam go drugą, ale prawdziwą jak ta pierwsza, młodzieńcza, miłością. I... Nie wiem, jak to ująć... W twoich oczach nie mogłam przejrzeć się jak w zwierciadle, Aduniu. Ani znaleźć w nich zrozumienia.
Ada się zamyśliła. Bardzo pragnęła przypomnieć sobie, co właściwie czuła w dniu ślubu. Pamiętała różne emocje, które się w niej wtedy kłębiły: złość, zniecierpliwienie, irytację... Ale nie mogła sobie przypomnieć żadnych cieplejszych uczuć do Jędrka. Miłość... Czy już wtedy jej zabrakło? A przecież to najważniejszy składnik małżeństwa!
– Chyba nie powinnam za niego wychodzić. Na pewno nie powinnam, ciociu! Co ja zrobiłam? I po co? – szeptała, bo Róża i Tadzik znajdowali się tuż obok.
Niepotrzebnie bała się, że usłyszą ich rozmowę. Nie odrywali oczu od ekranu telewizora, najnowszego nabytku Dodka. Adela mogła więc płakać do woli i wtulać się w opiekuńcze ramiona ukochanej cioci.