Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
DZIECI UPROWADZONE PRZEZ NAZISTÓW.
Ich dramatyczne losy, koszmarne wspomnienia, trudne wybory, życie napiętnowane „germańskim nalotem” – efektem zniemczenia.
Temat dzieci poranionych przez wojenną zawieruchę zawsze wywołuje silne emocje. To właśnie w nich tamte doświadczenia odcisnęły najtrwalsze ślady. A jednak często jest to temat spychany na boczny tor historycznych rozważań.
Śledząc dzieje kilkunastu ofiar, autorka ukazuje zwyrodnienie systemu, który przedmiotowo traktował nie tylko untermenschów, ale także tych, którzy „nadawali się” się na niemieckich nadludzi. Odbierano ich rodzicom i próbowano uczynić wiernymi poddanymi „tysiącletniej Rzeszy”.
Opisuje zręby organizacji Lebensborn, której złowieszczy cień rozciąga się na wszelkie działania III Rzeszy nastawione na zawłaszczanie polskich dzieci. Jej zbrodniczej działalności nie poddano nigdy dogłębnemu badaniu. Dlatego też zebrane tu przykłady są tym cenniejsze, że pozwalają pojąć, jak ogromne spustoszenie poczyniło w psychice oraz w życiu takie wynarodowienie. Tragedia tych dzieci pomaga również zrozumieć, że historia wcale nie jest czarno-biała, gdy w grę wchodzi ludzka natura z całym bogactwem jej wad i zalet.
Książka ta jest zarazem milczącym oskarżeniem wyznawców Führera – nigdy nieskazanych bezwolnych i bezdusznych wykonawców jego nieludzkich planów.
Agnieszka Lewandowska-Kąkol – przez piętnaście lat pracowała w Redakcji Muzycznej Polskiego Radia. Potem wybrała drogę „wolnego strzelca” i pisała teksty do wielu pism zajmujących się kulturą. Dzięki zbiegowi okoliczności zaczęła tworzyć książki i napisała ich już kilkanaście. Od drugiej podejmuje rozmaite wątki dotyczące XX-wiecznej historii Polski. Część z nich traktuje dokumentalnie, jednak inne ujmuje w lżejszą, fabularną formę. Czas wolny od pisania najchętniej spędza w otoczeniu przyrody z rodziną, przyjaciółmi i psami, które zajmują ważne miejsce w jej życiu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 243
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Replika, 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja:
Magdalena Chrobok
Korekta:
Lidia Ryś
Danuta Urbańska
Skład i łamanie:
Dariusz Nowacki
Projekt okładki:
Mikołaj Piotrowicz
Zdjęcia w książce pochodzą ze zbiorów autorki, archiwów rodzinnych
przekazanych autorce oraz ze wskazanych źródeł.
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2023
eISBN: 978-83-67867-17-7
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134
60–175 Poznań
www.replika.eu
Wstęp
Na dworcu w Marburgu czekał na nich volkswagen. Od Monachium, skąd wyruszyli, mieli już za sobą około pięciuset kilometrów. Norymberga, Würzburg, niewiarygodnie zielone pola Spessart, łagodnego masywu górskiego, gdzie wiosna szykowała się już do rozkwitu, i wreszcie stary Frankfurt, dumnie rozpościerający się po obydwu stronach rzeki Men. Tam przesiedli się do pociągu lokalnego, który, po licznych przestojach, w tempie odpowiadającym życiu na prowincji, doczłapał się do Marburga, z dala anonsowanego przez usytuowany na wzgórzu zamek z XIII wieku.
– To wy jedziecie do Schmallenbergu? – zapytał kierowca, wychylając się z okna samochodu.
Gdy ostatni z piątki młodzieńców – wysokich blondynów o niebieskich oczach – ubranych w jednakowe, czarne mundury, zatrzasnął z impetem drzwi pojazdu, ruszyli krętą drogą przecinającą w poprzek góry Rothaar. Rozgadani, weseli, dowcipkujący, mogliby być uczniami jadącymi na świąteczny wypoczynek do swych domów, gdyby nie opaski ze swastyką wskazujące na ich przynależność. Wszyscy: Albrecht, Martin, Gurt, Leonhard i Peter uczyli się w „Napoli”, narodowo-politycznej szkole przygotowującej oficerów dla SS, nazistowskiej formacji podległej NSDAP. Ta wyprawa była dla nich niespodzianką, urozmaiceniem codzienności, w którą musieli być maksymalnie zaangażowani, proces szkolenia niósł bowiem ze sobą wyśrubowane wymagania.
– Będziemy mogli coś z pana zrobić – zawyrokował jeden z nauczycieli, gdy Peter, prymus, wszedł do jego gabinetu. – Chcemy wysłać pana i czterech pańskich kolegów do Westfalii. Słyszał pan zapewne o Lebensbornie. W jego placówkach tworzy się dla Niemiec czystą, wartościową dla nas krew… Potrzebujemy młodych mężczyzn, takich jak pan, zdrowych, inteligentnych, sprawdzonych i zagorzałych nazistów…
Na zakończenie rozmowy, gdy Peter naciskał już klamkę, usłyszał:
– Trzeba, by zachował pan to w tajemnicy. Proszę nikomu o tym nie wspominać.
Wyszedł lekko zaszokowany. Oczywiście wszyscy w Hitlerjugend słyszeli o Lebensbornie, ale nigdy nie przypuszczał, że właśnie jemu przyjdzie się tam znaleźć i że pomyślne zaliczenie końcowych egzaminów uzależnione będzie między innymi od tego, czy dobrze się spisze jako ogier rozpłodowy. Sytuacja ta nieco go intrygowała i bawiła, ale, mimo że zdążył już przesiąknąć narodowo-socjalistycznymi ideami i szkolenia rasowe nie były mu obce, również niepokoiła i psychicznie dręczyła na tyle, że poświęcił jej sporo miejsca w swych pamiętnikach.
Po dwóch godzinach znaleźli się w Schmallenbergu, niewielkiej miejscowości urokliwie wkomponowanej w pasmo reńskich gór łupkowych, niewysokich, ale obfitujących w kobierce tkane z różnych odcieni zieleni. Nad wplecionymi w nie domkami jednorodzinnymi zdecydowanie górowały niespecjalnie pasujące do otoczenia bloki. Zatrzymali się właśnie przy takim nowoczesnym budynku przypominającym typowy szpital.
„To tak wygląda siedziba Lebensbornu?”, pytał sam siebie w duchu Peter. Podniecenie i entuzjazm z początku podróży, które nawiedzały go zwykle przed czymś nieznanym, ale budzącym jego ciekawość, przemieniły się teraz w niepewność, zdenerwowanie, zażenowanie – co ja tu w ogóle robię?
Wprowadzono ich do pokaźnego holu. Za błyszczącym, odbijającym wszystko niczym lustro kontuarem siedziała kobieta w mundurze BDM (Związku Niemieckich Dziewcząt, będącym żeńską sekcją Hitlerjugend). Pytała o nazwiska, widać było, że ma je w swoich papierach, prosiła o dokumenty, a po ich przejrzeniu odsyłała młodych ludzi do pokoju znajdującego się niedaleko, też na parterze. Tam pielęgniarka rozdawała szczegółowe ankiety, po wypełnieniu których mieli pojedynczo udać się na badanie lekarskie.
Peter wszedł do gabinetu jako drugi. Lekarz przez dłuższą chwilę skupił się nad blankietem, po czym wnikliwie zlustrował pacjenta od stóp do głów i rozpoczął dokładne badanie niemal wszystkich narządów, podpierając się prześwietlaniem niektórych. Gdy wszystko okazało się w jak najlepszym porządku, Peter odetchnął z ulgą i w tym momencie otrzymał probówkę.
– Potrzebuję już tylko próbki pańskiego nasienia. Mam nadzieję, że szybko pan do mnie wróci – słyszy zakłopotany Peter, wchodząc do separatki. Szumi mu w uszach i lekko kręci się w głowie. „W co ja wdepnąłem?”, pyta sam siebie. Po chwilowym osłupieniu postanawia jednak myśleć pozytywnie. Przecież wiedział, po co tu jedzie. Trzeba to szybko załatwić. Po chwili ponownie puka do gabinetu.
Lekarz podaje mu etykietkę.
– Proszę nakleić to na probówkę i położyć tam, na półce.
Na blacie leży już wiele innych probówek.
– Teraz dokonamy analizy. Proszę czekać na wynik w swoim pokoju.
Wieczorem przekazano mu informację, żeby udał się do świetlicy.
„To chyba dowód na to, że wynik jest pozytywny. Przeszedłem”, pomyślał.
Przestronne, wysokie pomieszczenie z okazałym kominkiem i witrażami w oknach. Gwar. Dużo młodych ludzi, mężczyzn i kobiet. Grają w ping-ponga, w szachy, rozmawiają. Na końcu sali kilka par tańczy przy dźwiękach wydobywających się z radioodbiornika postawionego na blacie baru, w którym można zamówić tylko mleko i soki owocowe. Oprócz tego szczegółu całość przypomina zwykłe spotkanie towarzyskie młodych ludzi, w których Peter nie raz przecież uczestniczył. Tu jednak czuł się nieswojo. Wdrapał się na stołek barowy i zamówił sok. Z góry dostrzegł kilku oficerów w mundurach różnych formacji. Sącząc napój, za który tu się nie płaciło, zobaczył blondynkę siedzącą przy stoliku pod ścianą i oglądającą jakieś kolorowe czasopismo. Była ładna. Spodobało mu się w niej wszystko poza oczami. Były niebieskie, ale jakoś tak sztucznie, porcelanowo niebieskie, jak u lalki, zupełnie bez wyrazu. Po uzyskaniu jej zgody przysiadł się do stolika. Liselotta była tam od trzech dni, więc Peter poprosił, aby wyjaśniła mu zasady panujące w miejscu, do którego przybył kilka godzin temu.
– Umiera pan pewnie z ciekawości, w jaki sposób wszyscy razem idą do łóżka zgodnie z narodowosocjalistycznymi regulaminami… – uśmiechnęła się znacząco, a on się zaczerwienił. – Wiem o tym niewiele więcej od pana. Gdybym była tu dłużej, to pewno nie moglibyśmy rozmawiać, bo byłabym już „zarezerwowana”. Mogę powiedzieć tylko tyle, że dziewczęta, z których większość należy do BDM, mieszkają w sześcio- lub dwunastoosobowych pokojach pod nadzorem kobiet, także z BDM, a te, które ktoś wybierze, przenoszone są do innego oddziału, gdzie załatwia się formalne szczegóły tych krótkich związków i narodzin, bo trzeba przecież pamiętać, że po to tu jesteśmy. Nie sądzi pan, że dziwna to rzecz – odwróciła od niego wzrok – żeby dla własnego kraju żądać od kogoś… – zawiesiła głos, nadal nie patrząc na niego.
– Czy wszystkie jesteście ochotniczkami?
– Raczej wolontariuszkami poddawanymi w organizacji pewnym naciskom, by nas do tego wolontariatu przekonać. Najczęściej używa się odwołań do patriotyzmu.
– A gdyby któraś odmówiła…
– Nigdy o tym nie słyszałam, ale z pewnością można wtedy wpaść w kłopoty. Jeśli chodzi o mnie, może zabrzmi to dziwnie, ale trudno mi wyjaśnić, jak to się stało, że dałam się namówić na przyjazd tutaj. Właściwie zrozumiałam, co to wszystko znaczy, dopiero kiedy się tu znalazłam, ale było już za późno – zrobiła taką minę, jakby za chwilę miała się rozpłakać.
Peter zastanawiał się, co odpowiedzieć, co zrobić, jak zareagować na tę szczerość.
– Dla nas wszystkich jest to trudne do zrozumienia – starał się wybrnąć z krępującej sytuacji. – Może zatańczymy?
Owionął go nieco duszący zapach perfum ulatniający się z błyszczących, jasnych loków. Dobrze im szło. Tańczyli długo, aż do momentu, gdy muzyka ucichła. Resztę wieczoru spędzili na rozmowie, starając się choć trochę się poznać. Około północy Liselotta spojrzała na zegarek.
– Mam dość rozmowy, muzyki, tego całego hałasu, a ty?
Nim zdążył odpowiedzieć, zaproponowała:
– Może pójdziemy do twojego pokoju?
Przed wejściem na drugie piętro, gdzie znajdowały się pokoje przybywających do ośrodka mężczyzn, musieli podstemplować swoje karty. To niezbędna formalność stanowiąca namiastkę aktu małżeństwa. W dokumencie zaznaczono między innymi, iż raz powziętej decyzji o wyborze partnera nie można zmienić, ale w wyjątkowych przypadkach mężczyzna mógł zostać wezwany do innego zakładu ochotniczej reprodukcji.
Gdy wchodzili do pokoju, Peter pomyślał o Brygidzie. Nie wiedziała oczywiście, dokąd wyjechał. Na chwilę przystanął w progu. Moment zawahania, po którym przyszła wpajana mu przez lata refleksja: nie jestem tu dla rozrywki, ale dla mego kraju, a służba dla niego to mój obowiązek.
Następnych pięć dni spędzili tak, jakby wyjechali w podróż poślubną. Nie byli uwięzieni. Poza łóżkiem mieli do dyspozycji otoczenie gór Rothaar wraz z urokami przyrody, klimatycznymi gospodami i kafejkami. W Schmallenbergu wiele domów, oprócz głównego, w którym mieszkali, należało do organizacji Lebensborn. Wykupiono je od dawnych właścicieli albo wybudowano specjalnie dla matek z dziećmi urodzonymi dla Rzeszy, by choć początkowy etap ich życia zbliżony był do normalnego. Gdy mijali jeden z nich, Liselotta niespodziewanie z tęsknotą w głosie, powiedziała:
– Może tu, w jednym z pokoi, będę mieszkać z moim, przepraszam, z naszym dzieckiem…
Rozstanie było trudne dla obydwojga. Tylko sześć dni, a jednak… Już w pociągu Peter na własny użytek nazwał to doświadczenie „sztuczną sprawą miłosną”, choć, kiedy głębiej się zastanowił, to taka sztuczna ona nie była… Szybko zaczął myśleć o tym, co czeka go podczas najbliższych zajęć w szkole.
Istnienie tego obszaru działalności Lebensbornu do dziś jest negowane przez większość niemieckich badaczy, którzy twierdzą, że nie ma dokumentów go potwierdzających. Tymczasem, mimo iż znaczna część druków urzędowych, celowo lub przez przypadek, została zlikwidowana, przetrwały zdjęcia i pisemne relacje naocznych świadków procederu uprawianego w bogato rozgałęzionej instytucji będącej oczkiem w głowie Reichsführera SS Heinricha Himmlera, któremu Hitler przekazał władzę w dziedzinie polityki rasowej i ludnościowej.
Przykładem tego typu dowodów są zdjęcia opublikowane w 1972 roku w londyńskim czasopiśmie „Weekend”, dokładnie ukazujące różne sceny z życia organizacji określanej jako hitlerowskie obozy miłości, ludzkie wylęgarnie czy rasowe hodowle Himmlera. Należą do nich również pamiętniki Petera Neumanna, wydane w Londynie w 1958 roku pod tytułem Other Men’s Graves, na podstawie których została opisana „sztuczna sprawa miłosna” Liselotty i Petera. Szacuje się, że w sieci tych ekskluzywnych burdeli przyszło na świat około czterdzieści tysięcy dzieci, których matką i ojcem miało stać się państwo, a jedynym bogiem Hitler. Plan Himmlera wybiegał w daleką przyszłość, zakładał znaczne powiększenie populacji „rasowych panów” dzięki sprowadzeniu do Niemiec trzech milionów kobiet angielskich i pięciu milionów pochodzących ze Skandynawii. Na szczęście upadek III Rzeszy zablokował ten proceder, którego skutki okazały się przerażające.
Większość dzieci urodzonych w zakładach Lebensbornu była opóźniona w rozwoju fizycznym i umysłowym, co potwierdziły badania lekarskie. Opiekowały się nimi bezosobowe, zuniformizowane pielęgniarki; dzieci te przebywały w stałych, zorganizowanych grupach, poddawane były jednolitemu reżimowi, co powodowało, iż wiele spośród nich w wieku powyżej trzech lat nie umiało ani chodzić, ani mówić. Wszystkim brakowało zasadniczych elementów wychowania – normalnej rodziny i miłości. Żołnierz, podróżnik i popularny w latach pięćdziesiątych XX wieku pisarz brytyjski Wiliam Stanley Moss, dogłębnie badający problemy związane z dziećmi, które miały pecha urodzić się w ośrodkach zbrodniczej instytucji, twierdził, iż gdyby losy wojny potoczyły się na korzyść armii niemieckiej, to i tak hitlerowskiego planu opierającego się na eksperymentowaniu na ludziach szybko by zaniechano, bowiem zgodnie z nazistowskimi kryteriami większość nieszczęsnych dzieci, które pojawiły się na świecie w wyniku barbarzyńskiego procederu, znalazłaby się w obozach koncentracyjnych.
Oficjalnie Lebensborn, określany przez zarządzających nim ludzi jako stowarzyszenie społeczno-dobroczynne, powołano do życia w Berlinie na początku 1936 roku, a jego szefem został Standartenführer SS Max Sollmann. Motto umieszczone na pierwszej stronie statutu organizacji: „Święta nam będzie każda matka dobrej krwi”, sygnowane zostało przez samego Himmlera. W preambule przeczytać można m.in.: „Lebensborn stanowi część składową SS i podlega bezpośrednio Reichsführerowi SS, który nadaje mu kierunek światopoglądowy […]. Zadania instytucji leżą w dziedzinie demograficzno-politycznej. […] Lebensborn ma popierać jak największą liczebność dzieci w organizacji SS, przychodzić z pomocą każdej matce i każdemu dziecku dobrej krwi […]”.
Całe sztaby ekspertów pracowały nad tym, by ową „dobrą krew” jak najbardziej szczegółowo określić i sklasyfikować. Brano więc pod uwagę: wzrost, budowę, postawę, długość kończyn dolnych, kształt głowy, potylicę, kształt twarzy, nozdrza, wysokość nosa, szerokość nosa, kości policzkowe, położenie oczu, szparę powiekową, układ fałd oczu, wargi, policzki, linię zarostu włosów, owłosienie ciała, kolor włosów, kolor oczu, kolor skóry. Każda z wymienionych cech szeregowana była w pięciu odmianach, od bardzo wysokiej i silnie występującej po bardzo małą i występującą sporadycznie. O precyzyjności przeprowadzanych badań świadczą takie orzeczenia, jak: „Górna część nosa odpowiada innemu typowi rasowemu aniżeli część dolna” albo: „Typ mieszany, nordycko-falijsko-wschodnio-bałtycki”. Początkowo przynależność do Lebensbornu dla członków SS była dobrowolna, ale wraz z nastaniem 1942 roku stała się obowiązkowa dla wyższych rangą oficerów, od sierżanta wzwyż. Wysokość składek uzależniono od ich stanu cywilnego i ilości potomstwa. Najwyższe płacili kawalerowie, których obarczano winą za niewypełnianie obowiązku powiększania niemieckiej populacji.
Do ośrodków Lebensbornu przyjmowano matki „dobrej krwi”. Oprócz opisanych badań poddawano je także testom psychologicznym na okres ciąży, porodu i poporodowy, którego czas nie był precyzyjnie określony. Najczęściej matki opuszczały zakład, pozostawiając w nim dziecko na zawsze, czyli zrzekając się go, albo do chwili, kiedy będą miały odpowiednie warunki do jego wychowywania. Te pierwsze dzieci trafiały do adopcji, o którą mogły się starać głównie małżeństwa esesmanów. Ambicją Lebensbornu było bowiem wychowanie dzieci w duchu idei narodowosocjalistycznych. Do tego zobowiązane były również matki nieporzucające potomstwa. W czasie oczekiwania na rozwiązanie szkolono je intensywnie w tej materii, a po porodzie organizowano ceremonię uroczystego nadania dziecku imienia, na wzór chrztu. Przydzielany wówczas nieprzypadkowo ojciec chrzestny miał dawać gwarancję „pozytywnego” procesu wychowawczego.
Nie przywiązywano wagi do stanu cywilnego matek, zadziwia obyczajowa progresywność hitlerowców, nowa moralność w tym dotąd konserwatywnym społeczeństwie. Dużą część kobiet stanowiły panny i mężatki, którym przydarzyła się ciąża pozamałżeńska. Można powiedzieć, że pod tym względem organizacja zastąpiła dalekich krewnych, do których wysyłano ciężarną pannę, by we wsi nie wytykano jej palcami. Te proprokreacyjne działania były odpowiedzią na ogromną liczbę aborcji dokonywanych wówczas w Rzeszy i związane były także z wojennymi planami strategicznymi nazistowskich marzycieli. Według Generalnego Planu Wschodniego, opracowanego na zlecenie Himmlera przez niemiecką administrację, na przestrzeni dwudziestu lat z Europy Środkowej zamierzano wysiedlić od trzydziestu do pięćdziesięciu milionów mieszkańców, a ich miejsce zająć mieli tak zwani etniczni Niemcy. Część z nich stanowiliby przesiedleńcy z terenów III Rzeszy, a resztę planowano „odnaleźć” w ramach akcji „odzyskiwania krwi niemieckiej” w krajach podbitych, w tym w Polsce.
Od czerwca roku 1941, kiedy to Niemcy utworzyli kolejny front swych działań, tym razem na Wschodzie, nastąpiła nagła i znacząca intensyfikacja praktycznego wypełniania teoretycznych założeń szaleńczego planu. W związku z ogromem strat ponoszonych w walkach o ZSRR, którego nie udało się pokonać tak szybko, jak Francji czy Wielkiej Brytanii, potrzeba „nowej krwi”, dodajmy: wciąż skrupulatnie selekcjonowanej, stała się jeszcze większa i pilniejsza. W tym momencie Lebensborn wszedł na drogę przestępstwa, dopuszczając się zbrodni przeciwko ludzkości, polegającej na wywożeniu – była to najzwyklejsza, często podstępna kradzież – dzieci z podbijanych krajów i ich germanizowaniu.
Proceder prowadzono w Rumunii, Norwegii, Francji, Belgii, Holandii, Luksemburgu, ale to teren Polski stanowił podstawowe źródło pozyskiwania dzieci. Już w sierpniu 1941 roku, a więc w dwa miesiące od rozpoczęcia działań na froncie wschodnim, namiestnik Rzeszy w „Kraju Warty”, Arthur Greiser, zobowiązany został przez szefostwo Urzędu do Spraw Umacniania Niemczyzny do rozpoczęcia akcji germanizowania polskich dzieci. Zaangażowanych było w nią wiele nazistowskich instytucji, między innymi NSV – Narodowosocjalistyczne Towarzystwo Opieki Społecznej, ale prym wiódł Lebensborn.
Postępowaniem objęto różne grupy dzieci, lecz na początku były to te, z którymi teoretycznie powinno być najmniej kłopotów, a więc sieroty przebywające w domach dziecka albo w rodzinach zastępczych. Dochodziło do niewyobrażalnej perfidii, gdy uprowadzano i oddawano pod opiekę rodzin niemieckich dzieci rodziców czynnie walczących z Niemcami albo przez nich zamordowanych. Cały proces składał się z szeregu etapów. Po rejestracji dziecka i zgłoszeniu go do Urzędu do Spraw Rasy i Osadnictwa w Łodzi odbywały się badania zdrowotne i rasowe. Badania psychologiczne miały miejsce w jednym z zakładów germanizacyjnych, już po uprowadzeniu, odłączeniu od rodziny. Od wyniku kwalifikacji zależało, czy dziecko trafiało pod opiekę jakiegoś ośrodka Lebensbornu, a potem do rodziny niemieckiej, najczęściej przekonanej o tym, że zabiera do domu sierotę niemiecką, czy też odsyłano je do jednej ze Szkół Ojczyźnianych – dotyczyło to dzieci starszych – której zadaniem, oprócz nieustającej nauki języka niemieckiego, była indoktrynacja światopoglądowa. W szczególnym rygorze wychowywano tam chłopców, u których wyrabiano ogólną sprawność fizyczną i których przysposabiano do żołnierskiego fachu, by nadawali się do wysłania na front, przeważnie jako „mięso armatnie”. Pieczołowicie dbano o zatarcie wszelkich śladów pochodzenia skradzionych dzieci. Służyło temu tajne biuro meldunkowe, utworzone między innymi przy Okręgowym Domu Dziecka w Kaliszu.
„Należy liczyć się z faktem, że krewni i znajomi będą próbować różnych sposobów, by określić miejsce pobytu i znaleźć dzieci. Takie poszukiwania są możliwe poprzez złożenie wniosku w policyjnym biurze meldunkowym. Tym sposobem obrany wcześniej cel, jakim jest germanizacja dzieci, staje się zagrożony […]. Z tego powodu zarządzam zorganizowanie dla wspomnianego Gaukinderheimu specjalnego policyjnego biura meldunkowego […]. Całą kwestię należy potraktować jako poufną i powstrzymać się od wszelkich publikacji […]” – czytamy w utajnionym zarządzeniu ministra spraw wewnętrznych III Rzeszy z 10 grudnia 1942 roku.
Dzieci rejestrowano w tym urzędzie-widmie, ale w oficjalnym biurze meldunkowym nie figurowały. Zmieniano im, co również usankcjonowane było odpowiednim zarządzeniem, imiona i nazwiska, ale tak, by ich brzmienie przypominało prawdziwe, dostosowane do autentycznych źródłosłowów. Najczęściej pozostawiano pierwsze litery, dodając niemiecką końcówkę. Chodziło o to, by w przyszłości dwa nazwiska zlały się w pamięci dziecka w jedno i by to pierwsze poszło w zapomnienie. Nieznacznie modyfikowano również datę urodzenia. Podobnie działający urząd powołano również przy zakładzie „Alpenland” w Oberweis w Austrii, gdzie przebywała duża grupa polskich dzieci.
Mimo wspólnych losów, poddawania tym samym procedurom urzędowym i metodom wychowawczym, każdy przypadek skradzionego dziecka jest inny, szczególny, wyjątkowy, jedyny dla niego i jego rodziny. Dla obu stron wszystkie były dramatyczne, ale najbardziej poruszające, najsmutniejsze były chyba losy tych dzieci, którym doszczętnie wydarto korzenie, zgermanizowano tak perfekcyjnie, iż nawet po odnalezieniu przez rodziców nie zdecydowały się na powrót do nich. Przejmujący przypadek tego typu przedstawili francuscy dokumentaliści Clarissa Henry i Marc Hillel w filmie W imię rasy. W 1943 roku hitlerowcy uprowadzili z Rogoźna córeczkę Bronisławy Ewertowskiej, Irenkę. Kiedy po wojnie przedstawiciele Czerwonego Krzyża odnaleźli ją w niemieckiej rodzinie, adopcyjni rodzice na kilka godzin zamknęli się z nią w toalecie, a potem szybko przeprowadzili się w inne miejsce, zacierając za sobą wszelkie ślady.
Po trzydziestu latach, w czasie których matka wciąż czekała, wciąż wierzyła, że córka wróci, francuscy filmowcy odnaleźli ją w Niemczech. Kobieta nie chciała z nimi rozmawiać, a jej adwokat zakomunikował, iż Irena założyła rodzinę, jest zadowolona ze swego życia i nie zamierza wracać do przeszłości ani do Polski. Zwieńczeniem filmu są dwa zdania wypowiedziane przez zrozpaczoną matkę po niemiecku: „Kochana Ireno, napisz do mnie kilka słów. Mam sześćdziesiąt siedem lat, jak umrę, ty tam zapłaczesz, bo nie chciałaś nawet do mnie napisać”. Irena nigdy się nie odezwała. Nawet wtedy, gdy jej polska rodzina poinformowała ją o śmierci matki. Bronisława zginęła nagle, tragicznie, w wypadku kolejowym, więc pewnie nie zdążyła pomyśleć z żalem o swej utraconej na zawsze córce.
Ogromna ilość germanizowanych dzieci pochodziła od kobiet wywożonych do Niemiec na przymusowe roboty. Gdy ciężarna wykazywała cechy aryjskie, poddawano ją szczegółowym badaniom rasowym. Ich pozytywny wynik sprawiał, iż o zawłaszczeniu dziecka decydowano, gdy znajdowało się ono jeszcze w łonie matki. W ostatnim stadium ciąży umieszczano kobietę w jednym z zakładów Lebensbornu, po rozwiązaniu jak najszybciej odsyłano z powrotem do pracy, a niemowlę zatrzymywano. Matka mogła je zatrzymać tylko wtedy, gdy zgodziła się przyjąć obywatelstwo niemieckie albo wyszła za mąż za Niemca. Robotnice uznane za rasowo wartościowe przymuszano także do kontaktów seksualnych z wyselekcjonowanymi oficerami SS lub innych niemieckich formacji wojskowych. W takim wypadku dziecko albo pozostawało w dyspozycji Lebensbornu, albo przyznawano je ojcu.
Już w progu czuć było dławiący zaduch. Zimno, bo nawet w zimie się nie grzało. W ciasnym pomieszczeniu na podłodze były poukładane jeden przy drugim cienkie sienniki, a na nich leżące i siedzące dzieci, a raczej ich cienie. Najmłodsze to niedawno odebrane matkom niemowlaki, najstarsze miały pięć lat. Prawie się ruszały i nie płakały, bo nie miały siły.
Te, które już powinny, nie mówiły, gdyż część nie potrafiła, a inne się bały, bo można było mówić tylko po niemiecku. Większość była łysa, brudna i ubrana w strzępy odzieży. Spod kawałków śmierdzących materiałów wyzierały wrzody i rany, czasem tak głębokie, że widać było kości. W oczach dzieci czaił się lęk, a skurczone ciałka wyglądały, jakby oczekiwały kolejnego ciosu. Bały się wszelkich, nawet cichych dźwięków, światło witały maksymalnym zmrużeniem oczu. Musiały być głodne, bo niemowlaki otrzymywały dziennie pół litra mleka i kostkę cukru, a starszym wrzucano do koryta gotowaną marchew i brukiew.
Opiekę nad dziećmi, które trafiły do zakładu wychowawczego w Wąsoszu koło Rawicza, sprawowały ewangelickie siostry zakonne, których przełożoną była siostra Marta „Borgia” Gotzler. Raz dziennie któraś z sióstr zbierała martwe ciałka, wkładała je do skrzynek i na taczkach wywoziła na cmentarz. Puste skrzynki ustawiała w pomieszczeniu, by były gotowe na następny dzień. Z 485 dzieci polskich robotnic przymusowych, które przebywały w ośrodku w Wąsoszu, przeżyło 39, a takich umieralni było wiele. Skróceniem męczarni, wybawieniem tych maluchów, które nie miały szans stamtąd wyjść, był zastrzyk z fenolu.
W przemówieniu Himmlera na temat narodów słowiańskich, wygłoszonym w Bad Schachen we wrześniu 1943 roku, znalazły się takie fragmenty:
„Jest jasne, że w tej mieszaninie narodów zawsze pojawiać się będą pewne typy bardzo dobre pod względem rasowym. W tym wypadku naszym zadaniem jest zabrać ich dzieci do nas i oderwać od środowiska, choćbyśmy mieli dzieci te ukraść. Albo zdobędziemy dobrą krew, którą możemy spożytkować u siebie i wprzęgnąć w nasze szeregi, albo – moi panowie, możecie to nazwać okrucieństwem, ale natura jest okrutna – zniszczymy tę krew… Nie może ona znajdować się po stronie naszych wrogów […]”.
Przez trzynaście lat, od 1993 do 2006 roku, trwało śledztwo w sprawie eksterminacyjnej działalności niemieckiego personelu zakładu w Wąsoszu koło Rawicza. Mimo iż bez cienia wątpliwości stwierdzono, że dzieci tam przebywające poddawane były systematycznemu unicestwianiu, ze względu na niewykrycie sprawców tej zbrodni dochodzenie umorzono.
Jakież „szczęście” – tu nasuwa się refleksja o ogromnym uzależnieniu znaczenia słów od kontekstu – miały więc dzieci „rasowo przydatne” w porównaniu z tymi, których natura nie wyposażyła w zespół cech wyszczególnionych przez nazistowskich naukowców. Z jednej strony leżała na szali powolna głodowa śmierć, czasem z litości podany śmiercionośny zastrzyk, z drugiej życie, choć pełne dramatycznych zakrętów, w końcu jakoś tam unormowane, lecz inne od przeciętnego, bo na zawsze naznaczone traumą. Diaboliczna perfidia i demoniczna podłość przyświecały wielu przedsięwzięciom hitlerowskich bestii. Wypada nadmienić także niegodziwe traktowanie dzieci, które, uznane za „wartościowe”, wywożono do Niemiec, a tam okazywały się „wątpliwe moralnie” albo niepodatne na germanizację. Część zatrudniano w niemieckim rolnictwie, inne wysyłano do obozów koncentracyjnych, najmłodsze do opisanych wcześniej „umieralni”, jeszcze inne odsyłano do Polski. Nie tam jednak, skąd zostały wykradzione. Często więc tułały się po różnych domach dziecka, nie odnajdywały rodziców, na zawsze traciły rodzinę. Nasuwa się pytanie – dlaczego tak postępowano? Otóż według chorego, acz niepozbawionego pewnej logiki przeświadczenia Himmlera, stanowiły one dla Rzeszy zagrożenie. Były na tyle silne i świadome, dotyczyło to najczęściej dzieci starszych, że nie dostosowywały się do stawianych im wymagań, wciąż mówiły po polsku, próbowały uciekać, istniała więc obawa, że gdy dorosną, staną się dla narodu niemieckiego zagrożeniem. Tylko oderwanie ich od „zepsutych” korzeni mogło w jakiś sposób temu zapobiec.
„Inn” to po angielsku zajazd, karczma, gospoda. Trudno powiedzieć, dlaczego właśnie taką nazwę nosi jedna z rzek płynących z Alp Szwajcarskich przez Austrię aż do „bawarskiej Wenecji”, jak nazywane jest niemieckie miasto Passawa, w którym wraz z rzeką Ilz wpływa do Dunaju. Ta wielka rzeka polodowcowa jest znacznie dłuższa (518 km), szersza i głębsza od urokliwej, ale niepozornej Ilz. Przez niefrasobliwość i zaniedbanie, bo celowe działanie raczej należy tu wykluczyć, stała się częścią niechlubnego epizodu II wojny światowej.
Dokumenty potwierdzające wielokierunkową działalność Lebensbornu były sukcesywnie niszczone przez przezornych szefów organizacji, ale spora ich część przetrwała w Urzędzie Stanu Cywilnego w Monachium. Po zakończeniu działań wojennych i wkroczeniu aliantów zapakowano je do sześciu skrzyń, którymi wypełniono ciężarówkę, z zamiarem przewiezienia dokładnie nie wiadomo dokąd, ale z pewnością w jakieś ustronne, nierzucające się w oczy miejsce. Po drodze samochód zatrzymany został przez jednostkę amerykańską. Kapitan stojący na jej czele pobieżnie przejrzał zawartość skrzyń, a ponieważ znajdujące się w nich dokumenty nic mu nie mówiły, choćby ze względu na barierę językową, zarządził wrzucenie całego ładunku do rzeki, koło koryta której się znajdowali. W okolicach Monachium Inn nie przepływa już stromymi, górskimi zboczami i dolinami, jak bliżej swego źródła, jest szersza i głębsza, więc zdołała pochłonąć ciężkie pakunki. Jakiś czas później płynące rzeką pojedyncze papiery, uwolnione z prawdopodobnie rozpadających się pod wpływem wody skrzyń, zauważyli oficerowie jugosłowiańskiej misji wojskowej. Zainteresowani niezwykłym widokiem zaczęli je wyławiać i ze zdziwieniem stwierdzili, że znajdują się na nich między innymi nazwiska jugosłowiańskie. Po dokładniejszej lekturze okazało się, iż chodziło o dzieci germanizowane w ośrodkach Lebensbornu, na co wskazywały daty urodzenia. Żołnierze wiedzieli o akcji UNRRA dotyczącej poszukiwania dzieci uprowadzanych z krajów podbitych przez Niemców, więc wyłowili całe znalezisko i przekazali je żołnierzom z Polskiej Misji Wojskowej w Wiesbaden.
Można powiedzieć „dobre i to”, ale brak całościowego udokumentowania wielu obszarów działalności Lebensbornu sprawił, że funkcjonowanie tej instytucji skrywa się za zasłoną niejednoznaczności i niewiedzy. Wszystko opiera się na formułowaniu podejrzeń, snuciu przypuszczeń, czego konsekwencją jest nieosądzenie ludzi kierujących przedsięwzięciem, którzy zdając sobie sprawę z tego, że dowody są skąpe, a wynikająca z nich argumentacja marna, z prób ich ukarania niewiele sobie robili. Pierwsza taka próba odbyła się pomiędzy 10 października 1947 roku a 10 marca 1948 roku, w ramach ósmego cyklu procesów norymberskich odbywających się przed I Amerykańskim Trybunałem Wojskowym. W stan oskarżenia postawiono wówczas czternastu wysokich funkcjonariuszy organizacji SS, którzy przewodniczyli czterem instytucjom realizującym nazistowskie programy rasowe. Znalazł się wśród nich Lebensborn, którego twórca, naczelny wódz i opiekun, Heinrich Himmler, już nie żył, bowiem po zatrzymaniu go przez Brytyjczyków w maju 1945 roku popełnił samobójstwo, połykając cyjanek potasu.
W akcie oskarżenia zarzucano kierownictwu Lebensbornu (Max Sollmann – szef naczelny, Gregor Ebner – szef departamentu zdrowia, Günther Tesch – szef departamentu prawnego, Inge Viermetz – zastępczyni szefa głównego, odpowiadająca za adopcje) popełnienie zbrodni przeciwko ludzkości i przynależność do zbrodniczych organizacji. Podczas kilku posiedzeń sądowych, w niektórych zeznawały również dzieci, obrona zbrodniarzy starała się uwypuklać fakt, iż dzieci adoptowane przez niemieckie rodziny były dobrze traktowane. Kres takim tłumaczeniom położył jeden z prokuratorów, Harold Neely, twierdząc: „Nie stanowi to obrony kidnapera, jeśli mówi, że traktował dobrze swoją ofiarę. Ważniejsze jest, dlaczego były one dobrze traktowane. Odpowiedź jest prosta: te niewinne dzieci uprowadzono do wprzęgnięcia ich w hitlerowską ideologię, za pomocą której mieli być wychowani dobrzy Niemcy. Jest to okoliczność obciążająca, a nie łagodząca zbrodnię […]”. Tego typu tłumaczenia nie przekonały jednak sędziów, a wyrok, który wydali, zbulwersował dużą część opinii publicznej. Trzech szefów Lebensbornu uznano wyłącznie winnymi przynależności do organizacji zbrodniczej SS, otrzymali oni wyroki po dwa lata więzienia, mierzone od chwili aresztowania, więc już zaliczone, a Inge Viermetz uniewinniono. Lebensborn uznano zaś za instytucję dobroczynną.
Jakże inny punkt widzenia zaprezentowano podczas procesu przeciwko kierownictwu Lebensbornu przed niemieckim Trybunałem Denazyfikacyjnym, który odbył się w Monachium niecałe dwa lata później (w lutym 1950 roku). W jego orzeczeniu stwierdzono, iż Trybunał nie może zgodzić się z ustaleniami Amerykańskiego Trybunału Wojskowego w Norymberdze wskazującymi na to, że szefowie Lebensbornu są niewinni i że organizacja prowadziła działalność czysto charytatywną. Uznano ją za instytucję zbrodniczą, a jej kierownictwo, poszerzone do siedmiu osób, winne zarzucanych mu czynów. Choć kary były symboliczne (przymusowe prace, które zresztą umorzono ze względu na długi areszt tymczasowy przed procesem norymberskim, i częściowa konfiskata mienia), sam fakt, iż Niemcy osądzili Niemców surowiej i „sprawiedliwiej” niż Amerykanie, musi zastanawiać. Być może jakieś znaczenie miał tu fakt uchwalenia przez Zgromadzenie Ogólne ONZ konwencji międzynarodowej w sprawie zapobiegania i karania zbrodni ludobójstwa, do której zaliczono między innymi „przymusowe przekazywanie dzieci członków grupy do innej grupy”. Miało to miejsce 9 grudnia 1948 roku, a więc dziewięć miesięcy po wydaniu wyroku norymberskiego, ale ponad rok przed orzeczeniem Trybunału Denazyfikacyjnego. Nie chce się wierzyć, iż na tak niesłuszny, niemający żadnego pokrycia w rzeczywistości wyrok Amerykanów miało wpływ poczucie zakłopotania związane z lekkomyślnym zatopieniem dokumentów organizacji, którą sądzili przez ich własną jednostkę wojskową.
Działania nazistowskich funkcjonariuszy w dziedzinie rabowania i germanizacji dzieci z podbitych krajów odbywały się w majestacie państwowych urzędów, ale szerokim łukiem omijały majestat prawa obowiązującego w III Rzeszy. Instytucje zaangażowane w proceder sytuowano obok niego, w domenie zasad wymyślanych ad hoc na bieżące potrzeby przez Heinricha Himmlera i jego wyznawców. Lebensborn obdarzono prerogatywami władzy państwowej, jako że stowarzyszenie funkcjonowało w ramach organizacji SS rządzącej się własnymi normami postępowania. Zdarzało się, że ustalenia były telefoniczne i krótka notatka z rozmowy stanowiła podstawę prawną do określonego działania. Tajne biura meldunkowe lub fałszywe urzędy stanu cywilnego wystawiały fikcyjne metryki. Urzędnicy Lebensbornu prokurowali zaświadczenia uwierzytelniane urzędowymi pieczęciami z godłem, należącymi do prezydenta policji danego okręgu, stanowiące podstawę do otrzymywania kart żywnościowych i ubiegania się o inne świadczenia.
Całkowicie uniezależniono stowarzyszenie od organów sądowych. Gdy procedura adoptowania dziecka wymagała jednak zetknięcia się z wymiarem sprawiedliwości, wiadomo było, że żaden sąd nie odważy się wchodzić w szczegóły sprawy, śledzić na przykład przeszłości adoptowanego, tylko automatycznie ją zaakceptuje, na podstawie danych przedstawianych przez funkcjonariuszy SS, które posiadały moc najrzetelniejszego dowodu. To tylko kilka wybranych przykładów omijania prawa czy podążania za tym, które fabrykowano naprędce, często przez jedną noc, niezgodnego z normami wewnątrzkrajowymi i międzynarodowymi, jak choćby konwencja haska z 1902 roku. Zwyrodnienie systemu prawnego to podstawa funkcjonowania większości państw autorytarnych. Niestety, przykład III Rzeszy nie stał się dla świata ostrzeżeniem i po jej upadku nie brakuje takich tendencji.
Roman Hrabar to nazwisko nic niemówiące współczesnym Polakom, a kryje się pod nim postać niezwykła, zasługująca na odrębną książkę, która jak nikt inny przyczyniła się do powrotu do kraju wielu wywiezionych dzieci. Akcja odnajdywania wykradzionych nieletnich Polaków i sprowadzania ich do ojczyzny rozpoczęła się zaraz po zakończeniu działań wojennych. Prowadziło ją wiele instytucji międzynarodowych, z Czerwonym Krzyżem na czele, ale nikt nie był w nią tak silnie zaangażowany ani nikt nie miał na swym koncie tylu połączonych rodzin, co urodzony w Kołomyi adwokat, który większość swego życia spędził w Katowicach. Powołany na stanowisko pełnomocnika rządu do spraw rewindykacji dzieci, przyjął to zadanie za swą życiową misję, postanawiając zrobić w tej materii wszystko, co tylko możliwe.
To między innymi dzięki jego działalności na forum międzynarodowym Zgromadzenie Ogólne ONZ uznało wynaradawianie za zbrodnię ludobójstwa niepodlegającą przedawnieniu. Hrabar zgromadził ogromne archiwum, które stało się podstawą późniejszych badań naukowych, dodajmy – bardzo wątłych, bo jakoś temat nie znalazł się w polu szczególnych zainteresowań ani badaczy polskich, ani tym bardziej niemieckich. Jego szczegółowe ustalenia, że około dwieście tysięcy polskich dzieci zostało wykradzionych z kraju, a wróciło do niego zaledwie trzydzieści tysięcy, do dziś są aktualne, nikt ich wiarygodnie nie skorygował.
Adwokat pracował dniami i nocami, a mimo to odpowiadał na każdy list, spotykał się ze wszystkimi, którzy tego potrzebowali, jeździł po Polsce i wielu krajach europejskich, by odnaleźć dzieci siłą wyrwane ze swych rodzin. Wielką radość i satysfakcję sprawiały mu wzruszające powitania, których czasami był świadkiem, choć nie brakowało też gorzkich chwil, gdy odszukane i sprowadzone dziecko trafiało do sierocińca, bo jego rodzeni rodzice nie żyli, albo, co chyba jeszcze gorsze, bo więź rodzinna nie wytrzymała długiej rozłąki. Gdy akcja prowadzona przez Hrabara była w rozkwicie i wydawało się, że dzięki niej wiele jeszcze dzieci pozna swe korzenie, została nagle, niemal z dnia na dzień, przerwana ze względu na skomplikowaną sytuację polityczną.
Był rok 1950. Z jednej strony Polska Ludowa, sterowana z drugiego rzędu przez Sowietów, z drugiej dwa państwa niemieckie. Z zaprzyjaźnioną Niemiecką Republiką Demokratyczną ze względów dyplomatycznych nie poruszało się tematu II wojny światowej, bo z założenia wszyscy jej obywatele potępiali hitlerowską działalność, co oczywiście absolutnie mijało się z prawdą. Z Republiką Federalną Niemiec ludowa Polska nie utrzymywała żadnych kontaktów, więc praktycznie nie istniało żadne forum, na którym można by poruszyć tak drażliwy temat. W dodatku alianci również nie sprzyjali akcji; w ich mniemaniu dla samych dzieci korzystniejsze było bowiem pozostanie po właściwej stronie, niż przekraczanie żelaznej kurtyny. Wydaje się, że spora grupa naszych rozbitków wróciłaby do swych domów, gdyby nie te niesprzyjające okoliczności, gdyż zapału do ich odnajdywania starczyłoby mecenasowi jeszcze na wiele lat.
Udało się odnaleźć tylko niewiele ponad 10% dzieci spośród uprowadzonych z naszego kraju przez hitlerowski aparat władzy, stąd wniosek, iż do dziś w różnych zakątkach świata żyją Polacy, którzy nie mają pojęcia, skąd pochodzą. Są też tacy, którzy całkiem niedawno, będąc już w zaawansowanym wieku, często przez przypadek, zorientowali się w swych pogmatwanych losach i, mimo że ich ziemska wędrówka dobiega końca, rozpoczęli poszukiwania swych korzeni. Zważywszy na to, jak krótko (około dwóch lat) trwała akcja prowadzona przez Romana Hrabara, szacunkowa liczba trzydzieści tysięcy odnalezionych wydaje się imponująca.
Obojętność naukowców, a w przypadku niemieckich badaczy nawet niechęć, także przyczyniła się do zaprzestania poszukiwań po 1950 roku. To z kolei zaowocowało brakiem świadomości na temat istnienia tej problematyki wśród społeczeństw, których członkowie w większości nigdy się z nią nie zetknęli. O ileż szerzej i częściej komentowano na różnych forach grabież dzieł sztuki niż podstępne wykradanie żywych ludzi. Dzisiaj, blisko osiemdziesiąt lat po wojnie, niewiele zmieniło się w tym zakresie, i to po obu stronach Odry.
Co pewien czas z pojedynczych gniazd wylatują jaskółki, lecz po krótkim locie do nich wracają. Jednym z takich lotów nadziei po niemieckiej stronie jest działalność Christopha Schwarza, nauczyciela, historyka z zamiłowania, którego rodzina także została dotknięta wojną, bowiem jego babcia więziona była w obozie koncentracyjnym.
Po spotkaniu kobiety, która jako polskie dziecko została wywieziona do Szkoły Ojczyźnianej w celu germanizacji, założył stowarzyszenie „Zrabowane dzieci – zapomniane ofiary”. Zdążył już zapełnić sześćset stron spisanymi historiami kilkudziesięciu osób, do których udało mu się dotrzeć, próbując pomagać im w załatwianiu ważnych spraw. Jedną z nich jest uznanie ich za ofiary nazistów, który to statut uprawnia do otrzymania odszkodowania. Jednak wedle wyroku wydanego przez Sąd Administracyjny w Kolonii 2 lipca 2018 roku za ofiary nazistów uznać można osoby, które „z powodu swoich społecznych lub osobistych zachowań były prześladowane jako jednostki lub członkowie grup, albo którym z tych powodów została wyrządzona krzywda”. Zatem zdaniem sądu porwane dzieci nie mają prawa do odszkodowań, gdyż „nie były prześladowane z racji swojego zachowania lub szczególnych cech”. Podkreślmy, ten wyrok wydano pięć lat temu! Nic się nie zmieniło. Wcześniejsze konstatacje niemieckich, choć nie nazistowskich urzędów sugerowały to samo.
„Los porwanych dzieci to sprawa ogólnych następstw wojny […], dotykał w czasie działań wojennych wielu rodzin i był skutkiem strategii wojennej […]. Przymusowa germanizacja nie miała w pierwszej kolejności na celu unicestwienia ani pozbawienia wolności jednostki, lecz jej pozyskanie dla własnych korzyści Rzeszy” – to oświadczenie Ministerstwa Finansów z 2013 roku. Mniej więcej w tym samym czasie Ministerstwo Spraw Zagranicznych stwierdziło: „Nie ma żadnych danych na ten temat, […] z ogólnie dostępnych źródeł […] wynika jednak, że ofiarami porwań i przymusowych adopcji było około 250 dzieci z Europy Wschodniej…”.
Christoph Schwarz nie poddaje się i wraz ze zrzeszonymi w jego stowarzyszeniu byłymi zrabowanymi dziećmi zamierza walczyć w kolejnych instancjach sądowych.
Najnowszym przedsięwzięciem na drodze do poznawania wciąż nieodkrytych faktów w tej materii i jak najszerszego ich rozpowszechniania jest rozpoczęta w 2017 roku wspólna akcja polskiego portalu „Interia” i niemieckiej stacji radiowo-telewizyjnej „Deutsche Welle”, zatytułowana „Zrabowane dzieci”. W jej ramach rozpoczęto poszukiwania wykradzionych przez Niemców polskich dzieci, które poddawane były procesowi germanizacji. Do pierwszych jej owoców należą: pierwsza międzynarodowa konferencja naukowa poświęcona w całości temu tematowi, dotąd prawie nieobecnemu zarówno na polu badawczym, jak i w świadomości społeczeństw, która odbyła się w Krakowie, książka Teraz jesteście Niemcami[1] oraz film Zrabowane dzieci[2].
Ta wyjątkowa akcja, choć na pewno spóźniona, bo już niewielu jej bohaterów jest z nami, stała się bodźcem do powstania książki, którą biorą Państwo do ręki. Nieocenioną pomoc w zbieraniu materiału do niej otrzymałam od Redaktor Eweliny Karpińskiej-Morek z portalu „Interia”, za co Jej serdecznie dziękuję.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
[1] Teraz jesteście Niemcami. Wstrząsające losy zrabowanych polskich dzieci, Wydawnictwo M, Kraków 2018. Teksty składające się na książkę napisali: Ewelina Karpińska-Morek, Agnieszka Waś-Turecka, Monika Sieradzka, Artur Wróblewski, Tomasz Majta, Michał Drzonek.
[2] Zrabowane dzieci – Geraubte Kinder, film portalu Interia i Deutsche Welle: https://www.youtube.com/watch?v=hqQv_Y2vt9I.