Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wywiezione na „nieludzką ziemię”, rzucone w surowe, barbarzyńskie warunki, z dala od ojczyzny, rodziny, bliskich. Zmuszone do walki o przetrwanie i zbyt wczesnej dorosłości, do życia z piętnem przeszłości.
Zbiór jedenastu opowieści o polskich dzieciach, które, wywiezione na Wschód, osierocone, musiały same poukładać sobie życie. Choć z ich historii wyłania się pewien schemat, kiedy spojrzeć w głąb: na wiek, okoliczności, miejsce zesłania czy napotykanych ludzi, potrafią się one szalenie różnić od siebie.
Punktem wyjścia są zawsze sowieckie deportacje, głównie z 1940 roku. Rodziny lub ich części trafiają albo na daleką Północ, albo do Kazachstanu, gdzie, żyjąc w skrajnych warunkach, skazane są na wegetację bądź śmierć. Dzieciom udaje się niekiedy przetrwać właśnie dlatego, że są dziećmi.
Czasem starsze, innym razem zupełnie maleńkie, zachowały w pamięci obrazy wyrywkowe. I w takiej też formie je przytaczają. W większości nie kończą jednak swych wspomnień na wyzwoleniu z „ziemi sowieckiej”, lecz toczą dalszą opowieść o swoich losach. Niekiedy ponurą, kiedy indziej zaskakującą, znajdującą szczęśliwe zakończenie.
Agnieszka Lewandowska-Kąkol – przez piętnaście lat pracowała w Redakcji Muzycznej Polskiego Radia. Potem wybrała drogę „wolnego strzelca” i pisała teksty do wielu pism zajmujących się kulturą. Dzięki zbiegowi okoliczności zaczęła tworzyć książki i napisała ich już kilkanaście. Od drugiej podejmuje rozmaite wątki dotyczące XX-wiecznej historii Polski. Część z nich traktuje dokumentalnie, jednak inne ujmuje w lżejszą, fabularną formę. Czas wolny od pisania najchętniej spędza w otoczeniu przyrody z rodziną, przyjaciółmi i psami, które zajmują ważne miejsce w jej życiu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 259
Wstęp
Był marzec 1944 roku. Dorosłym śnieg sięgał do kolan. Mróz nie odpuszczał, mimo że wiosna zbliżała się wielkimi krokami. W bezkresnej tajdze północnej Syberii rozpoczynała się ona w kwietniu, zwykle dość niespodziewanie, bez wcześniejszych zapowiedzi.
Schyłek dnia oznaczał, że niebawem zakończą się prace w lesie, a wykonujący je zesłańcy będą mogli odpocząć choć kilka nocnych godzin od katorżniczego wysiłku. Jedna z kobiet piłowała właśnie kłody, a jej dwóch synków, siedmioletni Bohdan i o dwa lata młodszy Stefan, zaciągało poobcinane gałęzie i obdartą z nich korę do płonącego ogniska. Tuż obok nich ścinano piękną, olbrzymią jodłę syberyjską. Drzewo już prawie legło na ziemi, ale w ostatniej chwili, jakby w proteście przeciwko jego wycince, odbiło się od innego drzewa i zmieniło kierunek upadania. Kobieta spostrzegła, że w zasięgu walącego się drzewa znajduje się młodszy z chłopców i błyskawicznym ruchem odepchnęła go na bok. W tym momencie jedna z potężnych gałęzi odłamała się, runęła w dół i spadła na jej głowę. Uderzenie musiało być silne, skoro czapka uszanka poturlała się po śniegu na odległość kilku metrów. Gałąź trafiła prosto w skroń. Kobieta tylko machnęła rękami i zastygła. Ktoś podniósł z ziemi chłopca, ale gdy chciał zrobić to samo z jego matką, okazało się, że ta nie żyje. Bohdan rzucił się na jej ciało, w jego ślady szybko poszedł też Stefan.
– Mamo, wstań! Mamo, nie odchodź! Nie zostawiaj nas! – krzyczeli chłopcy, szlochając. Po jakimś czasie przestali krzyczeć, już brakowało im sił, ale nadal leżeli na znieruchomiałym ciele i płakali. W pewnym momencie Bohdan poczuł – widzieć nie mógł, bo oczy miał opuchnięte od płaczu – że ktoś ściąga z nóg mamy walonki, z dłoni rękawice, a na końcu dobiera się do spodni.
– Nie, nie, nie – znów zaczął krzyczeć i przylgnął do ciała tak, by uniemożliwić złodziejski proceder.
Zapadał zmrok, było już właściwie zupełnie ciemno. Wszyscy zesłańcy wrócili do obozu, zostali tylko oni, chłopcy przytuleni do coraz zimniejszego ciała. Bohdan podniósł głowę, ognisko dogasało, ale w wątłym świetle tlących się jeszcze grubszych polan dostrzegł zaschniętą plamkę krwi na skroni matczynej głowy.
„Taka maleńka, a wystarczyła…” – pomyślał.
W absolutnej ciszy, pozbawionej nawet szelestu liści i odgłosów wydawanych zwykle o tej porze przez nocne zwierzęta, usłyszał nierówny oddech brata, przerywany łkaniem, które chwilę później ucichło. Zasnął? Na chwilę wstrzymał oddech… „Zasnął, ostatni raz przytulony do naszej mamy” – zadumał się Bohdan i znowu łzy popłynęły mu po policzkach. Jednak dość szybko się opanował, wstał, a całe jego ciało przeszył dreszcz. Robiło się coraz zimniej. Nagle zaczął myśleć bardzo trzeźwo. Nie raz widział zwłoki leżące w tajdze, przecież tam, niedaleko obozu, wynoszono wszystkich zmarłych. A po nocy często zostawały tylko poszczególne kości albo zupełnie nic.
– Nie, naszej mamy nie damy zwierzętom – zadecydował. – Musimy ją jak najszybciej pochować.
Obudził brata. Musiał mocno spać, bo był niemal nieprzytomny.
– Stefek, wstawaj! Pochowamy mamę tu, gdzie od kilku dni pali się ognisko, tylko tu da się coś wykopać.
Grubsze, żarzące się jeszcze konary przenieśli w inne miejsce, a dodając do nich nowe gałęzie, rozniecili ogień. Zadaniem Stefana było zbieranie wszystkiego, co nadawało się do palenia, by nie tylko podtrzymywać płomień, ale czynić go silniejszym, wyższym. Jak największe ognisko było potrzebne jako źródło światła, ale także, by odstraszyć dzikie zwierzęta oraz podnieść temperaturę wokół. Bohdan wyczyścił miejsce po starym ognisku i zaczął kopać. Nie miał łopaty, tylko narzędzie, którym zwykle okorowywał drzewa. Wiadrem i miską, które zostawili pracujący tu ludzie, wybierał z dołu ziemię. Na początku kopało mu się nie najgorzej, bo pod wpływem od dłuższego już czasu palonych tu ognisk, ziemia odmarzła. Ale im głębiej docierał, tym było trudniej, wydawało mu się, że uderza w skałę, metal, w coś, czego nigdy nie zdoła przebić. Wiedział, że musi to zrobić, jeśli nie chce zostawić mamy na pastwę dzikich zwierząt. Mimo silnego mrozu zrobiło mu się tak gorąco, że zdjął kufajkę i futrzane rękawiczki. Stefan dzielnie podtrzymywał ogień, a kiedy wrzucał doń kolejne szczapy, żółto-czerwone jęzory strzelały niemal do nieba, rozświetlając polanę tak, że Bohdan przestraszył się, czy nie spowodują pożaru. Wokół nich było wręcz nienaturalnie jasno, a otaczająca ich przestrzeń była przeraźliwie ciemna, granatowa. Ten kontrast powodował, że chwilami bolały oczy. Ale nie tylko one, każdy ruch krwawiących już rąk powodował ból trudny do zniesienia. Bohdan nie poddawał się jednak, wiedział, że dół powinien mieć co najmniej metr głębokości. Nagle przybiegł przerażony Stefan i wskazał tę najbardziej granatową przestrzeń. Jej barwa nie była już jednolita, gdyż urozmaicały ją rozmieszczone niemal równo co kilka metrów, podwójnie błyszczące punkciki. Bohdan, mimo swych zaledwie siedmiu lat, był doświadczony. Wiedział, że dzikie zwierzęta boją się ognia. Wyskoczył z dołu i resztkami sił zaczął ciskać w ich stronę płonące gałęzie. Bratu też polecił, by robił to samo. Rzuty pięciolatka nie zawsze były celne, ale starał się dorównać bratu, co odciągało jego uwagę od sytuacji, w której się znajdowali.
Gdy noc zaczęła przeobrażać się w dzień, Bohdan był półprzytomny ze stresu i wysiłku. Wykop był już na tyle głęboki, że mógł wychodzić z niego z misą napełnioną ziemią po usypaniu podwyższenia przypominającego schodek. Wreszcie po chwili uznał, że grób jest gotowy. Z poczuciem ulgi i spełnionego obowiązku padł na śnieg tuż przy martwym ciele. Stefan działał dalej, a jego ruchy przypominały nakręcaną zabawkę, która raz włączona działa aż do wyczerpania baterii. Po chwili Bohdan zdał sobie sprawę z tego, że musi wstać, by nie zamarznąć, równocześnie z bólem uświadomił sobie, że nadszedł czas ostatecznego pożegnania. Chciał po raz ostatni przytulić się do mamy, ale była już tak zimna i sztywna, że nie zaznał tego przyjemnego uczucia, które dotąd tak uspokajająco na niego działało. Teraz przeszywające zimno sprawiło, że mama wydała mu się inna, jakaś obca. Zrozumiał, że nie należy już do tego świata. Stefan też szybko zrezygnował z prób przytulenia się do mamy. Razem zsunęli ciało do dołu. Odmówili modlitwę, której nauczyła ich mama i zaczęli zasypywać zwłoki. Na wystającym ponad białą płaszczyznę kopcu ułożyli różnej wielkości kamienie. Gdy po omacku dotarli do baraku, słońce rozpoczęło swą wędrówkę po niebie. Obydwaj bez zdejmowania czegokolwiek padli na prycze. Następnego dnia kobiety z baraku wetknęły w mogiłę brzozowy krzyż. Obok niej szybko pojawiły się inne groby. Mamy był pierwszy.
Braciom nie pozwolono pożegnać się z grobem mamy, co bardzo ich zabolało, bo było to miejsce, do którego przychodzili, gdy byli smutni i kiedy było im źle, co w ich ówczesnym życiu zdarzało się dość często. Nagle, bez uprzedzenia, Bohdana i Stefana przewieziono do domu dziecka znajdującego się w północno-wschodniej Ukrainie. Nie mogli przebywać w obozie bez opieki osoby dorosłej, poza tym uznano ich za zbędnych, bo nie pracowali, nie mieli nawet komu w pracy pomagać.
Sierociniec był przepełniony, większość jego mieszkańców stanowiły dzieci rosyjskie i ukraińskie. Dzieci polskie, zebrane w jednej grupie, traktowano jak zło konieczne. Wychowawcy rekrutowali się spośród emerytowanych rosyjskich wojskowych, którzy hołdowali żołnierskiemu drylowi w każdej dziedzinie życia. Wszystko podporządkowane było apelom, musztrze, naganom i karom za najmniejsze uchybienia. Minimalne racje żywnościowe sprawiały, że niektóre dzieci karano bez przerwy, bo nie miały siły na wykonywanie rozkazów zgodnie z oczekiwaniami. Najgorszy okres nadchodził, kiedy w czasie żniw wysyłano je na tak zwany poligon. Zboże koszono tam kosami, nieudolnie, więc na polach pozostawało mnóstwo połamanych kłosów. Zadaniem chłopców z domu dziecka było ich zbieranie. Najpierw robili to Rosjanie, potem Ukraińcy, a na końcu Polacy, dla których pozostawało najmniej kłosów, ale którym wyznaczano największą dzienną, właściwie niemożliwą do wyrobienia, normę. Karą za niedopełnienie obowiązku była zmniejszona porcja wody, a dni były upalne, i pozbawienie kolacji.
Wśród polskich chłopców panował tak wielki głód, że nocami łapali we wnyki wszelkie zwierzęta, które nadawały się do jedzenia, a gdy ich brakowało, żuli paski od spodni, które smażyli na psim tłuszczu. Pod koniec poligonowej katorgi Stefan zachorował na zapalenie ucha. Bohdan starał się wyrobić normę za nich dwóch, ale niestety przekraczało to jego możliwości, więc przeważnie obydwaj mieli zmniejszony przydział wody, której chory potrzebował ze względu na wysoką temperaturę. Kiedyś Bohdan spostrzegł, że z jednej z beczek, wskutek niedokładnego zamknięcia, cieknie woda. Stefan wczołgał się pod wóz i zaczął łapać krople wody wprost do ust. Niestety, zauważył to jeden z pilnujących ich mężczyzn i zaczął bić go po całym ciele grubym sznurem. Bohdan przykrył brata własnym ciałem i ciosy spadały na niego. Na prośbę o litość dla chorego Stefana, usłyszał: „Niech zdycha jak pies”. Obydwaj zostali pokaleczeni, a siniaki pokrywały niemal wszystkie części ich ciał. Ze względu na brak jakiegokolwiek leczenia Stefan na zawsze stracił słuch w jednym uchu.
Bohdan i Stefan Siwińscy
PODSTAWOWE INSTRUKCJE DOTYCZĄCE DEPORTACJI, ROZKAZ NR 001223
z dnia 11 października 1939 roku[1]
Ściśle tajne
[Przedstawione poniżej wyjątki z rozkazów zostały przygotowane dla krajów nadbałtyckich, ale odnoszą się w równym stopniu do wschodnich kresów Polski].
4. Procedura dotycząca przeprowadzania deportacji
Jeżeli przeprowadza się deportację szeregu rodzin w jednej miejscowości, jeden z członków grupy operacyjnej ma przyjąć rolę kierownika akcji w tej miejscowości i grupa ma udać się do danej wsi pod jego komendą. Po przybyciu do wsi grupa operacyjna ma wejść w kontakt (przy zachowaniu tajemnicy) z miejscowymi władzami: przewodniczącym, sekretarzem lub członkami miejscowej rady robotniczej, z którymi potwierdzi ona dokładne miejsce zamieszkania rodzin podlegających deportacji.
Następnie grupy operacyjne, łącznie z przedstawicielami miejscowych władz, wyznaczonymi do inwentaryzacji majątku, udadzą się do domów rodzin podlegających deportacji. Operacja ma zacząć się o wschodzie słońca. Po wejściu do domu osób podlegających deportacji kierownik grupy operacyjnej zgromadzi całą rodzinę w jednym pomieszczeniu, podejmując wszelkie środki ostrożności, aby nie dopuścić do powstania jakiegokolwiek zamieszania.
Po sprawdzeniu obecnych w domu osób z listą, należy określić miejsce pobytu osób nieobecnych i liczbę osób chorych, po czym należy wezwać mieszkańców do oddania broni. Niezależnie od tego, czy zostanie oddana jakakolwiek broń, czy nie, należy przeprowadzić rewizję osobistą zatrzymanych oraz rewizję całego domu w poszukiwaniu ukrytej broni.
W czasie rewizji jeden z członków grupy operacyjnej ma zostać przydzielony do pilnowania deportowanych.
W razie odkrycia broni, ulotek lub literatury dywersyjnej, waluty zagranicznej, dużej ilości kosztowności itp. należy od razu przygotować krótki raport dotyczący rewizji, w którym należy wymienić ukrytą broń lub materiały antyrewolucyjne. W przypadku napotkania oporu zbrojnego, decyzję o wysłaniu grupy przestępczej do powiatowego oddziału Ludowego Komisariatu Bezpieczeństwa Publicznego podejmuje rejonowa „troika”.
Po zakończeniu rewizji rodzinie należy oznajmić, że decyzją rządu zostają oni przewiezieni do innej części Związku Radzieckiego.
Osoby deportowane będą mogły zabrać ze sobą ubrania i dobytek w ilości nieprzekraczającej 100 kilogramów wagi. 1. Garnitur. 2. Buty. 3. Bieliznę. 4. Pościel. 5. Talerze. 6. Szklanki. 7. Naczynia kuchenne. 8. Zapasy żywności na około miesiąc na rodzinę. 9. Pieniądze w ich posiadaniu. 10. Skrzynię lub pakę do zabrania dobytku. Nie zaleca się zabierania dużych przedmiotów.
Jeśli w czasie przeprowadzania operacji zaczną gromadzić się wokół domu deportowanych sąsiedzi, należy wezwać ich do rozejścia się do domów, nie wolno dopuścić do tworzenia się tłumu. Jeśli osoba poddana deportacji odmawia otworzenia drzwi, zdając sobie sprawę, że przybyli do niego członkowie Ludowego Komisariatu Bezpieczeństwa Publicznego, drzwi należy wyważyć. W pojedynczych przypadkach można będzie wezwać pomocy innej grupy operacyjnej działającej w sąsiedztwie.
Transport osób deportowanych z domu na miejsce zbiórki na stacji kolejowej musi być przeprowadzony przy świetle dziennym, należy jednak przestrzegać, aby przygotowanie każdej rodziny nie trwało więcej niż dwie godziny.
W każdym przypadku wszystkie podejmowane akcje w ciągu trwania operacji muszą być stanowcze i zdecydowane, bez wzbudzania nawet śladów podniecenia, hałasu i paniki.
5. Procedura rozdzielenia pana domu z resztą rodziny deportowanych
Ponieważ duża liczba deportowanych musi zostać aresztowana i rozdzielona po obozach specjalnych, a ich rodziny muszą zostać wysłane do specjalnych osad w odległych rejonach, niezwykle istotne jest, aby operacje deportacji rodziny i pana domu odbyły się jednocześnie, bez poinformowania ich o czekającym ich rozdzieleniu.
Konwój całej rodziny ma zostać przeprowadzony w jednym pojeździe i dopiero na stacji kolejowej pan domu ma zostać rozdzielony z rodziną i umieszczony w specjalnym wagonie przeznaczonym dla głów rodzin.
Przy przygotowaniu rodziny w domu deportowanych, głowa rodziny ma zostać ostrzeżona, że rzeczy należące do mężczyzny mają zostać zapakowane do osobnej walizki, jako że inspekcja sanitarna deportowanych mężczyzn odbywać się będzie osobno od kobiet i dzieci.
7. Procedura ładowania do pociągów
Stacja załadowcza ma zostać otoczona przez konwojentów z sił Armii Czerwonej Ludowego Komisariatu Spraw Wewnętrznych.
Bagaż deportowanego zostanie załadowany do wagonu razem z nim, za wyjątkiem małych narzędzi rolniczych, które mają zostać złożone w osobnym wagonie.
Deportowani mają zostać załadowani do wagonów całymi rodzinami, nie dozwala się rozdzielania rodzin (za wyjątkiem aresztowanych głów domu). Należy przestrzegać liczby około dwudziestu pięciu osób w jednym wagonie.
Po wypełnieniu wagonu wymaganą liczbą rodzin, ma on zostać zaryglowany.
Po umieszczeniu deportowanych w pociągu i złożeniu raportów dotyczących zakończonej operacji członkowie grupy operacyjnej mogą uważać się za zwolnionych z obowiązku i stosować się do rozkazów szefa powiatowego Ludowego Komisariatu Bezpieczeństwa Publicznego.
Zastępca Komisarza Ludowego Bezpieczeństwa
Publicznego Związku Radzieckiego
Komisarz Ludowy Bezpieczeństwa Publicznego
trzeciego stopnia
Generał Iwan Sierow
[1] Fragmenty rozkazu zaczerpnięte z książki: J. Roy-Wojciechowski, A. Parker, Polski Nowozelandczyk: nadzwyczajna historia życia dziecka z Polesia, Lublin 2006.
1.
Dom mój znalazłem na Antypodach
Nie będę zmyślał. Nie będę opowiadał głodnych kawałków, udawał, że wszystko, co przeżyłem, do dziś tkwi w mojej głowie. Pamiętam tylko pewne pojedyncze obrazy, wyrwane z kontekstu zdarzenia, których w dodatku często nie mogę ze sobą powiązać. Daty i nazwy wyparowały z mojej głowy, a może nigdy ich w niej nie było? Na swoje usprawiedliwienie powiem tylko, że teraz mam przeszło osiemdziesiąt lat, a wtedy, gdy wszystko nabierało rozpędu, miałem trzy lata i niecałe dwa miesiące.
Mieszkaliśmy w gospodarstwie. Nie wiem dokładnie, gdzie się znajdowało. Później mówili mi, że koło Sokala, na wschodzie, wtedy w powiecie lwowskim, teraz to miasto na Ukrainie. Ojciec był leśniczym, dużo czasu spędzał więc w lesie. Domem i nami zajmowała się mama. Było nas czterech: najstarszy brat, Józek, był dziewięć lat starszy ode mnie, Tadek był ode mnie sześć lat starszy, a Janek dwa lata młodszy. Urodziłem się w lipcu 1936 roku. Wszyscy mieliśmy za zadanie pomagać mamie. Już jako trzylatek karmiłem kury.
W domu było wesoło, bo do starszych braci przeważnie przychodzili koledzy. Razem chodziliśmy nad staw, żeby się kąpać, a w zimie na sanki. Pamiętam, że kiedyś Józek wsadził mnie na konia, on już na nim siedział, a mnie posadził za sobą. Mieliśmy tylko jednego konia. Powiedział: „Jedziemy?”. I od razu ruszył. Chciałem powiedzieć: „Tak”, ucieszyłem się przecież, ale nie zdążyłem. Gdy tylko uniosłem wzrok, wystająca z dużego drzewa gruba gałąź tak mocno uderzyła mnie w głowę, że spadłem na ziemię. Zapamiętałem to najlepiej, bo byłem nieźle poobijany.
Pewnego razu wszedłem do stodoły i zobaczyłem, że ojciec kopie dziurę. Nigdy nie widziałem, żeby kopał w stodole, więc spytałem:
– Po co ojciec to kopie?
– Muszę wrzucić tam broń i swoje prywatne rzeczy – odpowiedział.
– Dlaczego?
– Bo Rosjanie zaraz przyjdą.
– A kto to Rosjanie? – zapytałem głupio, ale jako trzylatek chyba miałem prawo nie wiedzieć. Ojciec ich znał, był legionistą w czasie pierwszej wojny światowej.
Nie odpowiedział, ale w nocy, kilka dni, a może tygodni później, nie pamiętam, otrzymałem odpowiedź. Zapanował taki hałas, że zupełnie nie wiedziałem, co się dzieje. Wszyscy biegali po domu, a my z Jankiem, moim najmłodszym bratem, który miał wtedy około roku, wybuchnęliśmy płaczem. Najgorsze było to, że mama stanęła pośrodku pokoju, załamała ręce i wyglądała tak, jakby chciała się do nas przyłączyć. Potem w sieni zobaczyłem mężczyznę w mundurze. Trzymał karabin, jakiego jeszcze nigdy nie widziałem, przedtem widywałem tylko ten należący do ojca, i był chyba inny. Mężczyzna wrzasnął coś nie po naszemu, potem powiedzieli mi, że to znaczyło:
– Pakujcie się, macie dziesięć minut!
Nie wiem, czy to rzeczywiście było dziesięć minut, czy więcej, ale jeszcze dobrze się nie obudziłem, kiedy dosłownie wrzucili nas na sanie, mnie tak, jak kolejne pakunki, i zawieźli na najbliższą stację kolejową. Tam stał pociąg tak długi, że nie było widać końca, a obok niego i w nim tłumy ludzi. Naprawdę nie wiedziałem, co się dzieje. Wszedłem do wagonu za ojcem, Janka trzeba było wnieść. W środku byli już jacyś ludzie, ale zostało jeszcze trochę miejsca. Po obu stronach znajdowały się wysokie półki. Ludzie siedzieli albo pod, albo na półkach. Józek szybko wybrał sobie najlepsze miejsce pod oknem. Położył się tam i już.
Raz obudziłem się jakoś wcześniej i poszedłem do niego, żeby spojrzeć przez okno. On jeszcze spał, obrócił się na drugi bok, nie wiedział, że leżę koło niego i strącił mnie z ławki. Upadłem tuż koło piecyka; gdybym spadł trochę dalej, to nie tylko mocno bym się uderzył, bo piec miał ostre kanty, ale mógłbym się też poparzyć.
Na postojach ludzie wychodzili zebrać śnieg, bo jak się stopił, to mieli wodę do picia. Kiedyś pociąg ruszył, a nasz ojciec jeszcze nie wrócił. Zaczęliśmy płakać, jak tu jechać bez ojca? Co się z nim stało, co z nami będzie bez niego? Mama nas nie pocieszała, też się bała, ale ojciec przyszedł na następnym postoju. Okazało się, że jechał w ostatnim wagonie, do którego wskoczył już w biegu. Odetchnęliśmy z ulgą.
Sytuacja nadal była jednak niejasna. Nikt nie tłumaczył mi, o co chodzi, ale w pamięci utkwił mi taki lęk, strach przed czymś. Dużo ludzi płakało, kłóciło się, krzyczało jeden na drugiego, a ja nie wiedziałem dlaczego, lecz jakoś wewnętrznie się tego wszystkiego bałem. Zapamiętałem scenę, jak na jednym z postoi wyrzucili człowieka, wprawdzie już nie żył, ale ja byłem przerażony, że wszystkich będą tak wyrzucać, łapiąc za nogi i głowę. Potem zrozumiałem, że robili tak tylko z trupami.
Wreszcie kazali nam wysiadać. Kto nie mógł, został wypchnięty, prawie tak samo, jak trupy. To był koniec podróży. Nie wiem, ile trwała. Zrobiło się zamieszanie, znów krzyki, płacze, upiorny szum. Zaprowadzili nas do miejsca, gdzie znajdowało się kilka domków. Pilnowali ich strażnicy z karabinami i psami. Ktoś potem powiedział mi, że to obóz. Żeby dostać tam cokolwiek do zjedzenia, trzeba było pracować. Mama, tata i najstarszy brat, Józek, pracowali. Wszyscy w lesie. Gdy ojciec wspomniał, że jest kowalem, kazali mu robić narzędzia do wycinania drzew i tym podobne rzeczy. Dostawał za to więcej niż w lesie. Ja niby nie pracowałem, ale też miałem zadanie. Co środę szedłem na dyżur, musiałem stać w kolejce po prowiant. Trzeba było stanąć jak najwcześniej, bo często chleba nie wystarczało dla wszystkich. Jeśli się spóźniłem, cała rodzina nie miała co jeść. Bochenek był twardy jak kamień, taka trudna do zgryzienia glina, jakoś dało się zjeść, a często niczego innego nie było.
Tadka, mojego średniego brata, wzięli do szkoły rosyjskiej na zrusyfikowanie. Tęskniłem za nim. Wrócił dopiero po ogłoszeniu amnestii. Gdy powiedziano nam, że jesteśmy wolni, mama i tata nagle zniknęli. Nie wiedziałem, co się dzieje. Nie było ich przez dłuższy czas, myślałem już nawet, że nie wrócą. Ale wrócili. Szukali transportu, trzeba było coś załatwić, żebyśmy mogli wyjechać z obozu.
Najpierw jechaliśmy pociągiem, nie pamiętam jak długo. Potem bardzo długo – brat powiedział mi, że prawie dwa tygodnie – szliśmy na piechotę. Nie sami, przed nami i za nami szedł cały tłum ludzi. Pośród nich był tylko jeden wóz i na nim jechali chorzy i tacy, którzy nie mogli iść. Gdy ktoś z nich umarł, zrzucali go na ziemię i brali kogoś nowego. Nie wiem dokładnie, dokąd szliśmy. Najpierw chyba do Kazachstanu, a potem do Uzbekistanu. Tam zostaliśmy dłużej. Rodzice znaleźli wolną, małą, glinianą chatkę; nie było w niej okien, ale były drzwi. Tam zamieszkaliśmy. Ojciec podkuwał konie i czasem wielbłądy.
Pewnego razu wielbłąd miał kamień pomiędzy palcami i ojciec musiał go wyciągnąć. Byłem akurat w pobliżu, więc powiedział:
– Trzymaj za lejce.
Trzymałem, a ojciec męczył się, by wyjąć kamień. Wielbłąda musiało zaboleć, bo nagle poderwał głowę i poleciałem do góry, po czym spadłem na plecy. Ciężka to była praca, ale można było coś zarobić, nie zawsze pieniądze, pieniądze raczej rzadko. Kiedyś dostaliśmy cały worek mąki. Ale co mieliśmy z tą mąką robić, gdy nie było wody i trudno ją było zdobyć? Nie było też jajek.
Kiedyś mama wysłała nas w pole.
– Idźcie chłopcy, może znajdziecie jakieś żółwie, to będą i jajka…
Aż do nocy chodziliśmy, szukaliśmy, ale nie znaleźliśmy nawet jednego żółwia. Najczęściej byliśmy głodni i wciąż tylko myśleliśmy, co nadawałoby się do jedzenia. Kiedyś z głodu tak bardzo bolał mnie brzuch, że w nocy, kiedy wszyscy spali, wszedłem po drabinie, by sięgnąć do półki, gdzie stało jedzenie. Była tylko mąka, więc zacząłem ją jeść rękami. Mama się obudziła i jak tylko to zobaczyła, zaczęła na mnie krzyczeć. Z tego, co mówiła, zrozumiałem, że mogą mi się skleić kiszki. Okropnie się przestraszyłem i później ciągle wydawało mi się, że wszystko w środku mam sklejone.
Niedługo potem mama zachorowała na tyfus, po niej także ojciec i najstarszy brat. Tadek, Janek i ja jakimś cudem się nie zaraziliśmy. Dbaliśmy o chorych najlepiej, jak umieliśmy, ale mama szybko umarła. Nie wiedzieliśmy, jak ją pochować, a nikt z sąsiadów nie chciał nam pomóc, bo bali się tyfusu. W pobliżu mieszkała rodzina żydowska i to oni nam pomogli. Nie mieliśmy narzędzi do kopania, a na pustyni piasek był miękki tylko dwa, trzy centymetry z góry, a głębiej bardzo twardy. Wykopaliśmy więc patykami tyle, ile się dało, położyliśmy mamę i nasypaliśmy na nią piasek, zrobiliśmy kopiec, a w niego włożyliśmy dwa patyki ułożone w krzyż. Często mówiło się tam, że groby rozkopują szakale, szukając jedzenia. Gdy usłyszałem je w nocy, przestraszyłem się, że zjedzą mamę. Chciałem wyjść, ale się bałem. Całą noc nie spałem, czekałem, żeby pójść i sprawdzić. Nie wykopały jej, ale chyba rzeczywiście tam były, bo krzyż był przewrócony i razem z bratem go poprawialiśmy. To wszystko pamiętam, tego nikt nie musiał mi opowiadać. To tkwi we mnie chyba do dziś. Przepraszam, muszę się trochę pozbierać…
Kiedy Józek, najstarszy brat, trochę lepiej się poczuł, zaprowadził nas do niedawno otwartej ochronki. Sam wrócił, żeby opiekować się ojcem, a do nas po jakimś czasie dołączył Tadek. Jednak w ochronce nie było niczego. Spaliśmy na podłodze, bez przykrycia, nie dawali nam też nic do jedzenia. Ciągle przychodzili jacyś ludzie, nie było wiadomo, co się dzieje. Po dwóch dniach powiedziałem więc do Janka:
– Idziemy z powrotem do ojca.
Ale nie wiedziałem, w którą stronę. Wymyśliłem, że tam, gdzie zachodziło słońce. Nie wiem, dlaczego wybrałem akurat tę drogę. Szliśmy i szliśmy, nie wiem, jak długo, chyba cały dzień… A potem obudziłem się w jakimś namiocie. Gdy już coś zaczęło do mnie docierać, zobaczyłem, że naokoło siedzą Kazachowie i modlą się, chyba za nas… Miałem mętlik w głowie. Kiedy się poruszyłem, ci, którzy siedzieli naokoło, zaczęli krzyczeć, zrobił się hałas. Od razu przynieśli nam wodę do picia i jakieś jedzenie. Gdyby nas nie znaleźli, to pewnie też wylądowalibyśmy w grobie na pustyni. Ci ludzie uratowali nam życie. Zatrzymali nas na kilka dni, karmili, a gdy doszliśmy do siebie, odprowadzili z powrotem do ochronki.
Wtedy chyba umarł ojciec, podejrzewaliśmy, że może i Józek się od niego zaraził i jego też już nie ma. Tadek zamierzał nawet wyrwać się z ochronki do obozu, żeby sprawdzić, ale nie zdążył, bo ogłoszono, że wyjeżdżamy. Powiedziano nam, że kto będzie nieobecny, już na zawsze zostanie w Rosji, bo to ostatnia możliwość ewakuacji. Co było robić, Tadek uznał, że jeśli nie pojedziemy, to z Polaków staniemy się Rosjanami, a tego tata na pewno by nie chciał. Wybaczyłby nam, że nie wróciliśmy do obozu, a jeśli go już nie ma, tylko zmarnowalibyśmy czas.
Weszliśmy więc na pokład statku we trójkę, razem z innymi dziećmi z ochronki. Znajdowało się tam tak dużo ludzi, że statek był prawie cały zanurzony, wydawało się, że zaraz znajdzie się pod wodą. Zapewne wszyscy wiedzieli, że następnego statku nie będzie. Tej podróży nie pamiętam. Było niesamowicie gorąco i chyba zemdlałem. W każdym razie, gdy się ocknąłem, nie mogłem znaleźć moich braci. Nigdzie, wyparowali, ani jednego, ani drugiego. Byłem zupełnie sam. Poczułem się strasznie opuszczony. Rodziców nie widziałem już dawno i wiedziałem, że już nigdy nie zobaczę, a teraz Tadek i Janek też zniknęli. W Pahlevi zdarli z nas ubrania, a właściwie już szmaty, nie ubrania, pełno w nich było pluskiew i wszy, wykąpali nas i spryskali jakimś środkiem owadobójczym. Śmierdział, ale przynajmniej nic nas już nie swędziało.
Przez kilka dni spałem w baraku, gdzie mieszkali junacy. Dalej byłem zupełnie sam. Dopiero gdy przewieźli mnie do Isfahanu, spotkałem tam Tadka. Janka wciąż nigdzie nie było. Zostaliśmy podzieleni na grupy, w zależności od wieku. Moja była bardzo liczna. Gdy już zacząłem się przyzwyczajać do kolegów, znów nastąpiła zmiana. Przeniesiono mnie do sanatorium, bo z moim zdrowiem było kiepsko. Tam mieli mnie odżywić i wyleczyć. W sanatorium było sympatycznie, wszyscy byli mili, troszczyli się o mnie. Pracowały tam siostry zakonne, szczególnie zapamiętałem jedną, najsympatyczniejszą, chyba nazywała się siostra Aleksandrowicz. Były też nowe dzieci, które dopiero musiałem poznać, niestety braci nie było. Trzymali mnie w sanatorium dziewięć miesięcy. I znowu jak poczułem się tam naprawdę dobrze, bo znałem wszystkich i wszyscy mnie znali, wypisano mnie i przydzielono do obozu numer osiem (nasze obozy nie miały nazw, tylko numery).
Na szczęście w ósemce spotkałem wielu dawnych kolegów z grupy. Było dobrze. Niestety, dość szybko się pochorowałem i zabrano mnie do szpitala. Tam nie znałem nikogo. Wtedy też jeden, jedyny raz widziałem się z Tadkiem, bo przyszedł mnie odwiedzić. Wiedziałem przynajmniej, że nadal jest w Isfahanie. O Janku nadal nie miałem żadnych wieści. Po szpitalu nie wróciłem do ósemki, gdyż przydzielono mnie do dwunastki. I znowu byłem zupełnie sam.
Mniej więcej po dwóch latach pobytu w Persji rozeszła się wieść, że będą nas rozsyłać po świecie. Wymieniali miejsca, o których nigdy nie słyszałem: Indie, Afrykę, Meksyk, Nową Zelandię. Mnie było właściwie wszystko jedno, dokąd pojadę, bo te nazwy i tak były mi obce. Dla mnie najważniejsze stało się to, żeby moi bracia pojechali tam, gdzie ja. Tym się naprawdę martwiłem. Nikt nie wiedział, na jakich zasadach następuje przydział. Może po prostu ktoś losował nazwiska? Chyba nie brano pod uwagę więzów krwi, bo po czasie dowiedziałem się, że mój kolega pojechał do Afryki, a jego siostra do Meksyku. Kiedy więc wieźli nas do Ahwazu, miasta w Iranie, skąd wyruszało się do innych krajów, byłem naprawdę przerażony. Czyżbym miał pojechać tak daleko zupełnie sam? Na szczęście pierwszą osobą, jaką spotkałem na korytarzu koszar, w których nas zakwaterowano, był Tadek, potem dołączył do niego Janek. Wszyscy byliśmy w jednej grupie!
Wysyłano nas do Nowej Zelandii. Szczególnie cieszyłem się ze względu na Janka, bo gdy mama zachorowała, wciąż powtarzała mi: „Dbaj o niego, dbaj o niego, strzeż go jak oka w głowie!”. Kiedy nas wywieziono, miał niecałe dwanaście miesięcy, więc ja, choć niewiele starszy, zawsze starałem się nim w pewien sposób opiekować. Byłem zadowolony. Cała nasza trójka wsiadła na amerykański okręt. Sądziłem, że teraz już niczego się nie boję, ale gdy na pokładzie ktoś zaczął opowiadać, że w Nowej Zelandii mieszkają Maorysi, przestraszyłem się, bo nie miałem pojęcia, kto to taki. Jeszcze większy strach ogarnął mnie, kiedy usłyszałem, że żyją tam ludożercy. W pewnym momencie pomyślałem, że może lepiej było zostać w Rosji, gdyż, mimo że było tam okropnie, to już wiedziałem jak, a jeszcze lepiej w Iranie, gdzie naprawdę mi się podobało. Zacząłem się nawet zastanawiać, czy jakieś dzieci miały zostać na miejscu, ale nie, wszystkie dokądś wysyłano.
Te czarne chmury w postaci groźnych opowieści szybko się rozwiały, gdy wpłynęliśmy do portu w Wellingtonie. Małe, kolorowe domki z czerwonymi albo zielonymi dachami, przyklejone do zielonych wzniesień, przypominające jaskółcze gniazda zwisające pod powałą, wyglądały tak malowniczo i radośnie, że doszedłem do wniosku, że w tym kraju nie czeka nas nic złego. Miałem rację, bo od pierwszych godzin tam spędzonych czuło się, że tamtejsi ludzie cieszą się z naszego przyjazdu, nie traktowali nas jak zło konieczne. W porcie zobaczyłem tłumy witających, szybko okazało się, że przyszli głównie dla swoich żołnierzy, którzy wracali po wojnie do ojczyzny. Potem jednak jechaliśmy ponad dwie godziny do naszego obozu w Pahiatua, już bez żołnierzy, a mimo to wzdłuż całej trasy widzieliśmy ludzi, którzy machali nam kwiatami, a na postoju dawali jakieś smaczne rzeczy, których nie chcieliśmy brać, bo nie wiedzieliśmy, co to jest. Pamiętam, że podszedł do mnie postawny chłopak w mundurze harcerskim i chciał dać mi lody. Lodów nie tylko nigdy nie jadłem, ale nawet nie widziałem, więc odwróciłem się i chciałem uciec, ale zobaczyła to pani wychowawczyni i powiedziała mi, co to jest. Poradziła, żebym wziął, podziękował i spróbował. Zaryzykowałem. Jakie to było dobre! Już nigdy nie odmówiłem zjedzenia lodów. Cukierków też nie znaliśmy, więc kiedy je rzucano, nawet przez okno pociągu, odsuwaliśmy się przerażeni, a co odważniejsi odrzucali je z powrotem.
Obóz Pahiatua z lotu ptaka.
Źródło: Wikimedia Commons/Archives New Zealand
Na dworcu w Pahiatua czekały na nas ciężarówki wojskowe. Pomyślałem sobie podejrzliwie, dlaczego wojskowe? Co oni chcą z nami zrobić? Gdzie chcą nas zamknąć? Nie mogłem się dłużej zastanawiać, bo nagle ktoś wziął mnie na ręce i podsadził do jednego z samochodów. Zresztą nie tylko mnie, wejście do ciężarówki było bardzo wysoko i sami nie mieliśmy szans, by się tam dostać. Jechaliśmy krótko, bo obóz, w którym mieliśmy mieszkać, znajdował się tylko kilka kilometrów od centrum miasta. Gdy się przed nim zatrzymaliśmy, większość z nas zamarła z przerażenia i nikt nie chciał wysiadać. Teren obozu był ogrodzony drutem kolczastym, znajdowała się tam też wysoka wieża wartownicza. Któreś ze starszych dzieci krzyknęło: „Obóz koncentracyjny!”. Nikt się nie poruszył, zaległa cisza. Na szczęście znalazł się jeden nowozelandzki żołnierz, który zrozumiał, o co nam chodzi. Zaczął z takim przekonaniem tłumaczyć i zapewniać, że nie mamy się czego bać, że mu zaufaliśmy.
Dosyć szybko po naszym przyjeździe wieżę wartowniczą zdemontowano. Może wydawać się to dziwne, ale ten kawałek ziemi za oceanami, odgrodzony od reszty terytorium nowozelandzkiego drutem kolczastym, stał się dla mnie pierwszym najprawdziwszym domem. Swego rodzinnego, na Kresach Wschodnich, nie pamiętałem, bo wyrwano mnie z niego, kiedy miałem trzy lata. Na zesłaniu żadne z miejsc nie przypominało domu. W Iranie ciągle zmieniałem miejsca pobytu, więc do żadnego nie zdążyłem się przywiązać. Dopiero po najdłuższej podróży mego życia, kiedy przebyłem blisko piętnaście tysięcy kilometrów, znalazłem mój dom. Miał być tylko tymczasowy, dlatego przygotowywano nas w nim do powrotu do kraju. Wszystko było po polsku i na polską modłę. Używaliśmy tylko języka polskiego. Mieliśmy polskich wychowawców, nauczycieli, księdza, lekarza, dentystę. Święta i wszystkie uroczystości obchodzone były dokładnie tak, jak w Polsce. Stanowiliśmy jedną wielką rodzinę.
Oprócz mnie było tam siedemset trzydzieści dwoje dzieci, które z czasem stały się sobie niezwykle bliskie. Tak jak bracia i siostry, utrzymywaliśmy ze sobą kontakt przez długi czas po opuszczeniu obozu i usamodzielnieniu się. Z wieloma do starości, aż po grób. Myślę, że zorganizowanie takiego miejsca dla przybyszów z drugiego końca świata wymagało sporego wysiłku, nie mówiąc o pieniądzach. Kiedy w 1945 roku okazało się, że nasza ojczyzna jest tylko rzekomo wolna, gdyż znalazła się pod kolejnym butem, tym razem radzieckim, rząd nowozelandzki pozwolił nam u nich zostać tak długo, jak będziemy tego potrzebowali albo po prostu chcieli. Moją grupę czterdziestu ośmiu chłopaków wraz z wychowawczynią wysłano do miasta Hawera, gdzie również stworzyliśmy polski dom, tyle że już dużo mniejszy. Chodziliśmy tam do szkoły angielskiej, ale po południu mieliśmy też lekcje polskiego i różne przedmioty po polsku. Nie za bardzo nam się to podobało, bo gdy nasi nowozelandzcy koledzy bawili się, grali w piłkę, my wciąż musieliśmy się uczyć. Ale sport też uprawialiśmy i to z sukcesami. Nasza drużyna rugby przeważnie wygrywała mecze, przez kilka lat przegraliśmy tylko jeden.
Z czasem doceniliśmy to, że swobodnie porozumiewaliśmy się w języku ojczystym, mimo że żyliśmy tak daleko od Polski. Uważam, że Nowozelandczycy to wspaniali ludzie. Nigdy nie dawali nam odczuć, że jesteśmy niepotrzebnymi przybłędami. Podczas wakacji zabierali nas do swoich domów, choć przyznam, że byłem tak zżyty z moją ogromną rodziną, że cieszyłem się, kiedy wakacje się kończyły i wracałem do obozu. Gdy byłem starszy, dorabiałem sobie, pracując na różnych farmach. Wtedy przekonałem się, że i tam są różni, nie zawsze dobrzy ludzie; zdarzali się i tacy, którzy mnie wykorzystywali, płacąc mniejsze niż inni stawki. Nie obyło się też bez konfliktów z tamtejszymi rówieśnikami. Oni zarzucali nam, że mówimy między sobą po polsku, a my im, że przecież znamy angielski, a oni polskiego nie. Taka wymiana zdań była wystarczającym powodem do bitwy, która jednak przeważnie kończyła się niegroźnie.
Kilka lat po wojnie, kiedy jeszcze byliśmy w obozie w Pahiatua, wydarzyło się dla nas, trzech rodzonych braci, coś niezwykłego. Ojciec odnalazł nas przez Czerwony Krzyż. Myśleliśmy, że zmarł na tyfus w Rosji, choć nie wiedzieliśmy tego na pewno, a okazało się, że wyzdrowiał i obaj, z najstarszym bratem Józkiem, wstąpili do Armii Berlinga i z nią wrócili do Polski.
Życie w obozie Pahiatua. Wycinek z gazety „Dominion” z 3 listopada 1944 roku. Pierwotnie znajdował się tu tor wyścigowy, przekształcony w obóz internowania dla „obcokrajowców”, a następnie przystosowany na przyjazd polskich dzieci.
Źródło: Wikimedia Commons/Archives New Zealand
Ojciec szukał nas długo, bo w czasie naszej podróży zmieniono nam nazwisko z Lepionka na Lepianko i to wystarczyło, by utrudnić poszukiwania. Chcieliśmy ściągnąć go do Nowej Zelandii, ale on nie chciał. Był tak gorliwym patriotą, że w żadnych okolicznościach nie zamierzał opuszczać kraju, a poza tym bał się latać samolotem. My z kolei baliśmy się komuny, bo ostrzegali nas przed nią różni koledzy, którzy mieli w Polsce niemiłe przygody, ze śledzeniem każdego ich kroku włącznie. Czekaliśmy na wolną ojczyznę. Tata niestety jej nie doczekał, zmarł w 1984 roku, dlatego już się nie zobaczyliśmy. Za to kiedy pierwszy raz pojechałem do Polski w 2000 roku, spotkałem się z najstarszym bratem Józkiem. Nie widzieliśmy się pięćdziesiąt siedem lat.
Zdzisław Lepionka
Ciąg dalszy w wersji pełnej