Tytani Wojny - Agnieszka Lewandowska-Kąkol - ebook + książka

Tytani Wojny ebook

Agnieszka Lewandowska-Kąkol

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Książka poświęcona ludziom, często zapomnianym i niedostrzeżonym, którzy podczas II wojny światowej walczyli nie zbrojnie, ale wykorzystali do walki swe talenty i ponadprzeciętne umiejętności, uzyskując efekty istotniejsze od kampanii prowadzonych przez wielkie armie.

Naukowcy, lekarze, matematycy, sportowcy, artyści, prawnicy. Tytani wojny o wolność Polski.

- Eugeniusz Łazowski– lekarz, profesor pediatrii, uratował tysiące ludzi w Stalowej Woli. Przeprowadzał akcje szczepień niegroźną bakterię, po której przerażeni Niemcy ogłosili Stalową Wolę i jej okolice terenem objętym zarazą.

- Jerzy Iwanow Szajnowicz, legendarny Agent nr 1. Stworzył na terenie okupowanej Grecji dywersyjną grupę, która zniszczyła dziesiątki niemieckich i włoskich samolotów bojowych. Jako pływak-olimpijczyk samodzielnie uszkodził wiele niemieckich okrętów wojennych w tym kilka U-bootów.

- Antoni Kocjan. Konstruktor szybowców. W czasie wojny pomagał produkować broń dla podziemia – brawurowo zamawiając podzespoły w niemieckich fabrykach. Dzięki jego działalności AK udało się rozpracować hitlerowski ośrodek rakietowy Peenemünde i dostarczyć do Londynu zdobyty przez polski wywiad pocisk V2.

- Franciszek Witaszek– lekarz, naukowiec. Opracowywał receptury trucizn, niesłychanie trudnych do wykrycia, używanych przez podziemie do eliminowania najbardziej strzeżonych niemieckich oficerów.

- Henryk Sławik– przedstawiciel Rządu RP na uchodźctwie, działający na Węgrzech, uratował tysiące polskich i żydowskich uchodźców. Uchronił przed śmiercią także Józsefa Antalla, późniejszego premiera Węgier.

- Klementyna Mańkowska. Przed wojną żona przy mężu. Od września 1939 jej życie zaczęło przypominać powieść sensacyjną. Współpracowała z wywiadem „Muszkieterów” by na koniec stać się emisariuszem szefa Abwehry, admirała Canarisa, który za jej pośrednictwem chciał utrzymać kanał komunikacyjny z Londynem.

- I inni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 293

Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TBekierek

Nie oderwiesz się od lektury

Bohaterowie znani i mniej znani i to dla tych mniej znanych szczególnie warto przeczytać-polecam
00
AStrach

Dobrze spędzony czas

Chwała Bohaterom !!!
00

Popularność




Projekt okładki i stron tytułowych Robert Kempisty

Redakcja i korekta Barbara Manińska

Skład, łamanie i fotoedycja TEKST Projekt

Źródła zdjęć Wikipedia, Wikimedia Commons, Narodowe Archwium Cyfrowe, Biblioteka Polona, Imperial War Museum, Biblioteka Kongresu

Dyrektor wydawniczy Maciej Marchewicz

ISBN 9788380799202

© Copyright Agnieszka Lewandowska-Kąkol © Copyright for Fronda PL Sp. z o.o., Warszawa 2023

 

WydawcaWydawnictwo Fronda Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35 faks 22 877 37 34e-mail: [email protected]

 

www.wydawnictwofronda.pl

www.facebook.com/FrondaWydawnictwo

www.twitter.com/Wyd_Fronda

 

 

Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum

Wstęp

„Wołamy wobec całego świata – niech już teraz, a nie w mrokach przyszłości dokona się potężny odwet na krwiożerczym wrogu. Niech najbliżsi nam sprzymierzeńcy uświadomią sobie odpowiedzialność za bezczynność wobec zbrodni nad bezbronną ludnością. Niech bohaterski opór Żydów pobudzi świat do działania w tej sprawie na miarę wielkości chwili”.

Tekstem apelu wszystkich organizacji żydowskich o pomoc w obliczu nadchodzącej zagłady rozpoczyna się niezwykła publikacja – przerażający dokument czasu zmierzchu człowieczeństwa. Jego szczególność polega na tym, że powstawał podczas trwania dramatu – to tak, jakby dziś ktoś znalazł się w centrum jakiegoś zdarzenia i je filmował – i natychmiast po ukończeniu, jeszcze w tym samym 1943 roku, został wydany i to w nakładzie ponad dwóch tysięcy egzemplarzy. Jego autorka w latach 1942–1943 mieszkała blisko getta, sama więc mogła obserwować udręki egzystencji jego mieszkańców i poznawać je z osobistych z nimi rozmów. Na tej wiarygodnej podstawie w ukryciu stworzyła 48-stronicowe świadectwo, wobec którego bledną najbardziej pieczołowicie sporządzane opisy autorów znających fakty z trzeciej ręki. Maria Kann ukrywała się nie tylko ze względu na przygotowywanie publikacji, ale cała jej działalność od pierwszych dni wojny niosła dla niej ogromne zagrożenie. Już we wrześniu pracowała jako sanitariuszka i dźwigając rannych, uszkodziła sobie kręgosłup. Roznosiła też lekarstwa z aptek do szpitali, organizowała jedną z filii Szpitala Ujazdowskiego. Podczas okupacji w ramach Harcerskiego Sanitariatu przygotowywała pomoc sanitarną na wypadek wybuchu powstania, dostarczała środki znieczulające do więzień, a oddziałom partyzanckim leki i materiały opatrunkowe, uczestnicząc również w wyrabianiu świadectw niepełnosprawności dla ludzi zagrożonych wywiezieniem na roboty do Niemiec. Zaangażowana była także w podziemne życie kulturalne. Była współzałożycielką i redaktorką wydawnictw Załoga i Wzlot. Uczestniczyła w powstawaniu sztandaru dla 1 Polskiej Brygady Spadochronowej w Wielkiej Brytanii. Najważniejszą sferą jej aktywności była jednak pomoc ludności żydowskiej. W tym celu zapisała się do Rady Pomocy Żydom „Żegota” i razem z Zofią Kossak-Szczucką udzielała pomocy tam, gdzie była ona najpotrzebniejsza, czyli gdy trzeba było ratować życie. Oczywiście każdy jej krok był ważny, bo od niego często zależało wiele istnień, lecz Na oczach świata to dzieło jej najtrwalsze, bo nie tylko przekroczyło granice Polski, informując międzynarodową społeczność o tym, co działo się w kraju, ale pokonało barierę czasu, gdyż zachowało się do dziś.

Trudno oszacować, a z pewnością dokładnie policzyć się nie dało, ilu żołnierzy alianckich zawdzięcza życie nikomu nieznanemu Polakowi, a raczej przyrządowi przez niego skonstruowanemu. Zimą 1942 roku patrol 1 Dywizji Pancernej gen. Stanisława Maczka, sformowanej na bazie 1 Korpusu Polskiego w Wielkiej Brytanii, podczas zwiadu prowadzonego wzdłuż wschodniego wybrzeża Szkocji natknął się na miny przeciwdesantowe. Ten dramatyczny w skutkach epizod tak silnie wstrząsnął Józefem Kosackim, że niemal od razu zabrał się do pracy, by w przyszłości było takich zdarzeń jak najmniej. Absolwent Wydziału Elektrycznego Politechniki Warszawskiej, przed wojną pracujący w Państwowym Instytucie Telekomunikacyjnym, po klęsce kampanii wrześniowej przedostał się do Wielkiej Brytanii, a tam skierowano go do Centrum Wyszkolenia Łączności w Dundee (Szkocja). Jeszcze przed wojną myślał o wykorzystaniu fal radiowych do procesu wykrywania min, więc skonstruowanie prototypu ręcznego wykrywacza min zajęło mu tylko trzy miesiące. Przyrząd składał się z czterech części – z umieszczonego w plecaku generatora dźwięku, właściwego wykrywacza formą przypominającego talerz, tyczki, do której ów wykrywacz był przymocowany, i słuchawek. Zadanie sapera miało polegać na poruszaniu przed sobą tyczki w sposób przypominający ruchy koszącego trawę. Wykrycie miny sygnalizował dźwięk – dosyć nieprzyjemny pisk rozlegający się w słuchawkach. Traf chciał, że akurat w tym czasie Brytyjczycy doszli do wniosku, iż takie urządzenie bardzo przydałoby się ich armii, i ogłosili na nie konkurs. Porucznik Kosacki zgłosił oczywiście do niego swój wynalazek. Po dokładnych testach, którym poddano wszystkie biorące udział w zmaganiach przyrządy, najlepszy, właściwie bezkonkurencyjny okazał się wykrywacz Polaka. Działał precyzyjnie i szybko, był ponadto na tyle prosty w konstrukcji i lekki, że mógł go obsługiwać jeden saper. Od razu skierowano go do masowej produkcji, by jak najszybciej był dostępny dla żołnierzy. Kosacki zrezygnował z opatentowania swego urządzenia i bezpłatnie podarował je Brytyjczykom, za co podziękował mu, osobistym listem, król Jerzy VI. Pierwsze wykrywacze Kosackiego o oficjalnej nazwie Polish Mine Detectors Mark I zostały użyte przez 8 Armię Brytyjską w Afryce. Możliwość szybszego przemieszczania się przez w wielu miejscach zaminowaną pustynię niewątpliwie przyczyniła się do pokonania przez nią Afrika Korps Rommla. Stopniowo polski przyrząd pojawiał się na kolejnych frontach II wojny światowej, a przez armię brytyjską używany był też długo po niej, aż do konfliktu w Zatoce Perskiej (1991). Porucznik Józef Kosacki do 1947 przebywał w Londynie, projektując dla Poczty Brytyjskiej zaawansowane systemy łączności. Po powrocie do kraju podjął przerwaną wojną pracę w Państwowym Instytucie Telekomunikacyjnym. Później zatrudniony był w Instytucie Badań Jądrowych i wykładał w Wojskowej Akademii Technicznej.

Likwidacja warszawskiego getta, 1943 r.

Zdarza się tak, że nie po zęby uzbrojone armie, lecz pojedynczy człowiek zadecydować może o przebiegu konfliktu zbrojnego, a w konsekwencji o losach całych narodów czy wręcz o biegu historii. Nieprzeciętny talent, erudycyjna wiedza, skrajnie empatyczne podejście do innego człowieka, przesłaniające strach o własne bezpieczeństwo, stając naprzeciw rozbudowanych flotylli, eskadr czy dywizjonów, nierzadko wygrywają. Są też tacy indywidualni bojownicy, których działania, równie groźne dla nich samych co akcje na pierwszej linii frontu, przynoszą owoce później, w bliżej nieokreślonej przyszłości, poprzez dokładanie do uniwersalnej pamięci, a więc uwiecznianie prawdy, której byli naocznymi świadkami. Opowiadania o takich niezwykłych ludziach składają się na treść tej książki.

Szczepienie przeciw tyfusowi, 1943 r.

„W szpitalu dr Tokarski, mimochodem, przekazał mi kiedyś pozdrowienia od doktora Mockałło. Domyśliłem się, co to znaczy. Wkrótce potem wyznaczył mnie, poza kolejką, do asysty przy operacji. Pacjentem był młody mężczyzna. Według historii choroby, kiedy wprawiał szyby, spadł z drabiny i uderzył się o twardy przedmiot. Doktor Tokarski rozpoznał urazowe pęknięcie śledziony i postanowił go operować. Zauważyłem, że i operacyjną pielęgniarkę, pod jakimś pozorem, wyznaczył poza kolejką. Podczas operacji okazało się, że śledziona nie była pęknięta, lecz przestrzelona. Z tkanek w okolicy śledziony operator wydobył kulę i zręcznym ruchem, w kawałku gazy, podał ją pielęgniarce. Kula zniknęła. Szklarzem był żołnierz podziemia. Poczułem się na służbie” – tak początek swych kontaktów z polskim podziemiem, a potem regularnej dla niego pracy, opisał w swoich wspomnieniach (Prywatna wojna, Chicago 1991, s. 122) dr Eugeniusz Łazowski. Kilka miesięcy później zaufany znajomy już niemal oficjalnie zaproponował mu wstąpienie do tajnej organizacji wojskowej. Nie wspominając o wcześniejszym epizodzie, natychmiast zgodził się, zwłaszcza że okazało się, że potrzebują „swojego” lekarza, a w tej fazie wojny postanowił walczyć bez używania broni konwencjonalnej. Na początku było inaczej.

1 września 1939 roku kończył studia. Był na ostatnim roku Szkoły Podchorążych Sanitarnych, uczelni łączącej dwie ważne dla niego dziedziny, medycynę z wojskiem. Ta oficerska szkoła powstała w 1922 roku, by polskie wojsko dysponowało własnym zapleczem medycznym. Na mocy umowy z władzami Uniwersytetu Warszawskiego podchorążowie byli pełnoprawnymi studentami Wydziału Medycznego uczelni i tam zgłębiali wiedzę lekarską bądź farmaceutyczną, a podczas wakacji akademickich na obozach i manewrach uczyli się sztuki wojskowej. Wybuch wojny postawił rocznik Eugeniusza (nie lubił tego imienia i częściej używał drugiego – Sławomir) w trudnej sytuacji, w stanie nie wiadomo jak długo trwającego zawieszenia. Byli prawie lekarzami, większości brakowało zaledwie kilku egzaminów do otrzymania dyplomu i choć rozkazem specjalnym z 1 września otrzymali nominacje na podporuczników, pozostawali w mundurach podchorążych.

Tego dnia Eugeniusz miał akurat służbę. Ruch, meldunki, rozdzwoniły się nieme od lat telefony specjalne. Niedługie oczekiwanie na przydział i pierwszy rozkaz – wymarsz do twierdzy Brześć nad Bugiem. Pożegnanie z rodziną i narzeczoną. Jak przystało na subordynowanego żołnierza, wychodząc ze swej kwatery, która mieściła się w Zamku Ujazdowskim, uporządkował szafę, biurko i starannie pościelił łóżko. Część dystansu (180 kilometrów) pokonali na piechotę, ale po noclegu w sanatorium wojskowym w Rudce przydzielono im samochód ciężarowy. Czterech z przybyłych, w tym Eugeniusz, wyznaczono do pomocy w szpitalu znajdującym się w twierdzy, reszta pojechała dalej na wschód. Trzech kolegów znalazło się na chirurgii, a jemu przypadł w udziale oddział z lżej rannymi Niemcami, którzy byli tam oczywiście leczeni na równi z naszymi żołnierzami. Po dwóch dniach w twierdzy znalazło się jeszcze kilku lekarzy, więc podchorąży otrzymali nowe zadanie – przydział do pociągu sanitarnego nr 95, który miał przewieźć rannych do Baranowicz. Na dachach wszystkich wagonów wymalowany był ogromny czerwony krzyż na białym tle, znak, który w myśl konwencji genewskich miał chronić pociąg przed wszelkimi atakami. Mimo to w czasie drogi miało miejsce kilka alarmów lotniczych. Pociąg wtedy zatrzymywał się i komu starczało sił, krył się w rowie biegnącym wzdłuż torów lub w krzakach. Obłożnie chorzy pozostawali w wagonach. Eugeniusz, trenujący strzelectwo (brał nawet udział w zawodach w tej dyscyplinie), postępował wedle przez siebie ukutej teorii, która zakładała, że zawsze najtrudniej trafić w dziesiątkę, czyli w środek tarczy. W tym przypadku to wagon był dziesiątką, zaś rowy czy krzaki zasługiwały na miano siódemek lub ósemek, czyli pozycji zwykle najczęściej trafianych. W czasie nalotów zostawał więc w pociągu z rannymi, co przyniosło mu opinię odważnego, choć on sam przyznawał się do wyrachowania. Dość szybko jednak życie zweryfikowało jego teorię. Z Baranowicz transport został skierowany na południe, do Równego. Znów nie obyło się bez alarmów lotniczych, wokół wolno posuwającego się składu wciąż słychać było odgłosy wybuchów. Często długo stali w oczekiwaniu na naprawienie zbombardowanych torów. Gdy 15 września zatrzymali się w pobliżu stacji Maniewicze i wydawało się, że będzie to długi postój, Eugeniusz otrzymał rozkaz zorientowania się w okolicy, czy można gdzieś zdobyć żywność dla rannych. Okoliczne wsie były zniszczone i wyludnione, więc wracał z niczym, ale to, co zastał w miejscu, z którego tak niedawno wyruszył, było dla niego wstrząsem. Dymiące szczątki wagonów porozrzucane po całej okolicy, a wokół nich zabici i ciężko ranni. Roztrzaskany był także jego wagon z rannymi, którymi się opiekował. Życie straciła również pomagająca mu młoda pielęgniarka, która zachowywała się tak jak on, czyli podczas nalotów nie opuszczała rannych. Tym razem trafili w dziesiątkę. Takich zdarzeń w wojennym życiu Eugeniusza, kiedy o włos, o milimetr, o sekundę mijał się ze śmiercią, było wiele. Być może to powodowało, że podejmował się działań niebezpiecznych, racjonalnie prawie nie do wykonania. Wierzył w swoją gwiazdę, co nie znaczy, iż nie odczuwał lęku. Teraz znów pozostał bez przydziału, bo jednostka wojskowa „Pociąg sanitarny nr 95” przestała istnieć. Na stacji pobliskiego miasteczka stały pociągi wypełnione polskimi żołnierzami. Akurat w batalionie „Budsław”, będącym jednostką Korpusu Ochrony Pogranicza, zabrakło lekarza, gdyż poprzedni podczas nalotu został ranny. Zadowolenie Eugeniusza związane ze znalezieniem zajęcia i z tym, że będzie potrzebny, zmąciła wiadomość o wkroczeniu Rosjan na terytorium Polski. Mieli więc już przed sobą dwóch wrogów, a jako że podążali na wschód, spodziewać się należało częstszych spotkań z drugim agresorem. Długo nie musieli czekać. Już następnego dnia na ich drodze stanęły oddziały regularnego wojska sowieckiego. Pierwsza z bitew zabrała wielu żołnierzy „Budsława”, a Eugeniusz, znów niemal cudem, uniknął śmierci. Kiedy koło karabinu maszynowego opatrywał amunicyjnego, poczuł silne uderzenie w piersi. Nie czuł żadnego bólu, ale wiedział od rannych, że w chwili trafienia nie zawsze cokolwiek się odczuwa. Po zrobieniu opatrunku usiadł gdzieś na poboczu i ostrożnie zaczął odpinać bluzę w poszukiwaniu rany. Nic. Nawet kropli krwi. Gdy zbierał się, by biec do następnego potrzebującego pomocy, dopiero zauważył, że kula trafiła w sam środek obiektywu aparatu fotograficznego, z którym się nie rozstawał i który miał zawieszony na szyi. Szkoda mu było aparatu, ale dzięki niemu po raz kolejny zyskał życie.

Eugeniusz Łazowski.

Samolot latał tam i z powrotem, znów zawrócił i leciał prosto na nich, a Eugeniuszowi się zdawało, że zmierza przede wszystkim w jego kierunku. Wyraźnie widział, jak zrzuca bombę. Zsuwała się coraz niżej i nie miał wątpliwości, że nie uniknie jej toru. To były sekundy zaklęte w wieczność. Nie myślał, potem już nie widział, nie słyszał i nawet nie czuł niczego. Ciemność. Z nicości dobiegło do niego jakby zza grubej kotary pytanie: „Doktorze, żyjecie?”.

Te dźwięki utwierdziły go w przekonaniu, że jeszcze jest na tym świecie. Powoli z ciemności wyłaniały się jakieś zarysy, kontury, coś lub ktoś się ruszał… Zaczynał widzieć. Wracała też świadomość. Siedział przy nim jeden z kaprali, tak, poznał tę twarz. Eugeniusz wyraźnie przytomniał. Już nawet pamięć mu wracała. Po kolejnej bitwie przewozili dwoma wozami rannych. Na pierwszym powiewała flaga Czerwonego Krzyża. Jechali przez wołyńskie pola dosyć szeroką drogą. Błękitne niebo wolne było od najmniejszej chmurki. Nagle na horyzoncie pojawił się sowiecki dwupłatowiec, który zaczął uporczywie nad nimi krążyć. Eugeniusz zeskoczył z wozu do przydrożnego rowu, a potem to już wiedział, że ta bomba jest jego. Więcej nie pamiętał, ale kapral mu dopowiedział. Znalazł się na brzegu leja od bomby i przysypały go grube warstwy ziemi. Długo go odkopywano. Nie miał żadnych ran, ale pojawiła się obawa, że nie odzyska przytomności. O kapitulacji dowiedzieli się pod Radoszynem. Rozkazano im złożyć broń w miejscu wyznaczonym przez Rosjan, którzy zapewniali, że szeregowi i podoficerowie wrócą do domów, a oficerowie też, ale po dokonaniu pewnych formalności. Za namową kolegów Eugeniusz podarł służbową legitymację. W Kowlu, dokąd ich pogoniono, na stacji czekały pociągi do Lwowa, Krakowa i Warszawy. Wagony otoczone kordonem radzieckich żołnierzy uzbrojonych po zęby przed odjazdem zaryglowano. Szybko zorientowali się, że jadą w przeciwnym kierunku niż do Warszawy. Kiedy jednemu z kaprali udało się otworzyć kłódkę przy drzwiach, wyskoczył, a Eugeniusz po kilku minutach zrobił to samo. Znalazł się w nieznanej przestrzeni pomiędzy Kowlem a Włodzimierzem Wołyńskim. Gdy udało mu się przekroczyć Bug, postanowił przez Chełm i Lublin wędrować do Warszawy. Głównie szedł, a czasem podwiózł go jakiś woźnica. Chwilę zatrzymał się i pomagał w jednym ze szpitali polowych założonych we dworze, ale kiedy kierownictwo nad nim objęli Niemcy, w obawie przed obowiązkową rejestracją wyruszył w dalszą drogę. Do Lublina dojechał niemiecką ciężarówką wiozącą polskich żołnierzy do obozu jenieckiego. Zaoszczędziło mu to sporo energii, którą musiałby zużyć na piesze pokonanie tego dystansu, ale w tym miejscu, otoczonym trzymetrowym murem zwieńczonym drutem kolczastym, nie zamierzał zostać. Pokonanie takiej przeszkody nie było łatwe, ale przydały się umiejętności nabyte w harcerstwie. Dzięki „złodziejskiemu skokowi”, który po wielu treningach opanował, szybko znalazł się po drugiej stronie. Warszawa była jeszcze daleko, Stalowa Wola, choć w inną stronę, znacznie bliżej, a tam mieszkała matka jego narzeczonej. „Może i Murka tam teraz jest?” – pomyślał i rozpoczął kolejny etap wędrówki, mimo że poranione nogi dawały się we znaki. Na szczęście trasa przebiegała przez wieś, w której mieszkał znajomy z przedwojennej wycieczki do Wenecji. Nie tylko mógł tam odpocząć, opatrzyć nogi i najeść się do syta, ale pożyczono mu także rower. Tak jak przypuszczał, u matki przebywała Murka. Po krótkim, krzepiącym odpoczynku, niespokojny o rodzinę, wyruszył jednak do Warszawy, ale tym razem zwyczajnie, pociągiem. W domu zastał zdrowych rodziców i to było najważniejsze. Wydział Lekarski UW był w stanie likwidacji, ale powołany do tego komisarz, austriacki profesor okulistyki Jan Lauber, uzyskał zezwolenie dla najstarszego rocznika, by po przerwie spowodowanej wybuchem wojny studenci mogli zdawać końcowe egzaminy. Eugeniusz miał więc czekać na wyznaczenie ich terminów, a w tym czasie zaczął pracować na oddziale chirurgicznym szpitala znajdującego się na rogu Koszykowej i Chałubińskiego, funkcjonującego na prawach kliniki uniwersyteckiej. To tam właśnie, jakby mimochodem, niezauważenie, rozpoczął współpracę z podziemiem. W styczniu 1940 roku wreszcie został pełnoprawnym lekarzem. Mimo okupacji dyplom wypisano na przedwojennym formularzu z godłem Rzeczypospolitej Polskiej. Trudny to był czas do rozpoczynania praktyki lekarskiej, gdyż okupant ciągle dodawał nowe obostrzenia. Właśnie wtedy zakazano lekarzom rasy aryjskiej leczenia Żydów. W Warszawie coraz trudniej się żyło. Mnożyły się aresztowania i egzekucje, wychodzenie na ulicę równało się z poruszaniem po linii frontu, a każdy powrót do domu należał do szczęśliwych wydarzeń. Po ślubie z Murką, który odbył się w Stalowej Woli, pracowali razem w szpitalu przy Koszykowej – ona, była studentka biologii, w laboratorium. Zagęszczającą się z dnia na dzień atmosferę odczuli na własnej skórze. Pewnego dnia do ich mieszkania wtargnęło gestapo – aresztowano Eugeniusza i umieszczono w więzieniu przy Rakowieckiej. Po kilku godzinach wyjaśnień go zwolniono, donos jednego z mieszkańców kamienicy, w której mieszkał, okazał się fałszywy, co łatwo było Eugeniuszowi udowodnić. Jednak ten przykry incydent uświadomił mu, że życie w okupowanej Warszawie to nieustanne balansowanie na górskiej grani.

Rozwadów wtedy był samodzielnym miasteczkiem położonym blisko Stalowej Woli, a dziś jest jedną z jej dzielnic. To tam, w rodzinne rejony swej żony, przeniósł się doktor Eugeniusz niedługo po ślubie. Został przyjęty do pracy w ambulatorium PCK, które zorganizowała mieszkająca w pobliskim majątku Charzewice księżna Lubomirska. Nie mógł liczyć na wynagrodzenie, ale przydzielono mu mieszkanie i zagwarantowano możliwość przyjmowania w ambulatorium prywatnych pacjentów. W porównaniu z Warszawą życie na prowincji wydawało się spokojniejsze, ale coraz częściej i tam słyszało się o aresztowaniach, wywózkach, rekwizycji mienia i nakładaniu na chłopów i ziemian coraz większych kontyngentów.

– Czy jest pan doktór? – usłyszał Eugeniusz pytanie gospodarza z pobliskiej wsi, który końmi zajechał przed ambulatorium.

– Jest – odpowiedział i zaprosił pacjenta do poczekalni, sam wchodząc do gabinetu. Tam włożył fartuch, otworzył drzwi i pokazał, aby przybyły wszedł do środka.

– Czy jest pan doktór? – od progu znów usłyszał to samo pytanie.

– To ja jestem lekarzem – odpowiedział już nieco rozbawiony.

– Niech kawaler śmiechów-chichów nie robi i ojca zawoła – upierał się wieśniak.

Kiedy Eugeniusz wyjaśnił mu, że innego lekarza nie ma, bo on tu przyjmuje, chłop wyszedł na zewnątrz, zaciął konie i mrucząc coś pod nosem odjechał.

Był to pierwszy prywatny, a raczej niedoszły pacjent Eugeniusza.

Taka nieufność do młodego, chłopięco wyglądającego lekarza była na początku, ale z dnia na dzień liczba pacjentów przychodzących do ambulatorium szybko rosła, bo powiększała się różnorodność grup mieszkańców, za których zdrowie i życie stał się odpowiedzialny doktor Eugeniusz. Oprócz podopiecznych PCK wśród pacjentów byli pracownicy huty i stalowani w Stalowej Woli zamieszkujący w okolicy Rozwadowa, podróżni z pobliskiej stacji kolejowej, którym w drodze przydarzyła się niespodziewanie niedyspozycja zdrowotna, zatrudnieni w dobrach księcia Jerzego Lubomirskiego, które obejmowały wiele wsi i folwarków po obu stronach Sanu, oraz pacjenci prywatni. Teren działania był ogromny, a do obłożnie chorych doktor musiał jakoś docierać. Przeważnie jeździł na rowerze, czasami wieziono go końmi. Takie nocne eskapady były niebezpieczne ze względu na obowiązującą godzinę policyjną. Co prawda wystawiono mu specjalną przepustkę, ale nieraz zdarzyło się, że niemiecki patrol najpierw strzelał, a dopiero potem sprawdzał papiery zabitego. Do podopiecznych dworu należeli też, za sprawą działalności konspiracyjnej księżnej Anny, ranni lub chorzy działacze podziemia i uciekinierzy z niemieckich więzień. Jeździł także, gdy była taka potrzeba, do skrytych w lasach żołnierzy, rosnącego w siłę oddziału partyzanckiego „Ojca Jana”. Już w pierwszych dniach praktyki w ambulatorium pojawił się kapitan „Kruk”, komendant Narodowej Organizacji Wojskowej tego rejonu (potem nazwa zmieniła się na ZWZ, a jeszcze później na AK), proponując Eugeniuszowi, by wziął pod opiekę jego podkomendnych. Doktor przyjął pseudonim Leszcz i od tego czasu często widywał w swej poczekalni nieznanych mu ludzi, którzy znikali, zanim przyszła ich kolej. Po wielu latach dowiedział się, że poczekalnia była miejscem spotkań łączników podziemia i kolporterów tajnej prasy. Wśród pacjentów prywatnych zdarzali się biedni, którzy byli zbyt ambitni, by prosić o pomoc PCK. Doktor nie brał od nich pieniędzy.

– Zapłacicie w przyszłości, jak będziecie mogli – mówił. – A jeśli taka przyszłość nie nadejdzie, to też nie zbiednieję.

Często odwdzięczano mu się w naturze, czego przykładem był dorodny kaczor, pierwszy przedstawiciel wciąż powiększającego się w domu doktora zwierzyńca.

Na niby spokojnej prowincji coraz bardziej wrzało, stawało się z dnia na dzień niebezpieczniej. Aresztowania i wywózki nie zdarzały się już sporadycznie, ale były wręcz nagminne. Eugeniusz, ze względu na dobro rodziny i pacjentów, z których wielu było pod szczególną ochroną, postanowił obmyślić drogę ucieczki z jego skromnego domku. Z gabinetu można było wyjść przez kuchnię na podwórko i ogródek. W dwóch miejscach płotu obluzował więc deski, tak by łatwo się je rozsuwało, a za nimi była już ulica. Jedna z tych zamaskowanych dziur w płocie znajdowała się tuż przy niewielkim budynku, którego tył stykał się z jego ogródkiem. Kiedyś, wieczorem, siedząc w nim, usłyszał cichy głos kobiety: „Panie doktorze”.

Dowiedział się wtedy, że w domku tym mieszkają Żydzi i ktoś u nich zachorował. Od tego czasu często bywał u sąsiadów, gdy potrzebowali jego pomocy, choć ryzykowały obie strony, bo pod karą śmierci Żydom nie wolno było leczyć się u polskich lekarzy, a Polacy nie mieli prawa udzielać im jakiegokolwiek wsparcia. Mimo to ścierka powieszona na parkanie była dla niego sygnałem, że trzeba przejść przez dziurę z zapasem leków i opatrunków, które wyjmował z apteczki PCK.

Niemiecki terror wciąż się wzmagał, często będąc odpowiedzią na coraz śmielsze akcje polskiego podziemia. Nie było w tym jednak równowagi. Za podpalenie składów żywności odpowiadały całe wsie, w których palono domy z przebywającymi w nich ludźmi. Eugeniusz działał, jak mógł najefektywniej, mając coraz mniej czasu na odpoczynek czy nawet na sen, ale wciąż czuł niedosyt, nieustannie zadawał sobie pytania, na które nie znajdował odpowiedzi. Czy polski lekarz w tak skrajnej sytuacji nadal powinien robić tylko to, co w czasach pokoju? Czy wobec dążenia Niemców do biologicznej zagłady narodu swoiste rozluźnienie etyki zawodowej jest moralnie naganne? Czy sprzeniewierza się jej, kiedy żołnierzowi podziemia, który nie jest chory, daje zwolnienie, by mógł uczestniczyć w operacji dywersyjnej, albo kiedy robotnik chce przywieźć głodującej rodzinie żywność od mieszkających na wsi krewnych? Mimo że samo artykułowanie tych moralnych dylematów w żaden sposób go nie rozgrzeszało, czuł, że nie powinien wycofywać się z tych działań, a wręcz przeciwnie – powinien robić jeszcze coś więcej poza leczeniem i zapobieganiem chorobom. Uświadamiał sobie coraz bardziej, że chociaż całego narodu nie ocali, może pokusić się o obronę lokalnej społeczności przed niemieckim pogromem. Jak to zrobić? – pytanie to wciąż zalegało na dnie jego duszy i serca, dobijając się do sfery racjonalności. Często tak się zdarza, że życie i zbieg różnych okoliczności przynoszą najtrafniejsze odpowiedzi na dręczące nas, niejednokrotnie strategiczne pytania.

Gdy w jednej z chat podczas wizyt w terenie Eugeniusz zobaczył półprzytomnego młodego mężczyznę, u którego słupek rtęci w termometrze solidnie przekroczył 40 stopni Celsjusza, a całe ciało, z wyjątkiem twarzy i stóp, tonęło w gęstej wysypce, nie miał wątpliwości co do diagnozy, gdyż takie objawy tyfusu plamistego znajdują się we wszystkich podręcznikach chorób zakaźnych. Wiek i ogólnie dobry stan pacjenta rokował pokonanie choroby, ale doktor musiał przestrzec rodzinę, że to nie zwykłe zaziębienie, jak myślano, i że w domu mogą zachorować kolejne osoby, i poinstruować, jak trzeba opiekować się takim chorym. By mieć całkowitą pewność, że jego diagnoza jest trafna, wysłał krew chorego do zbadania w powiatowym laboratorium. Ówczesny stan wiedzy medycznej zakładał, iż chorobę potwierdza dodatni odczyn Weila-Felixa. Kilka dni później pocztą otrzymał potwierdzenie rozpoznania. Pacjent wyzdrowiał. Był to pierwszy przypadek tyfusu plamistego, z którym doktor Eugeniusz zetknął się w swej praktyce. Wystąpieniem tej choroby nie był jednak zdziwiony, bo warunki do jej szerzenia się były bardzo sprzyjające. Przenoszona jest przez wszy, a te łatwo skaczą z człowieka na człowieka, kiedy tłumy przemieszczają się z miejsca na miejsce, wysiedlane z terenów włączonych do Rzeszy, szukające schronienia przed aresztowaniami, zapełniające więzienia i obozy koncentracyjne, wywożone na przymusowe roboty. Niemcy musieli zdawać sobie sprawę z tego, że w transportach wypełnionych więźniami mogą znajdować się wszy zakażone tyfusem, toteż wyczuleni byli na wiadomości o zdiagnozowaniu każdej choroby zakaźnej, spośród których tyfus był najgroźniejszy. Historia nieraz dowiodła, że o wygranej czy przegranej w rozmaitych wojnach decydowały nie tylko umiejętności czy talenty dowódców, ale również, a często przede wszystkim, choroby zakaźne, których rozprzestrzenianie się wyłączało z walki, czasowo lub na stałe, tysiące żołnierzy. Nakazano więc polskim lekarzom zgłaszanie przypadków tyfusu władzom sanitarnym kontrolowanym przez Niemców, a krew chorych miały badać tylko laboratoria przez nich nadzorowane. Po pozytywnym wyniku analizy miały być informowane najpierw władze niemieckie, a dopiero później lekarz prowadzący chorego. Naukowcy niemieccy pod wpływem idei nazistowskich twierdzili, iż najwięcej przypadków tyfusu jest wśród Żydów i to oni są odpowiedzialni za rozprzestrzenianie się choroby, co było kolejnym argumentem za koniecznością „ostatecznego rozwiązania” kwestii żydowskiej. Los każdego zakażonego Żyda był więc przesądzony.

Pewnego dnia Eugeniusz wybrał się do Zbydniowa, miejscowości położonej w okolicach Stalowej Woli, gdzie w paradnym dworze mieszkała rodzina Horodyńskich i gdzie mieszkał również i prowadził lekarską praktykę jego kolega ze studiów w Szkole Podchorążych Sanitarnych, Stanisław Matulewicz. Miał do dyspozycji wiejski drewniany domek, a w komórce z osobnym wejściem z podwórka urządził sobie laboratorium. Okazało się, że i u niego był już pacjent chory na tyfus plamisty, tylko on, wbrew zaleceniom władz, w prymitywnych warunkach prowizorycznego laboratorium sam zbadał zakażoną krew na odczyn Weila-Felixa. Chętnie wyjaśnił koledze metodę badania, którą się posługiwał. Umysł zaskoczonego Eugeniusza zaczął pracować na pełnych, stuprocentowych obrotach. Podniecony sensacyjną informacją już snuł plany, jak będzie można w praktyce ją wykorzystać. Skoro wynik odczynu można otrzymać w kilka godzin, jak twierdził Stasiek, a nie po dziesięciu dniach od wysłania próbki do powiatowego laboratorium, to znacznie szybsza może też być reakcja na chorobę. Będzie więc można ukryć osobę chorą, o której przypadłości Niemcy nie powinni wiedzieć, bo na przykład zbiegła z obozu czy z więzienia, albo jest zakażonym Żydem, którego przeważnie rozstrzeliwano jako praźródło zarazy. Kolejne odkrycie Staśka w tej materii znów dawało pole do snucia śmiałych planów. Zauważył on, że bakteria Proteus vulgaris, która miała wywoływać tyfus plamisty, nie jest za to odpowiedzialna, tylko ma taką właściwość, że przykleja się do surowicy krwi chorych. Jako że zawsze jest obecna w ich moczu, przypisano jej rolę wyzwalacza choroby. Ona zaś powoduje tylko dodatni odczyn Weila-Felixa, ale nie wywołuje zakażenia. Stąd wniosek, że jeśli zdrowemu człowiekowi wstrzyknie się ową bakterię, to odczyn Weila-Felixa będzie dodatni, ale osoba ta nie zachoruje.

– Jesteś pewien, że tak będzie? – pytał podekscytowany Eugeniusz. – Wstrzyknięcie zawiesiny bakterii może nie spowodować zakażenia?

– Oczywiście, przecież te bakterie Proteus w odczynniku nie są żywe, bo zabite fenolem – Stanisław mówił z dużą dozą pewności.

– Kto to wie? – zastanawiał się na głos Eugeniusz.

– Ja wiem, bo to sprawdziłem – roześmiał się Stanisław.

– Naprawdę? Jak?

– Przyszedł do mnie mężczyzna w wieku 35 lat, którego wywieziono do Niemiec na roboty. Przeżył tam różne straszne rzeczy, między innymi alianci zbombardowali fabrykę, w której pracował, i ledwie uszedł z życiem. Gdy dostał dwa tygodnie urlopu i przyjechał do siebie, okazało się, że jego rodzina jest w okropnym stanie, bo nie ma co jeść. Postanowił się nią zająć i do Rzeszy nie wracać. „Panie doktorze – prosił – niech pan coś zrobi, może pan nawet obciąć mi nogę, bylebym nie musiał wracać”.

Wtedy Matulewicz wpadł na pomysł, że może uda mu się pomóc człowiekowi, a równocześnie sprawdzić hipotezę dotyczącą bakterii Proteus. Zaufał pacjentowi i ostrzegł go, że to, co zrobi, gdyby zostało odkryte przez Niemców, będzie miało groźne konsekwencje dla nich obu. Sześć dni po wstrzyknięciu bakterii wykonał badanie krwi i odczyn Weila-Felixa był dodatni. Kolejną próbkę krwi posłał do urzędowego laboratorium, gdzie wynik potwierdzono, a telegram z nim przedstawiono, zgodnie z zarządzeniami, policji. Ta z kolei zawiadomiła miejsce pracy mężczyzny o jego chorobie i automatycznie został zwolniony z konieczności powrotu do Rzeszy, a cała rodzina nie musiała się już obawiać wywiezienia.

Eugeniusz początkowo słuchał kolegi z lekkim niedowierzaniem, z pewną rezerwą, tak jakby czytał mu książkę o wydarzeniach, które miały miejsce w odległych przestrzeni i czasie. Stopniowo jednak skupiał się na faktach, zaczynał je kojarzyć z aktualną sytuacją i zanim opowieść dobiegła końca, zrodziła się w jego głowie myśl, by wykorzystać odkrycie Stanisława jak najszybciej, bo być może w ten sposób będą mogli ocalić sporo miejscowej ludności.

– Możemy nieźle nastraszyć Niemców! – niemal krzyknął. – Wywołamy sztuczną epidemię tyfusu plamistego, taką epidemię bez epidemii, a oni przerażeni przestaną węszyć w naszych stronach. Może w ten sposób uda nam się obronić część ludzi przed aresztowaniami, rekwizycjami i wywożeniem na roboty? Już wiem, jak ich bronić – mruknął pod nosem raczej do siebie niż do rozmówcy.

Zapanowała cisza. Eugeniusz w napięciu patrzył na Stanisława, a ten głęboko się zamyślił.

– I co ty na to? – dłużej nie wytrzymał.

– No, no tak, możemy spróbować – wycedził Stanisław głosem dosyć niepewnym, w którym nie słychać było tyle entuzjazmu co w wypowiedziach kolegi. Czuł chyba wagę problemu. Obydwaj byli świadomi, z jakim ryzykiem się to wiąże. Nie mieli wątpliwości, że za taką akcję, jeśli zostanie wykryta, mogą zapłacić najwyższą cenę. Mimo to przystąpili do ustalania planu przedsięwzięcia. Założyli, że sztuczna epidemia powinna rozprzestrzeniać się w taki sposób, jak to byłoby w przypadku prawdziwej. Najczęściej dzieje się to wzdłuż szlaków komunikacyjnych. Przeważnie nasilenie przychodzi zimą, a lato to czas jej wygasania. Ponadto postanowili nie widywać się, nie kontaktować nawet telefonicznie, pracować oddzielnie w swoich rejonach dla wspólnego celu. Obu obowiązywać miała absolutna tajemnica, nawet najbliższe rodziny nie miały wiedzieć o akcji, a tym bardziej pacjenci, którym będą wstrzykiwać odczynnik. Był on nieszkodliwy, bo jako białko mógł być stosowany nawet w terapii bodźcowej z korzyścią dla ich zdrowia. Na koniec tajnej i emocjonującej narady Eugeniusz dostał od Staśka buteleczkę z bakterią Proteus, którą kupił jeszcze w Warszawie w sklepie medycznym jako odczynnik laboratoryjny. Gdy Eugeniusz wracał do Rozwadowa, być może sprawił to kontakt z kolegą ze studiów, przypomniała mu się uroczystość nadania i poświęcenia sztandaru ich szkoły, który otrzymali w darze od Wydziału Lekarskiego UW. Po długo celebrowanej mszy wielu dostojnych gości wygłaszało mowy, ale w jego pamięci pozostał tylko krótki fragment jednej z nich. Generał Stanisław Rouppert powiedział coś, z czym się wówczas nie zgadzał, co wywołało wręcz w nim sprzeciw. Nie pamiętał oczywiście dokładnie słów, ale ich wydźwięk był dla niego niezrozumiały. Mówił bowiem, iż służba sanitarna mogłaby stać się nie tylko służbą, lecz również bronią. On, zapalony adept tej służby, żachnął się, bo sądził, że jej istotą jest ratowanie życia, a broń przecież zabija. Teraz już nie było to dla niego takie oczywiste.

Eugeniusz długo nie czekał z rozpoczęciem akcji. Bakterię Proteus wstrzyknął elektrykowi choremu na rozległe zapalenie płuc, przy której to dolegliwości terapia bodźcowa jest często skuteczna. Krew, pobrana kilka dni po zastrzyku, powędrowała do laboratorium w Tarnobrzegu, a po kilku następnych dniach nadeszła depesza zawiadamiająca o dodatnim odczynie Weila-Felixa. Lekarz powiatowy zawiadomił o przypadku burmistrza miasteczka, a ten przerażony koniecznie chciał odesłać chorego do szpitala zakaźnego. Eugeniusz temu zapobiegł, przyprowadzając burmistrza do domu pacjenta, w którym miał doskonałe warunki dochodzenia do zdrowia. Inaugurującego akcję chorego zapamiętał na zawsze, ale później już się tak szybko wszystko potoczyło, że tylko dzięki prowadzonej na potrzeby ewentualnej inspekcji dokumentacji miał rozeznanie w przybliżonej liczbie cierpiących na fikcyjny tyfus. Podczas każdej wyprawy do obłożnie chorych z okolicznych wsi kilku wybranym pacjentom wstrzykiwał bakterię. Ustalili ze Stanisławem, że przypadki prawdziwego tyfusu przekazywać będą innym lekarzom, by nie okazało się, że tylko w ich gabinetach ta choroba jest diagnozowana. Tak też zrobił z chorym z Pławy, wsi położonej pomiędzy Stalową Wolą a Rozwadowem, co do którego nie miał żadnych wątpliwości, że cierpi na ostrą postać tyfusu plamistego. Po potwierdzeniu diagnozy przez jednego z praktykujących na tym terenie lekarzy i urzędowe laboratorium chory znalazł się na oddziale zakaźnym szpitala w Tarnobrzegu. Mieli nadzieję, że tak prowadzona wendetta nie zostanie odkryta. Zarówno Eugeniusz, jak i Stanisław mieli dużo pacjentów, więc było spośród kogo wybierać kandydatów do „dywersji immunologicznej”, jak na własny użytek nazywali swe działania. Przypadków prawdziwego tyfusu każdy z nich miał niewiele, ale i one skłoniły lekarzy do poszukiwania możliwości zdobycia szczepionki, bo istniało niebezpieczeństwo zakażenia.

Czuł wyraźnie, a równocześnie jakby stał z boku i to obserwował, że do mózgu wbijają mu metalowy pręt zakończony gałką. Bezlitośnie wiercili nim w jego głowie, zadając równocześnie pytanie: kto mu pomaga, kto razem z nim uczestniczy w akcji wywoływania sztucznej epidemii? Krzyknął i spocony usiadł na łóżku. Nieustanne napięcie, w jakim żył, całodzienna niemal praca w ambulatorium, działalność konspiracyjna prowadzona często nocą i jeszcze akcja wywoływania sztucznej epidemii sprawiły, że coraz gorzej i bardzo płytko spał, a gdy udało mu się oderwać od rzeczywistości, nawiedzały go koszmarne sny, z których najczęściej zdarzał się właśnie ten. Niemiecki terror osiągał apogeum, więc wszystkie poczynania Eugeniusza stawały się coraz bardziej niebezpieczne. W związku z tym, i pod wpływem snu, zaczął prześladować go strach przed torturami, o których ciągle gdzieś słyszał. Bał się, że z bólu może powiedzieć coś takiego, co doprowadzi Niemców do Staśka albo do kogoś z podziemia. Kiedy pojechał do Warszawy, by spróbować zdobyć szczepionkę przeciwko tyfusowi, co wydawało się niemożliwe, gdyż była ona dostępna tylko dla Niemców, dzięki kolegom ze studiów zdobył kapsułkę cyjanku, którą od tej pory zawsze nosił przy sobie. To sprawiło, że poczuł się jakoś pewniej.

Zbliżała się zima 1942/1943 roku, który to czas Eugeniusz i Stanisław wyznaczyli sobie na szczyt pseudozachorowań na tyfus plamisty, miało to być apogeum ich wymyślonej epidemii. Nabrali już doświadczenia we wszelkich poczynaniach z tym związanych i odpowiednio byli wyposażeni we wszystko, co było potrzebne. Marzyli, by wreszcie ta ich wyjątkowa forma walki z okupantem wprowadziła zamęt, zdestabilizowała trwające na tych terenach już zbyt długo niemieckie panowanie. By ci, którzy terroryzowali, torturowali, zabijali, sami zaczęli bać się o swoje życie. Eugeniusz nigdy nie uważał się za pechowca, wręcz przeciwnie, tyle razy udało mu się dotąd wychodzić cało z sytuacji krytycznych, że raczej miał poczucie, iż gdzieś tam chyba ktoś nad nim czuwa. A tu w punkcie kulminacyjnym ich tajemnej akcji ciężko zachorowała jego żona, na tyle poważnie, że musiał zawiesić wszelkie działania poza ratowaniem chorej i opieką nad nią. Na ten czas Stanisław przejął jego chorych, ale nie był w stanie uczynić tyle na rzecz rozprzestrzeniania się fikcyjnego tyfusu, ile robiliby we dwóch. Na szczęście młody organizm żony pokonał chorobę, a kiedy powoli zaczęła wracać do zdrowia, Eugeniusz z takim impetem starał się nadrobić stracony dla akcji czas, że wkrótce liczba przypadków tyfusu przekroczyła normy statystyczne obliczane stosunkiem liczby zachorowań do wielkości obszaru i gęstości zaludnienia. Kiedy Eugeniusz po raz pierwszy na domach chorych zobaczył tabliczkę z ogłoszeniem: „Achtung, fleckfieber” (Uwaga, tyfus plamisty), poczuł, że to największe osiągnięcie w jego dotychczasowym życiu. Ale gdy na granicach wsi i gmin pojawiły się duże plakaty o podobnej treści: „Achtung, seuchengebiet” (Uwaga, obszar objęty zarazą) satysfakcja przekraczała radość z ukończenia na pierwszym miejscu biegu maratońskiego po lodowych górach. To były dyplomy uznania wynagradzające wszelkie trudy, nieprzespane noce i nieustannie towarzyszący stres. Niemcy byli przerażeni, wydali mnóstwo zarządzeń obowiązujących w czasie epidemii i praktycznie wycofali się z całego terenu. Za to polska społeczność mogła odetchnąć pełną piersią. Ustały aresztowania, wywózki, a w dodatku znacznie obniżono limity przymusowych kontyngentów. Eugeniusz i Stanisław starali się rzadko widywać, ale w zacisznym miejscu nie mogli sobie nie pogratulować, przypieczętowując sukces kieliszkiem czegoś mocniejszego. Wygrali bitwę, ale wojna jeszcze się nie skończyła. Epidemia nie mogła nagle wygasnąć, tylko na wiosnę trzeba było zmniejszyć liczbę przypadków choroby, a latem powinny być sporadyczne, tak jak w prawdziwej epidemii. Dalsze prowadzenie akcji przypadło jednak w udziale tylko Eugeniuszowi, bowiem Stanisław nagle wyjechał ze Zbydniowa. Wpływ na tę decyzję miała zbrodnia, której dopuścił się tam oddział SS. Gdy w dworze Horodyńskich odbywał się rodzinny ślub i wesele, szczelnie otoczono całą nieruchomość i wymordowano gospodarzy i licznych przybyłych na uroczystość gości. Nikt nie wyszedł stamtąd żywy.

Korzyści dla jednych często oznaczają straty dla innych. Tak było i ze skutkami fałszywej epidemii. Polacy cieszyli się z poluzowania obowiązkowych dostaw żywności, ale dochody zarabiających na dostawach dla Niemców folksdojczów uległy obniżeniu. Zaczęli bliżej przyglądać się epidemii, analizować niektóre przypadki i zawiadomili władze niemieckie, że wydaje im się podejrzana. Do tego dzięki różnym usłużnym donosicielom dodawano weryfikowalny fakt, że mimo szalejącej zarazy nie zwiększyła się śmiertelność mieszkańców, liczba pogrzebów nie wzrosła. Niemcy zorganizowali więc specjalną komisję, która miała zbadać sprawę, o czym na szczęście ktoś życzliwy uprzedził Eugeniusza. Znów nastał nerwowy dla niego czas i pojawił się sen z wbijaniem metalowego pręta do jego mózgu. Gdy otrzymał wezwanie do stawienia się przed komisją, która miała analizować problem na podstawie wizji lokalnej we wsi Turbia, od razu tam pojechał, aby odwiedzić w domach wszystkich pacjentów z dodatnim odczynem Weila-Felixa. Dokładnie sprawdził historie ich chorób, które starał się prowadzić na bieżąco, i zaplanował kolejność, w jakiej będzie ich pokazywał komisji. Na początek poszli najstarsi, najciężej chorzy i wymizerowani. Lokalna społeczność, choć nie orientowała się, z jakiej przyczyny ma przyjechać komisja, chciała swemu doktorowi pomóc. Ustalono więc strategię. By Niemców przychylnie do niego nastawić, wójt zadeklarował, że przygotuje obfity i suto zakrapiany obiad, na który od razu miał zapraszać przybyłych. Eugeniusz zaś postanowił namawiać, by pierwszym punktem programu była wizyta u chorych, bo przecież to podstawowy cel przyjazdu komisji. Ponadto gdyby sytuacja stała się na tyle groźna, że doktor zostałby aresztowany, łącznicy AK mieli być w gotowości do jego odbicia. W nocy, która poprzedzała przybycie komisji, Eugeniusz nie zmrużył oka. Przybyli Niemcy wyglądali nadzwyczaj groźnie, gdyż trzech lekarzy, którzy byli merytorycznym trzonem komisji, przyjechało w otoczeniu kilku oficerów i sporej grupy uzbrojonych żołnierzy. Polacy odegrali zaplanowaną scenę. Wójt zapraszał na przyjęcie, a Eugeniusz dopingował do obchodu. Szef lekarzy, najstarszy z nich, w randze pułkownika, wydał wygodny dla siebie przede wszystkim rozkaz. Dwóch młodszych lekarzy miało udać się do chorych, a on i oficerowie zasiedli do stołu w ciepłej siedzibie gminy, co nie było bez znaczenia, gdyż na zewnątrz panował siarczysty mróz (luty 1944). Przy wejściu do kolejnych chat Eugeniusz ostrzegał członków komisji przed niebezpieczeństwem zarażenia się, więc sprawdzali tylko nazwiska chorych według swojego wykazu, a potem pobierali krew bez przeprowadzania badania lekarskiego. W buchalterii wszystko się zgadzało, a wyników analizy krwi Eugeniusz po tylu doświadczeniach był pewny. Po wizycie w kilku chatach Niemcy postanowili wracać do siedziby gminy, bo mróz narastał, a stamtąd dochodziły odgłosy śpiewów najedzonych i z pewnością podpitych pozostałych członków kontrolującego gremium. Eugeniusz odetchnął. W duchu stwierdził, że po wygranej bitwie teraz chyba już całą wojnę wygrali.

Eugeniusz Łazowski i Stanisław Matulewicz – spotkanie po latach.

Wiosną nadal obowiązywały niemieckie zarządzenia przeciwepidemiczne, ale Eugeniusz jak co roku zaczął powolne wygaszanie zarazy, by latem ją zlikwidować. Niemcy byli już w odwrocie, a zza Sanu słychać było sowiecką artylerię. Nagle pod ambulatorium podjechał wojskowy motocykl z przyczepą. Do gabinetu wtargnął Niemiec w pełnym rynsztunku bojowym. Eugeniusz go poznał od razu. Był to żandarm, który kiedyś zasięgał u niego porady lekarskiej, a którego później widział, jak z bezwzględnością kata mordował na rynku Żydów.

– Doktorze, uciekaj! – zawołał niemal od progu. Jest pan na liście gestapo do zlikwidowania.

– Za co? – z pewnie nieco udawanym spokojem zapytał Eugeniusz. Przykładnie pracuję jako lekarz…

– Oni wszystko wiedzą, że pomaga pan rannym partyzantom… Ja tylko ostrzegam, a pan rób z tym, co chcesz – krzyknął i już go nie było.

Słyszała to wszystko żona doktora. Gdy tylko żandarm odjechał, wzięła córeczkę na ręce i wybiegła przez dziurę w płocie. Eugeniusz ją dogonił. Dopiero w Stalowej Woli u mamy poczuli się bezpiecznie. Mieszkali tam jakiś czas, a potem, już w 1945 roku, wrócili do Warszawy.

Nieznana jest liczba ludzi, którzy w okolicach Stalowej Woli dzięki działaniom obydwu lekarzy ocaleli z niemieckiego pogromu. Przybliżony szacunek mówi o kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy. Byli wśród nich nie tylko ci, których nie aresztowano czy nie wywieziono na roboty, ale również tacy, dla których ulga w obowiązkowych dostawach żywności oznaczała uniknięcie głodu. Bakterię Proteus vulgaris Łazowski i Matulewicz wstrzyknęli kilkunastu tysiącom pacjentów, co łatwiej obliczyć dzięki prowadzonej przez nich dokumentacji. Stosowali ją wyłącznie dla Polaków, bowiem Żyd cierpiący na tyfus błyskawicznie był zabijany. Odkrywczy umysł Matulewicza i w tej materii znalazł pewne rozwiązanie. Rozpoznał odczynnik, który dodany do krwi chorego powodował, że wynik badania był niejasny. Tę metodę wykorzystywali więc w przypadkach chorych Żydów.

Obydwaj lekarze po wojnie wyjechali z Polski i zrobili naukową karierę. Stanisław Matulewicz został profesorem radiologii w Zairze, a Eugeniusz Łazowski profesorem pediatrii w USA.