Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
ZAMACH NA PRZECIĘTNOŚĆ, KTÓRY PRZYNIESIE NIEOCZEKIWANE SKUTKI.
Polska, Warszawa, XXI wiek. Świat rządzony lajkami, subami, wyświetleniami. I buntownik, który zamierza wziąć sprawy w swoje ręce i zdyskredytować popularność idiotów. Walter to trzydziestoparoletni warszawiak, który chciałby zrobić karierę w branży muzycznej, ale na razie komponuje jedynie muzykę do reklam. Z wyglądu tak przeciętny, że znajomi często nie pamiętają jego imienia i mówią o nim „ten typ”. Wewnętrznie poskręcany, nie akceptuje czasu i miejsca, w którym przyszło mu żyć.
Wkurzają go wszyscy i wszystko: brudne miasto, tępi koledzy i ich puste dziewczyny, rodzinny dom, nudny ojczym, masowa muzyka. Nie ma tu miejsca dla twórczej jednostki. Dlatego Walter postanawia zaprowadzić porządek. Szybko okazuje się, że toczona przez niego walka z otumaniającą codziennością i wszechobecną komercją odsłania zasady, którymi sterowana jest nasza rzeczywistość – wszyscy jesteśmy ofiarami fake newsów. Soczysta, trafna i znakomicie absurdalna opowieść o patologiach czasów współczesnych. Inteligentna i zabawna odtrutka na czyhającą zewsząd nudę.
Mes to ostatni żołnierz wyklęty wielkomiejskiego weekendu. Jednocześnie brutalny kark ze Śródmieścia i kotek na sterydach. Do ludzi umiejących czytać ze zrozumieniem: spodoba wam się ta książka. Dobry współczesny noir dziejący się za rogiem.
Marcin Kołodziejczyk
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 149
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
List Waltera E.
Na początku wcale nie chodziło o zamordowanie szkodnika. Wszystko zaczęło się od myśli samobójczych.
Pamiętam, jak dawno temu bawiłem się plasteliną. Najpierw była ekscytacja: z opakowania wyjmowałem różne wałki – niebieski, żółty, czarny, biały i tak dalej. Wyglądało to obiecująco, ale szybko traciłem zapał do doklejania modelowi rąk czy skrzydeł i zaczynałem od zera. Syntetyczne ślimaki łączyłem w jeden, w wyniku czego otrzymywałem bure ciasto w niczym niepodobne do kolorowych parówek, którymi zajarałem się na starcie. Odseparowanie ich od siebie, tych ledwie pół godziny temu tak uderzająco wyraźnych barw, było już zadaniem absolutnie niewykonalnym. Chciałem przecież ulepić coś super, a w dłoniach trzymałem ciepławy, bezkształtny pulpet.
Taka właśnie szara plastelinowa kula rosła w moim brzuchu i od jakiegoś czasu przeczuwałem, że akurat tej perły nie wydalę, że będzie tam sobie tyła i twardniała, aż ostatecznie życie z nią stanie się na tyle nieznośne, że bum, samobój, kop w kalendarz, Magik z okna, autem w drzewo, cokolwiek, byle już nie dźwigać niskiej samooceny. Zresztą tachanie czegoś niskiego od razu stymuluje wyobraźnię i rozważałem nawet porównanie depresji do noszenia w plecaku złośliwego karła nieustannie wyśmiewającego moje wady, ale zdecydowałem się na wyświechtaną kulę w żołądku. Bo to sama prawda, zero kreacji. Kogo innego może rzeczywistość zagaduje karlimi docinkami, a może bierze na kopy, nie wiem. U mnie od pierwszego dnia w przedszkolu był ból brzucha, w podstawówce – ból brzucha, pierwsze nietrafione zakochanie – brzuch, strach przed wpierdolem od wyraźnie silniejszej grupy – brzuch, kałdun, bebzun, zawsze trzewia, nigdy głowa czy nogi.
Pytania o powód wykończenia samego siebie, odrzucenie daru życia... Och, Chryste Panie Malusieńki – już one same potrafią zachęcić niezdecydowanego dotąd zdołowańca do nauki wiązania sznura lub gmerania w szafce z lekami. A bo to ja prowadzę jakiś rejestr porażek? Muszę, kurwa, mieć długi na mieście albo zdiagnozowanego raka w ostatniej fazie, by się targać na życie? Mam trzydzieści trzy lata, niech to będzie podpowiedzią. Już z metryki wynika, że raczej nie chodzi o zawiedzione uczucie czy narkotyczny ciąg – takie farmazony są dawno za mną. Każdy wielkomiejski spierdolec po trzydziestce ma to odhaczone, mam i ja. Jak się ktoś z takich powodów wycofuje z populacji, to chuj mu na grób, bo zwyczajnie mało widział, a jeszcze mógłby. Ja widziałem sporo, dojadałem wątki na ostro i w pięciu smakach, a rzeczywistość nadal dojeżdża i tyle, rozczarowania nie pozostawiają złudzeń, a w przyszłości regularnym i pewnym doświadczeniem nie będzie bynajmniej bezpieczeństwo czy miłość, a sterty rachunków. Mniejsza o cyfryzację, jak się coś powymienia w technologii, to algorytmy od rachunków będą skanować twoje soczewki i konta, choćbyś wydłubał sobie oczy i wysadził siedzibę banku. Wiele się słyszy takich bon motów za młodu, co to nie wiadomo, czy się po nich śmiać, czy wyłączyć film, właśnie typu „w życiu pewna jest śmierć i podatki”, ale chwila moment, ja się skupiam na tym, komu zależy na utrzymaniu kontaktów!
Od dawna odnoszę wrażenie, że moi znajomi piszą tylko o sobie i właściwie jedyną wymierzoną bezpośrednio we mnie korespondencją jest precyzyjna naliczka tej lub innej organizacji. Od nadania NIP-u czy złożenia pierwszego PIT-u, nie jestem pewien, kiedy to się zaczęło, ale mam świadomość, że nie skończy już nigdy. Przestałem obchodzić ludzi wokół siebie, ale dla maszyny wciąż jestem ważnym trybem. Nieliczni, którzy jeszcze przejmują się moim istnieniem, raczej bystrzaki niż melepety, nie przestają atakować pytaniami o „szczęście”: o infantylne wizje trwania w szczęściu (bo im się udało, jak sądzą) lub o dążenie do szczęścia („Ono czyha tuż za rogiem!”), wzrokiem klapkookim pomijając to, że jak im wyszło w pracy, to mają mało czasu dla rodziny i przyjaciół, i gdzie tu, kurwa, szczęście w rodzinie i przyjaźni, jak cię permanentnie nigdzie nie ma, a jak jesteś wiecznie nieobecny, to przyjaciele zapomną, od czego wzięła się twoja ksywka, zaś żona zacznie fantazjować wieczorami o murzyńskich kutasach. Z kolei jak jesteś fantastycznym i szczęśliwym ojcem, to czasem najdą cię myśli w rodzaju: „Czy to aby na pewno jest powołanie mężczyzny tak nie umieć zdobyć i utrzymać władzy, nie umieć walczyć, nie mieć żadnego doświadczenia w odebraniu życia, a jedynie w dawaniu, jak tępy rozpłodowy samczyk-chłoptaś, już zdolny do strzału spermą, ale jeszcze przed szkoleniem wojownika?”. Szkoleniem, którego nigdy, jako modny i wyrzekający się przemocy pionowy logotyp na drzwiach toalety – bo w takich czasach przyszło ci żyć – nie zaczniesz, a na pewno nie ukończysz. Zero kontynuacji dokonań twoich dziadów, których życiorysy, mimo zmiany lajfstajlu, wciąż imponują tobie i rówieśnikom. Więc czy to aby na pewno jest szczęście? Moim zdaniem nie, szczęście w jednym to rezygnacja ze spełnienia w drugim, ale ile można to tłumaczyć, choćby najbliższym? Ja już nie mam siły.
Przyznam się do nadużycia – nadużyłem fantazji dotyczącej sposobu samouśmiercenia. Zrobiłem to, by wydać się fajniejszym gawędziarzem, bardziej kozackim autorem listu samobójcy czy jakkolwiek nazwiemy te bajania. Chciałem, żebyście wyobrażali sobie, jak frunę z okna bloku w czarnym płaszczu, co przez pierwsze dwie, trzy sekundy byłoby interesującą drwiną z Batmana, lub jak rozbijam się starym czerwonym seatem na mazurskim dębie, a przecież od zawsze wiem, że podnieca mnie broń palna i jak się wymiksować z tego świata, to tylko palnięciem sobie w łeb właśnie – i po co mataczyć? „Mataczyć” to supersłowo, ale czy warto żyć w imię jednego słowa? Nie.
Wracając do broni, to też nic oryginalnego. Moje pokolenie kreskówki miało w poważaniu. W dzieciństwie liczyły się seriale kryminalne i wojenne, a te wszystkie bąbelkowe rysunki spedofilonych Belgów czy Japończyków, autorów Smerfów czy Czarodziejki z Księżyca, były nam potrzebne tylko po to, by mieć o czym pogadać z dziewczynami. Giwera dawała przewagę, była gadżetem zwycięzców. Nieważne, czy trzymał ją Kojak w Ameryce lat siedemdziesiątych, czy Hans Kloss w okupowanej Warszawie – to mi się wdrukowało w banię na jakimś mocno pierwotnym poziomie. To takie „Ha!” w momencie prezentacji pistoletu. Nie widziałem, by ktoś w realnej sytuacji wyciągał coś z kieszeni i miał od razu taki triumfalny wyraz twarzy. Czy ktoś teraz wykłada cokolwiek na stół w tym stylu? Może nowiutkiego ajfona? Nie. Może jeszcze torba z koksem jest w stanie komuś tak spiąć mięśnie mimiczne, ale to chyba raczej maks do dwudziestego siódmego roku życia. Na mnie takie wrażenie cały czas robi broń. Może nie, że mi staje, ale blisko. „Ha!”.
Tylko skąd ją wziąć? Od razu wykluczyłem tak zwane osoby trzecie. Po co komplikować życie bezstronnym podmiotom? Narażać się na domysły? Choć niby można by do Marcina coś zagadać...
– Wiem, że tam sobie strzelasz czasem w lesie, Marcinie, bo niby udajemy, że jesteś tylko skromnym dilerem, ale ty wiesz, że ja wiem, że to musi być grubsze niż dilerka, więc może skoro już zostawiliśmy telefony w samochodach i spacerujemy sobie tutaj gwarnym deptakiem poza zasięgiem mikrofonów, to powiem ci szczerze, że ja absolutnie nie chcę się w to mieszać, tylko jakbyś mógł mnie zabrać na strzelanie do lasu kiedyś?
Ale to by dopiero mi odparł Marcinex swoim półserio stylem:
– No to, kurwa, Walterku, jak sobie chcesz postrzelać, to po co cały ten prolog, że ty nie wiesz do końca, czym ja się zajmuję? To akurat bardzo dobrze dla obu stron. Jadę w piątek za Łomianki, kopsniesz stówkę na amunicję i ponakurwiamy sobie do słoików, puszek, możesz sobie nawet wydrukować zdjęcie swojego aktualnego faworyta pośród ludzkości i przybić do drzewa, no problem!
Tylko właśnie ta jego no problem mentality nie pozwoliłaby mi a) zajebać się na oczach serdecznego ziomka, b) wpakować go, jak by się kiedyś powiedziało, w solidne tarapaty. Jako osoba karana zapewne nie marzy o bujaniu się z samobójcami po lasach. Co gorsza, z zemsty mógłby jeszcze coś namącić: „A szlag by trafił tego Waltera, co za tchórz jebany, jak on mógł mi to zrobić? Toż ja mu, skurwielowi, teraz dupę obrobię, powiem, że miał schizofrenię, kochał dzieci i spał z matką, noż kurwa, takiego przypału mi narobić, Terry, za co?”. I by pieczołowicie planowana pośmiertna reputacja, przedruki tego listu czy inne filmy dokumentalne, które pysznie teraz sobie wyobrażam, zyskały niepotrzebnie gorzki kontekst. Marcin zatem nie, nie Marcin i nie żaden inny koleżka. Dramaturgię należy utrzymać do końca, a liczbę świadków albo radykalnie zwiększyć (żeby jeden bierny uczestnik-mitoman mi całej wizji nie zakłamał), albo ograniczyć do zera, by tylko list jako nawóz dla teorii spiskowych towarzyszył odnalezionemu ciału.
Poszłoby się kiedyś na Stadion Dziesięciolecia i kupiło gnata na straganie! Odwróciłbym uwagę od twarzy szalikiem, to już pół ryja schowane, na nos jakieś emeryckie oprawki, wyżej czapa wełniana – drugie pół, a zbyt ciekawskich Ormian czy może Czeczeńców kusił dolarami: „Nie patrz mi w oczy, tylko w dolary smatrij, mnogo dolarów mam, jaką rużę u tiebia kupię za trista dolarów? Jak nie u ciebie, to do konkurencji idę, więc jak?!”. Czort ich wie, czy to wszystko nie było jakoś dogadane z psiarnią, czy by mnie kto później nie namierzył, ale przecież ruża miałaby służyć do szybkiego samobója góra dzień później, a nie starczyć na lata. Karmiono mnie za dzieciaka bajkami, że na Stadionie Dziesięciolecia to wszystko, dosłownie wszystko za dolary można było dostać. Nie dość samodzielny byłem wówczas, by się o tym przekonać, a teraz mamy w Warszawie Stadion Narodowy, nagłośniony jak kibel w podziemiach dworca. Gwiazdy grają, a trybuny się uginają pod ciężarem decyzji o szczochu w tłoku lub o następnej pianie w celofanie, cieczach w smaku zresztą podobnych, wybierz sam i szukaj wyjścia 7C w korytarzu 8D.
Cóż, bazarownie znikają ze stołecznych horyzontów i to chyba dobrze, choć nie byłbym tym, kim jestem, gdyby nie one. Giełda komputerowa z niejednego chłopaczyny zrobiła informatyka, później zaś serwisanta laptopów, a z czasem i wziętego korpobogacza z Della czy innego Hewlett-Packarda.
Giełda na Grzybowskiej to był lotny targ pirackiego software’u i części do komputerów, których producenci wciąż mylili Poland z Holland. Mocno zbliżony do giełd samochodowych czy nawet walutowych, bo jeśli choć na chwilę coś udostępniono temu sprytnemu narodowi (piszę to bez cienia ironii), momentalnie uczył się on to przerabiać, podrabiać i pożytkować w wersji dalekiej od oryginału, ale korzyściom osobistym już bliskiej.
Z pirackich zasobów giełdy mnie jako nastolatka skusiły programy do edycji dźwięku. Rozeszło się, że można zrobić na komputerze mniej więcej to samo, co znało się z teledysków, a nic tak nie szturmowało szczeniackich marzeń w latach dziewięćdziesiątych jak zagraniczne klipy. Takie rozwiązanie jawiło się jako cwane i modne zarazem obejście szkół muzycznych czy może prywatnych lekcji gry na gitarze. Rozwiązanie naturalnie mi pasujące, wszak już w kołysce słyszałem wokół automaty perkusyjne – wszelakie Depeche Mode’y czy nawet Laibachy to nie były przecież brzmienia symfoniczne, a komputerowe właśnie. Intuicja zaprowadziła mnie więc do elektroniki i rapu.
I od takiego nielegalnego programiku, kilku megabajtów przyniesionych do domu na wymarzniętych dyskietkach, do pozycji „pana producenta”, który znudzony i wymęczony planuje zamach na własny odbyt, wiedzie ślepa ulica mojego życiorysu.
Zgadniecie bez pudła, że jednostka ożywiająca się w trakcie myśli samobójczych nie ma ochoty ze swadą wspominać swojej kariery, ale namówiliście mnie, trudno, zdobędę się na wysiłek. Na wypadek, gdyby ten list odczytano lata po wrzawie, jaką ma wywołać, i gdyby w dobie zalewu informacji nikt już nie pamiętał, kim byłem. Ale no, kurwa, czy muszę już teraz? I znowu o sobie? Do siebie jakichś wielkich pretensji nie mam. Osiągnąłem to i owo i – jeśli to naprawdę konieczne dla potomnych – obiecuję spruć się z tej włóczki nut i BPM-ów później.
Ludzie jednak mylą sztukę ze sportem, co nie ma prawa zaskakiwać w tych czasach. Ale mylą, więc im, awruk, wyklaruję to masełko na chlebie, jak w tej durnej piosence o smarowaniu babą kromki. Sportowiec płacze i się zabija, jak ma kontuzję. „O boziu, już nie będę kopał piłki, a jak będę, to krzywo, no dramat!”. Nie płacze zaś i się raczej nie zabija, jak zdobywa jakiś puchar czy inne złote skarby.
Artysta natomiast płacze, marudzi i zabija się zawsze, na każdym etapie kariery.
Nikt go nie słucha? Dół. Zdobywa pierwszy fanbase? Słabo, że taki skromny. Osiąga sukces w skali kraju? Jeden kraj – żaden haj, jego ego zawsze jest gotowe na komplementy w innych językach, a te milczą. Słucha go cały świat? Wtedy dopiero orientuje się, że jest tylko człowiekiem i na dwóch barkach nie daje rady dźwignąć narkotyków i sławy naraz i bum, samojebka, za gruby melanż, szpital psychiatryczny lub nawrócenie na Jezuska. Z oczywistych dla mnie względów Jezusek odpada, ale o wierze i niewierze jeszcze poczytacie.
Jeśli więc czyta to człowiek, który liczy, że artyście kiedyś „ułoży się życie” – od osiągnięcia danego etapu do naturalnej śmierci – niech się walnie w splot słoneczny, nalegam, a jak już odzyska oddech, niech się zakręci za kimś w miarę poukładanym, ergo: nieartystą. Takiemu zawsze, permanentnie coś będzie nie pasować, a wspomniane na samym początku szczęście, organiczne i baśniowe, osiągać będzie w rzadkich i rwanych okresach samoakceptacji przeplatanych takimi dolinami, że zapragniesz zakopać go żywcem, by wreszcie skończył się nad sobą użalać.
Wiemy zatem, że zawsze można liczyć na mój jad, jak u zbudzonej z drzemki kobry. Co zatem takiego się stało, że akurat teraz jad mi płynie po bandzie i chcę sam siebie struć jak szczura?
Cóż, milusińscy, świat się spierdolił. Ja jestem całkiem spoko, co więcej, świat do niedawna też był całkiem spoko – to tylko Polska była zjebana. Ale żeby tak po całości, cały glob? Od Brazylii po Japonię, od RPA po USA? Nie będę się teraz troskał losami narodów, jak niezastąpiony Jacek Pałasiński. Będę wam co jakiś czas dawał przykład.
Weźmy tych osesków, którzy nie biorą leków przeciwbólowych.
– Ależ mnie głowa napierdala od rana – słyszę.
– Od rana? – reaguję zwykle detektywistycznie. – Taki zapierdol, że nie masz czasu skoczyć do apteki czy Żabki po ibuprom?
– Nie, nie... Wiesz, unikam.
– Czego? Dobrego samopoczucia?
– Nie jem leków. No, chyba że już naprawdę jestem bardzo chory – zaznacza taki jebany amisz.
Na co tak naprawdę czeka ów John Rambo? Aż mu mina w Afganistanie rozerwie stopę? Zwykły, zdawałoby się, człowiek – nie alergik czy cukrzyk – je, trawi i wydala jak pozostałe miliardy.
– Ale... boli cię teraz głowa – drążę. – I może zaraz przestać! Takie pożyteczne rzeczy wynaleziono, nie sądzisz, że dobrze się stało? Przecież tyle roboty jeszcze przed tobą...
– No, może jak nie przestanie zaraz, to wezmę – mówi.
Ale nie bierze. Nakurwia go dyńka od świtu, ale nie i basta! Czeka na jakąś wyjątkową okazję! Bo i sam czuje się wyjątkowy. Jak każdy hipochondryk. Jak każda narcystyczna gwiazda XXI wieku. Obstawia sobie w tej spuchniętej głowie, że miliony ludzi, które pokonały ból w dwanaście minut i nic im później nie było, to jakaś podejrzana kasta, a on – specjalny egzemplarz! – on właśnie poczuje się po tym źle. Jakby z bolącą głową czuł się kapitalnie. Drugi szlak wytyczany przez tych wybitnych alchemików prowadzi do hasła „odporność”. Że jak raz zjedzą piksę, to za drugim razem zadziałają dopiero dwie tabletki, a jak będzie ten koleżka później rodził albo stąpał boso po jeżach, redefiniując na zawsze ludzkie cierpienie, to choćby i słoik przeciwbólowców opierdolił – nie pomoże. No i wtedy pożałuje, że sobie wyrobił odporność. Jak bateria, którą za często podłączano do prądu.
Jakiej walki z organizmem w swoim życiu spodziewa się reprezentant frakcji anty-anty-ała, jakich bitew, które zdolne będą wygrać jedynie zastrzyki z tramalem i zrazy z morfiną, że na wszelki wypadek pozostawia swoje receptory dziewiczymi i łazi po mieście, trując pizdę sobie i wszystkim naokoło, że go potylica ćmi od sześciu godzin? Ale sztywno apapu nie zje, nawet za mamusię i za tatusia: e-e. Tacy właśnie ludzie zajmują stanowiska i decydują o sprawach. A niech im, zakochanym w sobie po rumiane uszka słodziakom, niechże los im ześle HIV-a. I niech wtedy zaczną marudzić na współczesną, zachodnią medycynę, niech się leczą nasionami wody i kryształami z miąższu bzu, niech odmówią wielkim laboratoriom, które pokonały chirę odpowiedzialną za śmierć Frediego Mercury’ego i Eazy’ego-E. Niech oszczędzają mózgi na inwazję rakiet z Rosji, wtedy pokażą całej reszcie, jakie cuda może zdziałać aspiryna w rękach aspirynowego dotąd prawiczka! Cóż, przynajmniej na tej ekipie mój strzał w łeb zrobi na bank ogromne wrażenie.