Gdzie diabeł nie mógł... Kedywianki w akcji - Agnieszka Lewandowska-Kąkol - ebook

Gdzie diabeł nie mógł... Kedywianki w akcji ebook

Agnieszka Lewandowska-Kąkol

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Piękne i piekielnie niebezpieczne - kobiety w akcjach likwidacyjnych polskiego podziemia. Opowieść o Kedywiankach: żołnierkach podejmujących się najtrudniejszych zadań, ryzykantek niecofających się przed największymi niebezpieczeństwami, niezłomnych saperkach, sabotażystkach i dywersantkach w służbie ojczyzny. W Kedywie obok mężczyzn działały kobiety - na równi z nimi dzieliły niebezpieczeństwa i trudy. Szybko okazało się, że mogą być nie tylko świetnymi wywiadowczyniami czy agentkami, ale także saperkami, które bez trudu poradzą sobie z wysadzeniem w powietrze niemieckiego pociągu lub nawet koszar. Odwaga, determinacja i niezłomność, których wymagano od ochotniczek, sprawiały, że agentki i łączniczki często osiągały lepsze wyniki niż mężczyźni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 242

Oceny
4,0 (3 oceny)
0
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstęp

WSTĘP

Wcze­sny wie­czór czerw­cowy 1943 roku. Jak zwy­kle o tej porze roku było jesz­cze zupeł­nie jasno. Słońce na­dal nie zamie­rzało udać się na spo­czy­nek, choć jego pro­mie­nie nie miały już takiej mocy jak choćby godzinę wcze­śniej. Nagrzane powie­trze pach­niało latem, mimo że dzień wciąż nale­żał do kalen­da­rzo­wej wio­sny. Pogoda zachę­cała do spa­ce­rów, toteż mimo nie­miec­kiego ter­roru panu­ją­cego w mie­ście, wybrało się na nie wielu war­sza­wia­ków. Zna­la­zły się wśród nich trzy młode kobiety dziar­sko podą­ża­jące wzdłuż torów kole­jo­wych bie­gną­cych od Dworca Gdań­skiego w kie­runku ulicy Powąz­kow­skiej. „Mira”, „Kry­sia” i „Zosia Saska” szły pochło­nięte roz­mową, co rusz to wybu­cha­jąc śmie­chem, który wyda­wał się odbi­ciem ich bez­tro­skiego nastroju, choć rów­nie dobrze mógł słu­żyć roz­ła­do­wa­niu stresu.

Przez ponad trzy lata kon­spi­ra­cyj­nej dzia­łal­no­ści nauczyły się opa­no­wy­wać stres środ­kami czer­pa­nymi z aktor­skiego rze­mio­sła. Gdy szły na akcję, było im ciężko nie tylko na duchu, ale i fizycz­nie. Grały tak pro­fe­sjo­nal­nie, że trudno by było komuś się domy­ślić, iż dźwi­gają dzie­sięć ter­mi­tó­wek, czyli opa­ko­wań z mate­ria­łem zapa­la­ją­cym wypo­sa­żo­nych w zapal­niki che­miczno-cza­sowe. Uzbro­je­nie takiego ładunku nastę­po­wało po prze­ła­ma­niu rurki, w któ­rej znaj­do­wał się kwas siar­kowy. Gdy prze­tra­wił on celo­fa­nową osłonkę, masa ter­mi­towa zapa­lała się, osią­ga­jąc tem­pe­ra­turę dwóch tysięcy stopni Cel­sju­sza. Nastę­po­wało to po czter­dzie­stu pię­ciu minu­tach. Zapal­niki prze­sy­łane z Anglii dzia­łały z dokład­no­ścią co do minuty, nato­miast te pro­du­ko­wane kon­spi­ra­cyj­nie zawie­rały celo­fan róż­nej gru­bo­ści, a przez to kwas prze­że­rał go w róż­nym cza­sie, były więc mało pre­cy­zyjne.

Docho­dząc do wylotu ulicy Bura­kow­skiej, dziew­czyny rzu­ciły pierw­sze ładunki na dach maga­zynu prze­cho­wu­ją­cego mun­dury Wehr­machtu. Kolejne pozo­sta­wiły w nie­da­leko od maga­zynu usy­tu­owa­nym skła­dzie drewna. „Mira” już widziała oczami wyobraźni pło­nące na podwó­rzu pira­midy desek, które Niemcy uło­żyli z cechu­jącą ich pedan­te­rią. Kolej­nym celem ich rzu­tów były zaplom­bo­wane wagony towa­rowe, które praw­do­po­dob­nie zostały przy­go­to­wane do wypra­wie­nia na wschód. Na każ­dym z dachów tego trzy­czło­no­wego ciągu wylą­do­wał ter­mi­towy ładu­nek. Do zago­spo­da­ro­wa­nia pozo­stał im już tylko jeden. „Mira”, widząc samotną loko­mo­tywę sto­jącą na bocz­nicy, posta­no­wiła na niej umie­ścić ter­mi­tówkę. Gdy ruszyła w jej kie­runku, paczka wysu­nęła się jej z ręki i upa­dła na zie­mię. Od razu zaczęły wydo­by­wać się z niej kłęby dymu, co trudno byłoby ukryć przed miesz­kań­cami oko­licz­nych dom­ków. Dziew­czyny posta­no­wiły więc jak naj­szyb­ciej znik­nąć z oko­licy, tym bar­dziej że było już nie­wiele czasu do zapa­le­nia się pod­ło­żo­nych wcze­śniej ładun­ków. Nie zawra­cały, by nie zna­leźć się koło obiek­tów, które lada moment mogły sta­nąć w ogniu, lecz zaczęły biec dalej, w kie­runku Dworca Gdań­skiego. Nagle wyrósł przed nimi nie­miecki poli­cjant z for­ma­cji nad­zo­ru­ją­cej kolej i naka­zał, by zawró­ciły z drogi. Tu w sukurs przy­szło im obe­zna­nie z teatral­nymi sztucz­kami. Kon­spi­ra­torki jedna przez drugą zaczęły świer­go­tać, że spie­szą się na pociąg, a to naj­krót­sza droga, że jeśli nie zdążą, to ich mamy będą zde­ner­wo­wane, a jedna jest chora na serce, takie emo­cje mogą więc stać się dla niej groźne, że… Mun­du­rowy, zaty­ka­jąc uszy, mach­nął ręką i pozwo­lił im biec dalej.

Gdy dotarły do prze­jazdu kole­jo­wego, cze­kała na nie następna prze­szkoda: nie­miecki kole­jarz sto­jący tam zwy­kle na poste­runku. Znów zaczęły szcze­bio­tać na trzy głosy, wkła­da­jąc w arty­ku­ło­wa­nie prośby o prze­pusz­cze­nie cały dra­ma­tyczny kunszt. Tym razem finał sceny był nieco inny, gor­szy. Nie­miec prze­pu­ścił je, ale kazał zapła­cić man­dat karny, po sześć zło­tych od każ­dej. Ode­tchnęły z ulgą, po czym „Mira” wrę­czyła mu bank­not dwu­dzie­sto­zło­towy, nie licząc na resztę. Kole­jarz był jed­nak skru­pu­latny i zaczął szu­kać w tor­bie dwóch zło­tych, wypi­su­jąc rów­no­cze­śnie trzy pokwi­to­wa­nia. „Kry­sia” i „Zosia Saska” ode­szły, ale „Mira” musi cze­kać. Spo­gląda na zega­rek i widzi, że do wybu­chu ter­mi­tó­wek pozo­stało tylko kilka minut. Prze­stę­puje z nogi na nogę, nie­cier­pli­wie cze­ka­jąc na zakoń­cze­nie for­mal­no­ści. Służ­bi­sta znaj­duje wresz­cie drobne i wrę­cza jej wypeł­nione kali­gra­ficz­nym pismem papiery. „Mira” bie­gnie i dołą­cza do kole­ża­nek. Chwilę póź­niej są już w jej miesz­ka­niu i z okna obser­wują erup­cje kolej­nych ognisk zna­czą­cych obiekty, na które wrzu­cały ładunki zapa­la­jące. „Loko­mo­tywa pew­nie oca­lała”, myślą, choć miej­sce, w któ­rym spa­dła na zie­mię prze­zna­czona dla niej ter­mi­tówka, nie było od niej odle­głe. Może…

„Mira” (Kazi­miera Olszew­ska), „Kry­sia” (Kry­styna Wierz­bicka) i „Zosia Saska” (Maria Ocet­kie­wicz) to człon­ki­nie Kobie­cych Patroli Miner­skich, które powstały w marcu 1940 roku. Idea ich powo­ła­nia zro­dziła się pod koniec 1939 roku, kiedy jesz­cze dobrze nie prze­brzmiały echa prze­gra­nej kam­pa­nii wrze­śnio­wej. W kie­row­ni­czych krę­gach Związku Odwetu, for­ma­cji do zadań spe­cjal­nych wydzie­lo­nej ze Związku Walki Zbroj­nej, prze­wi­dy­wano trud­no­ści, jakie napo­tkać może akcja dywer­syjno-sabo­ta­żowa, do któ­rej zaczęto się przy­go­to­wy­wać. Pano­wało prze­ko­na­nie, że kobiety krę­cące się wokół obiek­tów woj­sko­wych, torów kole­jo­wych czy zakła­dów pro­duk­cyj­nych, szcze­gól­nie te obcią­żone tor­bami z zaku­pami, będą zwra­cać mniej­szą uwagę, niż znaj­du­jący się w tych samych miej­scach męż­czyźni. Co prawda, oku­panci szybko zorien­to­wali się, jak głę­boko i wszech­stron­nie pol­skie kobiety zaan­ga­żo­wały się w walkę z nimi i rów­nie bły­ska­wicz­nie zaczęli je gnę­bić, lecz ten począt­kowo powszech­nie akcep­to­wany argu­ment legł u pod­staw zor­ga­ni­zo­wa­nia wyłącz­nie kobie­cego oddziału dywer­syj­nego.

Dru­gim bodź­cem do jego powsta­nia była dzia­łal­ność Zofii Fra­nio, lekarki, która całe życie pod­po­rząd­ko­wała dwóm misjom: nie­sie­niu pomocy, czę­sto bez­in­te­re­sow­nej, cho­rym i walce o wolną ojczy­znę. Roz­po­częła ją już w trak­cie stu­diów medycz­nych, bio­rąc udział w stop­niu porucz­nika w woj­nie pol­sko–bol­sze­wic­kiej. W Dru­giej Rze­czy­po­spo­li­tej, mimo bli­sko dwu­dzie­stu lat pokoju, jakby prze­czu­wa­jąc, że jest on tym­cza­sowy, ukoń­czyła kursy Przy­spo­so­bie­nia Woj­sko­wego Kobiet i potem sama szko­liła wiele dru­żyn ratow­ni­czych, for­su­jąc tezę, że w ewen­tu­al­nym kon­flik­cie zbroj­nym kobiety są w sta­nie wal­czyć na równi z męż­czy­znami. W listo­pa­dzie 1939 roku, pra­cu­jąc jako lekarka w war­szaw­skim szpi­talu św. Ducha, zaan­ga­żo­wała się w dzia­łal­ność kon­spi­ra­cyjną. Zaprzy­się­żona w Służ­bie Zwy­cię­stwu Pol­ski przez Fran­ciszka Nie­po­kól­czyc­kiego „Teo­dora”, przy­jęła pseu­do­nim Dok­tor. Kilka mie­sięcy póź­niej weszła w skład Związku Odwetu, for­ma­cji wydzie­lo­nej ze Związku Walki Zbroj­nej, powo­ła­nej na miej­sce SZP, któ­rej zada­niem miało być pro­wa­dze­nie akcji dywer­syjno-sabo­ta­żo­wej. Usta­wicz­nie, i jak się oka­zało – prze­ko­nu­jąco, nama­wiała prze­ło­żo­nych do utwo­rze­nia zespo­łów dywer­syj­nych zło­żo­nych z samych kobiet.

I oto w lutym 1940 roku zja­wił się w jej miesz­ka­niu Zbi­gniew Lewan­dow­ski „Szyna”, szef Biura Badań Tech­nicz­nych Wydziału Sape­rów Komendy Głów­nej ZWZ (prze­ra­dza­ją­cego się wła­śnie w tym mie­siącu w Armię Kra­jową), który otrzy­mał roz­kaz prze­pro­wa­dze­nia pierw­szego szko­le­nia miner­skiego kobiet. Póź­niej wspo­mi­nał to tak: „Sze­dłem do miesz­ka­nia dr Fra­nio wcale nie­prze­ko­nany o słusz­no­ści zle­co­nego mi zada­nia. Nie wąt­pi­łem oczy­wi­ście ani o odwa­dze, ani o patrio­ty­zmie Polek, ale żeby powie­rzać im wysa­dza­nie w powie­trze torów i mostów kole­jo­wych, to już w moim prze­ko­na­niu prze­kra­czało siły kobiece. Jakże się myli­łem”1.

Na ten pierw­szy w histo­rii kurs miner­ski skie­ro­wano pięć kobiet. Były odważne, zde­cy­do­wane pod­jąć pro­po­no­waną im dzia­łal­ność, sprawne fizycz­nie i już prze­szko­lone w róż­nych rodza­jach pomoc­ni­czej służby woj­sko­wej, skoro przed wojną funk­cjo­no­wały jako instruk­torki PWK. Pierw­szą chętną do pogłę­bia­nia spe­cja­li­stycz­nej wie­dzy była Zofia Fra­nio, a za nią na liście kur­san­tek znaj­do­wały się: Anto­nina Mijal, Kazi­miera Olszew­ska, Janina Rudo­mino-Kocha­now­ska i Kazi­miera Skosz­kie­wicz. Two­rzyły one zalą­żek Kobie­cych Patroli Miner­skich (KPMin.) i otrzy­mały zada­nie sfor­mo­wa­nia wła­snych, pię­cio­oso­bo­wych patroli; a więc miały dobrać sobie po cztery kobiety oraz prze­szko­lić je teo­re­tycz­nie i prak­tycz­nie według pro­gramu kursu, które same ukoń­czyły.

Jesie­nią tegoż roku do dzia­ła­nia gotowe były dwa patrole: Anto­niny Mijal i Kazi­miery Olszew­skiej. W tym samym mniej wię­cej cza­sie Janina Gal­ler (ps. Oliwa, Nina), przed­wo­jenna praw­niczka i komen­dantka oddziału pozasz­kol­nego PWK, na wła­sną rękę zor­ga­ni­zo­wała grupę kilku dziew­cząt (były to m.in. Wanda Kel­ler „Kry­sia C”, Zofia Koprow­ska „Cze­sia”, Jadwiga Łuka­siak „Basia” i Janina Zgliń­ska „Jaśka”) i prze­pro­wa­dziła ich szko­le­nie w Żabieńcu pod War­szawą. Dla­tego jego uczest­niczki żar­to­bli­wie były nazy­wane „Żabin­kami”. Kilka mie­sięcy póź­niej Janina Gel­ler nagle zmarła i zastą­piła ją Janina Zgliń­ska. Grupa ta dołą­czyła do KPMin. jako trzeci patrol. Póź­niej powstało jesz­cze ich sześć i w sumie zrze­szały pięć­dzie­siąt pięć kobiet. Dowódz­two cało­ści powie­rzono dok­tor Fra­nio, a jej zastęp­czy­nią została Anto­nina Mijal.

Gdy KPMin. miały za sobą już dwa lata walki i udział w wielu trud­nych akcjach, w listo­pa­dzie 1942 roku w Komen­dzie Głów­nej Armii Kra­jo­wej wydzie­lono komórkę o nazwie Kie­row­nic­two Dywer­sji, w skró­cie Kedyw, z puł­kow­ni­kiem Emi­lem Fiel­dor­fem „Nilem” na czele. Minerki włą­czono do Okręgu War­szaw­skiego Kedywu, kie­ro­wa­nego przez majora Jerzego Lewiń­skiego „Chu­chro”, któ­rego po jego aresz­to­wa­niu, a potem stra­ce­niu, zastą­pił w paź­dzier­niku 1943 roku kapi­tan Józef Rybicki „Andrzej”. Wraz z wybu­chem powsta­nia war­szaw­skiego KPMin. jako wyod­ręb­nione oddziały prze­stały ist­nieć. Szes­na­ście jego człon­kiń (z patroli „Tosi”, „Miry”, „Bogu­miły” i „Aliny”) przy­dzie­lono do Oddziału Żeń­skiego Sape­rów, kie­ro­wa­nego przez dok­tor Fra­nio. Trzy patrole („Justyny”, „Czesi” i „Zosi Saskiej”) otrzy­mały zada­nie wysa­dza­nia mostów w pod­war­szaw­skich miej­sco­wo­ściach. Pozo­stałe kobiety roz­po­częły dzia­łal­ność w róż­nych oddzia­łach męskich. Nie ogra­ni­czały się do swej miner­skiej spe­cjal­no­ści, ale zna­la­zły się zawsze tam, gdzie była taka potrzeba, i robiły to, co w danej chwili było naj­waż­niej­sze. Zgi­nęło dzie­sięć spo­śród nich, sześć w trak­cie walk powstań­czych. Więk­szość opu­ściła War­szawę przez obóz w Prusz­ko­wie i unik­nęła nie­woli.

Wyje­chały z War­szawy trzy­dzie­stego kwiet­nia 1944 roku o godzi­nie czter­na­stej. Miały ze sobą pisto­let auto­ma­tyczny, piłę z zapa­so­wym ostrzem, nóż, dłuto, szprycę i kwas solny. Było ich pięć: „Mar­ge­rita”, „Halinka”, „Magda”, „Iga” i „Klara”. Do Sza­niaw (miej­sco­wość poło­żona dwa­na­ście kilo­me­trów od Łukowa, około dzie­więć­dzie­się­ciu od Lublina) doje­chały około godziny dzie­więt­na­stej. Stam­tąd, podzie­lone na dwie grupy, doszły do miej­sca upa­trzo­nego pod­czas jazdy pocią­giem. Zajęło im to prze­szło godzinę, ale zna­la­zły się w uro­czym, zacisz­nym zakątku, w przy­tul­nej leśnej kotlince.

Po roz­lo­ko­wa­niu „Mar­ge­rita” i „Halinka” udały się na zwiady. Musiały rozej­rzeć się w tere­nie, by wyzna­czyć naj­lep­sze miej­sce do prze­pro­wa­dze­nia akcji. Wybrały nie­wielki pagó­rek sąsia­du­jący z reszt­kami prze­wró­co­nego, spa­lo­nego pociągu, znaj­du­jący się na otwar­tej prze­strzeni, ale w pobliżu spo­rej kępy drzew o gęstych, pokry­tych pierw­szą zie­le­nią gałę­ziach. Wyż­sze poło­że­nie dawało więk­szą gwa­ran­cję, że nie natra­fią na wodę. O dwu­dzie­stej trze­ciej, godzi­nie usta­lo­nej z dru­gim patro­lem, który poje­chał pod Mińsk Mazo­wiecki, roz­sta­wiły czujki i przy­stą­piły do kopa­nia. Mniej wię­cej co pięt­na­ście minut musiały prze­ry­wać pracę na czas prze­jazdu pociągu. Oka­zało się, że kabel znaj­duje się na głę­bo­ko­ści bli­sko dwóch metrów, dotar­cie do niego zajęło im więc prze­szło godzinę. Piło­wa­nie trwało około dwu­dzie­stu pię­ciu minut. Potem jeden koniec kabla, nie przy­pad­kowy, lecz ten bie­gnący w stronę Brze­ścia nad Bugiem, z dużym wysił­kiem we trzy wycią­gnęły tak, by zna­lazł się nad koń­cem dru­gim, i wstrzyk­nęły w niego dwie szpryce kwasu sol­nego. Ope­ra­cja dobie­gła końca. Zasy­pały dół i bar­dzo sta­ran­nie ubiły zie­mię nogami. „Iga” ode­szła na pewną odle­głość, by spraw­dzić, czy miej­sce wygląda tak, jak przed kopa­niem. By utrud­nić poszu­ki­wa­nia punktu prze­cię­cia kabla, jesz­cze w dwóch innych miej­scach wzdłuż jego nie­wi­docz­nej trasy roz­ko­pały zie­mię, po czym zako­pały i pie­czo­ło­wi­cie ubiły.

Odwrót zapla­no­wany był brze­giem lasu znaj­du­ją­cego się po dru­giej stro­nie toru, ale stam­tąd docho­dziły odgłosy strza­łów, ruszyły więc na prze­łaj przez pola. Musiały prze­ciąć linię kole­jową pro­wa­dzącą do Lublina, by zna­leźć się na dro­dze do Łukowa. Nie prze­wi­działy utrud­nień w postaci roz­le­głych mokra­deł. Przez spory ich frag­ment prze­dzie­rały się do nasypu kole­jo­wego, po czym czas jakiś szły torem aż do gro­bli cią­gną­cej się pomię­dzy bagnami. Odbi­ja­jąc kilka kilo­me­trów od trasy kole­jo­wej, dotarły wresz­cie do drogi, którą pier­wot­nie miały iść. Solid­nie zmę­czone zatrzy­mały się w dość głę­bo­kim rowie. Była godzina czwarta. Wsta­wał dzień. O pią­tej trzy z nich wyru­szyły na dwo­rzec, by wsiąść do pociągu odjeż­dża­ją­cego z Łukowa o szó­stej trzy­dzie­ści sześć. Pozo­stałe dwie poje­chały następ­nym, o ósmej dwa­dzie­ścia.

Kobiece Patrole Miner­skie były feno­me­nem na skalę świa­tową, podob­nie jak powstały pół­tora roku póź­niej oddział spe­cjalny dywer­sji i sabo­tażu kobiet „Disk”, któ­rego człon­ki­nie („Mar­ge­rita” – Maria Jan­kow­ska, „Halinka” – Wanda Buraw­ska-Bro­niew­ska, „Magda” – Helena Ujaz­dow­ska-Kono­packa, „Iga” – Halina Sejko i „Klara” – Oleńka Jaxa-Sto­jow­ska) wzięły udział w akcji prze­cię­cia kabla ziem­nego pod Łuko­wem, opi­sa­nej powy­żej.

Orga­ni­za­cją oddziału, z roz­kazu szefa sztabu KG ZWZ AK gene­rała Tade­usza Peł­czyń­skiego, zajęła się Wanda Gertz „Lena”, która zarówno na eta­pie jego budo­wa­nia, jak i póź­niej­szej dzia­łal­no­ści ode­grała taką samą rolę jak Zofia Fra­nio w patro­lach miner­skich. „Lena” była już wyszko­lona woj­skowo, ponie­waż słu­żyła mię­dzy innymi w I Bry­ga­dzie Legio­nów Pol­skich i była komen­dantką jed­nego z bata­lio­nów Ochot­ni­czej Legii Kobiet. Ona rów­nież z prze­ko­na­niem sta­rała się udo­wad­niać, że udział kobiet w walce nie musi się ogra­ni­czać do funk­cji pomoc­ni­czych. Podob­nie do „Dok­tor” w kon­spi­ra­cji dzia­łała już od listo­pada 1939 roku.

Wanda Gertz do kadry dowód­czej „Disku” powo­łała swoje kole­żanki z POW, zna­jąc ich moż­li­wo­ści i mając pew­ność, że może na nich pole­gać. Były to: Hanna Bilik „Fili­pina”, Maria Jan­kow­ska „Mar­ge­rita”, Wła­dy­sława Macie­szyna „Sława”, Jadwiga Szy­mań­ska „Wiga” i Maria Zie­lonka „Zofia”. Od razu roz­po­częło się ich szko­le­nie obej­mu­jące teo­re­tyczne i prak­tyczne zagad­nie­nia zwią­zane z dywer­sją, sabo­ta­żem, a także wywia­dem, które popro­wa­dził kapi­tan Jan Kajus Andrze­jew­ski „Jan”. Kobiety dołą­cza­jące do oddziału po tej pierw­szej piątce, sta­no­wią­cej jego zalą­żek, były szko­lone przez ofi­ce­rów męskiej pod­cho­rą­żówki. Po dwóch tur­nu­sach takich zajęć „Disk”, opie­ra­jąc się na wyszko­lonej już kadrze, stwo­rzył wła­sną żeń­ską pod­cho­rą­żówkę, w któ­rej regu­larne zaję­cia roz­po­częły się wio­sną 1943 roku. Jesz­cze pod­czas prac orga­ni­za­cyj­nych, które zajęły mniej wię­cej pół roku, wer­bo­wane kobiety brały udział w akcjach, naj­pierw zwią­za­nych z tak zwa­nym małym sabo­ta­żem, a wkrótce zaczęto im powie­rzać coraz poważ­niej­sze i bar­dziej nie­bez­pieczne zada­nia.

W szczy­to­wym okre­sie dzia­łal­no­ści „Disk” liczył sto trzy­dzie­ści człon­kiń. Po powsta­niu Kedywu włą­czony został do jego pułku dywer­syj­nego, który wystę­po­wał pod kryp­to­ni­mami: „Motor”, „Sztuka”, „Deska”, „Broda 53”. Cały czas na czele „Disku” stała Wanda Gertz „Lena”, dla­tego czę­sto nazy­wano go oddzia­łem Leny. Funk­cję zastępcy dowódcy peł­niła Maria Zie­lonka „Zofia”. Pierw­szego sierp­nia 1944 roku oddział pra­wie w kom­ple­cie sta­wił się w wyzna­czo­nym punk­cie – w fabryce Tele­fun­kena na Woli, gdzie przy­dzie­lono jego człon­ki­nie do kon­kret­nych odcin­ków, teraz już nie kon­spi­ra­cyj­nej, ale jaw­nej walki. Część z nich dołą­czono do oddzia­łów męskich, a resztę z „Leną” na czele włą­czono do Bry­gady Dywer­syj­nej „Broda 53”. W walce pole­gło jede­na­ście człon­kiń „Disku”. Pią­tego paź­dzier­nika 1944 roku „Lena” z czę­ścią swych pod­wład­nych, na czele dwóch tysięcy kobiet, wyszła z poko­na­nej War­szawy do nie­woli.

Trze­cia grupa kobiet, które zde­cy­do­wały się na kon­spi­ra­cję, a w jej ramach na walkę sabo­ta­żowo–dywer­syjną pod sztan­da­rem Kedywu, nie nale­żała ani do Kobie­cych Patroli Miner­skich, ani do „Disku”. W róż­nym cza­sie ochot­ni­czo dołą­czały do oddzia­łów męskich, peł­niąc w nich naj­roz­ma­it­sze funk­cje. Więk­szość miała już za sobą jakieś doświad­cze­nie w orga­ni­za­cjach para­mi­li­tar­nych Dru­giej Rzecz­po­spo­li­tej albo nale­żała do Związku Har­cer­stwa Pol­skiego, który na uży­tek dzia­łań kon­spi­ra­cyj­nych, pod koniec wrze­śnia 1939 roku, przy­jął nazwę Szare Sze­regi. W tym dru­gim przy­padku owo wej­ście do „pod­zie­mia” odby­wało się nie­jako natu­ral­nie, płyn­nie, ponie­waż dru­żyny zrze­sza­jące mło­dzież pona­do­siem­na­sto­let­nią weszły w skład Grup Sztur­mo­wych bez­po­śred­nio pod­le­głych Kedy­wowi. W sierp­niu 1943 roku utwo­rzono z nich bata­lion „Zośka”, któ­rego 3. kom­pa­nia – „Agat”, póź­niej prze­mia­no­wana na „Pegaz” – wydzie­lona została do zadań spe­cjal­nych i stała się zaląż­kiem bata­lionu „Para­sol”. Ochot­niczki bez żad­nego stażu zazwy­czaj ktoś wpro­wa­dzał do oddziału, ponie­waż spe­cy­fika dzia­łań Kedywu wyma­gała, aby osoby w nich uczest­ni­czące cha­rak­te­ry­zo­wały się nie­po­wsze­dnimi cechami cha­rak­teru i obli­go­wała do naj­ści­ślej­szego utaj­nie­nia. Błąd w rekru­ta­cji mógł wiele kosz­to­wać, a dowo­dem, że prze­pro­wa­dzana była wła­ści­wie, jest to, iż nawet naj­cięż­sze śledz­twa – nie­stety, wpadki się zda­rzały – nie zła­mały więk­szo­ści kedy­wia­nek.

Kedyw powstał na roz­kaz gene­rała Ste­fana Rowec­kiego „Grota”, dowódcy Armii Kra­jo­wej. Roz­kaz ten został wydany dwu­dzie­stego dru­giego stycz­nia 1943 roku. Tytuł roz­kazu: „Upo­rząd­ko­wa­nie odcinka walki czyn­nej”, lapi­dar­nie okre­ślał cel powsta­nia nowej for­ma­cji. Jej komórki szta­bowe miały być orga­ni­zo­wane nie tylko w Komen­dzie Głów­nej AK, czyli w War­sza­wie, ale i w komen­dach poszcze­gól­nych Okrę­gów na tere­nie całego kraju. By objąć dzia­ła­niami Kedywu tak duży obszar, pole­cono stwo­rze­nie odręb­nej sieci szyb­kiej łącz­no­ści pomię­dzy nimi.

Rów­nież w tere­nie, poza sto­licą, w akcje pro­wa­dzone przez Kie­row­nic­two Dywer­sji zaan­ga­żo­wa­nych było sporo kobiet, ale przed­się­wzię­cia te są znacz­nie gorzej udo­ku­men­to­wane, a o losach ich boha­te­rek nie­wiele do dziś wia­domo, chyba że już po woj­nie jakąś sferą swego życia zwró­ciły na sie­bie publiczną uwagę. Przy­kła­dem takiej osoby jest Hanka Skar­żanka, zna­ko­mita aktorka fil­mowa (ponad pięć­dzie­siąt fil­mów) i teatralna (przede wszyst­kim zasły­nęła rolami kre­owa­nymi w war­szaw­skim teatrze Ate­neum). Wojna zastała ją w Wil­nie, gdzie na Uni­wer­sy­te­cie Ste­fana Bato­rego stu­dio­wała naj­pierw rol­nic­two, a potem polo­ni­stykę, rów­no­cze­śnie ucząc się w tam­tej­szym kon­ser­wa­to­rium. Wybuch wojny nie­miecko-radziec­kiej prze­kre­ślił pla­no­wany na naj­bliż­sze dni jej debiut w Teatrze Małym. Wtedy wstą­piła do AK i przy­jęła pseu­do­nim Nira albo Aktorka. Naj­pierw jako kel­nerka w kasy­nie ofi­cer­skim zbie­rała infor­ma­cje dla pol­skiego wywiadu woj­sko­wego. Po powsta­niu Kedywu brała udział w wielu jego akcjach. Naj­słyn­niej­sza z nich to odbi­cie z wię­zie­nia na Łukisz­kach Euge­niu­sza Chy­liń­skiego „Freza”, cicho­ciem­nego, inspek­tora dywer­sji wileń­skiego Kedywu, który, symu­lu­jąc atak wyrostka robacz­ko­wego, trans­por­to­wany był z wię­zie­nia do szpi­tala św. Jakuba. Skar­żanka, mimo że była w zaawan­so­wa­nej ciąży, pod­jęła się prze­wie­zie­nia go przez całe mia­sto w bez­pieczne miej­sce. Korzy­sta­jąc ze swych jesz­cze wtedy dosyć zni­ko­mych doświad­czeń teatral­nych, za pomocą cha­rak­te­ry­za­cyj­nych sztu­czek zmie­niła wygląd zbiega. A potem, gdy go wio­zła i była zatrzy­my­wana na licz­nych nie­miec­kich poste­run­kach kon­tro­l­nych, uda­wała, że wła­śnie zaczyna rodzić. W lipcu 1944 roku „Nira” została zde­kon­spi­ro­wana i inter­no­wana w Kału­dze. W cza­sie wojny stra­ciła ojca i męża. W 1945 roku wraz z roczną córeczką, matką i bra­tem wró­ciła do Pol­ski.

„Nie ulega dla mnie żad­nej wąt­pli­wo­ści, że kobiety góro­wały nad męż­czy­znami w kon­spi­ra­cji swoją ofiar­no­ścią, poświę­ce­niem, pracą, ide­owo­ścią i wyczy­nami. Nie wiem, nie wyobra­żam sobie, jak wyglą­da­łaby kon­spi­ra­cja bez udziału, bez pomocy kobiet. Nie było odcinka pracy kon­spi­ra­cyj­nej, w któ­rym by one nie brały czyn­nego udziału. Były więc łącz­nicz­kami, pie­lę­gniar­kami, pil­no­wały melin, wyra­biały mate­riały wybu­chowe, prze­cho­wy­wały broń, brały udział w akcjach bojo­wych”2.

„Nie będzie prze­sadą stwier­dze­nie, że kobiece patrole sta­no­wiły oddział, na któ­rego codzienne życie skła­dały się trudne i nie­bez­pieczne zada­nia, mogące nie­jed­nemu męż­czyź­nie spę­dzić sen z powiek, wywo­łać drże­nie rąk oraz mocne koła­ta­nie serca”3.

„LENA”. Wanda Gertz (1896–1958)

W mun­du­rze porucz­nika, 1921

„LENA”

Wanda Gertz (1896–1958)

Był lip­cowy powsze­dni dzień. Jak na tę porę roku przy­stało, mimo że docho­dziła już sie­dem­na­sta, słońce wciąż tkwiło wysoko i nie robiło wra­że­nia, by miało ochotę szybko roz­po­cząć swą scho­dzącą wędrówkę po nie­bo­skło­nie. Jego blask pora­żał inten­syw­no­ścią wła­śnie w tym miej­scu, gdzie jaskrawe pro­mie­nie zde­rzały się z kolo­ry­stycz­nie mu pokrew­nym łanem nie­mal już doj­rza­łego zboża. Jego kłosy pięły się do góry, jakby każdy chciał prze­ści­gnąć inne swym wzro­stem. Nie pochy­lały się w żadną stronę, nie szu­miały nostal­gicz­nie, stąd wnio­sko­wać należy, że dzień był bez­wietrzny. Z oddali docho­dziły odgłosy mia­sta. Klak­sony samo­cho­dów, jakieś nawo­ły­wa­nia, ale przede wszyst­kim zgrzyt zatrzy­mu­ją­cych się na przy­stan­kach tram­wa­jów, przy­po­mi­na­jący świ­dru­jący uszy dźwięk, jaki wydaje nóż dra­piący po tale­rzu. Dys­kom­fort dla ucha wyna­gra­dzany był dźwięcz­nym, w jakiś spo­sób rado­snym, brzmie­niem dzwonka obwiesz­cza­ją­cego odjazd, czyli ruch ku cze­muś zawsze napa­wa­jący nadzieją. Tu, wśród pęka­ją­cych z nad­miaru zia­ren kło­sów, wzor­cowe gospo­dar­stwo rolne, jakim był AGRiL (Admi­ni­stra­cja Gospo­darstw Rol­nych i Leśnych) usy­tu­owany na Rakowcu, co roku chwa­liło się impo­nu­ją­cymi zbio­rami. W tym miej­scu owa miej­ska krzą­ta­nina zda­wała się tak odle­gła, że aż nie­re­alna.

„Lena” i „Mar­ge­rita” już od bli­sko pół godziny sku­lone, przy­cza­jone, sie­działy w zbożu. Siel­skie oto­cze­nie spra­wiało, że ich myśli błą­dziły po rado­snych zaka­mar­kach prze­szło­ści, szcze­gól­nie tej zwią­za­nej z let­nimi wyjaz­dami na wieś. Co jakiś czas któ­raś z nich ostroż­nie pro­sto­wała się, by spoj­rzeć na „Jankę” sto­jącą na naj­bliż­szym przy­stanku, bo to jej powie­rzono wstępny wywiad i obser­wa­cję ska­za­nej. To ona naj­le­piej wie­działa, jak wygląda osoba, na którą cze­kały. Usta­lo­nym sygna­łem miała potwier­dzić jej toż­sa­mość. Na razie nic się nie działo. Spoj­rzały na zegarki, a potem wymow­nie na sie­bie.

– Może dziś nie poszła do pracy? – szep­nęła „Mar­ge­rita”.

– Spo­koj­nie, po dro­dze z pracy do domu można prze­cież zała­twiać różne rze­czy, na przy­kład robić zakupy – uspo­ka­jała Lena, choć i na jej poważ­nej, pocią­głej twa­rzy, zna­czo­nej wyraź­nie wysta­ją­cymi kośćmi policz­ko­wymi i wydat­nym nosem, a zwień­czo­nej gładko do góry zacze­sa­nymi kru­czo­czar­nymi wło­sami, ryso­wało się napię­cie.

Gło­śny sze­lest roz­chy­la­nych czy przy­gnia­ta­nych pod jakimś cię­ża­rem kło­sów spra­wił, że zamarły. Dosłow­nie chwilę wcze­śniej „Janka” nie dawała żad­nych zna­ków, czyżby…? Tym razem „Lena” bez­sz­me­rowo unio­sła się do góry, by spraw­dzić, co się dzieje na przy­stanku.

– Nic – szep­nęła i wtedy z miej­sca znaj­du­ją­cego się około dzie­się­ciu metrów od nich wyfru­nął duży leśny gołąb.

Ode­tchnęły, omal nie wybu­cha­jąc nie­do­zwo­lo­nym w tych oko­licz­no­ściach śmie­chem. Ulga nie mogła prze­sło­nić czuj­no­ści. Gdy tym razem „Mar­ge­rita” wyj­rzała ponad zboże, zoba­czyła, że w ich stronę idzie jakaś kobieta, a postę­pu­jąca za nią w odpo­wied­niej odle­gło­ści „Janka” zdej­muje płaszcz i ruchem głowy na nią wska­zuje.

– Idzie!

„Lena” dotknęła rewol­weru znaj­du­ją­cego się w kie­szeni. Pogła­dziła go lekko, jakby nie mogąc w tej sytu­acji już niczego spraw­dzić, chciała w ten spo­sób zapew­nić sobie jego nie­za­wod­ność. Jed­nym zgrab­nym ruchem wysko­czyła na ścieżkę wydep­taną w zbożu, pew­nie przez ludzi skra­ca­ją­cych sobie drogę od przy­stanku, i sta­nęła twa­rzą do zbli­ża­ją­cej się kon­fi­dentki. Kiedy ta była już bar­dzo bli­sko, lekko drżą­cym gło­sem zaczęła wypo­wia­dać sen­ten­cję akow­skiego wyroku:

„W imie­niu Pol­ski Pod­ziem­nej jesteś ska­zana na karę śmierci za…”.

Prze­rwała, w chwili gdy prze­ra­żona kobieta zaczęła szu­kać oczami drogi ucieczki. Wystrze­liła. Strzał był celny. Teraz „Lena” nie­śpiesz­nie obe­szła ciało i tą samą ścieżką, którą przed chwilą prze­mie­rzała zabita, udała się w stronę przy­stanku. Wsia­dła do aku­rat rusza­ją­cego tram­waju.

Była to pierw­sza dla człon­kiń „Disku” i w ogóle wszyst­kich kobiet dzia­ła­ją­cych w Kedy­wie akcja likwi­da­cji agen­tów i kon­fi­den­tów gestapo i dla­tego, oba­wia­jąc się o jej wynik, uza­leż­niony nie tyle od spraw­no­ści orga­ni­za­cyj­nej i fizycz­nej, ile od odpor­no­ści psy­chicz­nej, kie­row­nic­two Okręgu War­szaw­skiego Komendy Głów­nej AK wysłało też do niej męskiego ubez­pie­czy­ciela. W tym jed­nak wypadku jego rola pole­gała wyłącz­nie na obser­wa­cji, gdyż „Lena” pora­dziła sobie per­fek­cyj­nie. Od razu sama pod­jęła się wyko­na­nia tego zada­nia, zda­jąc sobie sprawę, że dla jej pod­wład­nych może oka­zać się trau­ma­tycz­nym prze­ży­ciem. Zor­ga­ni­zo­wała „Disk”, a sto­jąc na jego czele, dbała o swe pod­ko­mendne jak tro­skliwa kura o wszyst­kie wyklu­wa­jące się kur­czaki. Była z pozoru oschła, zasad­ni­cza, cał­ko­wi­cie poświę­cona idei walki, robiła wra­że­nie, że oprócz jej rezul­ta­tów nic się dla niej nie liczy, ale bez­pie­czeń­stwo i dobro kobiet, któ­rymi dowo­dziła, sta­wiała w swym moral­nym kodek­sie ponad wszystko. Bez­kom­pro­mi­so­wość, kon­se­kwen­cja w sto­so­wa­niu przy­ję­tych reguł postę­po­wa­nia wyda­wały się pły­nąć w krwio­biegu komen­dantki. Jej decy­zje nie­rzadko spo­ty­kały się ze sprze­ci­wem, nie znaj­do­wał on wpraw­dzie żad­nego ujścia w warun­kach walki, ale był nie­kiedy prze­cho­wy­wany w pamięci do końca życia.

Stało się tak w przy­padku „Marty”, która pierw­szego sierp­nia, w dniu wybu­chu powsta­nia, nie mogąc dotrzeć do fabryki Tele­fun­kena przy ulicy Mirec­kiego, miej­sca kon­cen­tra­cji oddziału, zaczęła pracę jako łącz­niczka Dele­ga­tury Rządu na Kraj. Jakiś czas póź­niej, prze­no­sząc mel­du­nek na Wolę, po dro­dze wstą­piła do fabryki Tele­fun­kena i bar­dzo chciała wró­cić do macie­rzy­stej jed­nostki. „Lena” jed­nak kate­go­rycz­nie sprze­ci­wiła się temu, dowo­dząc, że byłoby to nie­lo­jalne wobec ludzi, z któ­rymi już roz­po­częła współ­pracę. O próbę dezer­cji oskar­żyła też „Igę”, która chciała prze­do­stać się do męskich oddzia­łów, gdyż marzyła o plu­to­nie pan­cer­nym. W końcu do niego dołą­czyła, ale plu­ton wyco­fał się już wtedy z Woli i stra­cił wszyst­kie czołgi. Wcze­śniej jed­nak za swe zacho­wa­nie musiała odpo­ku­to­wać zamknięta na dwa­dzie­ścia cztery godziny w „kozie”. Zatarg z komen­dantką miała też „Renia”, współ­pra­cu­jąca z bata­lio­nem „Para­sol” przy inwi­gi­lo­wa­niu szcze­gól­nie okrut­nych zbrod­nia­rzy. Zazdrosz­cząc nie­któ­rym napo­ty­ka­nym kole­żan­kom udziału w wal­kach, chciała odejść z „Disku”, by do nich dołą­czyć.

– Nasza sytu­acja, i w ogóle powsta­nia, jest teraz bar­dzo zła i abso­lut­nie nie zezwa­lam na ten krok – usły­szała kate­go­ryczny sprze­ciw „Leny”.

„Reni” wyda­wało się, że prze­ło­żoną kie­ruje nie roze­zna­nie sytu­acji, ale nad­mierny pesy­mizm, cha­rak­te­ry­styczny dla ludzi jej poko­le­nia, ucie­kła się więc do metody „na łzy”. Ale nie przy­nio­sła ona ocze­ki­wa­nego przez dziew­czynę pozwo­le­nia, lecz jedy­nie krótki roz­kaz:

– Dołącz do robią­cych butelki zapa­la­jące!

Takie decy­zje nie zjed­ny­wały „Lenie” sym­pa­tii, ale żoł­nierki, które znały ją lepiej, dosko­nale zda­wały sobie sprawę, że znaj­dują się pod naj­lep­szą z moż­li­wych w tych oko­licz­no­ściach, nie­mal mat­czyną opieką. Nie­wiele akcji, w któ­rych komen­dantka fizycz­nie brała udział, zostało udo­ku­men­to­wa­nych, gdyż ona głów­nie je przy­go­to­wy­wała, a potem roz­dzie­lała zada­nia pomię­dzy swe pod­władne. Gdy jed­nak poja­wiała się na pierw­szej linii, a z pew­no­ścią zda­rzało się to czę­ściej, niż można wnio­sko­wać z doku­men­tów, akcja musiała być na tyle trudna, cza­sem wyda­wała się wręcz nie­wy­ko­nalna, że nie chciała ryzy­ko­wać życiem pod­ko­mend­nych. Wie­dząc, że jest naj­bar­dziej doświad­czoną człon­ki­nią „Disku”, i to zarówno pod wzglę­dem stażu w walce, jak i w dowo­dze­niu, odczu­wała brze­mię odpo­wie­dzial­no­ści za kobiety, cza­sem nawet młode dziew­czyny, dla któ­rych był to pierw­szy kon­takt z wojenną rze­czy­wi­sto­ścią.

W chwili wybu­chu dru­giej wojny świa­to­wej miała czter­dzie­ści trzy lata i pięć mie­sięcy, a za sobą dwa­dzie­ścia cztery lata służby na rzecz ojczy­zny, jeśli nie liczyć wcze­śniej­szego zaan­ga­żo­wa­nia w tajny w cza­sach zabo­rów skau­ting. Jako dzie­więt­na­sto­latka, po skoń­cze­niu gim­na­zjum i kur­sów buchal­te­ryj­nych Zgro­ma­dze­nia Kup­ców mia­sta sto­łecz­nego War­szawy, przy­stą­piła do Kon­fe­de­ra­cji Naro­do­wej Pol­skiej, która to orga­ni­za­cja sta­wiała sobie za cel dopro­wa­dze­nie do wyło­nie­nia z morza naj­roz­ma­it­szych stron­nictw jed­nej wspól­nej dla Kró­le­stwa Pol­skiego repre­zen­ta­cji poli­tycz­nej. Cho­dziło o to, by wszy­scy, któ­rym na sercu leżała nie­pod­le­głość kraju, dzia­łali razem, a nie w roz­pro­sze­niu.

Natręt­nie nasuwa się pyta­nie, dla­czego młoda kobieta, wcho­dząca w samo­dziel­ność, tak pokie­ro­wała swym życiem, co spra­wiło, że nie rzu­ciła się w wir życia zawo­do­wego i oso­bi­stego, jak jej rówie­śnice? Dla­czego zamiast cie­szyć się przy­wi­le­jami swego wieku, wybrała żoł­nier­ski los? Jedną z pew­nie wielu moż­li­wych odpo­wie­dzi na te pyta­nia jest ta, że jej ojciec Jan, mimo że pocho­dził z rodziny o korze­niach sak­soń­skich, która dopiero w XVIII wieku przy­była do Pol­ski, brał czynny udział w powsta­niu stycz­nio­wym, a po nim wciąż żył nadzieją nadej­ścia nie­pod­le­gło­ści. Podobne roje­nia o wol­nej Pol­sce mieli jego kole­dzy powstańcy, któ­rzy czę­sto spo­ty­kali się w domu pań­stwa Gert­zów. Mała Wanda, pew­nie sie­dząc pod sto­łem, słu­chała opo­wie­ści o boha­te­rach minio­nych lat i marze­niach, które wyda­wały się nie­re­alne, o wol­nej Pol­sce. Być może więc nie widziała dla sie­bie innej drogi niż walka o ich speł­nie­nie. Ale atmos­fera domu chyba by nie wystar­czyła, musiała mieć takie cechy cha­rak­teru, które przy­nio­sła ze sobą na świat. Choć nie wydaje się zasadne roz­pa­try­wa­nie jej oso­bo­wo­ści według kry­te­riów, które ste­reo­ty­powo wiążą skłon­no­ści i cechy cha­rak­teru z płcią, nie ulega wąt­pli­wo­ści, że wybie­ra­jąc taki plan na życie, dobro­wol­nie pozba­wiła się wielu jego ele­men­tów przy­pi­sy­wa­nych tra­dy­cyj­nie kobie­tom.

Nie­za­leż­nie od tego, w ramach jakiej orga­ni­za­cji dzia­łała, robiła to zawsze z pasją i peł­nym zaan­ga­żo­wa­niem. Jako człon­kini Kon­fe­de­ra­cji całymi dniami roz­no­siła po domach apele i ode­zwy, cza­sem z pew­no­ścią spo­ty­ka­jąc się z nie­chę­cią, a może nawet wro­go­ścią. Po nocach zaś szyła chle­baki dla żoł­nie­rzy Pol­skiej Orga­ni­za­cji Woj­sko­wej. Jed­no­cze­śnie uczest­ni­czyła w dzia­ła­niach Pol­skiego Komi­tetu Pomocy Sani­tar­nej, który ota­czał opieką ran­nych żoł­nie­rzy, z cza­sem także lud­ność cywilną, która ucier­piała pod­czas dzia­łań wojen­nych. Roz­dzie­lała pomię­dzy nich żyw­ność, środki czy­sto­ści, ubra­nia, mate­riały opa­trun­kowe, a także brała udział w wyda­rze­niach towa­rzy­skich czy kul­tu­ral­nych, pod­czas któ­rych zbie­rano środki na dzia­łal­ność Komi­tetu. Doba Wandy była chyba dłuż­sza niż dwa­dzie­ścia cztery godziny, znaj­do­wała bowiem jesz­cze czas na dzia­ła­nie w Poczcie Listów Pry­wat­nych. Ta cie­kawa ini­cja­tywa była reak­cją człon­ków POW na utrud­nia­nie przez Niem­ców kon­tak­tów miesz­kań­ców sto­licy z ludźmi żyją­cymi na tere­nie oku­pa­cji austriac­kiej. Za sym­bo­liczną opłatą peowiacy dostar­czali kore­spon­den­cję do pry­wat­nych adre­sa­tów. W cza­sie nie­ca­łego roku przez ich ręce prze­szło ponad cztery tysiące listów.

Z zapa­łem włą­czyła się rów­nież do akcji ekwi­po­wa­nia Bata­lionu War­szaw­skiego, marząc, by wstą­pić w jego sze­regi. Nie było to jed­nak moż­liwe, ponie­waż skła­dali się na niego wyłącz­nie zaprzy­się­żeni i zdolni do służby woj­sko­wej człon­ko­wie POW. Bata­lion wyru­szył z War­szawy dwu­dzie­stego dru­giego sierp­nia 1915 roku, by po czte­rech dniach połą­czyć się z I Bry­gadą Legio­nów, kolej­nym marze­niem Wandy. W tym wypadku nie odstą­piła od zamiaru. Nie­czę­sto się zda­rza, by ktoś z taką deter­mi­na­cją i kon­se­kwen­cją wal­czył o reali­za­cję swych marzeń z dzie­ciń­stwa. No i zwy­cię­żyła we wła­snej woj­nie, nim wzięła udział w tej o ojczy­znę. Ze względu na zakaz przyj­mo­wa­nia kobiet do Legio­nów, obcięła włosy, ubrała się po męsku i z doku­men­tami swego kuzyna, Kazi­mie­rza Żucho­wi­cza, już w lutym 1916 roku, a więc pół roku po tym, jak ze łzami w oczach i rezy­gna­cją w duszy patrzyła na wymarsz ze sto­licy Bata­lionu War­szaw­skiego, została przy­jęta do Legio­nów. Oczy­wi­ście na fry­zurę i strój nie wszy­scy dali się nabrać. Bez­po­średni prze­ło­żeni dosko­nale zda­wali sobie sprawę, kogo przy­jęli, lecz upór, zawzię­tość i zapał do walki prze­ko­nały ich do dziew­czyny, przy­mknęli więc oczy. Dzięki temu uzy­skała zgodę na nie­sta­wie­nie się na obo­wiąz­kowe wstępne bada­nia lekar­skie i skie­ro­wana została do Piotr­kowa, gdzie roz­po­częła służbę jako adiu­tant majora Otto­kara Brzozy. Major znał prawdę, a jego auto­ry­tet nie pozwa­lał na jakie­kol­wiek pyta­nia doty­czące nowego adiu­tanta. W prze­ci­wień­stwie do prze­ło­żo­nych kole­dzy, towa­rzy­sze broni, nie byli pewni, kim jest odważ­niej­szy od wielu innych, nie­oszczę­dza­jący się w boju kano­nier Kazik.

– Czy to prawda, że jeste­ście prze­braną kobietą i dla­tego nie poszli­ście na oglę­dziny? – zapy­tał kie­dyś nowo zwer­bo­wany legio­ni­sta.

– Sier­żant to samo mówił o was – z roz­bra­ja­ją­cym uśmie­chem odpo­wie­działa Wanda, przy­go­to­wana na tego typu zaczepki.

Po dwóch tygo­dniach pracy admi­ni­stra­cyj­nej wysłano ją na front z przy­dzia­łem do 2. bate­rii hau­bic 1. Pułku Arty­le­rii II Bry­gady Legio­nów. W tej for­ma­cji brała udział w bitwach pod Kostiuch­nówką i nad Sto­cho­dem na Woły­niu, roze­gra­nych w ramach akcji prze­ciw­sta­wia­nia się rosyj­skiej ofen­sy­wie gene­rała Bru­si­łowa. Oby­dwie bitwy były krwawe, legio­ni­ści stra­cili w nich ponad dwa tysiące żoł­nie­rzy, wielu było ran­nych i zagi­nio­nych. Kazik prze­trwał, ale nad Sto­cho­dem, oprócz zawzię­tej walki z pię­cio­krot­nie sil­niej­szym prze­ciw­ni­kiem, prze­żył wła­sny dra­mat. Nagle prze­stał widzieć. Dostrze­gał jedy­nie ciemne kon­tury, nie roz­róż­niał przed­mio­tów i ludzi. Był pewien, że oślepł. Ta per­spek­tywa dla każ­dego jest tra­ge­dią, ale osoba wią­żąca swą przy­szłość z woj­skiem musiała ją prze­żyć w dwój­na­sób. Chciano zapro­wa­dzić go do leka­rza, ale nie zgo­dził się, wciąż oba­wia­jąc się wszel­kich kon­tak­tów z medy­kami. Gdy nocą wyru­szyli w drogę, musiał kur­czowo trzy­mać się wozu, aby się nie potknąć lub nie wpaść gdzieś do rowu. Na szczę­ście, kiedy ran­kiem dotarli do celu, nor­malne widze­nie wró­ciło, ale przez kilka kolej­nych dni o zmierz­chu znów sta­wał się nie­mal nie­wi­domy. Bez leka­rza orze­czono, że to kurza śle­pota, co zda­rzało się w warun­kach wojen­nych z powodu stresu, wyczer­pa­nia walką i nie­rzadko ubo­giej diety.

Po sied­mio­mie­sięcz­nej czyn­nej służ­bie w II Bry­ga­dzie we wrze­śniu 1916 roku Wanda wró­ciła do War­szawy, gdzie na­dal jako Kazik roz­po­częła dzia­łal­ność w kan­ce­la­rii I Okręgu Pol­skiej Orga­ni­za­cji Woj­sko­wej. Ósmego grud­nia tegoż roku została aresz­to­wana przez Niem­ców za udział w demon­stra­cji zor­ga­ni­zo­wa­nej przez POW na placu Zba­wi­ciela. Ska­zana przez sąd wojenny na sześć mie­sięcy wię­zie­nia, prze­by­wała w celi na Pawiaku tro­chę ponad dwa tygo­dnie, po czym została zwol­niona za kau­cją wyno­szącą pięć­set marek, musiała ponadto jesz­cze zapła­cić tysiąc dwie­ście marek, jako że karę wię­zie­nia udało się zamie­nić na pie­niężną.

Nie prze­stra­szyła się jed­nak repre­sji i dzia­łała dalej. W zadzi­wia­jąco szyb­kim tem­pie zor­ga­ni­zo­wała Żeń­ski Oddział POW i przez ponad pół roku stała na jego czele, a potem prze­szła do żan­dar­me­rii i jako zbroj­mistrz w stop­niu sier­żanta dotrwała do kwiet­nia 1919 roku, kiedy wró­ciła do służby linio­wej w Woj­sku Pol­skim. Mia­no­wana zastępcą dowódcy Ochot­ni­czej Legii Kobiet przy Dowódz­twie Frontu Litew­sko–Bia­ło­ru­skiego awan­so­wała do stop­nia pod­po­rucz­nika. Naj­pierw na czele Bata­lionu Wileń­skiego wzięła udział w wal­kach o Wilno, Grodno i Bia­ły­stok, a potem w bitwie o War­szawę, na odcinku Praga–Gro­chów, za co otrzy­mała sto­pień porucz­nika. Ten etap życia przy­niósł Wan­dzie podziw prze­ło­żo­nych i kole­gów oraz wiele odzna­czeń. Zasły­nęła bra­wu­ro­wymi akcjami, opa­no­wa­niem i myśle­niem stra­te­gicz­nym. Można poku­sić się o stwier­dze­nie, że miała w sobie to coś, może instynkt, co z sze­re­go­wego żoł­nie­rza w pew­nych momen­tach czyni wodza. Kiedy było trzeba, wszel­kie lęki, któ­rych z pew­no­ścią doświad­czała, cho­wała w głę­bo­kich zaka­mar­kach duszy i… dzia­łała. Kie­dyś na przy­kład wzdłuż linii obron­nej Wilna nocą sama patro­lo­wała konno dwu­dzie­sto­sze­ścio­ki­lo­me­trowy odci­nek frontu, mimo iż kil­ka­krot­nie ostrze­li­wana była przez nie­przy­ja­ciela.

Umiała sku­tecz­nie, ale i bez­piecz­nie dowo­dzić ludźmi, o czym świad­czy fakt, że nawet wtedy, kiedy do oddziału docho­dziły alar­mu­jące wie­ści o zbli­ża­niu się wroga, żaden jej pod­władny nie opusz­czał sta­no­wi­ska. Gdy oka­zy­wało się, że ustą­pie­nie z pla­cówki jest konieczne, zarzą­dzała odwrót, ale czę­sto wraz z kil­koma żoł­nie­rzami pozo­sta­wała na miej­scu, by powstrzy­mu­jąc nie­przy­ja­ciela, resz­cie umoż­li­wić bez­pieczny odwrót. Dzięki temu naj­czę­ściej oddział nie odno­to­wy­wał strat, a kiedy ubez­pie­czy­ciele opusz­czali sta­no­wi­sko, natych­miast zaj­mo­wali je żoł­nie­rze prze­ciw­nika.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Cyt. za: Łącz­ność, sabo­taż, dywer­sja. Kobiety w Armii Kra­jo­wej, War­szawa 1985. [wróć]

2. Cyt. za: J.R. Rybicki, Notatki szefa war­szaw­skiego Kedywu, War­szawa 2003. [wróć]

3. Cyt. za: H. i L. Wit­kow­scy, Kedy­wiacy, War­szawa 1973. [wróć]