Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Piękne i piekielnie niebezpieczne - kobiety w akcjach likwidacyjnych polskiego podziemia. Opowieść o Kedywiankach: żołnierkach podejmujących się najtrudniejszych zadań, ryzykantek niecofających się przed największymi niebezpieczeństwami, niezłomnych saperkach, sabotażystkach i dywersantkach w służbie ojczyzny. W Kedywie obok mężczyzn działały kobiety - na równi z nimi dzieliły niebezpieczeństwa i trudy. Szybko okazało się, że mogą być nie tylko świetnymi wywiadowczyniami czy agentkami, ale także saperkami, które bez trudu poradzą sobie z wysadzeniem w powietrze niemieckiego pociągu lub nawet koszar. Odwaga, determinacja i niezłomność, których wymagano od ochotniczek, sprawiały, że agentki i łączniczki często osiągały lepsze wyniki niż mężczyźni.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 242
WSTĘP
Wczesny wieczór czerwcowy 1943 roku. Jak zwykle o tej porze roku było jeszcze zupełnie jasno. Słońce nadal nie zamierzało udać się na spoczynek, choć jego promienie nie miały już takiej mocy jak choćby godzinę wcześniej. Nagrzane powietrze pachniało latem, mimo że dzień wciąż należał do kalendarzowej wiosny. Pogoda zachęcała do spacerów, toteż mimo niemieckiego terroru panującego w mieście, wybrało się na nie wielu warszawiaków. Znalazły się wśród nich trzy młode kobiety dziarsko podążające wzdłuż torów kolejowych biegnących od Dworca Gdańskiego w kierunku ulicy Powązkowskiej. „Mira”, „Krysia” i „Zosia Saska” szły pochłonięte rozmową, co rusz to wybuchając śmiechem, który wydawał się odbiciem ich beztroskiego nastroju, choć równie dobrze mógł służyć rozładowaniu stresu.
Przez ponad trzy lata konspiracyjnej działalności nauczyły się opanowywać stres środkami czerpanymi z aktorskiego rzemiosła. Gdy szły na akcję, było im ciężko nie tylko na duchu, ale i fizycznie. Grały tak profesjonalnie, że trudno by było komuś się domyślić, iż dźwigają dziesięć termitówek, czyli opakowań z materiałem zapalającym wyposażonych w zapalniki chemiczno-czasowe. Uzbrojenie takiego ładunku następowało po przełamaniu rurki, w której znajdował się kwas siarkowy. Gdy przetrawił on celofanową osłonkę, masa termitowa zapalała się, osiągając temperaturę dwóch tysięcy stopni Celsjusza. Następowało to po czterdziestu pięciu minutach. Zapalniki przesyłane z Anglii działały z dokładnością co do minuty, natomiast te produkowane konspiracyjnie zawierały celofan różnej grubości, a przez to kwas przeżerał go w różnym czasie, były więc mało precyzyjne.
Dochodząc do wylotu ulicy Burakowskiej, dziewczyny rzuciły pierwsze ładunki na dach magazynu przechowującego mundury Wehrmachtu. Kolejne pozostawiły w niedaleko od magazynu usytuowanym składzie drewna. „Mira” już widziała oczami wyobraźni płonące na podwórzu piramidy desek, które Niemcy ułożyli z cechującą ich pedanterią. Kolejnym celem ich rzutów były zaplombowane wagony towarowe, które prawdopodobnie zostały przygotowane do wyprawienia na wschód. Na każdym z dachów tego trzyczłonowego ciągu wylądował termitowy ładunek. Do zagospodarowania pozostał im już tylko jeden. „Mira”, widząc samotną lokomotywę stojącą na bocznicy, postanowiła na niej umieścić termitówkę. Gdy ruszyła w jej kierunku, paczka wysunęła się jej z ręki i upadła na ziemię. Od razu zaczęły wydobywać się z niej kłęby dymu, co trudno byłoby ukryć przed mieszkańcami okolicznych domków. Dziewczyny postanowiły więc jak najszybciej zniknąć z okolicy, tym bardziej że było już niewiele czasu do zapalenia się podłożonych wcześniej ładunków. Nie zawracały, by nie znaleźć się koło obiektów, które lada moment mogły stanąć w ogniu, lecz zaczęły biec dalej, w kierunku Dworca Gdańskiego. Nagle wyrósł przed nimi niemiecki policjant z formacji nadzorującej kolej i nakazał, by zawróciły z drogi. Tu w sukurs przyszło im obeznanie z teatralnymi sztuczkami. Konspiratorki jedna przez drugą zaczęły świergotać, że spieszą się na pociąg, a to najkrótsza droga, że jeśli nie zdążą, to ich mamy będą zdenerwowane, a jedna jest chora na serce, takie emocje mogą więc stać się dla niej groźne, że… Mundurowy, zatykając uszy, machnął ręką i pozwolił im biec dalej.
Gdy dotarły do przejazdu kolejowego, czekała na nie następna przeszkoda: niemiecki kolejarz stojący tam zwykle na posterunku. Znów zaczęły szczebiotać na trzy głosy, wkładając w artykułowanie prośby o przepuszczenie cały dramatyczny kunszt. Tym razem finał sceny był nieco inny, gorszy. Niemiec przepuścił je, ale kazał zapłacić mandat karny, po sześć złotych od każdej. Odetchnęły z ulgą, po czym „Mira” wręczyła mu banknot dwudziestozłotowy, nie licząc na resztę. Kolejarz był jednak skrupulatny i zaczął szukać w torbie dwóch złotych, wypisując równocześnie trzy pokwitowania. „Krysia” i „Zosia Saska” odeszły, ale „Mira” musi czekać. Spogląda na zegarek i widzi, że do wybuchu termitówek pozostało tylko kilka minut. Przestępuje z nogi na nogę, niecierpliwie czekając na zakończenie formalności. Służbista znajduje wreszcie drobne i wręcza jej wypełnione kaligraficznym pismem papiery. „Mira” biegnie i dołącza do koleżanek. Chwilę później są już w jej mieszkaniu i z okna obserwują erupcje kolejnych ognisk znaczących obiekty, na które wrzucały ładunki zapalające. „Lokomotywa pewnie ocalała”, myślą, choć miejsce, w którym spadła na ziemię przeznaczona dla niej termitówka, nie było od niej odległe. Może…
„Mira” (Kazimiera Olszewska), „Krysia” (Krystyna Wierzbicka) i „Zosia Saska” (Maria Ocetkiewicz) to członkinie Kobiecych Patroli Minerskich, które powstały w marcu 1940 roku. Idea ich powołania zrodziła się pod koniec 1939 roku, kiedy jeszcze dobrze nie przebrzmiały echa przegranej kampanii wrześniowej. W kierowniczych kręgach Związku Odwetu, formacji do zadań specjalnych wydzielonej ze Związku Walki Zbrojnej, przewidywano trudności, jakie napotkać może akcja dywersyjno-sabotażowa, do której zaczęto się przygotowywać. Panowało przekonanie, że kobiety kręcące się wokół obiektów wojskowych, torów kolejowych czy zakładów produkcyjnych, szczególnie te obciążone torbami z zakupami, będą zwracać mniejszą uwagę, niż znajdujący się w tych samych miejscach mężczyźni. Co prawda, okupanci szybko zorientowali się, jak głęboko i wszechstronnie polskie kobiety zaangażowały się w walkę z nimi i równie błyskawicznie zaczęli je gnębić, lecz ten początkowo powszechnie akceptowany argument legł u podstaw zorganizowania wyłącznie kobiecego oddziału dywersyjnego.
Drugim bodźcem do jego powstania była działalność Zofii Franio, lekarki, która całe życie podporządkowała dwóm misjom: niesieniu pomocy, często bezinteresownej, chorym i walce o wolną ojczyznę. Rozpoczęła ją już w trakcie studiów medycznych, biorąc udział w stopniu porucznika w wojnie polsko–bolszewickiej. W Drugiej Rzeczypospolitej, mimo blisko dwudziestu lat pokoju, jakby przeczuwając, że jest on tymczasowy, ukończyła kursy Przysposobienia Wojskowego Kobiet i potem sama szkoliła wiele drużyn ratowniczych, forsując tezę, że w ewentualnym konflikcie zbrojnym kobiety są w stanie walczyć na równi z mężczyznami. W listopadzie 1939 roku, pracując jako lekarka w warszawskim szpitalu św. Ducha, zaangażowała się w działalność konspiracyjną. Zaprzysiężona w Służbie Zwycięstwu Polski przez Franciszka Niepokólczyckiego „Teodora”, przyjęła pseudonim Doktor. Kilka miesięcy później weszła w skład Związku Odwetu, formacji wydzielonej ze Związku Walki Zbrojnej, powołanej na miejsce SZP, której zadaniem miało być prowadzenie akcji dywersyjno-sabotażowej. Ustawicznie, i jak się okazało – przekonująco, namawiała przełożonych do utworzenia zespołów dywersyjnych złożonych z samych kobiet.
I oto w lutym 1940 roku zjawił się w jej mieszkaniu Zbigniew Lewandowski „Szyna”, szef Biura Badań Technicznych Wydziału Saperów Komendy Głównej ZWZ (przeradzającego się właśnie w tym miesiącu w Armię Krajową), który otrzymał rozkaz przeprowadzenia pierwszego szkolenia minerskiego kobiet. Później wspominał to tak: „Szedłem do mieszkania dr Franio wcale nieprzekonany o słuszności zleconego mi zadania. Nie wątpiłem oczywiście ani o odwadze, ani o patriotyzmie Polek, ale żeby powierzać im wysadzanie w powietrze torów i mostów kolejowych, to już w moim przekonaniu przekraczało siły kobiece. Jakże się myliłem”1.
Na ten pierwszy w historii kurs minerski skierowano pięć kobiet. Były odważne, zdecydowane podjąć proponowaną im działalność, sprawne fizycznie i już przeszkolone w różnych rodzajach pomocniczej służby wojskowej, skoro przed wojną funkcjonowały jako instruktorki PWK. Pierwszą chętną do pogłębiania specjalistycznej wiedzy była Zofia Franio, a za nią na liście kursantek znajdowały się: Antonina Mijal, Kazimiera Olszewska, Janina Rudomino-Kochanowska i Kazimiera Skoszkiewicz. Tworzyły one zalążek Kobiecych Patroli Minerskich (KPMin.) i otrzymały zadanie sformowania własnych, pięcioosobowych patroli; a więc miały dobrać sobie po cztery kobiety oraz przeszkolić je teoretycznie i praktycznie według programu kursu, które same ukończyły.
Jesienią tegoż roku do działania gotowe były dwa patrole: Antoniny Mijal i Kazimiery Olszewskiej. W tym samym mniej więcej czasie Janina Galler (ps. Oliwa, Nina), przedwojenna prawniczka i komendantka oddziału pozaszkolnego PWK, na własną rękę zorganizowała grupę kilku dziewcząt (były to m.in. Wanda Keller „Krysia C”, Zofia Koprowska „Czesia”, Jadwiga Łukasiak „Basia” i Janina Zglińska „Jaśka”) i przeprowadziła ich szkolenie w Żabieńcu pod Warszawą. Dlatego jego uczestniczki żartobliwie były nazywane „Żabinkami”. Kilka miesięcy później Janina Geller nagle zmarła i zastąpiła ją Janina Zglińska. Grupa ta dołączyła do KPMin. jako trzeci patrol. Później powstało jeszcze ich sześć i w sumie zrzeszały pięćdziesiąt pięć kobiet. Dowództwo całości powierzono doktor Franio, a jej zastępczynią została Antonina Mijal.
Gdy KPMin. miały za sobą już dwa lata walki i udział w wielu trudnych akcjach, w listopadzie 1942 roku w Komendzie Głównej Armii Krajowej wydzielono komórkę o nazwie Kierownictwo Dywersji, w skrócie Kedyw, z pułkownikiem Emilem Fieldorfem „Nilem” na czele. Minerki włączono do Okręgu Warszawskiego Kedywu, kierowanego przez majora Jerzego Lewińskiego „Chuchro”, którego po jego aresztowaniu, a potem straceniu, zastąpił w październiku 1943 roku kapitan Józef Rybicki „Andrzej”. Wraz z wybuchem powstania warszawskiego KPMin. jako wyodrębnione oddziały przestały istnieć. Szesnaście jego członkiń (z patroli „Tosi”, „Miry”, „Bogumiły” i „Aliny”) przydzielono do Oddziału Żeńskiego Saperów, kierowanego przez doktor Franio. Trzy patrole („Justyny”, „Czesi” i „Zosi Saskiej”) otrzymały zadanie wysadzania mostów w podwarszawskich miejscowościach. Pozostałe kobiety rozpoczęły działalność w różnych oddziałach męskich. Nie ograniczały się do swej minerskiej specjalności, ale znalazły się zawsze tam, gdzie była taka potrzeba, i robiły to, co w danej chwili było najważniejsze. Zginęło dziesięć spośród nich, sześć w trakcie walk powstańczych. Większość opuściła Warszawę przez obóz w Pruszkowie i uniknęła niewoli.
Wyjechały z Warszawy trzydziestego kwietnia 1944 roku o godzinie czternastej. Miały ze sobą pistolet automatyczny, piłę z zapasowym ostrzem, nóż, dłuto, szprycę i kwas solny. Było ich pięć: „Margerita”, „Halinka”, „Magda”, „Iga” i „Klara”. Do Szaniaw (miejscowość położona dwanaście kilometrów od Łukowa, około dziewięćdziesięciu od Lublina) dojechały około godziny dziewiętnastej. Stamtąd, podzielone na dwie grupy, doszły do miejsca upatrzonego podczas jazdy pociągiem. Zajęło im to przeszło godzinę, ale znalazły się w uroczym, zacisznym zakątku, w przytulnej leśnej kotlince.
Po rozlokowaniu „Margerita” i „Halinka” udały się na zwiady. Musiały rozejrzeć się w terenie, by wyznaczyć najlepsze miejsce do przeprowadzenia akcji. Wybrały niewielki pagórek sąsiadujący z resztkami przewróconego, spalonego pociągu, znajdujący się na otwartej przestrzeni, ale w pobliżu sporej kępy drzew o gęstych, pokrytych pierwszą zielenią gałęziach. Wyższe położenie dawało większą gwarancję, że nie natrafią na wodę. O dwudziestej trzeciej, godzinie ustalonej z drugim patrolem, który pojechał pod Mińsk Mazowiecki, rozstawiły czujki i przystąpiły do kopania. Mniej więcej co piętnaście minut musiały przerywać pracę na czas przejazdu pociągu. Okazało się, że kabel znajduje się na głębokości blisko dwóch metrów, dotarcie do niego zajęło im więc przeszło godzinę. Piłowanie trwało około dwudziestu pięciu minut. Potem jeden koniec kabla, nie przypadkowy, lecz ten biegnący w stronę Brześcia nad Bugiem, z dużym wysiłkiem we trzy wyciągnęły tak, by znalazł się nad końcem drugim, i wstrzyknęły w niego dwie szpryce kwasu solnego. Operacja dobiegła końca. Zasypały dół i bardzo starannie ubiły ziemię nogami. „Iga” odeszła na pewną odległość, by sprawdzić, czy miejsce wygląda tak, jak przed kopaniem. By utrudnić poszukiwania punktu przecięcia kabla, jeszcze w dwóch innych miejscach wzdłuż jego niewidocznej trasy rozkopały ziemię, po czym zakopały i pieczołowicie ubiły.
Odwrót zaplanowany był brzegiem lasu znajdującego się po drugiej stronie toru, ale stamtąd dochodziły odgłosy strzałów, ruszyły więc na przełaj przez pola. Musiały przeciąć linię kolejową prowadzącą do Lublina, by znaleźć się na drodze do Łukowa. Nie przewidziały utrudnień w postaci rozległych mokradeł. Przez spory ich fragment przedzierały się do nasypu kolejowego, po czym czas jakiś szły torem aż do grobli ciągnącej się pomiędzy bagnami. Odbijając kilka kilometrów od trasy kolejowej, dotarły wreszcie do drogi, którą pierwotnie miały iść. Solidnie zmęczone zatrzymały się w dość głębokim rowie. Była godzina czwarta. Wstawał dzień. O piątej trzy z nich wyruszyły na dworzec, by wsiąść do pociągu odjeżdżającego z Łukowa o szóstej trzydzieści sześć. Pozostałe dwie pojechały następnym, o ósmej dwadzieścia.
Kobiece Patrole Minerskie były fenomenem na skalę światową, podobnie jak powstały półtora roku później oddział specjalny dywersji i sabotażu kobiet „Disk”, którego członkinie („Margerita” – Maria Jankowska, „Halinka” – Wanda Burawska-Broniewska, „Magda” – Helena Ujazdowska-Konopacka, „Iga” – Halina Sejko i „Klara” – Oleńka Jaxa-Stojowska) wzięły udział w akcji przecięcia kabla ziemnego pod Łukowem, opisanej powyżej.
Organizacją oddziału, z rozkazu szefa sztabu KG ZWZ AK generała Tadeusza Pełczyńskiego, zajęła się Wanda Gertz „Lena”, która zarówno na etapie jego budowania, jak i późniejszej działalności odegrała taką samą rolę jak Zofia Franio w patrolach minerskich. „Lena” była już wyszkolona wojskowo, ponieważ służyła między innymi w I Brygadzie Legionów Polskich i była komendantką jednego z batalionów Ochotniczej Legii Kobiet. Ona również z przekonaniem starała się udowadniać, że udział kobiet w walce nie musi się ograniczać do funkcji pomocniczych. Podobnie do „Doktor” w konspiracji działała już od listopada 1939 roku.
Wanda Gertz do kadry dowódczej „Disku” powołała swoje koleżanki z POW, znając ich możliwości i mając pewność, że może na nich polegać. Były to: Hanna Bilik „Filipina”, Maria Jankowska „Margerita”, Władysława Macieszyna „Sława”, Jadwiga Szymańska „Wiga” i Maria Zielonka „Zofia”. Od razu rozpoczęło się ich szkolenie obejmujące teoretyczne i praktyczne zagadnienia związane z dywersją, sabotażem, a także wywiadem, które poprowadził kapitan Jan Kajus Andrzejewski „Jan”. Kobiety dołączające do oddziału po tej pierwszej piątce, stanowiącej jego zalążek, były szkolone przez oficerów męskiej podchorążówki. Po dwóch turnusach takich zajęć „Disk”, opierając się na wyszkolonej już kadrze, stworzył własną żeńską podchorążówkę, w której regularne zajęcia rozpoczęły się wiosną 1943 roku. Jeszcze podczas prac organizacyjnych, które zajęły mniej więcej pół roku, werbowane kobiety brały udział w akcjach, najpierw związanych z tak zwanym małym sabotażem, a wkrótce zaczęto im powierzać coraz poważniejsze i bardziej niebezpieczne zadania.
W szczytowym okresie działalności „Disk” liczył sto trzydzieści członkiń. Po powstaniu Kedywu włączony został do jego pułku dywersyjnego, który występował pod kryptonimami: „Motor”, „Sztuka”, „Deska”, „Broda 53”. Cały czas na czele „Disku” stała Wanda Gertz „Lena”, dlatego często nazywano go oddziałem Leny. Funkcję zastępcy dowódcy pełniła Maria Zielonka „Zofia”. Pierwszego sierpnia 1944 roku oddział prawie w komplecie stawił się w wyznaczonym punkcie – w fabryce Telefunkena na Woli, gdzie przydzielono jego członkinie do konkretnych odcinków, teraz już nie konspiracyjnej, ale jawnej walki. Część z nich dołączono do oddziałów męskich, a resztę z „Leną” na czele włączono do Brygady Dywersyjnej „Broda 53”. W walce poległo jedenaście członkiń „Disku”. Piątego października 1944 roku „Lena” z częścią swych podwładnych, na czele dwóch tysięcy kobiet, wyszła z pokonanej Warszawy do niewoli.
Trzecia grupa kobiet, które zdecydowały się na konspirację, a w jej ramach na walkę sabotażowo–dywersyjną pod sztandarem Kedywu, nie należała ani do Kobiecych Patroli Minerskich, ani do „Disku”. W różnym czasie ochotniczo dołączały do oddziałów męskich, pełniąc w nich najrozmaitsze funkcje. Większość miała już za sobą jakieś doświadczenie w organizacjach paramilitarnych Drugiej Rzeczpospolitej albo należała do Związku Harcerstwa Polskiego, który na użytek działań konspiracyjnych, pod koniec września 1939 roku, przyjął nazwę Szare Szeregi. W tym drugim przypadku owo wejście do „podziemia” odbywało się niejako naturalnie, płynnie, ponieważ drużyny zrzeszające młodzież ponadosiemnastoletnią weszły w skład Grup Szturmowych bezpośrednio podległych Kedywowi. W sierpniu 1943 roku utworzono z nich batalion „Zośka”, którego 3. kompania – „Agat”, później przemianowana na „Pegaz” – wydzielona została do zadań specjalnych i stała się zalążkiem batalionu „Parasol”. Ochotniczki bez żadnego stażu zazwyczaj ktoś wprowadzał do oddziału, ponieważ specyfika działań Kedywu wymagała, aby osoby w nich uczestniczące charakteryzowały się niepowszednimi cechami charakteru i obligowała do najściślejszego utajnienia. Błąd w rekrutacji mógł wiele kosztować, a dowodem, że przeprowadzana była właściwie, jest to, iż nawet najcięższe śledztwa – niestety, wpadki się zdarzały – nie złamały większości kedywianek.
Kedyw powstał na rozkaz generała Stefana Roweckiego „Grota”, dowódcy Armii Krajowej. Rozkaz ten został wydany dwudziestego drugiego stycznia 1943 roku. Tytuł rozkazu: „Uporządkowanie odcinka walki czynnej”, lapidarnie określał cel powstania nowej formacji. Jej komórki sztabowe miały być organizowane nie tylko w Komendzie Głównej AK, czyli w Warszawie, ale i w komendach poszczególnych Okręgów na terenie całego kraju. By objąć działaniami Kedywu tak duży obszar, polecono stworzenie odrębnej sieci szybkiej łączności pomiędzy nimi.
Również w terenie, poza stolicą, w akcje prowadzone przez Kierownictwo Dywersji zaangażowanych było sporo kobiet, ale przedsięwzięcia te są znacznie gorzej udokumentowane, a o losach ich bohaterek niewiele do dziś wiadomo, chyba że już po wojnie jakąś sferą swego życia zwróciły na siebie publiczną uwagę. Przykładem takiej osoby jest Hanka Skarżanka, znakomita aktorka filmowa (ponad pięćdziesiąt filmów) i teatralna (przede wszystkim zasłynęła rolami kreowanymi w warszawskim teatrze Ateneum). Wojna zastała ją w Wilnie, gdzie na Uniwersytecie Stefana Batorego studiowała najpierw rolnictwo, a potem polonistykę, równocześnie ucząc się w tamtejszym konserwatorium. Wybuch wojny niemiecko-radzieckiej przekreślił planowany na najbliższe dni jej debiut w Teatrze Małym. Wtedy wstąpiła do AK i przyjęła pseudonim Nira albo Aktorka. Najpierw jako kelnerka w kasynie oficerskim zbierała informacje dla polskiego wywiadu wojskowego. Po powstaniu Kedywu brała udział w wielu jego akcjach. Najsłynniejsza z nich to odbicie z więzienia na Łukiszkach Eugeniusza Chylińskiego „Freza”, cichociemnego, inspektora dywersji wileńskiego Kedywu, który, symulując atak wyrostka robaczkowego, transportowany był z więzienia do szpitala św. Jakuba. Skarżanka, mimo że była w zaawansowanej ciąży, podjęła się przewiezienia go przez całe miasto w bezpieczne miejsce. Korzystając ze swych jeszcze wtedy dosyć znikomych doświadczeń teatralnych, za pomocą charakteryzacyjnych sztuczek zmieniła wygląd zbiega. A potem, gdy go wiozła i była zatrzymywana na licznych niemieckich posterunkach kontrolnych, udawała, że właśnie zaczyna rodzić. W lipcu 1944 roku „Nira” została zdekonspirowana i internowana w Kałudze. W czasie wojny straciła ojca i męża. W 1945 roku wraz z roczną córeczką, matką i bratem wróciła do Polski.
„Nie ulega dla mnie żadnej wątpliwości, że kobiety górowały nad mężczyznami w konspiracji swoją ofiarnością, poświęceniem, pracą, ideowością i wyczynami. Nie wiem, nie wyobrażam sobie, jak wyglądałaby konspiracja bez udziału, bez pomocy kobiet. Nie było odcinka pracy konspiracyjnej, w którym by one nie brały czynnego udziału. Były więc łączniczkami, pielęgniarkami, pilnowały melin, wyrabiały materiały wybuchowe, przechowywały broń, brały udział w akcjach bojowych”2.
„Nie będzie przesadą stwierdzenie, że kobiece patrole stanowiły oddział, na którego codzienne życie składały się trudne i niebezpieczne zadania, mogące niejednemu mężczyźnie spędzić sen z powiek, wywołać drżenie rąk oraz mocne kołatanie serca”3.
„LENA”
Wanda Gertz (1896–1958)
Był lipcowy powszedni dzień. Jak na tę porę roku przystało, mimo że dochodziła już siedemnasta, słońce wciąż tkwiło wysoko i nie robiło wrażenia, by miało ochotę szybko rozpocząć swą schodzącą wędrówkę po nieboskłonie. Jego blask porażał intensywnością właśnie w tym miejscu, gdzie jaskrawe promienie zderzały się z kolorystycznie mu pokrewnym łanem niemal już dojrzałego zboża. Jego kłosy pięły się do góry, jakby każdy chciał prześcignąć inne swym wzrostem. Nie pochylały się w żadną stronę, nie szumiały nostalgicznie, stąd wnioskować należy, że dzień był bezwietrzny. Z oddali dochodziły odgłosy miasta. Klaksony samochodów, jakieś nawoływania, ale przede wszystkim zgrzyt zatrzymujących się na przystankach tramwajów, przypominający świdrujący uszy dźwięk, jaki wydaje nóż drapiący po talerzu. Dyskomfort dla ucha wynagradzany był dźwięcznym, w jakiś sposób radosnym, brzmieniem dzwonka obwieszczającego odjazd, czyli ruch ku czemuś zawsze napawający nadzieją. Tu, wśród pękających z nadmiaru ziaren kłosów, wzorcowe gospodarstwo rolne, jakim był AGRiL (Administracja Gospodarstw Rolnych i Leśnych) usytuowany na Rakowcu, co roku chwaliło się imponującymi zbiorami. W tym miejscu owa miejska krzątanina zdawała się tak odległa, że aż nierealna.
„Lena” i „Margerita” już od blisko pół godziny skulone, przyczajone, siedziały w zbożu. Sielskie otoczenie sprawiało, że ich myśli błądziły po radosnych zakamarkach przeszłości, szczególnie tej związanej z letnimi wyjazdami na wieś. Co jakiś czas któraś z nich ostrożnie prostowała się, by spojrzeć na „Jankę” stojącą na najbliższym przystanku, bo to jej powierzono wstępny wywiad i obserwację skazanej. To ona najlepiej wiedziała, jak wygląda osoba, na którą czekały. Ustalonym sygnałem miała potwierdzić jej tożsamość. Na razie nic się nie działo. Spojrzały na zegarki, a potem wymownie na siebie.
– Może dziś nie poszła do pracy? – szepnęła „Margerita”.
– Spokojnie, po drodze z pracy do domu można przecież załatwiać różne rzeczy, na przykład robić zakupy – uspokajała Lena, choć i na jej poważnej, pociągłej twarzy, znaczonej wyraźnie wystającymi kośćmi policzkowymi i wydatnym nosem, a zwieńczonej gładko do góry zaczesanymi kruczoczarnymi włosami, rysowało się napięcie.
Głośny szelest rozchylanych czy przygniatanych pod jakimś ciężarem kłosów sprawił, że zamarły. Dosłownie chwilę wcześniej „Janka” nie dawała żadnych znaków, czyżby…? Tym razem „Lena” bezszmerowo uniosła się do góry, by sprawdzić, co się dzieje na przystanku.
– Nic – szepnęła i wtedy z miejsca znajdującego się około dziesięciu metrów od nich wyfrunął duży leśny gołąb.
Odetchnęły, omal nie wybuchając niedozwolonym w tych okolicznościach śmiechem. Ulga nie mogła przesłonić czujności. Gdy tym razem „Margerita” wyjrzała ponad zboże, zobaczyła, że w ich stronę idzie jakaś kobieta, a postępująca za nią w odpowiedniej odległości „Janka” zdejmuje płaszcz i ruchem głowy na nią wskazuje.
– Idzie!
„Lena” dotknęła rewolweru znajdującego się w kieszeni. Pogładziła go lekko, jakby nie mogąc w tej sytuacji już niczego sprawdzić, chciała w ten sposób zapewnić sobie jego niezawodność. Jednym zgrabnym ruchem wyskoczyła na ścieżkę wydeptaną w zbożu, pewnie przez ludzi skracających sobie drogę od przystanku, i stanęła twarzą do zbliżającej się konfidentki. Kiedy ta była już bardzo blisko, lekko drżącym głosem zaczęła wypowiadać sentencję akowskiego wyroku:
„W imieniu Polski Podziemnej jesteś skazana na karę śmierci za…”.
Przerwała, w chwili gdy przerażona kobieta zaczęła szukać oczami drogi ucieczki. Wystrzeliła. Strzał był celny. Teraz „Lena” nieśpiesznie obeszła ciało i tą samą ścieżką, którą przed chwilą przemierzała zabita, udała się w stronę przystanku. Wsiadła do akurat ruszającego tramwaju.
Była to pierwsza dla członkiń „Disku” i w ogóle wszystkich kobiet działających w Kedywie akcja likwidacji agentów i konfidentów gestapo i dlatego, obawiając się o jej wynik, uzależniony nie tyle od sprawności organizacyjnej i fizycznej, ile od odporności psychicznej, kierownictwo Okręgu Warszawskiego Komendy Głównej AK wysłało też do niej męskiego ubezpieczyciela. W tym jednak wypadku jego rola polegała wyłącznie na obserwacji, gdyż „Lena” poradziła sobie perfekcyjnie. Od razu sama podjęła się wykonania tego zadania, zdając sobie sprawę, że dla jej podwładnych może okazać się traumatycznym przeżyciem. Zorganizowała „Disk”, a stojąc na jego czele, dbała o swe podkomendne jak troskliwa kura o wszystkie wykluwające się kurczaki. Była z pozoru oschła, zasadnicza, całkowicie poświęcona idei walki, robiła wrażenie, że oprócz jej rezultatów nic się dla niej nie liczy, ale bezpieczeństwo i dobro kobiet, którymi dowodziła, stawiała w swym moralnym kodeksie ponad wszystko. Bezkompromisowość, konsekwencja w stosowaniu przyjętych reguł postępowania wydawały się płynąć w krwiobiegu komendantki. Jej decyzje nierzadko spotykały się ze sprzeciwem, nie znajdował on wprawdzie żadnego ujścia w warunkach walki, ale był niekiedy przechowywany w pamięci do końca życia.
Stało się tak w przypadku „Marty”, która pierwszego sierpnia, w dniu wybuchu powstania, nie mogąc dotrzeć do fabryki Telefunkena przy ulicy Mireckiego, miejsca koncentracji oddziału, zaczęła pracę jako łączniczka Delegatury Rządu na Kraj. Jakiś czas później, przenosząc meldunek na Wolę, po drodze wstąpiła do fabryki Telefunkena i bardzo chciała wrócić do macierzystej jednostki. „Lena” jednak kategorycznie sprzeciwiła się temu, dowodząc, że byłoby to nielojalne wobec ludzi, z którymi już rozpoczęła współpracę. O próbę dezercji oskarżyła też „Igę”, która chciała przedostać się do męskich oddziałów, gdyż marzyła o plutonie pancernym. W końcu do niego dołączyła, ale pluton wycofał się już wtedy z Woli i stracił wszystkie czołgi. Wcześniej jednak za swe zachowanie musiała odpokutować zamknięta na dwadzieścia cztery godziny w „kozie”. Zatarg z komendantką miała też „Renia”, współpracująca z batalionem „Parasol” przy inwigilowaniu szczególnie okrutnych zbrodniarzy. Zazdroszcząc niektórym napotykanym koleżankom udziału w walkach, chciała odejść z „Disku”, by do nich dołączyć.
– Nasza sytuacja, i w ogóle powstania, jest teraz bardzo zła i absolutnie nie zezwalam na ten krok – usłyszała kategoryczny sprzeciw „Leny”.
„Reni” wydawało się, że przełożoną kieruje nie rozeznanie sytuacji, ale nadmierny pesymizm, charakterystyczny dla ludzi jej pokolenia, uciekła się więc do metody „na łzy”. Ale nie przyniosła ona oczekiwanego przez dziewczynę pozwolenia, lecz jedynie krótki rozkaz:
– Dołącz do robiących butelki zapalające!
Takie decyzje nie zjednywały „Lenie” sympatii, ale żołnierki, które znały ją lepiej, doskonale zdawały sobie sprawę, że znajdują się pod najlepszą z możliwych w tych okolicznościach, niemal matczyną opieką. Niewiele akcji, w których komendantka fizycznie brała udział, zostało udokumentowanych, gdyż ona głównie je przygotowywała, a potem rozdzielała zadania pomiędzy swe podwładne. Gdy jednak pojawiała się na pierwszej linii, a z pewnością zdarzało się to częściej, niż można wnioskować z dokumentów, akcja musiała być na tyle trudna, czasem wydawała się wręcz niewykonalna, że nie chciała ryzykować życiem podkomendnych. Wiedząc, że jest najbardziej doświadczoną członkinią „Disku”, i to zarówno pod względem stażu w walce, jak i w dowodzeniu, odczuwała brzemię odpowiedzialności za kobiety, czasem nawet młode dziewczyny, dla których był to pierwszy kontakt z wojenną rzeczywistością.
W chwili wybuchu drugiej wojny światowej miała czterdzieści trzy lata i pięć miesięcy, a za sobą dwadzieścia cztery lata służby na rzecz ojczyzny, jeśli nie liczyć wcześniejszego zaangażowania w tajny w czasach zaborów skauting. Jako dziewiętnastolatka, po skończeniu gimnazjum i kursów buchalteryjnych Zgromadzenia Kupców miasta stołecznego Warszawy, przystąpiła do Konfederacji Narodowej Polskiej, która to organizacja stawiała sobie za cel doprowadzenie do wyłonienia z morza najrozmaitszych stronnictw jednej wspólnej dla Królestwa Polskiego reprezentacji politycznej. Chodziło o to, by wszyscy, którym na sercu leżała niepodległość kraju, działali razem, a nie w rozproszeniu.
Natrętnie nasuwa się pytanie, dlaczego młoda kobieta, wchodząca w samodzielność, tak pokierowała swym życiem, co sprawiło, że nie rzuciła się w wir życia zawodowego i osobistego, jak jej rówieśnice? Dlaczego zamiast cieszyć się przywilejami swego wieku, wybrała żołnierski los? Jedną z pewnie wielu możliwych odpowiedzi na te pytania jest ta, że jej ojciec Jan, mimo że pochodził z rodziny o korzeniach saksońskich, która dopiero w XVIII wieku przybyła do Polski, brał czynny udział w powstaniu styczniowym, a po nim wciąż żył nadzieją nadejścia niepodległości. Podobne rojenia o wolnej Polsce mieli jego koledzy powstańcy, którzy często spotykali się w domu państwa Gertzów. Mała Wanda, pewnie siedząc pod stołem, słuchała opowieści o bohaterach minionych lat i marzeniach, które wydawały się nierealne, o wolnej Polsce. Być może więc nie widziała dla siebie innej drogi niż walka o ich spełnienie. Ale atmosfera domu chyba by nie wystarczyła, musiała mieć takie cechy charakteru, które przyniosła ze sobą na świat. Choć nie wydaje się zasadne rozpatrywanie jej osobowości według kryteriów, które stereotypowo wiążą skłonności i cechy charakteru z płcią, nie ulega wątpliwości, że wybierając taki plan na życie, dobrowolnie pozbawiła się wielu jego elementów przypisywanych tradycyjnie kobietom.
Niezależnie od tego, w ramach jakiej organizacji działała, robiła to zawsze z pasją i pełnym zaangażowaniem. Jako członkini Konfederacji całymi dniami roznosiła po domach apele i odezwy, czasem z pewnością spotykając się z niechęcią, a może nawet wrogością. Po nocach zaś szyła chlebaki dla żołnierzy Polskiej Organizacji Wojskowej. Jednocześnie uczestniczyła w działaniach Polskiego Komitetu Pomocy Sanitarnej, który otaczał opieką rannych żołnierzy, z czasem także ludność cywilną, która ucierpiała podczas działań wojennych. Rozdzielała pomiędzy nich żywność, środki czystości, ubrania, materiały opatrunkowe, a także brała udział w wydarzeniach towarzyskich czy kulturalnych, podczas których zbierano środki na działalność Komitetu. Doba Wandy była chyba dłuższa niż dwadzieścia cztery godziny, znajdowała bowiem jeszcze czas na działanie w Poczcie Listów Prywatnych. Ta ciekawa inicjatywa była reakcją członków POW na utrudnianie przez Niemców kontaktów mieszkańców stolicy z ludźmi żyjącymi na terenie okupacji austriackiej. Za symboliczną opłatą peowiacy dostarczali korespondencję do prywatnych adresatów. W czasie niecałego roku przez ich ręce przeszło ponad cztery tysiące listów.
Z zapałem włączyła się również do akcji ekwipowania Batalionu Warszawskiego, marząc, by wstąpić w jego szeregi. Nie było to jednak możliwe, ponieważ składali się na niego wyłącznie zaprzysiężeni i zdolni do służby wojskowej członkowie POW. Batalion wyruszył z Warszawy dwudziestego drugiego sierpnia 1915 roku, by po czterech dniach połączyć się z I Brygadą Legionów, kolejnym marzeniem Wandy. W tym wypadku nie odstąpiła od zamiaru. Nieczęsto się zdarza, by ktoś z taką determinacją i konsekwencją walczył o realizację swych marzeń z dzieciństwa. No i zwyciężyła we własnej wojnie, nim wzięła udział w tej o ojczyznę. Ze względu na zakaz przyjmowania kobiet do Legionów, obcięła włosy, ubrała się po męsku i z dokumentami swego kuzyna, Kazimierza Żuchowicza, już w lutym 1916 roku, a więc pół roku po tym, jak ze łzami w oczach i rezygnacją w duszy patrzyła na wymarsz ze stolicy Batalionu Warszawskiego, została przyjęta do Legionów. Oczywiście na fryzurę i strój nie wszyscy dali się nabrać. Bezpośredni przełożeni doskonale zdawali sobie sprawę, kogo przyjęli, lecz upór, zawziętość i zapał do walki przekonały ich do dziewczyny, przymknęli więc oczy. Dzięki temu uzyskała zgodę na niestawienie się na obowiązkowe wstępne badania lekarskie i skierowana została do Piotrkowa, gdzie rozpoczęła służbę jako adiutant majora Ottokara Brzozy. Major znał prawdę, a jego autorytet nie pozwalał na jakiekolwiek pytania dotyczące nowego adiutanta. W przeciwieństwie do przełożonych koledzy, towarzysze broni, nie byli pewni, kim jest odważniejszy od wielu innych, nieoszczędzający się w boju kanonier Kazik.
– Czy to prawda, że jesteście przebraną kobietą i dlatego nie poszliście na oględziny? – zapytał kiedyś nowo zwerbowany legionista.
– Sierżant to samo mówił o was – z rozbrajającym uśmiechem odpowiedziała Wanda, przygotowana na tego typu zaczepki.
Po dwóch tygodniach pracy administracyjnej wysłano ją na front z przydziałem do 2. baterii haubic 1. Pułku Artylerii II Brygady Legionów. W tej formacji brała udział w bitwach pod Kostiuchnówką i nad Stochodem na Wołyniu, rozegranych w ramach akcji przeciwstawiania się rosyjskiej ofensywie generała Brusiłowa. Obydwie bitwy były krwawe, legioniści stracili w nich ponad dwa tysiące żołnierzy, wielu było rannych i zaginionych. Kazik przetrwał, ale nad Stochodem, oprócz zawziętej walki z pięciokrotnie silniejszym przeciwnikiem, przeżył własny dramat. Nagle przestał widzieć. Dostrzegał jedynie ciemne kontury, nie rozróżniał przedmiotów i ludzi. Był pewien, że oślepł. Ta perspektywa dla każdego jest tragedią, ale osoba wiążąca swą przyszłość z wojskiem musiała ją przeżyć w dwójnasób. Chciano zaprowadzić go do lekarza, ale nie zgodził się, wciąż obawiając się wszelkich kontaktów z medykami. Gdy nocą wyruszyli w drogę, musiał kurczowo trzymać się wozu, aby się nie potknąć lub nie wpaść gdzieś do rowu. Na szczęście, kiedy rankiem dotarli do celu, normalne widzenie wróciło, ale przez kilka kolejnych dni o zmierzchu znów stawał się niemal niewidomy. Bez lekarza orzeczono, że to kurza ślepota, co zdarzało się w warunkach wojennych z powodu stresu, wyczerpania walką i nierzadko ubogiej diety.
Po siedmiomiesięcznej czynnej służbie w II Brygadzie we wrześniu 1916 roku Wanda wróciła do Warszawy, gdzie nadal jako Kazik rozpoczęła działalność w kancelarii I Okręgu Polskiej Organizacji Wojskowej. Ósmego grudnia tegoż roku została aresztowana przez Niemców za udział w demonstracji zorganizowanej przez POW na placu Zbawiciela. Skazana przez sąd wojenny na sześć miesięcy więzienia, przebywała w celi na Pawiaku trochę ponad dwa tygodnie, po czym została zwolniona za kaucją wynoszącą pięćset marek, musiała ponadto jeszcze zapłacić tysiąc dwieście marek, jako że karę więzienia udało się zamienić na pieniężną.
Nie przestraszyła się jednak represji i działała dalej. W zadziwiająco szybkim tempie zorganizowała Żeński Oddział POW i przez ponad pół roku stała na jego czele, a potem przeszła do żandarmerii i jako zbrojmistrz w stopniu sierżanta dotrwała do kwietnia 1919 roku, kiedy wróciła do służby liniowej w Wojsku Polskim. Mianowana zastępcą dowódcy Ochotniczej Legii Kobiet przy Dowództwie Frontu Litewsko–Białoruskiego awansowała do stopnia podporucznika. Najpierw na czele Batalionu Wileńskiego wzięła udział w walkach o Wilno, Grodno i Białystok, a potem w bitwie o Warszawę, na odcinku Praga–Grochów, za co otrzymała stopień porucznika. Ten etap życia przyniósł Wandzie podziw przełożonych i kolegów oraz wiele odznaczeń. Zasłynęła brawurowymi akcjami, opanowaniem i myśleniem strategicznym. Można pokusić się o stwierdzenie, że miała w sobie to coś, może instynkt, co z szeregowego żołnierza w pewnych momentach czyni wodza. Kiedy było trzeba, wszelkie lęki, których z pewnością doświadczała, chowała w głębokich zakamarkach duszy i… działała. Kiedyś na przykład wzdłuż linii obronnej Wilna nocą sama patrolowała konno dwudziestosześciokilometrowy odcinek frontu, mimo iż kilkakrotnie ostrzeliwana była przez nieprzyjaciela.
Umiała skutecznie, ale i bezpiecznie dowodzić ludźmi, o czym świadczy fakt, że nawet wtedy, kiedy do oddziału dochodziły alarmujące wieści o zbliżaniu się wroga, żaden jej podwładny nie opuszczał stanowiska. Gdy okazywało się, że ustąpienie z placówki jest konieczne, zarządzała odwrót, ale często wraz z kilkoma żołnierzami pozostawała na miejscu, by powstrzymując nieprzyjaciela, reszcie umożliwić bezpieczny odwrót. Dzięki temu najczęściej oddział nie odnotowywał strat, a kiedy ubezpieczyciele opuszczali stanowisko, natychmiast zajmowali je żołnierze przeciwnika.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Cyt. za: Łączność, sabotaż, dywersja. Kobiety w Armii Krajowej, Warszawa 1985. [wróć]
2. Cyt. za: J.R. Rybicki, Notatki szefa warszawskiego Kedywu, Warszawa 2003. [wróć]
3. Cyt. za: H. i L. Witkowscy, Kedywiacy, Warszawa 1973. [wróć]