Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dwie dusze - to za dużo na jednego człowieka.
Jedna dusza - to za mało na dwoje.
Dwie dusze Mateusza Kusego zakłócają rytm życia mieszkańców Rutek nad jeziorem Ruty, a jedna dusza Wiedźmawy musi wystarczyć na dwoje – na nią i na Upa. To historia tajemniczych losów trojga bohaterów i trzech dusz zagubionych w lasach, wśród jezior, mokradeł i przydomowych sadów.
Justyna Hankus wDwie i pół duszy. Folk noiroswaja metafizykę współczesnego świata, bez nadawania mu statusu magii. Przywołując Wodnika, martwca i topielice, sięga do tradycji i wierzeń ludowych, którymi tka poruszającą opowieść o podwójnym życiu zawieszonym pomiędzy dobrem a złem, o namiętności, trudnej miłości i skomplikowanym macierzyństwie. I o chłopcu, który z powodu swojej inności zostaje napiętnowany przez zamkniętą społeczność małej miejscowości.
„Złożona, wielowątkowa opowieść o zmaganiu z własnym przeznaczeniem i z rodzinnymi sekretami, o których najmniej wiedzą ich bohaterowie”.
Radek Rak
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 285
Niech będzie dusza jego zawiązana w węzełku życia
1 Księga Samuela 25.29
Lato zestarzało się i przytyło, rozlazło po trawach, leniwe i syte, odwrócone tyłem, spało cały dzień, pozwalając, by pająki rozsnuwały nici nad wsią, a spadające z gałęzi gruszki tłukły się na miazgę. Nadal było gorąco, lecz inaczej, jakby gdzieś w środku powietrza kręciła się rozżarzona kula. Pod ziemią coś się trzęsło, przesypywało. Podłoże oddawało ciepło i stapiało proch w żwirowe grudki. Lisy zmieniły kolor z rudego na czerwony, a potem uciekły daleko w las, za ruski poligon. Choć dawno już minął czerwiec, kszyki, zbite w gromadki, narzekały głośno; echo niosło głos po wodzie i wywabiało ludzi z domów. Starzy przykładali dłonie do czoła, obserwując wycinek horyzontu nad jeziorem, jakby spodziewali się czegoś, może burzy, może gości; młodzi wzruszali ramionami, prychali z lekceważeniem.
Właśnie tego lata 1997 roku do wsi Jedna Wola nad jeziorem Ruty, w powiecie mogielnickim, wjechało kilka załadowanych piaskiem i żwirem ciężarówek. Przetoczyły się wolno przez wieś niczym pradawne zwierzęta, ledwo mieszcząc się między domami na wąskiej drodze, zatrzymały pod lasem i kucnęły ostrożnie jak psy. Teleskopowe dźwigary jęczały przeciągle, pionizując naczepy, z których z hałasem zsypywało się suche kruszywo, wzbijając w powietrze rudy i szary pył. Zlęgły się potem z niego osówki i muchy, ale takie nie do końca prawdziwe, bezcielesne. Wywrotki szczęknęły zaworami i odjechały pospiesznie, hałasując na wybojach. Przez miesiąc nic się nie działo, aż sypkie kopki zaczęły topnieć i rozłazić się, wślizgując w las. Gdy już wszyscy zapomnieli o rozpuszczonych kopach piachu i żwiru pod lasem, i nastała ciepła i mokra jesień, w październiku przybyły kolejne maszyny – rozglądnęły się bez zainteresowania po okolicy i stanęły tam, gdzie im się spodobało, jakby przypadkowo wybierając miejsce. Potem wielka koparka otwartym pyskiem rozorała odcinek drogi powiatowej 1522N między Jedną Wolą a Jemiołami. W tym samym czasie młoty pneumatyczne skruszyły starą nawierzchnię, a przez ten cały rwetes znad jeziora i lasu uciekła reszta ptaków i zwierząt. Okoliczni mieszkańcy żując przekleństwa i prychając z niedowierzaniem, klęli na błoto we wsi naniesione przez ciężarówki i mówili, że drodze nic nie dolega, że to tylko sołtys chce mieć we wsi nowy asfalt.
— Panie, ludziom wszystko jedno… my i tak między wsiami i na PKS chodzim na skróty przez Rutki — mówiła do spoconego inżyniera w żółtym kasku stara Mutkowa, krzycząc prawie, bo chciała być dobrze zrozumiana.
Inżynier spojrzał spode łba i odwrócił się tyłem; jemu również było wszystko jedno, miał położyć drogę, to kładł, byle szybciej skończyć dniówkę, bo w domu czekała ciepła żona z dużym biustem i gęsta zupa z wkładką. A tu, przy tym lesie, nad jeziorem, dziwnie się czuł, jakby po plecach nieustannie łaziły mu mrówki, jakby coś na niego patrzyło spomiędzy pni; coś ssało jego duszę i uwagę, tak że musiał już raz zerwać prawie cztery metry źle położonej warstwy wiążącej.
Za zakrętem przez Rutki las zaczynał się grubymi pniami starych drzew. Sędziwy, gęsty od samego brzegu, jakby się wreszcie wyzwolił z obecności domów i ludzi, od których oddzielała go droga. Światło zamierało zaraz za pierwszymi drzewami, grzęznąc w pajęczynach i rozrzedzając się niżej, by stać się jedynie mrokiem pełzającym po mięsistym poszyciu, najpierw zielonym, potem brunatnym, aż wreszcie czerwonawym. Wchłaniało się na dobre przy wzgórzu z Czarną Skałą, gdzie już nikt nie chodził, gdzie szare pnie buków obrastały w lśniącą patynę, która wydawała dziwny, szklany dźwięk. Czasem tylko, po deszczu, przez gęstą koronę drzew przedzierał się promień słońca, mleczny, ostry, tym bardziej niepokojący, że jedyny.
Niektórzy mówili, że widzieli… Zaklinali się na wszystkie świętości, bili w piersi, ale zapytani: co?, nie umieli odpowiedzieć i kreślili dłońmi w powietrzu jakiś kształt duży, nijaki, a potem milkli, przestraszeni, gestem krzyża odganiając mary. Jeden chłop z Jemioł to nawet od tego zwariował, podobno podszedł bardzo blisko skały, bo zdawało mu się, że ktoś go woła po imieniu i ledwo, błądząc po lesie pół nocy, wrócił do domu. Czasami od skały do wsi dochodziło głuche dudnienie, wytłumione i czarne, a kto mógł, chował się wtedy pod dachem.
Przy Rutkach, od strony Jednej Woli, odnoga jeziora, porośnięta gęsto rzęsą wodną i trzciną, zmieniała się w zatokę, o której miejscowi mówili bagnisko. Czarna ziemia grząskich, wrażliwych na ruch brzegów mieszała się tu z warstewką glonów i wypuszczała ze swych trzewi życiodajne gazy, dające schronienie stworzeniom o mało przyjemnym wyglądzie obłych, śliskich ciał, ohydnych w dotyku.
W tataraku latem gnieździły się płocie, które nieustannie poruszały i mąciły wodę, brunatną w tym miejscu od mułu uniesionego z dna jeziora. Starzy mówili, że gdy się dobrze przyjrzeć, w mule można zobaczyć przepatrzyki, które – głupie – gubiły się w gęstej wodzie i wypływały na powierzchnię na własną śmierć. Złapać takiego jednak było trudno, trzeba by się zanurzyć, a tutaj… tutaj nikt nie wchodził do wody, wiadomo, tu mieszkały odrażające topielice i tutaj rozciągało się królestwo Wodnika. A czasem, jeśli stąpać ostrożnie, można było zobaczyć moczydła, wypływające na moment w porze, gdy dzień przestawał być dniem, a noc jeszcze nie była nocą. Unosiły się wtedy na powierzchni, wystawiając chude piersi ku niebu; czasem śpiewały, czasem śmiały się tylko, a dźwięk wwiercał się w uszy ostrym kłuciem.
Moczydła zwykle ustępowały miejsca wijom, których giętkie cielska wzburzały wodę, zaganiając ryby na dno jeziora, do spania. Toń wyglądała wtedy, jakby woda w jeziorze wrzała, unosiła się tysiącami pękających baniek; to zamierała, to wznosiła się nienaturalnie.
Z jednej strony zatoki, pod starą wierzbą, tworzyło się zastygłe ploso, które jak lustro przyjmowało na siebie niebo i wierzbę. W tym miejscu woda wydawała się twarda i nieruchoma jak skała. Stężały wokół spokój, statyczny jak obraz, zmieniał tylko barwy, zgodnie z porami roku.
Wszystko to wraz z nadejściem jesieni więdło, nikło, jakby bagnisko wciągało w siebie kolory. Woda układała się do snu i czekała na nadejście przymrozków, aby dać sobie wytchnienie, stając się jedynie biernym obserwatorem tego, co mogło się wydarzyć, co mogło minąć.
Tuż przed nadejściem zimy prace drogowe nagle ustały i to nie z powodu pierwszych mrozów ścinających powietrze w szklane tafle, lecz dlatego że ziemia osunęła się nagle, tuż przy pysku koparki, którą zachwiała i przewróciła na bok, tworząc wyrwę – głęboką szczelinę, biegnącą w las i wychodzącą po drugiej stronie jeziora, jakby gdzieś pod spodem poruszyło się wieko pradawnej konstrukcji. Główny inżynier z ulgą wrócił do domu, maszyny odjechały, z wyjątkiem koparki zsuwającej się niczym kości diplodoka, centymetr po centymetrze w ziemię, coraz niżej.
Na początku grudnia przyszedł tęgi mróz, wygubił linię horyzontu, spajając jezioro z niebem i lasem, i wypuścił pionowo w dół smugi białego powietrza. Zamroził porzucone przy drodze narzędzia, zamienił żwir w kamień, a kawałki starego asfaltu w kosmiczne rumowisko. Wszędzie zapanowała cisza, kolory wyblakły, została tylko biel i odcienie szarości.
Świat trzeszczał.
Grudniowego dnia, w południe, od wsi nadszedł młody mężczyzna. Minął gruzowisko na drodze, skręcił w las – szedł nad bagnisko, w stronę wierzby, wypatrując jej starego, pokrzywionego ciała, i znalazł ją wkrótce, lecz obraz się zaburzył, zmienił.
Wierzba pochylała się jak zawsze, ale pod nią zamiast gładkiej tafli znajdowało się wgłębienie, jakby odkryło się dno jeziora, a woda cofając się, zamarzła w podwiniętą falę, sięgającą dramatycznym łukiem gałęzi drzewa.
Mężczyzna stanął i próbował przyrównać to, co widzi, do czegokolwiek, co zna, ale nie potrafił. Zajrzał w głąb dziury, zszedł niżej i gdy naruszył kruchą strukturę zmrożonej powierzchni, śnieg zsypał się i odsłonił rybie trupy, skręcone wije i zamarzniętą, czarną topielicę. Między nimi leżał stłuczony słój, na którego pokrywce przed dwudziestu pięciu laty Cyganka wypisała słowa zaklęcia.
Diabeł przyszedł od północy. Stanął na placu, zawył i tupnął nogą. Ludzie uciekli do chat, pozapalali w oknach ogarki, a potem wleźli pod stoły, pod łóżka i nakryli się pierzynami. Cisza zaległa w wiosce. Mróz kręcił powrozy, strach wiązał ludzi w pęczki, a Diabeł wyciągnął kamień i szukał tego, kto go od niego weźmie. Wtedy mały Kozubek, o którym mówili, że jest niespełna rozumu, wyszedł w samej koszuli, boso na mróz. Podkradł się z tyłu do Diabła i pociągnął go za ogon. Diabeł pisnął i podskoczył. Odwrócił się. Kozubek spojrzał śmiało, ale Diabeł uniósł rękę i zepsuł Kozubka. Kamień zniknął, ludzie posnęli, a Diabeł już tylko się śmiał.1
1. Opowieść Józefa Kosmy (ur. 17.05.1917 r. we wsi Płoskinia, obecnie w powiecie braniewskim, zm. w 1999 r. w Jemiołach) o tym, jak Kozubek doznał porażenia w nogach.
Wełnista noc rozrzedzona białym księżycem wypuszczała spod siebie wstęgę lichego asfaltu, meandrującą przez las. Droga szemrała jak strumień, sepleniła na dźwięcznych głoskach, lecz nie przestawała gadać, zwracając się do lasu przymilnie, namawiając go, by ją objął, otulił. Las przysłuchujący się tej czułej pieśni pozostał jednak nieruchomy, posyłając jedynie na pobocze łopuchy i osty, które schylały się nad nawierzchnią. W tę miłosną przestrzeń obietnic weszła o północy dziewczyna. Szła od Rutek, śpiewała cicho, tylko dla siebie, choć nie dla siebie założyła niedzielną sukienkę i rozpuściła włosy, sięgające pasa. Jej szczupła figura i lekkie kroki zdradzały młody wiek, jej szeroko otwarte oczy nie zdradzały niczego. Dziewczyna minęła gęstwinę drzew i jak po sznurku doszła do pagórków nachodzących na siebie tam, gdzie liście tworzyły pod szarymi, wyglancowanymi pniami buków gruby, czerwieniący się kożuch. Nieruchome i zamglone powietrze trwało w zatęchłej ciszy i tylko blade światło księżyca wpadało w tę przestrzeń, tnąc ją na nierówne części. Za stopami dziewczyny liście unosiły się samoistnie, przesuwały, wirowały i opadały z jękiem. Nie było widać żadnych nocnych zwierząt, pełzały jedynie w zapętlonych korowodach owady i pająki, którym obojętna pozostała zła sława i atmosfera niepokoju, jaka przylgnęła do tego miejsca.
Na środkowym wzniesieniu, pozbawionym drzew, wystawał kościsty głaz, pomięty w nierówne fałdy, na wierzchu szary, przy ziemi czarny jak sadza. Poszycie ruszało się przy nim niemal jak nurt wody, tyle tu było wijów – pareczników, skąponogów i korców oraz lepkich, miękkich gąsienic, pełzających, by pożreć obrzydliwe larwy lęgnące się z miazmatów.
Dziewczyna, nie zważając na robactwo, weszła na głaz i przytrzymując się ściany bosymi stopami, wspięła się na górę. Położyła się na skale, przylgnęła do niej brzuchem, piersiami. Objęła szczyt całym ciałem i kołysząc się do ślepej muzyki, jęła go gładzić długimi, jasnymi włosami zebranymi w garść, aż zrobiły się całkiem czarne.
Stefan zbudził się nad ranem. Usiadł gwałtownie, dysząc, dotknął szyi; gardło zapiekło się w twardą grudę, barki pulsowały z wysiłku, jakby właśnie skończył rąbać drewno, a oczy szczypały jak zasypane pyłem. Rozejrzał się półprzytomnie, wstał i ostrożnie podszedł do łóżka ojca w drugim końcu izby. Nachylił się nad nim, posłuchał oddechu – Wojciech pochrapywał równomiernie. Stefan odchylił zasłonę, ale na zewnątrz, prócz nocy kotłującej podwórze, nie było niczego.
Zawahał się, ale jednak nie położył się z powrotem, poszedł na palcach do pokoju siostry. Popchnął barkiem drzwi, spojrzał od progu. Pościel leżała rozwłóczona na podłodze, okno zostało szeroko otwarte, Heleny w łóżku nie było.
— Co łazisz, jeszcze noc — odezwał się Wojciech schrypłym głosem, stając nagle za plecami syna.
— Helena zniknęła — szepnął Stefan. Zdziwiony, przełknął ślinę.
Po twarzy starego przemknął strach.
Mężczyźni ubrali się pospiesznie i wyszli z domu, w dwie różne strony, nie wiedząc, gdzie szukać dziewczyny. Gdzie mogła pójść, sama w nocy?
Wojciech drżąc na całym ciele, ruszył środkiem drogi do wsi, serce tłukło mu się w piersiach, a zęby zacisnęły, aż chrupnęło w żuchwie. Nasłuchiwał, lecz nie przystawał, rozglądał się tylko czujnie, jakby coraz szybszy marsz, trucht prawie, mógł mu przynieść ulgę. Nie zobaczył nikogo, nie znalazł córki, czarne płoty i domy odwracały się tyłem do niego.
Stefan okrążył zabudowania, stanął przy skraju łąki, potem przeszedł przez pola nad jezioro, które spało nieporuszone, niewinnie ciche i obojętne, niczym dekoracja z rekwizytami. Zatrzymał się nad samym brzegiem. Nic. Pusto, piach stwardniały, woda gładka. Zawrócił na drogę w kierunku lasu.
Czarno było, gęsto.
Potrząsnął głową, jakby chciał wytrzepać wodę z uszu, coś zassało mu się w środku, strzyknęło i odetkało z powrotem. Od drzew skrzypiało, od nocy niósł się szept, niezrozumiały, urywający się nagle, przechodzący w świst. Cień przebiegł mu drogę. Zatrzymał się, popatrzył, błysnęły dwie srebrne monety, ale po kilku sekundach Stefan już nie był pewien, czy widział zwierzę, czy zjawę. Nagle coś schwyciło go za kurtkę, odwrócił się, bezradny, ogłupiały, i stanął, nie mogąc zdecydować, czy iść dalej, czy zawrócić. I wtedy zobaczył siostrę – szła, potykając się, nabierając z każdym krokiem bardziej realnych kształtów, jakby ciało gęstniało, materializowało się. Podbiegł do niej szybko.
— Helena… — zaczął z pretensją, ale spojrzał w nieprzytomną twarz siostry, na jej bose i brudne ciało, chwycił ją więc tylko za ramiona i potrząsnął.
Zwiesiła głowę, osłabła.
— Helena! Co z tobą? Po co tam poszłaś, tam nie wolno — powiedział z lękiem w głosie. — Tam zły.
Obejrzała się, oczy jej zaszły mgłą.
— Słyszałam wołanie…
Nogi się pod nią ugięły i byłaby upadła, gdyby Stefan jej nie podtrzymał; chwycił ją w pasie i zaczął z nią iść, wlekąc prawie, byle dalej od tego lasu, od tej duchoty i szeptów.
Świtało, wieś spała, spały jeszcze koguty i psy; nikt ich nie widział.
Wojciech zawrócił do domu, zmęczony i przerażony jeszcze bardziej niż wcześniej. Zawołał od progu Stefana, Helenę, nikt nie odpowiedział.
W kuchni napił się wody, siadł ciężko, zastanawiając się, co powinien zrobić. Pewnie na milicję musi iść, zgłosić. Za godzinę, dwie, pójdzie jeszcze do wsi, rozpyta. Wstyd… córki nie upilnował. Potarł twarz dłońmi, pomyślał o żonie…
Lecz gdy ponownie spojrzał w okno, zobaczył ich: syna i córkę, idących miedzą w stronę domu. Potykali się na nierównościach. Obserwował ich chwilę, potem zbliżył się do drzwi i ściągnął z gwoździa rzemień, zawiązał na nim supeł, zacieśnił. Owinął koniec wokół nadgarstka i nagle ogarnęła go rozpacz, która wyszła przez usta suchym szlochem. Oparł się o ścianę przy drzwiach, spojrzał na Chrystusa na krzyżu, na czarny portret żony ozdobiony zeschłymi kwiatkami, i zacisnął mocno szczęki.
Stefan otworzył furtkę i poprowadził Helenę do drzwi, w progu puścił ją przodem.
Wojciech uniósł ramię i bez słowa pociągnął rzemieniem po plecach dziewczyny. Krzyknęła cicho i upadła. Uderzył jeszcze raz, zamachnął się znowu, gdy Stefan złapał ojca za rękę.
— Nie trzeba, tate, ona nie rozumie — powiedział.
Stary rzucił rzemień i poszedł do stodoły, a tam, gdy wsparł się na ciepłym grzbiecie krowy, pozwolił sobie na upust i wypłakał się w łaciatą sierść, wysmarkał, a spokojne bydlątko przyjęło to na siebie i ani drgnęło.
Wojciech odczekał do siódmej, oblał głowę wodą i gdy usłyszał blaszany dzwon z wieży, udał się do kościoła.
Przeżegnał się szeroko i wcisnął w konfesjonał.
Szeptał długo, urywanie, emocjonalnie.
— Dałaby ci Cecylia za nieupilnowanie córki, oj dała — powiedział proboszcz, gdy Wojciech, trzymając ręce przy piersi, wyznał na koniec, że zbił Helenę.
Wojciech spuścił głowę pokornie.
— Zwiąż ją — nakazał ksiądz. — I módl się o wstawiennictwo Najświętszej Panienki.
Związanie dziewczyny jednak nic nie dało. Modlitwa też nie.
Stefan i Wojciech czuwali na zmianę, a o świcie, gdy obaj się obudzili, sznur leżał zwinięty na łóżku. Heleny nie było.
Z dziewczyną było coraz gorzej; wymykała się co noc. Każdym świtem Stefan szedł w to samo miejsce przy drodze, pod lasem, aby ją półprzytomną przyprowadzić do domu. Helena natychmiast kładła się na łóżko, wyczerpana, a po dwóch godzinach snu nic nie pamiętała i tylko uśmiechała się ni to łagodnie, ni to bezrozumnie. Pokazywała Stefanowi, zdumiona, swoje podrapane ręce, zniszczoną sukienkę, a potem szła myć włosy i wyjmować z nich gałązki i liście. Później zabierała się w zwolnionym tempie do swoich codziennych obowiązków, zawieszając się często ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń.
Wojciech zmarniał, sczerniał.
— Musisz iść ze mną, tate, muszę ci pokazać, gdzie wychodzi na drogę z lasu — mówił Stefan. — Kto ją przyprowadzi, jak mnie tu nie będzie?
Ale Wojciech nie chciał iść, bał się zobaczyć coś, czego nie udźwignie. Szedł do pracy zgnębiony, wracał jeszcze bardziej przybity, wieczorami przesiadywał w stodole i modlił się razem z krowami, obserwując Helenę, widoczną w oknie kuchni. Z dygotem myślał o tym, że Stefan chce się usamodzielnić i wyprowadzić do Niżynek, gdzie dostał pracę, i o tym, że zostanie sam do pilnowania córki. Ale iść nie chciał; jeszcze nie, pójdzie później, może jutro; głaskał twarde grzbiety bydląt, tłumaczył im, co się stało i jak bardzo się boi o córkę.
A one patrzyły na niego wielkimi oczami, same przestraszone, i żadnej rady z tego nie było.
Aż nagle nocne wyprawy Heleny do lasu ustały jak ręką odjął. Mężczyźni patrzyli na nią niespokojnie, czy coś powie, czy coś zrobi, ale ona zdawała się nie dostrzegać ich strachów. Zmieniła się. Była spokojniejsza niż kiedyś, niewidzialna i lekka w ruchach jak duch. Na pytania odpowiadała logicznie, choć bez zaangażowania, niby wszystko wróciło do normy, ale… coś gdzieś zaległo w kącie i siedziało ciężkie. Spod łóżka, gdzie trzymała pamiątki po matce, Helena wyciągnęła jej chustkę i blaszaną pozytywkę. Chustkę przykładała do twarzy, wdychając zapach, pozytywkę uruchamiała kilkadziesiąt razy dziennie, co niezwykle irytowało obu mężczyzn. Wydawało im się, że baletnica kręci się na pozytywce zbyt długo, jakby w ogóle nie wymagała nakręcania.
— Maki. I kąkole — mówiła Helena, owijając głowę chustką Cecylii, a Wojciech przełykał ślinę i szedł zwierzyć się krowom.
W końcu Stefan wyjechał, a stary powoli odzyskiwał spokój.
Niedługo to trwało. Już tydzień później zauważył, że córka zrobiła się senna za dnia, bardziej otępiała. Wstawała rano, ale zamiast zająć się tym, co zwykle, siadała przy oknie i nie ruszała się cały dzień. Wyglądała jak laleczka – drobna, z długimi, pszenicznymi włosami i nieruchomymi, błękitnymi oczami, które wpatrywały się albo w przestrzeń za szybą, albo w pozytywkę.
Ojciec, obserwując Helenę, miał wrażenie, że dziewczyna zamieniła się w kukłę.
— Idę do roboty — mówił do niej. — Może pranie nastawisz? Kartofli obierzesz?
Nie odpowiadała, a gdy wracał po południu, siedziała w tym samym miejscu.
Nie pomogły krzyki starego, poszturchiwania, błagania i rozkazy. Patrzyła na niego, czy poznawała, nie było wiadomo, coś śpiewała pod nosem i uśmiechała się łagodnie.
W końcu przestała jeść.
Wojciech zaczął ją karmić, ale jedyne, co przyjmowała, to było mięso i miód. Wszystko inne mieliła chwilę w buzi, a potem wypluwała, wyrzucając językiem na brodę.
Wojciech wezwał Stefana.
Helena na jego widok jedynie lekko się uśmiechnęła.
— Nie wiem, co robić — powiedział Wojciech. — Może ty jej przemówisz do rozumu.
Stefan pokroił jabłko i usiadł przy Helenie. Pogłaskał ją po głowie.
— Helena. Proszę, jabłko ci pokroiłem.
Ale dziewczyna odwróciła głowę, krzywiąc się. Stefan przyniósł chleb, mleko – to samo.
— Musimy ją zabrać do lekarza — zawyrokował Stefan.
Pojechali na drugi dzień. W przychodni było prawie pusto. Prześmierdły lizolem korytarz emanował smutkiem, jarzeniówki świeciły trupio i drgały, pykając raz po raz. Za oparciami krzeseł w poczekalni odłaziła farba zielonkawej lamperii, a wyblakłe plakaty podwijały się na brzegach. Jakaś przebudzona mucha tłukła się o szybę, w rejestracji dzwonił telefon, w oddali trzasnęły drzwi – Helena w skupieniu oglądała kwiatki na swojej spódnicy, dotykając ich kolejno, jakby je liczyła.
Przed gabinetem lekarskim prócz nich czekały dwie osoby, dyżur pełnił doktor Wierzbicki, nowy lekarz, który osiadł w okolicy ze swoją żoną i nie wszystkich jeszcze znał. Wojciech trzymał ręce na kolanach, powstrzymując je przed drżeniem, a Stefan przechadzał się nerwowo, szurając nogami.
W końcu drzwi gabinetu otworzyły się i Wierzbicki zaprosił Helenę do środka. Wstała i poszła posłusznie.
Niedługo to trwało, gdy lekarz zawołał Wojciecha. Ale Stefan wstał szybciej i powstrzymał ojca gestem; wszedł do gabinetu.
— W domu też nie mówi? — spytał bez wstępów doktor.
— Nie — odparł Stefan. — I nie chce jeść.
— A powinna, i to zdrowo.
Stefan milczał.
— Co jej jest, panie doktorze?
Wierzbicki wstał zza biurka.
— Nie wiem, co jej jest. Jest odwodniona i musi ją przebadać psychiatra. Kiedy była u ginekologa?
Stefan się zawahał:
— Z tego, co wiem, to chyba nigdy nie była.
— Nie? — Wierzbicki uniósł brwi — Ale… nikt jej nie prowadzi?
— Jak to prowadzi? — Stefan poczuł, że się poci.
— Według mnie to jakiś szósty miesiąc.
Stefan przytrzymał się krzesła i usiadł.
Helena patrzyła w ścianę, na której wisiał kalendarz przedstawiający bukowy las… Uśmiechała się do siebie.
Trzy miesiące później, nocą, w szpitalu dla nerwowo chorych, urządzonym w ukrytym wstydliwie miejscu, z dala od ludzi, dyżurująca pielęgniarka wezwała położną do przedwczesnego porodu.
Helena męczyła się długo, mimo to nie wydała z siebie żadnego krzyku czy nawet jęku. W końcu, po dwudziestu godzinach, przyszedł na świat wątły chłopczyk, zapuchnięty i spokojny jak matka. Przelewał się przez ręce i nie miał siły nawet zapłakać.
Helena przytuliła dziecko i nagle zaczęła śpiewać cichym, niezrozumiałym szeptem; umarła w połowie frazy, na jednej nucie oddechu.
— Biedulo — powiedziała położna, patrząc na wymęczone porodem i nieudaną reanimacją ciało Heleny, i przeżegnała się. — Wieczne odpoczywanie.
Potem wyłuskała chłopca z zakrwawionych pieluch i poprosiła pielęgniarkę o miskę z czystą wodą.
— Trzymaj — poleciła i wręczyła jej zawiniątko z dzieckiem. — Widzi mi się, że ten maluch pójdzie zaraz za matką…
Nabrała wody do aluminiowej nerki na wymiociny i wylewając na głowę dziecka, powiedziała:
— Ja ciebie chrzczę imieniem… — zawahała się. — Mateusz! W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.
— Amen — odpowiedziały chórem kobiety, a Mateusz wyprężył się w pieluszkach i zapłakał na całe gardło.
— Cud — szepnęła położna. — Trzeba jeść mu dać.
Wojciech Kusy zwlekał tydzień, zanim pojechał po wnuka. Stefan zostawił go z tym samego; nie przyjął do wiadomości narodzin dziecka. Coś w nim zalęgło i nie chciało puścić, czuł, że wzbiera w nim nienawiść do chłopca, który zyskał życie kosztem jego siostry.
— Oddajmy go do przytułku — powiedział twardo.
Jednak Wojciech nie mógł tego zrobić. Cecylia zeszła z portretu i siadła przy nim na łóżku, patrząc mu w twarz tak długo, aż się obudził.
— Co? — burknął.
— Ty wiesz co — odrzekła jego żona i dalej siedziała uparcie, aż wstał.
— Twoja matka do mnie przyszła — wyjaśnił Wojciech synowi, więc stał teraz w cuchnącym chemią korytarzu, w pustej, beżowej przestrzeni, tak rozpaczliwej, że cała krew spłynęła mu do pięt.
„Mateusz Kusy, matka Helena Kusy, ojciec nieznany” było napisane w akcie urodzenia, w który stary wpatrywał się długo, nie słysząc, co mówi do niego przysadzista kobieta w okularach, podtykając mu jakiś drugi arkusz do podpisu.
Akt zgonu. „Helena Kusy, córka Wojciecha Kusy i Cecylii Kusy z domu Serafin”.
I został sam na korytarzu szpitala, trzymając te dwa papiery, po jednym w każdej ręce.
Wojciech Kusy wrócił z niemowlakiem, który darł się w autobusie przez całą drogę. Dziecko uspokoiło się dopiero w Rutkach, a Wojciech z ulgą pomyślał, że zaraz się go pozbędzie. Maleńka, czerwona twarzyczka wyzierająca spomiędzy pieluch nie przypominała mu nikogo i nie budziła w nim żadnych uczuć. Zapuchnięte oczy, ledwo widoczny nos i usta chciwie ssące smoczek. Małe zwierzątko, pomyślał Wojciech i udał się prosto do Suchanków, którzy mieli już czwórkę dzieci i za sowitą opłatą zgodzili się odchować niemowlę.
Wojciech niezgrabnie podał zmęczonego płaczem chłopca Suchankowej, stropił się nieco, odwrócił i pospiesznie odszedł.
Doloż moja, dolo zaśpiewały garnki suszące się na płocie, a jeden pękł, gdy Wojciech zamykał furtkę. Cecylia podreptała za Wojciechem drobnym kroczkiem, to wyrzekając na niego, to milcząc przeciągle.
Suchankowa przytuliła niemowlę do własnej, mlecznej piersi, nakarmiła i przestała zwracać na nie uwagę, tak jak nie zwracała uwagi na własne miesięczne dziecko. Leżały tak obok siebie, jak tobołki, w tych samych porach głodne, zsikane i śpiące; nie było żadnego kłopotu. Po paru miesiącach nie odróżniała już chłopców, który jej, który nie, i tylko dzięki jaśniutkiej czuprynie Mateusza po krótkim namyśle potrafiła go wskazać obojętnym gestem.
Tak minął rok i pół. Gdy chłopiec dobrze już stał na nogach, Wojciech zgodził gosposię i zabrał chłopca do siebie. Mateusz nie chciał z nim iść i trzymał się szyi Suchankowej, patrząc na dziadka nieufnie, ale w końcu za trzecim podejściem pozwolił się ubrać i zaprowadzić do nowego domu, gdzie dostał swój pokój i mnóstwo zabawek, które w międzyczasie przygotował mu Wojciech.
— On kochany, iskierka boża — mówiła do Wojciecha gosposia, jedną ręką szorując blat kuchenny, a drugą głaszcząc główkę Mateusza, trzymającego się fałd jej spódnicy. — Nic kłopotu nie sprawia, chociaż ciekawski. Ino patrzę na niego, by mi nie wlazł, gdzie nie trzeba.
Wojciech przyglądał się Mateuszowi i teraz widział w nim małą Helenkę o wielkich, niebieskich oczach, z włosami jak dojrzałe zboże.
— Idź do dziadka. — Kobieta pchnęła lekko dziecko, a mały stanął i zawstydził się najpierw, a potem podszedł wolno i w skupieniu przyjrzał się dłoniom dziadka leżącym na kolanach. Opuszką palca badał jego wystające kości i żyły meandrujące po wierzchu dłoni, w końcu podniósł buzię i ich oczy spotkały się blisko, zajrzeli w siebie, w wiele ludzkich pokoleń.
Wojciech podniósł wnuka, usadził na stole, a mały roześmiał się radośnie. Mężczyzna rozczulił się nagle, chwycił chłopca pod pachy, podrzucił, a potem przytulił pierwszy raz i jego serce roztopiło się jak wosk na słońcu.
Śmiech dziecka rozszedł się po izbie, przemknął drzwiami na pola i dalej po jeziorze, zapadł się w las buczynowy, ciężki, czerwony…
Lata mijały, a mały Mateusz rósł zdrowo i nie sprawiał kłopotów. Był silnym, mądrym chłopcem i obdarzył dziadka uczuciem, takim, jakie zwykle przeznaczone jest dla rodziców, wpatrzony w niego jak w obraz. Trochę wypytywał o matkę, bardziej o ojca, ale widząc niechęć dziadka do tych rozmów, nie próbował często.
Niczego mu nie brakowało.
Do szkoły głowy za bardzo nie miał, wolał po polach biegać i nad wodą siedzieć; dziadek nie wymagał dobrych wyników w nauce. Chłopiec chętnie pomagał w domu i umiał o siebie zadbać, gdy Wojciech wychodził do pracy, do wodociągów. Najwięcej czasu spędzał nad jeziorem, pora roku nie miała znaczenia. Nad wodą zawsze było coś do roboty.
Tylko do lasu nie za bardzo lubił chodzić.
— Bo tam coś gada, dziadku, i ciężko mi w nogi.
— To tam nie chodź — kwitował dziadek lekko, choć w środku wiązał mu się supeł.
— A mój tate, dziadku, to gdzie?
— Nie wiem, nie znałem go.
— A mama?
— Co mama?
— Znała?
— Tak naprawdę to nie wiem.
Aż nagle, pewnej nocy marcowej, przed trzynastymi urodzinami Mateusza, starego obudził przeciąg hulający po izbie i trzaskający drzwiami. Uniósł się na łóżku, spostrzegł otwarte drzwi wejściowe i wysunął się spod ciepłego okrycia, mamrocząc przekleństwa.
— Ki diabeł — złorzeczył. — Musi Mateusz nie zamknął.
Wojciech docisnął drzwi i dopiero wtedy coś go tknęło. Zapalił światło, wszedł do pokoju Mateusza; chłopca nie było.
— Jezusie i Najświętsza Panienko, tylko nie to — jęknął.
Włożył kurtkę, wsadził bose nogi w walonki i wyszedł.
Księżyc w pełni świecił jasno.
Stary uszedł niewielki kawałek od domu, gdy zobaczył swojego wnuka, który stał goły w drzwiach otwartego kurnika sąsiadów i wyganiał z niego wszystkie kury, a te, które nie chciały iść, chwytał w dłonie i podrzucał w górę. Kury rozkładały skrzydła i lamentując, spadały na ziemię; wszystko razem czyniło taki rwetes, że aż dziw, że nikt z sąsiadów się nie obudził.
Zanim Wojciech dotarł bliżej, Mateusz zniknął we wnętrzu stodoły; po chwili wybiegł z niej knur, którego chłopak okładał witką po różowym grzbiecie.
— Mateusz — syknął Wojciech na tyle głośno, na ile się dało. — Co ty robisz, oszalałeś?
Mateusz nie zareagował, w ogóle nie dostrzegł dziadka. Dosiadł knura i zmusił go do galopu. Gdy wreszcie spadł, a knur z piskiem uciekł do stodoły, wstał, przelazł przez płot i nie patrząc na dziadka, jakby go w ogóle nie było, zawrócił w stronę domu i tak jak stał, ubłocony, położył się do łóżka.
Wojciech zamknął drzwi na klucz i poszedł do kredensu po śliwowicę. Dopiero gdy już się porządnie napił i doszedł do wniosku, że wciąż nic nie rozumie, położył się spać.
— Coś ty robił w nocy? — spytał rano dziadek, gdy Mateusz postawił na stole kawę.
— Ja? — odparł chłopiec. Jego gładka buzia wydłużyła się, zamrugał.
— No.
— Coś mi się śniło, ale nie wiem.
Wyglądało na to, że naprawdę nie wie.
Miesiąc później ludzie zaczęli się niepokoić. Szeptać między sobą, obmawiać jeden drugiego.
Kto mógł w nocy przeorać całe pole pszenicy? Dziki?
Kto u Marcinków konie wypuścił i grzywy im poplątał; strach padł na rodzinę.
A gdy nagle całe pole koniczyny sołtysowej zgniło, ludzie wymówili straszne słowo, od którego robiło się zimno.
— Zmora — szeptali. — Zmoraaaa…
Trzeba nitką pole otoczyć. Złe odczynić.
Nie pomogło.
Kury przestały nieść jajka. Zaczęły padać jedna po drugiej i ludzie znajdowali truchła w różnych miejscach: w kominie, w torbie na zakupy, w dziupli w lesie.
Ale najdziwniejsza rzecz zdarzyła się na posterunku milicji. Staszek Kwiek, który przyszedł do roboty na siódmą, zastał swojego kolegę Filipiaka klęczącego przed portretem I sekretarza partii i klepiącego zdrowaśki. W samych majtkach.
— Dopiero jakżem mu mocno przywalił w łeb, to się ocknął — opowiadał Staszek i zaklinał się, że to prawda.
A prawda to była, bo inni też widzieli.
Staremu Wojciechowi natomiast nigdy już nie udało się przyłapać Mateusza na wymykaniu się w nocy z domu, ale że wnuk się wymykał, to wiedział. Widział brudne ubranie, błoto naniesione z pola. Starał się czuwać, ale w środku nocy przychodził na niego taki ciężki sen, że aż dusił. Rzucał się Wojciech w pościeli, Cecylię wzywał, ale obudzić się nie mógł. Dopiero rano zwlekał się – zmięty, z obolałą głową.
A Mateusz też wstawał jakiś zdziczały, niezborny. Oczy mu się większe zrobiły z powodu policzków, które wciągnęły się pod kością jarzmową, jakby chłopak schudł. Urósł znacznie, wyglądał na starszego, niż był, ale głos wciąż mu piszczał w mutacji.
W końcu sołtys i baby z koła gospodyń wiejskich zapukały na parafię Świętego Anzelma w Jednej Woli.
— A bo my to, proszę księdza, po prośbie — odezwała się najstarsza i lekko ukłoniła przed proboszczem.
Stary proboszcz, trochę zniecierpliwiony niespodziewaną wizytą, bo mecz chciał oglądać w telewizji, założył ręce na podołku i zachęcił:
— Słucham, o co chodzi.
— Coś po wsi łazi.
Proboszcz zamrugał.
— Chodzi o to — odezwał się sołtys — że jakieś dziwne rzeczy się wyprawiają we wsi i my sobie umyśliliśmy, żeby księdza o pokropienie prosić.
— Boże Ciało niedługo, będzie procesja — odparł ksiądz.
— Ale o takie umyślne, na pola i zwierzęta…
— I ludzi — pisnęła Filipiakowa i zaczerwieniła się.
— Ludzie, co wy mi tu za zabobony jakieś! U spowiedzi byli? — Proboszcz potoczył groźnie spojrzeniem po przybyłych i spojrzał na zegarek.
— A zresztą — machnął ręką — wikarego dam. Niech kropi.
I wyszedł.
I na drugi dzień wikary, poprzedzając nucących ludzi, idących za nim w procesji, obszedł Jedną Wolę, Jemioły i Rutki, znacząc krzyżem i kropiąc wszystko żywe.
Pomogło.
Na rok.
Pewnego dnia, następnego lata, Maria Chmielakowa wieszała pranie na podwórzu. Ciężko jej szło; oddech miała świszczący, w głowie się kręciło. Sierpniowy upał był niemożebny. Ledwo doszła do końca sznura z bielizną, już mogła z początku przewracać pranie na drugą stronę.
Odłożyła miednicę i oparła się o beczkę z deszczówką. Zadrapało ją w gardle, zakaszlała. Zanurzyła dłoń w wodzie i zmoczyła twarz; nabrała powietrza.
— A co ci to, Marysiu?
Sąsiadka chwyciła za sztachety i przechyliła się przez płot.
— Nie wiem, nie wiem, źle się oddycha — odparła Maria i westchnęła.
— No, gorąc taki, nic dziwnego, też ledwo nogami włóczę. A słyszałaś te hałasy w nocy? — zagadała jeszcze.
— Hałasy? Nie… nie słyszałam — odpowiedziała Maria i schyliła się po miednicę.
— Coś łaziło, jakby skradało się, mówię ci, aż żem się przelękła… — Sąsiadka przyłożyła dłoń do policzka, pokręciła z westchnieniem głową. — A potem tak sapało i sapało, i pisk taki jakiś słychać było, jakby szczeniak piszczał czy jakieś inne małe zwierzątko. Nawet mówię mojemu, idź, zobacz co to, bo też nie spał, ale mu się wstać nie chciało.
Maria pokiwała głową, że słyszy. Machnęła ręką.
— Ja tam śpię w nocy — powiedziała i poszła po następną partię prania do powieszenia.
Na drugi dzień, bladym świtem, mąż ją znalazł półżywą, leżącą na brzegu jeziora. Gadała coś nieprzytomnie, oczy miała otwarte, lecz dzikie, niewidzące. Od jeziora leciał smród rozkładu.
Wojciech siedział w progu i kurzył papierosy, dumał.
Mateusz, który od miesiąca cierpiał na potężne bóle głowy, podniósł się wreszcie, odłożył okład z wywaru z szałwii, stęknął. Coś się w nim zmieniło, choć Wojciech nie wiedział co, a raczej nie umiał tego nazwać. Chłopak zrobił się milczący, trochę ponury, ruchy miał kanciaste, gwałtowne i szybkie, a słuch i węch wyostrzony. Oczy wciąż błądziły, nie mogąc się skupić w jednym miejscu. Mało jadł, mało pił, długo spał. Jeśli spał.
— Płot pójdę naprawić — powiedział. Sięgnął po narzędzia.
— Lepiej ci? — zapytał Wojciech.
— Trochę.
Myśl, krążąca nad Wojciechem jak mucha, ciężka, dokuczliwa, podlatywała blisko, siadała na chwilę i odlatywała, bucząc, odpędzana. A jednak – krążyła coraz bliżej, natrętniej…
Przymknął oczy, coś mu się zwidziało… Zobaczył jakiś obraz straszny. Człowiek to czy zwierzę siedzi na kobiecie, piersi jej tłamsi i dusi, dociska, a przez to wszystko postać przenika wysoka, dziwna… Zbliża się. Staje.
— Jezus! — wrzasnął Wojciech, przestraszony. Otworzył oczy i zerwał się na równe nogi, widząc przed sobą obcego, który nadszedł od furtki.
— Nieee… — pokręcił głową przybyły.
Wojciech zamrugał. Przybysz był wysoki, bardzo blady i jakby napuchły. Spod starej czapki wystawały srebrne włosy.
— Woda kapie z paska — powiedział Wojciech, wskazując na płaszcz gościa, założony na gołe ciało.
Przybysz obejrzał się na furtkę.
— Wejdźmy. — Wojciech pchnął drzwi.
Cisza zapadła w izbie.
— Ryby padły w jeziorze… — odezwał się przybyły. — Przyducha.
Wojciech wyciągnął śliwowicę i kieliszki. Nalał. Przepili.
Tik, tik, tik – pykał sekundnik w starym budziku, stojącym na stole w kuchni.
Obaj mężczyźni wpatrywali się w tarczę zegarka.
— Całe bagnisko zakażone — ciągnął obcy. — Wasz chłopak…
— Chłopak lunatykuje — przerwał dziadek.
Gość przecząco pokręcił głową, nabrał powietrza i powiedział wyraźnie, cicho, ale dobitnie:
— Chłopak to zmora.
Nagle do domu wszedł Mateusz. Targnął się w miejscu, zatrzymał, odłożył narzędzia i zerknął na gościa z ciekawością, choć nieufnie.
— Wodnik — szepnął.
Gość poruszył się, poprawił czapkę.
— Rybyś mi zdusił.
Mateusz milczał.
— Tylko jedną — powiedział w końcu. — Małe wypuszczam, ale ta mi zdechła.
— Przerzuciłeś trawę? — zapytał dziadek. — Nie? To idź.
Chłopak wyszedł posłusznie, chociaż niechętnie.
Dziadek nalał.
Wodnik wypił.
— On nie wie, co robi — odezwał się stary zduszonym głosem.
— Nie wie. Wiesz, czemu nie wie?
— Jego matka… — zaczął Wojciech.
— Mniejsza o matkę — przerwał Wodnik.
Wojciech ścisnął zęby.
— Chłopak ma dwie dusze.
Wojciech nadal milczał.
— Ma dwie dusze… i tylko jedno imię — ciągnął Wodnik, a jego płaszcz stawał się coraz bardziej wilgotny. A ponieważ Wojciech się nie odezwał, zapytał jeszcze, żeby się upewnić:
— Dostał dwa imiona na chrzcie?
Stary pokręcił głową.
— Trzeba wyciągnąć z niego drugą duszę, zanim niechcący kogoś zabije — zaczął Wodnik, ale Wojciech wstał gwałtownie i plasnął dłonią w stół.
— Dosyć — powiedział.
Wodnik wstał także. Przez moment wyglądał tak, jakby wzbierała w nim furia, ale opanował się i odparł:
— Wiesz, gdzie mnie szukać.
I wyszedł.
Wojciech dopił śliwowicę do końca i wypalił wszystkie papierosy, jakie miał w domu. W kuchni zrobiło się sino; w głowie huczało, a Wojciech wymyślił tylko tyle, żeby pójść do księdza.
W kościele pachniało drewnem, kadzidłem i płynem do podłogi, którym kościelny mył posadzkę. Wojciech przeżegnał się szeroko przed ołtarzem i podszedł do konfesjonału, w którym drzemał proboszcz.
Stary wymamrotał formułę spowiedzi, aż w końcu zebrał się na odwagę i zapytał:
— A ksiądz proboszcz to by ochrzcił jeszcze raz mojego Mateusza?
— Co ty, Kusy? Przecież on chrzczony.
— No tak, ale mnie przy tym nie było.
— Ale położna ochrzciła, sakrament był.
— Bo jakby tak drugi raz, to… Czy człowiek może mieć dwie dusze?
Proboszcz wyszedł z konfesjonału i stanął przed Wojciechem.
— Lepiej się pomódl. Codziennie rano i wieczorem. Przyjdź na nieszpory… Może z pielgrzymką do Mągowy idź. Pieszo. Do cudownej figury Chrystusa Frasobliwego idź…
— To nie może? — Nie dawał za wygraną Wojciech.
— Nie bluźnij, człowieku. Klękaj tu, całą litanię do Serca Jezusowego za pokutę. Odpuszczam ci grzechy.
Ksiądz pochylił się i uczynił znak krzyża nad głową Kusego.
Zawahał się jakby i, pociągając nosem, zapytał:
— Śliwówka?
Nie czekając na odpowiedź, unosząc sutannę, wyszedł do zakrystii.
Minęło kilka dni. Mateusz leżał na ławie, zakrywając ramieniem twarz. Do jego głowy napływały rozszczepione obrazy i siadały przy jednej skroni, mącąc mu pole widzenia, że chodził po omacku. Gdy strzępy robiły się bardziej kolorowe, a potem rozpływały, rozpoczynał pracę młot kowalski, który kruszył najmniejszą nawet myśl. Komórki czuciowe zmieniały się w galaretę – czułą, przewodzącą prąd. Mateusz jęczał.
Wojciech dał mu proszki od bólu głowy, które nie pomogły, nakrył kocem, bo noc się zrobiła, a Mateusz poruszył się, cierpiąc jeszcze bardziej pod wpływem dotyku. Wreszcie wydawało się, że zasnął. Wyprostował się bardziej, ułożył spokojnie głowę, a rysy twarzy się wygładziły.
Wojciech przysunął bliżej fotel, czuwał.
Dochodziła północ, starego zaczął morzyć sen, księżyc poćwiartował pokój na części, a Cecylia zeszła z obrazu i spacerowała po podwórku. Zdało się Wojciechowi, że idzie z nią na bal do remizy, że jej czerwone buciki stukają po drewnianej podłodze, a on rwie dla niej kwiatki. I gdy już, już miał ją objąć i powiedzieć, że piękną ma suknię, przed Cecylią otworzyła się rozpadlina, głęboka, mięsista… Ziemia wydała z siebie pomruk i zawyła dziko…
Wojciech skoczył na równe nogi.
Ale Mateusz był szybszy — zerwał się z ławy i rzucił na starego, przyduszając do podłogi i siadając na piersi okrakiem. Jego ręce tłamsiły klatkę piersiową Wojciecha, ściskając serce i nie pozwalając na nabranie oddechu. Oczy starego zapadały się do środka.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki