Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lipiec, rok 1943
Anna i Eugeniusz zostają wywiezieni na roboty do Niemiec, gdzie zostają rozdzieleni na zawsze. On trafia do obozu, ona do fabryki granatów. Wkrótce Anna odkrywa, że jest w ciąży. Rodzi chłopca, któremu nadaje imię po ojcu. Poważna choroba niemowlęcia sprawia, że zostaje zmuszona oddać je do szpitala, skąd niedługo potem dostaje wiadomość o jego śmierci. Po wojnie Anna wraca do kraju, gdzie po raz kolejny wychodzi za mąż i nieoczekiwanie dla siebie samej zachodzi w ciążę i rodzi córkę.
25 lat później w Łodzi, Emil, wracając z pracy samochodem, potrąca kobietę. Mimo że winną była piesza, ma wyrzuty sumienia. Często odwiedza Ewę w szpitalu i opiekuje się nią po jej powrocie do domu. Między nimi rodzi się uczucie. Spokój zakochanych burzy spotkanie Emila z przyszłą teściową.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 257
Książki Agnieszki Lewandowskiej-Kąkol, które ukazały się w Wydawnictwie Replika:
• Na końcu czeka miłość• Skradziona tożsamość• Dzieci Sybiru
Copyright © Agnieszka Lewandowska-Kąkol
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Urszula Przasnek
Korekta
Katarzyna Dubois
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Składi łamanie
Izabela Szewczyk-Martin
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2024
eISBN 978-83-68135-67-1
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań
www.replika.eu
Nigdy nie przypuszczała, że potrafi tak szybko biec. Był upalny lipiec 1943 roku.W czeluściach głębokiej nocy obudziły ją nawoływaniai krzyki. Zerwała sięz łóżkai od razu poczuła, że powietrze jest nienaturalnie ciężkie, jakby wypełnione czymś dziwnym, sztucznym, czymś, co zdecydowanie do oddychania nie służy,a temperaturaw chacie znacznie przewyższa nawet tęz najgorętszych godzin dnia. Na koszulę nocną narzuciła tylko szlafroki wybiegła na zewnątrz. Wtedy wszystko stało się jasne.
Wieś, jak sięgnąć okiem, płonęła. Ludziew panice biegaliw różne strony, szukając miejsca, gdzie ściana ognia ma najkrótszy zasięg. Od wschodniej granicy osady dobiegał największy tumult, co mogło oznaczać – przynajmniej takie wyobrażenie powstałow umyśle Anny – że tam ustawili się banderowcy wyłapujący tych, którzy chcieli ujśćz życiemz osady błyskawicznie pochłanianej przez ogień. Spojrzała za siebie. Gienek stał tuż za nią, równie zaspanyi oniemiały jak ona jeszcze chwilę wcześniej, bo teraz była już na tyle rozbudzona, by móc podejmować racjonalne decyzje. Ruszyła więcw stronę lasu, który, jak wielu innym mieszkańcom wsi, wydał się jej jedynym miejscem, gdzie najprawdopodobniej można było znaleźć ratunek. Nie widziała skąd, ale raczej gdzieśz oddali, padały za nimi strzały, niektóre musiały być celne, bo gdy spojrzała przez ramię do tyłu, ujrzała drogę usianą leżącymi na ziemi ludźmi. Niektórzy poruszali się, krzyczeli, jęczeli,a więc jeszcze żyli, spokój innych oznaczał, że przeszli już na drugą stronę istnienia. Wciąż jednak wielu, tak jak oni, gnało przed siebie. Na karku czuła oddech męża,a na czole pęd stawiającego opór powietrza,w które wdzierała się biegnąc uparcie przed siebie. Czasem musiała ominąć leżące ciało albo przez jakieś przeskoczyć.W pewnej chwili poczuła, że jedna jej stopa zanurzyła sięw jakiejś cieczy. Nie mogła tracić czasu na sprawdzenie, co to było, ale potem okazało się, że musiała to być kałuża krwi, bo palcei pięta były czerwone.
Udało się. Wpadli do lasu. Teraz musieli przedzierać się przez zwarte kolczaste krzewy. Gdy dobiegli wreszcie do bagien, schowali sięw gęstych, okalających je zaroślach. Uciekinierów było wielu, mimo to zapadła niemal idealna cisza, którą od czasu do czasu zakłócały nawoływania prześladowców. Byli jeszcze stosunkowo daleko, ale echo sprawiało, że Annie wydawało się inaczej. Bała się, iż usłyszą odgłos walącegow jej piersi serca. Raptem, tuż obok nich, rozległ się płacz dziecka. Wiedziała czyjego. Wszyscy się tu przecież znali. Biegnąc, Anna widziała leżącą na drodze jego martwą matkę. Przerażony ojciec starał się teraz synka uciszyć. Zdawał sobie sprawę, że płacz malucha zagraża wszystkim ukrywającym się wokół, nic jednak nie byłow stanie ukoić lęku malca. Wtedy zdesperowany mężczyzna chwycił synka obydwoma rękomai głową zanurzyłw bagnie. Zapanowała cisza. Anna zaczęła się trząść, pomyślała, że ona nie byłaby zdolna do podjęcia takiej decyzji, choćz racjonalnego punktu widzenia wiedziała, że była ona słuszna. Jedno życie za życie kilkudziesięciu osób to niewielka cena. Nie miała wątpliwości, że gdyby płacz dziecka usłyszeli oprawcy, zginęliby wszyscy uciekinierzy. Ale to przecież było jego dziecko! „Nie, ja bym nie mogła tak postąpić, chyba żadna matka tak by nie postąpiła? Ojciec. Możez jego punktu widzenia sytuacja wyglądała inaczej?”.
Po chwili umilkły nawoływania bandytów. Widać zrezygnowaliz dalszych poszukiwań. Ściganiw kryjówce doczekali do rana,a gdy się rozwidniło, ruszyliw dalszą drogę.
Wyszliz drugiej strony lasui podążali teraz uliczką niewielkiej, przylegającej do niego miejscowości. Nie tworzyli zwartej grupy, lecz rozciągnęli się na sporej przestrzeni, przemieszczając się po kilka osób, przeważnie rodzinami. Te najliczniejsze jednak tu nie dotarły, gdyż dzieci nie wytrzymywały tempa ucieczki,a pozostającw tyle, szybko stawały się ofiarami prześladowców.
Szli teraz wolnieji spokojniej, by nie wzbudzać niczyich podejrzeń, mając nadzieję, że wydostanie się spod topora ukraińskich nacjonalistów było najgorszym przeżyciem, że teraz już nic tak złego ich nie spotka. Gienek, wybiegającz domu, pochwycił kawałek chleba leżącego od kolacji na kuchennym stole, więc teraz podzielili go na półi z apetytem zjedli. Nagle, tuż przed pierwszymi uciekinierami pojawili się uzbrojeni funkcjonariusze. Anna spojrzała do tyłu, mając nadzieję na ucieczkęw tamtą stronę, alei tam powstała taka sama blokada. Byli otoczeni ze wszystkich stron, tym razem przez wycofujących się ze wschodnich terenów Niemców, którzy na koniec starali się zapewnić swemu krajowi darmową siłę roboczą. Nie patyczkując się, nie szczędząc przekleństw, popchnięći silnych razów, pognali ichw kierunku pobliskiego dworca kolejowegoi załadowali wszystkich do wagonów towarowych.
Podróż trwała ponad trzy tygodnie. Przejechaliw poprzek całą Polskęi dotarli do kraju najeźdźców, pokonując blisko tysiąc trzysta kilometrów. Podczas tej podróży wielokrotnie pociąg zatrzymywał się,a oni zapędzani byli do lasu, gdzie spędzali długie godzinyw oczekiwaniu na dalszą jazdę. Dostawali minimalne racje żywnościowe, takie zaledwie, które pozwalały utrzymać ich przy życiu, dosłownie na granicy wegetacji. Nie tylko Annai Eugeniusz uciekliz pogromuw nocnej bieliźnie, wyglądali więc teraz jak jacyś przebierańcy.W trzecim tygodniu Annaz braku odpowiedniego wyżywienia – tak przynajmniej myślała – do tego stopnia osłabła, że mąż musiał pomagać jej przy wsiadaniu do wagonu, co odbywało się średnio dwa razy dziennie. Ostatecznie wyrzucono ichz pociągu we Frankfurcie nad Menem.
Stali na peroniew oczekiwaniu na to, co dziać się będzie dalej, gdy nagle rozległ się dziwny, do niczego niepodobny dźwięk. Był ostry, zbliżony do zgrzytu powstającego podczas przeciągania metalem po szkle, ale równocześnie nie tak neutralny, obojętny, raczej przypominający głos jakiejś żywej istoty, porażający rozpaczliwą dzikością. Anna nigdy wcześniej czegoś takiego nie słyszała. Popatrzyław stronę,z której owo zjawisko akustyczne dobiegło. To mężczyzna, ten któryw bagnie utopił swego synka, nie wytrzymał psychicznie. Błyskawicznie znaleźli się przy nim mundurowi i, opierającego się, brutalnie wyciągnęliz peronu. Potem nikt go już nie widział.
Eugeniusz, podobnie jak Anna porażony tym zdarzeniem, szepnął jej wprost do ucha:
– Dla nas wszystkich poświęcił nie tylko dziecko, alei siebie.
Ledwie to powiedział, jedenz pilnujących ich niemieckich żołnierzy wydał rozkaz, by stawili się przed nim wszyscy mężczyźni. Aby nikomu nie przyszedł do głowy pomysł podjęcia ucieczki, dwóch innych weszłow ich grupęi popędzało kolbami wywołanych. Gienek zdążył tylko ustami musnąć policzek Annyi uderzonyw ramię tak, że aż się zachwiał, powędrował przed Niemcem. Po kilku minutach wszystkich „wyłowionych” mężczyzn wyprowadzonoz dworca. Anna poczuła się strasznie. Zdawała sobie sprawę, że sytuacja,w której się znaleźli, jest trudna, nawet groźna, ale dotąd jakoś nie dopuszczała do siebie myśli, że mogą ich rozdzielić.
W tak krótkim czasie przeszli już wiele, ale od powrotu Eugeniuszaz kampanii wrześniowej, podczas której był rannyw ramię, nie rozstawali się. Wtedy byli jeszcze narzeczeństwem, dopiero na początku 1940 roku wzięli ślub. Wiosną tego samego roku do Dynowa, miasteczka na wschodzie Polski, niedaleko Przemyśla, gdzie obydwoje od urodzenia mieszkali, weszli Rosjanie, postępując za podążającymi dalej na wschód Niemcami. Krótko po ich wkroczeniu większość mieszkańców, wśród nich Annęi Eugeniusza, wysiedlono na Ukrainę,w okolice Kostopola. Urządzaniu życia od nowa dosyć szybko zaczęły towarzyszyć niepokojące informacje. Niektórez nich były tak straszne, iż trudno byłow nie uwierzyć, szczególnie młodym, którzyo zbrodniach czytali dotąd tylkow książkach.
– Słyszałaś Anka, co stało sięw Birczy? – zagadnął kiedyś sąsiad, zbliżając się do dzielącego ich płotu.
– Nie, nie mam pojęcia, coś niedobrego?
– No to słuchaj. Banda Ukraińców zamordowała tam kilkudziesięciu Polaków, takich jak my przesiedleńców.
– Może to były jakieś osobiste porachunki?
– Jakie porachunki, to nie pierwsza podobno taka akcja,a w dodatku oni wędrują od miejscowości do miejscowości,i są niesłychanie okrutni.
– Każdy, kto morduje, jest okrutny.
– Nie chciałem cię straszyć, ale widzę, że muszę. Oni przychodząw nocy, tak cicho, że przeważnie nikt się nie budzi,i podcinają gardła. Rozumiesz, wszystkim po kolei, jak leci.A podobno przy którejśz ulic sześć obciętych głów położyli przed gankiem jednegoz domów, żeby wszyscy przechodzący widzieli.
– Tego to by nawet Agata Christi chyba nie wymyśliła. – Anna zaczęła się śmiać. – Heniek, dobrze, że dodajesz „podobno”, bo to wygląda na typowe plotki przekazywane pocztą pantoflową, gdzie każdy dodaje jakieś sensacje od siebie. Ja teraz mogę dodać, że potem tymi głowami graliw piłkę,a ktoś następny będzie się zarzekał, że widział, jak jednąz głów trafili do kosza.
– Oby tak było, ale mam przeczucie, że te okolice nie są dla nas bezpieczne.W dodatku wydaje mi się, że Ruscy mieli jakiś cel, by nas właśnie tu przenieść. Wykończą nas, ale nie swoimi rękami. Gdyby ojciec nie był chory, szybko bym stąd nawiewał.
– Nie mam takiej wyobraźni jak tyi może to lepiej, bo nie czuję strachu. Przecieżw naszym Dynowie było sporo małżeństw polsko-ukraińskichi nic się jakoś nie działo, to dlaczego teraz nagle jedni mieliby mordować drugich? Od wieków te narody żyją zgodnie obok siebie.
Heniek nie musiał, niestety, długo czekać, by Anna zmieniła zdanie.
Stało się to wiosną 1943 roku. Bandyci wymordowali wtedy mieszkańców wsi położonej kilka kilometrów od ich miasteczka,a relacje naocznych świadków były już nie do podważenia. Wtedy Anna zaczęła się bać. Wielu ludzi, tak jaki ona, zaczęło myślećo ucieczce. Niektórzy nawet spakowali najważniejszy dobyteki trwaliw gotowości, ale wciąż odkładali ostateczną decyzję na później, tym bardziej że od tego napadu było już spokojniei oprawcy nie pojawiali sięw okolicy.
„Może już im wystarczy – myśleli niektórzy. Może zaspokoili już swoją rządzę krwii do nas nie przyjdą?”.
Z początkiem lipca zapanowało przeświadczenie,a raczej pobożne, nieśmiałoi cicho wypowiadane życzenie, że doczekają do żniw, najważniejszej akcji całego roku dla tych ludzi związanychz rolnictwem. Kłosy zboża złociły sięz dnia na dzień piękniej, stawały się coraz bardziej nabrzmiałe ziarnem, naprawdę niewiele już im brakowało do dojrzałości.
– Jeśli żniwa przetrwamy, to już po nas nie przyjdą – mówiono, choć niektórzy zdawali sobie sprawęz faktu, iż to tylko zaklinanie niewesołej rzeczywistości. Tamtej nocy, trzy dni przed planowanym wyjściemw pole Anna zerwała się obudzona przez krzyki przerażonych ludzii fale gorącego powietrza.A teraz stała na peroniew obcym kraju, nie wiedząc, co ją dalej czeka, co się staniez mężem, czyw ogóle kiedykolwiek go jeszcze ujrzy?
Na rozmyślania nie miała jednak dużo czasu, bo wkrótce po tym, jak zniknęli mężczyźni, pozostałych także wyprowadzonoz dworca. Drogę do Hochst, miejscowości położonej niedaleko Frankfurtu nad Menem, pokonali na piechotę. Anna cały czas rozglądała się, próbując zorientować się, czyw tym samym kierunku nie podąża przypadkiem kolumna mężczyzn, którzy wcześniej wyprowadzeni zostaliz dworca. Wreszcie dotarli do ogrodzonego drutem kolczastym obozu,w którym było kilkadziesiąt baraków. Okazało się, że jest to miejsce zamieszkania robotników pracującychw jednymz zakładów koncernu chemicznego IG Farben, przystosowanego na czas wojny do dostarczania strategicznych materiałów dla niemieckiej armii. Żar lał sięz niebai w nagrzanych, przepełnionych pomieszczeniach nie było czym oddychać. Anna po kilku minutach pobytuw baraku, do którego przydzielono ją wrazz czterdziestoma kobietami, musiała wyjść na zewnątrz, gdyż była blisko omdlenia.Z czasem okazało się, że zimą nie jest lepiej – jestw nich okropnie zimno. Ponieważ większość kobiet byłaz dziećmi, więc gwar,a raczej wręcz hałas, niósł się daleko poza budynki.
Już następnego dniao szóstej rano kobiety musiały stawić sięw fabryce. Wracały do barakówo osiemnastej,a podczas tych dwunastu godzin ciężkiej pracy przewidziana była jedna krótka przerwa na nędzny posiłek. Po tygodniu przechodziły na nocną zmianę, czyli od osiemnastej do szóstej rano. Anna pracowaław stalowni przy odlewaniu granatów. Po dwunastu morderczych godzinach nie miała nawet ochoty na jedzenie, mimo że wciąż była głodna. To, co więźniowie dostawali do jedzenia, absolutnie nie zaspokajało potrzeb ludzi zmuszanych do tak ciężkiej pracy. Anna kilka razy nawet zemdlała,a kiedy stało się tow fabryce, zaprowadzono ją do ambulatorium, gdzie stwierdzono, że jestw ciąży.
Trudno jej było pozbierać się po tej wiadomości. Onai Eugeniusz byli przeszło trzy lata po ślubiei już trochę się nawet martwili, że rodzina się nie powiększa, więc odczuwała radość, ale… akurat teraz?W takich warunkachi w sytuacji, kiedy została sama,i to może na zawsze sama?
Skierowano ją wprawdzie do lżejszej pracy, to znaczy miała teraz czyścić granaty, alei tak musiała robić to przez dwanaście godzin. Dwukrotnie wzywano ją do lekarza, który namawiał ją na przerwanie ciąży.
– Nie, kochamy sięz moim mężemi zawsze chcieliśmy mieć dzieci – odpowiadała za każdym razem.
Podczas drugiej rozmowy do gabinetu wszedł jakiś funkcjonariusz, zlustrował ją od głowy po stopy,a potem powiedział coś do ucha lekarzowi. Więcej już jej nie wzywano.
Anna, teraz zainteresowana tematem ciąży, dowiedziała się, żew Niemczech od jakiegoś czasu zaczęto powoływać do życia instytucje, przez niektórych nazywane klinikami, przez innych domami dla matek, do których przymusowe robotnice obowiązkowo miały się zgłaszać do porodu. Opowiadano, żew niektórych domach warunki są zdecydowanie lepsze niżw normalnych szpitalach. Mówiono wręczo luksusach. Gdy nadszedł jej czas, tłumacz zawiózł ją do takiego właśnie miejsca,a potem bez słowa zostawił przy drzwiach wejściowych.
Duży barak, do którego weszła, niewiele różnił się od tych,w których mieszkaliw obozie, Przebywałow nim wiele rosyjskich, ukraińskichi polskich kobiet. Większośćz nich leżała pokotem na podłodze, po której nawet chodzić było trudno, bo dosłownie lepiła się od brudu. Brud był zresztą wszechobecny, wyglądało na to, że pomieszczeniaw ogóle nigdy nie były sprzątane. Wszędzie widać było zaschnięte plamy krwi,a w pokoju oddzielonym przepierzeniem od sali,w której leżały pacjentki, stało kilka misekz przerażającą zawartością –z zardzewiałymi narzędziami lekarskimi,z płynamio krwistym zabarwieniu i, jak jej się wydawało,z łożyskami.W jednymz naczyń dostrzegła też ciało martwego niemowlęcia. Widząc to, musiała oprzeć sięo uchylone drzwi, bo zrobiło jej się słabo. Na szczęście była to chyba pora przerwy obiadowej, bow pobliżu nie kręciła się żadnaz pracujących tam sióstr, których głosy dobiegałyz jednegoz najbardziej oddalonych od drzwi wejściowych pomieszczeń. Anna wzięła kilka głębszych oddechówi zdecydowała, że musi jak najszybciej stąd uciekać. Mimo że nadal kręciło jej się trochęw głowie, powoli, podpierając sięo lepkie ściany, ruszyław stronę wyjścia. Gdy przechodziła obok jednejz leżących kobiet, ta krzyknęła coś po polsku. Anna przestraszyła się, że zaraz ktoś przyjdzie do rodzącej, dlatego przyspieszyłai skryła się za jednymz parawanów.W napięciu czekała chwilę, ale nikt nie nadchodził. Szybko więc, na ile pozwalało jej coraz gorsze samopoczucie, ruszyła do drzwi. Były stare, zardzewiałei skrzypiały.I to chyba nie krzyk tamtej kobiety, ale właśnie ich otwieranie wywabiło jednąz sióstr.
– Halo, halo, kto tam? – zawołał ktoś po niemiecku, ale ona była już za progiem.
Nie oglądając się, ruszyła przed siebie. Za barakiem skręciła tak, by nie była widoczna dla kogoś, kto staniew drzwiach,a potem przebiegła za pobliskie krzakii czekała. Kryjówka była raczej wątpliwa, gdyż Anna nie byław stanie się schylići głowa wystawała jej ponad zaroślami. Nikt nie nadchodził. Nieco uspokojona, poszła więc dalej. Zdawała sobie sprawęz tego, że daleko nie dojdzie, bo czuła coraz silniejsze skurcze, pamiętała jednak, żew pobliżu znajduje się szpital niemiecki; nim poinformowano ją, że dla przymusowych pracownic przeznaczone są specjalne placówki, była pewna, że tam właśnie będzie mogła urodzić.Z takiego „specjalnego miejsca” właśnie udało jej się uciec, dlatego postanowiła udać się wprost do szpitala. Nie znała dobrze okolicy, gdyż samodzielnie nie wolno im było opuszczać obozu, błąkała się więc trochę, ale wreszcie ujrzała budynek, który pokazała jej jednaz koleżanek, gdy prowadzono ich do pracy. Weszła do środkai tuż przed recepcją zemdlała.
„Och, jakby Genio się ucieszył”. – To była pierwsza myśl Anny, kiedy pokazano jej synka.
Była bardzo słaba, mimo to kazano jej wstaći przenieść się na korytarz. Na to łóżko czekała już podobno jakaś Niemka. Anna była jedyną Polką na oddziale. Większość personelu uważała, żew ogóle nie powinno jej tam byći dawali jej to odczuć przy każdej okazji. Tylko jednaz salowych, starsza kobietao dobrodusznym wyglądzie traktowała ją dobrze,a nawet można by powiedzieć, na wiele sposobów okazywała sympatię, między innymi zachwycając się urodą jej synka. Już podczas pierwszego karmienia Anna zauważyła, że mały jest bardzo podobny do ojca. Miał kilka tak jasnych, że aż białych włoskówi wyraziste niebieskie oczka.
Pewnego ranka na oddziale zaobserwować można było wzmożony ruch. Dokładnie wszystko sprzątano, czyszczono, niektórym położnicom kazano się nawet uczesać, by lepiej wyglądały. O Annę, wciąż leżącą na korytarzu, oczywiście nie dbano, ale od Helgi, swojej najżyczliwszej opiekunki, dowiedziała się, że zapowiedziana została inspekcja spoza szpitala. Jak stwierdziła salowa, miał to być „przegląd rasowy pacjenteki ich dzieci”. Dlatego też po karmieniu niemowlaki miały zostać przy matkach, mimo że normalnie odbierano jei wieziono do przeznaczonej dla nich sali. Annę zdziwiło więc,a nawet zaniepokoiło mocno to, że Helga odebrała jej dziecko.A jeszcze bardziej przestraszyła się, kiedy po chwili odniosła zawiniątko, ale nie byłow nim jej synka, tylko jakieś nieznane jej, brązowookie niemowlę, do tego całkowicie łyse.
– Spokojnie – szepnęła salowa. – Twoje jest bezpieczne, na razie poopiekuj się tym tak, jakby było twoje.
Powiedziawszy to, salowa szybko odeszła do swoich zajęć. Anna przyjrzała się dzieckui doszła do wniosku, że nieznany malec nawet bardziej pasuje do jej kasztanowych włosówi brązowych oczu. Chłopczyk zaczął płakać, więc przytuliła go tak, jakby zrobiłaz każdym dzieckiemw tej sytuacji.
Nie trzeba było długo czekać.W drzwiach oddziału stanęło trzech oficerów niemieckich prowadzonych przez lekarzaw białym fartuchu. Tak głośno rozmawiali, że już po chwili większość niemowlaków zaczęła płakaći w efekcie powstał przeraźliwy hałas. Funkcjonariusze kolejno przyglądali się najpierw dziecku,a potem matce, potem zaś jedenz nich, widać wyznaczony do tego, zapisywał coś na karcie informacyjnej. Gdy spojrzeli na niemowlaka tulonego przez Annę, lekarz lekceważąco powiedział:
– Polin.
Słysząc to, oficer machnął tylko rękąi krzyknął:
– Szybko do pracy!
Gdy za komisją zatrzasnęły się drzwi, co wywołało kolejny zbiorowy wybuch dziecięcego płaczu, pojawiły się salowe, żeby odnieść dzieci do ich łóżeczek. Anna popatrzyłaz wdzięcznością na Helgęi szepnęła:
– Dziękuję.
Zorientowała się już,w jakim celu przeprowadzono inspekcję. Przypomniała sobie, jak jednaz kobietw obozie opowiadała jejo odbieraniu matkom – nieważne, czy to Niemkom, czy kobietom innych narodowości – dziecio jasnych włosach, jasnej karnacjii niebieskich oczach, czyli prawdziwych Aryjczyków.W tej sytuacji jej malec,o czymz trwogą pomyślała, nie miałby szansy, bez wątpienia by go jej odebrali. „Na razie Helga go uratowała, ale co będzie dalej?” zastanawiała się Anna.
Trzy dni po inspekcji wypisano jąz synkiem ze szpitala. Był styczeń 1944 roku.W barakach panował paraliżujący chłód. Mały Gienio – Anna postanowiła nadać synkowi imię ojca,o którym nie miała żadnych wiadomościi właściwie traciła powoli nadzieję, że kiedyś się odnajdzie – coraz częściej zanosił się od płaczu. Ona, niedożywionai do tego ciężko pracująca, miała bardzo mało mleka,a poza tym malec był po prostu wyziębiony. Nie znalazła dla niego żadnego ciepłego ubranka, kołderki czy poduszki, musiała mu wystarczyć szorstka derka przydzielana przez Niemców. Annaz zazdrością patrzyła na kobietę zajmującą sąsiednią pryczę. Urodziła mniej więcejw tym samym czasie, ale przed wywózką zdążyła zabraćz domu puchową poduszkęi kołdrę. Nie tylko zresztą ona okazała się tak zaradna, wielu spośród mieszkańców obozu miało całkiem niezłe wyposażenie. Może wcześniej mieli jakieś sygnałyo planowanej wywózce albo po prostu byli bardziej zapobiegliwi. Anna nie miała jednak szansy wzięcia czegokolwieki teraz serce ją bolało, gdy patrzyła na zmarzniętego synka, któremu ciągle coś dolegało. O tym, by ktoś pożyczył jej cokolwiek do jego ogrzania, nie było mowy. Każdy walczyło przetrwanie kolejnego dnia.
Na początku kwietnia Gienio poważnie zachorował. Anna wywalczyła, co nie było łatwe, zgodę na zbadanie go przez lekarza.W obozie nie było żadnego, więc tłumacz zaprowadził jąz dzieckiem do szpitala,w którym rodziła, tylko na oddział dziecięcy. Według specjalisty stan dziecka był na tyle poważny, że wymagało leczenia szpitalnego.
– Kiedy będę mogła zabrać synka? – zapytała Anna bliska płaczu.
– O tym zostaniesz poinformowana pisemnie – odburknął lekarz, przekazując niemowlę pielęgniarce.
– Ale ja tu jestem blisko, jak poproszę, to mnie przyprowadzą, może będę mogła go odwiedzić?
– Powiedziałem. Otrzymasz wkrótce informację.
Tłumacz czekał na nią na korytarzu przed gabinetem. Byłw miarę sympatyczny, ale przez całą drogę nie zamieniłaz nim ani słowa. Wlokła się coraz wolniej, bo nogi odmawiały jej posłuszeństwa.W głowie jej szumiało,a przed oczami pozostał obraz synka trzymanego przez pielęgniarkę.
„Gdybym miała go już więcej nie zobaczyć, to rozstanę sięz życiem” – myślała,a za moment, starając się odpędzić złe przeczucia, dodawała: „Odkarmią go, będzie miał ciepłoi wyzdrowieje. Razem wrócimy do Polski”. By nie zwariować, tworzyław myślach najbardziej pozytywny ze scenariuszy. Następnego dnia wpadław wir pracy,a ustawiczne niedożywienie, stan na pograniczu głodu, tak dalece absorbowało jej myśli, że przyćmiło tęsknotę za synkiemi obawyo jego zdrowie. Niedziele mieli wolne od pracyw fabryce, ale często wykonywać musieli wtedy jakieś robotyw oboziei wokół niego. Tym razem jednak pozwolono im odpocząć. Anna od rana nie potrafiła znaleźć sobie miejsca,a o odpoczynkuw ogóle nie mogło być mowy. Wciąż prześladował ją obraz synka, słyszała jego beztroski śmiech na zmianęz żałosnym płaczem. Bała się, że jeszcze trochę,a postrada zmysły. Zaraz po śniadaniu wyszłaz obozui błyskawicznie, jakby ktoś przeniósł ją na latającym dywanie, znalazła się przy budynku szpitala.W niedzielę strażników było mniej, więc nikt jej nie zauważył. Recepcja znajdowała się tuż przy schodach prowadzących na poszczególne oddziały, dlatego zmuszona była podejść do okienka.
– Chciałam odwiedzić synka – zwróciła się do kobietyw okienku. Mówiła po niemiecku, posługiwała się tym językiem coraz lepiej.
– Nazwisko, data urodzenia, oddział.
– Ma blisko cztery miesiące, urodzony dziewiątego stycznia, Eugeniusz Porębski.
– Nie ma takiego – stwierdziła rejestratorka po przejrzeniu kilku stron grubej księgi.
– Jak to nie ma? Przecież we wtorek sama go tu przyniosłam, lekarz powiedział wtedy, że musi zostaćw szpitalu.
– Nic na to nie poradzę,w spisie nie ma, to nie mai już.
– Może go nie wpisali do tej księgi? Czy mogłaby pani sprawdzić na oddziale?
– Nie, nie mogę stąd odejść ani na chwilę. Ale to absolutnie niemożliwe, by jakiś pacjent nie został tu wpisany.
– To może ja wejdę…
– Nie – kobieta niemal krzyknęła. – Nie wolno mi wpuszczać obcych.
– Ale ja jestem jego matką.
– Nie jest pani, bo takiego pacjentau nas nie ma.
– Czy istnieje możliwość, że przewieziono go do innego szpitala?
– Nie wiem, to wiedzą tylko lekarze.
– A czy mogłabymz którymś porozmawiać?
– Nie, są tylko dyżurnii mogę ich wzywać wyłączniew nagłych przypadkach.
– To jest nagły przypadek, bo zaginął mój syn.
– Nie zaginął, bo go tu nie mai nie było.
– Był, bo go tu zostawiłam.
– Gdyby był, to byłby tu wpisany. – Kobieta położyła rękę na księdze.
Zdenerwowanie Anny sięgnęło zenitu. Odeszła od okienkai wbiegła na schody.
– Proszę stąd wyjść! – krzyknęła na cały głos rejestratorka.
Jak spod ziemi pojawili się dwaj strażnicy, chwycili Annęi siłą wyprowadziliz budynku,a potem czekali, aż odejdzie od drzwi. Idąc do szpitala, mknęła tak szybko, jakby tę trasę znała na pamięć, jakby od dłuższego czsu pokonywała ją dwa razy dziennie. Teraz, wracając, nie mogła odnaleźć właściwej drogi. Skręcała, zawracała, wszystko jej się pomieszało, nie była nawet pewna, czy idzie we właściwym kierunku,a w głowie kołatały się jej pytania: „gdzie jest dziecko, coz nim zrobili, przecież był chory, więc powinni go leczyć,a może leży na oddziale, ale go nie wpisali, celowo czy przez przeoczenie?”. Czuła się zagubionai bezsilna, bo wiedziała, że nie może liczyć na niczyją pomoc,a sama nie miała pomysłu, jak synka szukać.
Z tego wszystkiego zapomniała, że bez zgody opuściła obózi zamiast próbować wejść niezauważona, jakby nigdy nic skierowała się do głównej bramy. Od razu podszedł do niej strażniki zażądał przepustki. Nie miała, podano ją więc do raportu,a potem wyznaczono karę. Musiała trzy dni pracować za darmo.
„Mogłabymi miesiąc pracować bez pieniędzy, gdybym wiedziała, gdzie jest mój syneki czy jest bezpieczny” – pomyślała, gdy poinformowano jąo decyzji komendanta obozu.
Niby jej życie wróciło do normy, codziennie dwanaście godzin pracowaław fabryce, ale myślami była przy małej istotcei wciąż szukała kogoś, kto mógłby jej pomócw odnalezieniu synka. Pewnego dnia wydarzył się wypadek, któryw tym jej pomógł. Do kobiety, obok której wybuchł granat – na szczęście chwilę wcześniej odłożyła go na stół – wezwano obozowego felczera. Bywałw szpitalu, jeśli wymagał tego stan jakiegoś więźnia, więc znał niektórych pracujących tam lekarzy. Nie był sympatycznyi specjalnie uczynny, ale desperacja Anny była już tak wielka, że nawet nie mając pewności, czy mężczyzna dotrzyma obietnicy, oddała mu swoją obrączkę. Kazał napisać na kartce imięi nazwisko dzieckai miał sięo nie zapytać. Na krótko poczuła się lepiej. Załatwianie gnębiącej ją sprawy ruszyło trochę do przodu, co zawsze przynosi chwilową ulgęi daje zastrzyk nadziei. Dopiero, kiedy wieczorem, jak zwykle półprzytomna ze zmęczenia padła na pryczę, uświadomiła sobie, że nie ustalili, jaką drogą felczer przekazać ma jej ewentualnie zdobyte informacje.W fabryce pojawiał się sporadyczniei nie miała pojęcia, gdzie może go szukać.
„Ależ jestem naiwnai głupia”, pomyślała. „Pozbyłam się jedynej rzeczy, która pozostała mi po Gienku,a ten człowiek pewnie palcem nie kiwnie, by mi pomóc”. Zasnęła, ale ciągle dręczyły ją koszmary senne, które sprawiały, że budziła sięz lękiem, czasem nawet krzycząc. Raz synkaw przezroczystej kapsule zrzucanoz wysokiej wieży, innym razem zakneblowanemu mężowi odcinano ucho, krzyki, krewi gwałt królowaływ tych majakach, które niby należały do wyimaginowanego świata, leczw jakiś niejasny sposób łączyły sięz rzeczywistością. Zmęczona jak po dniu pracy, zlana potem wstałai szła do fabryki. Tam wciąż spoglądała na drzwi prowadzące do jej hali, mając nadzieję, że ukaże sięw nich felczer. Kiedy wracała do obozu, tłumaczyła sobie, że przecież przez jeden dzień trudno by mu było czegoś się dowiedzieć. Wreszciew baraku administracji, dokąd dostarczano pocztę dla robotników –o dziwo niektórzy dostawali nawet listy od rodzinyz Polski – wręczono jej kartkę.
„Jak mogłam oskarżać tego człowiekao nieuczciwość” – pomyślała ze wstydem. „Jednak zadziałał. Mimo zmęczenia, pobiegła do baraku, byw spokoju przeczytać wiadomość”.
„Czteromiesięczne niemowlęo nazwisku Eugeniusz Porębski zmarłoi zostało pochowane po chrześcijańsku”.
Anna nie miała siły płakać, nie mogła poruszyć żadną częścią swego ciała. Siedziała na pryczy, nie odpowiadała na pytania współwięźniarek. Nie jadła, nie rozebrała się do snu, nie zasnęła. Szok był tak ogromny, że niemal całkiem ją sparaliżował. Przesiedziała tak do rana, dopiero wtedy jednaz kobiet,z którą była najbliżej, przeczytała kartkę leżącą na kolanach Annyi na siłę wyciągnęła jąz baraku, by stawiła się na zbiórce zmiany udającej się do fabryki.
– Aniu, musisz iść. – Ciągnęła ją, nie roztkliwiając się. – Będziesz miała kolejną karę, po co ci to jeszcze?
Metoda okazała się skuteczna,a rutynowa praca,w której nie trzeba było myśleć, tylko jak robot wykonywać wciąż te same czynności, pomogła. Szarpiący serce smuteki żal pozostały, ale wróciła do rzeczywistości.
Ciąg dalszy w wersji pełnej