Dziedzictwo - Hannah Fielding - ebook + książka

Dziedzictwo ebook

Fielding Hannah

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Młoda dziennikarka musi zdecydować, czemu ma pozostać wierna, kiedy miłość i pożądanie zderzą się z mrocznymi sekretami przeszłości.

Luna Ward, dziennikarka z Nowego Jorku pisząca na tematy naukowe, przemierza pół świata, by przeprowadzić tajne rozeznanie w klinice stosującej alternatywne metody leczenia w Kadyksie. Udając zainteresowaną odkryciami badaczkę, zostaje tam zatrudniona, jednak zadanie coraz bardziej się komplikuje, a uporządkowane życie Luny ogarnia kompletny chaos.

Lekarz, którego zamierzała wziąć pod lupę, kontrowersyjny Ruy Rueda de Calderón, jest zupełnie inny niż się spodziewała. Mężczyzna o surowej cygańskiej urodzie i przewrotnym poczuciu humoru robi wszystko, żeby ją zdobyć. Ale jak mogłaby ulec namiętności na przekór wszystkiemu, co podpowiada zdrowy rozsądek? I czy Ruy zdoła jej jeszcze kiedykolwiek zaufać, jeśli odkryje jej prawdziwą tożsamość? W dodatku Luna dowiaduje się, że on sam ukrywa druzgocącą prawdę…

Hiszpańska krew płynąca w żyłach Luny budzi się w zetknięciu z krainą egzotycznych legend, pełnych fantazji Cyganów i zmysłowej muzyki flamenco. Oszałamiająco barwny Kadyks wywiera magiczny wpływ na jej serce. Czy miłość Ruya i Luny ma szansę przetrwać pomimo dziedzictwa kłamstw i tragedii, jakie ciążą na ich rodzinach, i odrodzić się niczym Feniks z popiołów?

Dziedzictwo to opowieść o prawdzie, marzeniach i pożądaniu. Ale w świecie sekretów trzeba bardzo uważać, czego się pragnie…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 672

Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Renataram

Całkiem niezła

Uff, téma hezké, ale než mu dá pusu tak je příběh skoro na konci. Strašně všechno zdlouhavé. Četla jsem 2 příběhy této spisovatelky a víc už asi riskovat nebudu.
00

Popularność




Dzie­dzic­two

Han­nah Fiel­ding

Wydanie pierwsze, 2022London Wall Publishing Sp. z o.o.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w bazie danych lub systemie wyszukiwania, lub przekazywana, w jakiejkolwiek formie bądź w jakikolwiek sposób, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani w inny sposób rozpowszechniana w jakiejkolwiek oprawie lub okładce innej niż ta, w której została opublikowana, bez podobnego warunku, w tym niniejszego warunku, nałożonego na kolejnego nabywcę.

Copyright © Hannah Fielding 2022

Powołano się na moralne prawo autora.

Wszystkie postacie i wydarzenia w tej publikacji, poza tymi, które wyraźnie znajdują się w domenie publicznej, są fikcyjne, a wszelkie podobieństwo do jakiejkolwiek prawdziwej osoby, żyjącej lub zmarłej, jest czysto przypadkowe i niezamierzone przez autora.

Dołożono wszelkich starań, aby uzyskać niezbędne zezwolenia w odniesieniu do materiałów objętych prawem autorskim. Przepraszamy za wszelkie pominięcia w tym względzie i z przyjemnością zamieścimy stosowne podziękowania w kolejnych wydaniach.

Tłumaczenie: Anna Esden-TempskaRedakcja: Elwira WyszyńskaWersja elektroniczna: Pracownia DTP Aneta Osipiak-WypiórKorekta: Anna Suligowska-Pawełek

ISBN 978-83-66798-25-0

London Wall Publishing Sp. z o.o.Hrubieszowska 2, 01-209 Warszawawww.londonwallpublishing.comwww.hannahfielding.netpl.hannahfielding.net

Tych dwoje na­ro­dzi się światy od sie­bie,

I będą mó­wić in­nymi ję­zy­kami, i na­wet nie po­my­ślą

Że ktoś taki ist­nieje, nie będą mieli po­ję­cia;

Lecz przez nie­znane mo­rza, do nie­zna­nych lą­dów

Po­dążą, wy­my­ka­jąc się szkwa­łom, na prze­kór śmierci;

I, cał­kiem nie­świa­do­mie, wszyst­kim co zro­bią, będą zmie­rzać do tego,

Że dnia pew­nego wyjdą z ciem­no­ści, spo­tkają się

I od­najdą sens ży­cia w swo­ich oczach.

Su­san M. Spal­ding, Los

Pro­log

Man­hat­tan, rok 2010

Sie­dem pię­ter ni­żej nie­ustanny szum przed­po­łu­dnio­wego ru­chu ulicz­nego sta­no­wił tło dla cich­ną­cej w od­dali sy­reny straży po­żar­nej. Nie po raz pierw­szy Luna kom­pul­syw­nie wy­rów­nała sterty po­rząd­nie le­żą­cych na biurku pa­pie­rów, a jej wzrok po­wę­dro­wał na ze­wnątrz, ucie­ka­jąc od ekranu kom­pu­tera. Wy­so­kie, łu­ko­wate okna spi­chle­rza za­adap­to­wa­nego na re­dak­cję cza­so­pi­sma „Scien­ti­fic US” wy­cho­dziły na Hud­son Squ­are, modną część Dol­nego Man­hat­tanu.

Luna nie lu­biła nie­spo­dzia­nek. A jej na­czelny, Ted Van­den­berg, zda­wał się nie­zwy­kle ta­jem­ni­czy, kiedy pro­sił, żeby przy­szła do jego ga­bi­netu za pięć mi­nut i te­raz cze­kała na ten mo­ment jak na szpil­kach.

Dla­czego Ted nie chciał zdra­dzić od razu, o co cho­dzi?

Spoj­rzała na ze­ga­rek i roz­chy­liła ża­lu­zje, żeby wpu­ścić do środka tro­chę świe­żego po­wie­trza zza otwar­tego okna. W od­dali wi­dać było pa­no­ramę No­wego Jorku z jego wie­żow­cami z po­ły­sku­ją­cego szkła i stali. Blask słońca na błę­kit­nym nie­bie tego rześ­kiego dnia wcze­snej wio­sny był ośle­pia­jący – jakby mia­sto zo­stało spe­cjal­nie oświe­tlone, żeby ro­bić wra­że­nie, kre­śląc dumny po­emat strze­li­stych pro­por­cji.

Jed­nak tu­taj, na za­chod­nim brzegu wy­spy Man­hat­tan, gdzie prądy rzeki Hud­son spo­ty­kały się ze sło­nymi wo­dami Za­toki No­wo­jor­skiej, na po­łu­dnie od Gre­en­wich Vil­lage mie­ściła się uro­cza en­klawa niż­szej za­bu­dowy i krę­tych, ob­sa­dzo­nych drze­wami ulic. Luna uwiel­biała te cha­otycz­nie sto­jące domy z brą­zo­wej ce­gły, bary i kluby jaz­zowe, an­ty­kwa­riaty i ga­le­rie, i cha­rak­te­ry­styczne dla tego mia­sta drew­niane wieże wodne na da­chach, przy­po­mi­na­jące ogromne chiń­skie la­tar­nie. Było coś fa­scy­nu­ją­cego w tłu­mie prze­chod­niów, w tym nie­ustan­nym stru­mie­niu ludz­kim i wiecz­nym gwa­rze. Lu­biła te do­brze so­bie znane od­głosy – ka­ko­fo­nię graj­ków ulicz­nych mie­sza­jącą się z dźwię­kami klak­so­nów żół­tych tak­só­wek, war­ko­tem sa­mo­cho­dów do­staw­czych prze­dzie­ra­ją­cych się od ryn­ków i ma­ga­zy­nów hur­towni Tri­beki i West Vil­lage do re­stau­ra­cji, skle­pów i ho­teli.

Ano­ni­mo­wość w wiel­kim mie­ście bar­dzo Lu­nie od­po­wia­dała. W No­wym Jorku było jej do­brze, ni­czym w wiel­kim płasz­czu ochron­nym, który spo­wi­jał ją ko­ko­nem ha­ła­śli­wego tęt­nią­cego ży­ciem cha­osu. Jed­nak, mimo ca­łego tego po­krze­pia­ją­cego ka­mu­flażu, cza­sami pod­sta­wowe kwe­stie wy­da­wały się jej nie do udźwig­nię­cia. We­wnątrz niej pa­no­wał po­dobny za­męt jak w me­tro­po­lii, która ją ota­czała, i gro­ził lada chwila wy­bu­chem, a ona każ­dego dnia pró­bo­wała usil­nie po­wstrzy­mać eks­plo­zję.

Ostat­niej nocy znów miała ten sen. Obu­dziła się gwał­tow­nie, jak zwy­kle, mo­kra od potu, zdy­szana, serce jej wa­liło, a w uszach na­dal dźwię­czał wła­sny bła­galny krzyk. Już od ja­kie­goś czasu nie mie­wała tych kosz­ma­rów. Za­sta­na­wiała się, czy te­raz do­pa­dły ją znowu przez na­tar­czy­wość ko­legi z działu gra­ficz­nego, który za­pro­sił ją na kawę. To jego za­mglone, lep­kie spoj­rze­nie... Przy­po­mniała so­bie pa­nikę, jaka ogar­nęła ją na jego pro­po­zy­cję. Było jej okrop­nie nie­zręcz­nie i nie po­tra­fiła się od tego uwol­nić, a jesz­cze do­szły kło­poty ze snem.

W roz­tar­gnie­niu od­gar­nęła swoje dłu­gie blond włosy za uszy. Miała dwa­dzie­ścia pięć lat, ale na­dal nie czuła się do­ro­sła. Utknęła w mrocz­nym, peł­nym cieni świe­cie wspo­mnień, wy­izo­lo­wana, a jed­nak bała się świa­tła. Pod wie­loma wzglę­dami sa­mot­ność była bez­pieczna i po­cią­ga­jąca. Dla­czego więc drę­czył ją ten nie­po­kój? Tlił się ci­cho w jej du­szy, gro­żąc, że w każ­dej chwili może eks­plo­do­wać nisz­czą­cym pło­mie­niem. A w do­datku An­ge­lina... Luna okrop­nie za nią tę­sk­niła.

– Luno, po­roz­ma­wiajmy te­raz, do­brze?

Wy­rwana ze swo­ich po­nu­rych my­śli, unio­sła wzrok. Parę me­trów od niej, w progu jed­nego z bocz­nych ga­bi­ne­tów przy wspól­nej prze­strzeni re­dak­cji stał Ted Van­den­berg. Był ni­ski i brzu­chaty, z bu­rzą nie­mal bia­łych wło­sów. Po­pa­try­wał na nią z bły­skiem w oku zza okrą­głych oku­la­rów o ja­snych opraw­kach. Dys­ku­tu­jąc jesz­cze o czymś z jej tycz­ko­wa­tym ko­legą, który zgar­niał wła­śnie ja­kieś pa­piery do skó­rza­nej teczki, uśmiech­nął się i ski­nął na nią.

– Chodź, sia­daj. Za­raz skoń­czę z Na­tem.

Luna opa­no­wała się i kiw­nęła głową.

– Oczy­wi­ście. Dzięki, Ted.

Prze­śli­zgnęła się obok niego do ga­bi­netu. W od­gro­dzo­nym ma­tową szybą sank­tu­arium szefa przy ścia­nie z su­ro­wej ce­gły stały półki z książ­kami. Na ścia­nach po­ma­lo­wa­nych na biało wi­siały zdję­cia w ram­kach. Prze­bie­gła wzro­kiem ob­razki – okładki sta­rych wy­dań ma­ga­zynu z końca dzie­więt­na­stego wieku, na­grody dzien­ni­kar­skie, ko­lo­rowe pla­katy pro­mu­jące na­ukę, czarno-białe zdję­cia słyn­nych na­ukow­ców. W od­róż­nie­niu od nie­na­gan­nego po­rządku, jaki miała na swoim sta­no­wi­sku pracy Luna, tu­taj wszę­dzie le­żały po­roz­rzu­cane pa­piery, sterty ksią­żek pię­trzyły się na krze­słach i w chwiej­nych ster­tach na pod­ło­dze.

Kiedy Luna oczy­ściła so­bie miej­sce i usia­dła, do­strze­gła na du­żym, ma­ho­nio­wym an­tycz­nym biurku Teda ja­kąś teczkę i ze zdu­mie­niem od­czy­tała na niej swoje na­zwi­sko. Obej­rzała się ner­wowo na otwarte drzwi. Nie wi­działa Van­den­berga, ale na­dal sły­szała jego głos na ze­wnątrz. Z boku fol­deru wy­su­nęło się kilka kar­tek. Luna unio­sła się lekko, żeby się le­piej przyj­rzeć. Na brzegu le­żą­cej na wierz­chu strony znaj­do­wało się małe zdję­cie ciem­no­wło­sego męż­czy­zny w oku­la­rach. Za­in­try­go­wana wy­cią­gnęła rękę, ale le­d­wie do­tknęła kartki, drzwi za nią lekko skrzyp­nęły.

– Cie­ka­wość to je­den z naj­bar­dziej nie­od­łącz­nych i cha­rak­te­ry­stycz­nych atry­bu­tów ży­wego umy­słu. Tak twier­dził Sa­muel John­son. By­stry czło­wiek.

– Słu­cham? – wy­bą­kała Luna, szybko sia­da­jąc z po­wro­tem.

Ted Van­den­berg wszedł i umo­ścił się wy­god­nie w fo­telu za biur­kiem. Uśmiech­nął się do niej. Pod siwą czu­pryną była sym­pa­tyczna twarz o ni­skim czole, krót­kim no­sie i sze­ro­kich ustach, które czę­sto roz­cią­gały się w uśmie­chu, uka­zu­jąc zęby. Luna za­wsze miała wra­że­nie, że przy­po­mina żół­wia z fil­mów ry­sun­ko­wych. Pe­łen ener­gii, o po­god­nym, mi­łym uspo­so­bie­niu, był nie­sły­cha­nie in­te­li­gentny, co bar­dzo ce­niła. Tak na­prawdę ogrom­nie lu­biła Teda, po­mimo jego ba­ła­ga­niar­stwa i skłon­no­ści do spóź­nia­nia się na umó­wione spo­tka­nia – cech, które bar­dzo iry­to­wały ją u in­nych lu­dzi. Po­pra­wiła się na krze­śle, ce­lowo nie pa­trząc na teczkę.

– Tego wła­śnie ocze­kuję od na­ukow­ców – po­wie­dział roz­pro­mie­niony Van­den­berg, wska­zu­jąc na do­ku­menty i pod­su­wa­jąc wy­żej oku­lary na no­sie. – Cie­ka­wo­ści. Naj­lepsi od­krywcy są jak pię­cio­let­nie dzieci. Ni­gdy nie prze­stają py­tać kto, co, gdzie, dla­czego, kiedy i jak? Cie­ka­wość to stud­nia, dzięki któ­rej my, na­ukowcy, ży­jemy i z któ­rej czer­piemy siły wi­talne. Nie bój się więc z niej ko­rzy­stać. – Uniósł swoje krza­cza­ste ciemne brwi. – Za­wsze my­śla­łem, że masz za­datki na pierw­szo­rzęd­nego dzien­ni­ka­rza śled­czego. Jed­nak za­cznijmy od po­czątku, po ko­lei… Od jak dawna u nas je­steś?

– Mi­nęło do­piero pół roku.

Do czego on zmie­rzał? Czy chciał po­wie­dzieć, że nie na­daję się do tej pracy? Duże, bursz­ty­nowe oczy Luny przy­glą­dały się jego twa­rzy w po­szu­ki­wa­niu oznak nie­za­do­wo­le­nia, ale Ted po pro­stu uśmiech­nął się do niej, na­dal mie­rząc ją cie­ka­wie wzro­kiem.

Wstał i pod­szedł do szafki z boku.

– Kawy?

– Tak, chęt­nie, dzię­kuję.

Van­den­berg na­lał pa­ru­jącą kawę z chro­mo­wa­nego dzbanka do dwóch por­ce­la­no­wych fi­li­ża­nek, które mu­siały po­cho­dzić z zu­peł­nie in­nych kom­ple­tów i nie pa­so­wały do sie­bie.

– Przy­ją­łem cię do nas ze względu na do­sko­nałe oceny z bio­lo­gii mo­le­ku­lar­nej w Prin­ce­ton i im­po­nu­jącą pracę dok­tor­ską do­ty­czącą za­gad­nień po­pu­la­ry­za­cji na­uki. Masz do­sko­nałe przy­go­to­wa­nie aka­de­mic­kie. Ale i coś wię­cej. Je­steś śmiała, do­cie­kliwa i do­kładna. Krótko mó­wiąc, je­śli jesz­cze sama nie zda­łaś so­bie z tego sprawy, masz wszystko, czego po­trzeba pierw­szo­rzęd­nemu dzien­ni­ka­rzowi zaj­mu­ją­cemu się dzie­dziną na­uki. Bar­dzo słusz­nie nie wy­bra­łaś pracy w la­bo­ra­to­rium. To by cię za bar­dzo ogra­ni­czało. Przez tych kilka mie­sięcy, od­kąd tu je­steś, na­bra­łem prze­ko­na­nia, że masz nie­zbędny u nas in­stynkt ba­da­cza.

Luna za­ru­mie­niła się lekko na jego kom­ple­ment, jed­nak nie ode­zwała się, cze­kała, kiedy przej­dzie do rze­czy. Oczy jej błysz­czały. To było to – prze­łom, ja­kiego pra­gnęła.

Van­den­berg po­dał jej fi­li­żankę i usiadł. Splótł dło­nie na swoim wy­dat­nym brzu­chu.

– Wiesz już, że szczy­cimy się prze­pro­wa­dza­niem do­kład­nego, bez­stron­nego ro­ze­zna­nia. Za­sta­na­wia­łem się więc przez kilka dni, bo mam wra­że­nie… choć nie chciał­bym być nie­tak­towny, że te­ra­pie al­ter­na­tywne no­wo­two­rów in­te­re­sują cię ze wzglę­dów oso­bi­stych, może na­wet je­steś do nich uprze­dzona, co z ko­lei mo­głoby zna­czyć, że nie stać cię na taki obiek­ty­wizm w tej dzie­dzi­nie, na ja­kim by mi za­le­żało.

W tym mo­men­cie Luna sta­rała się za­opo­no­wać, ale on uniósł dłoń.

– Mó­wię to, ale my­ślę, że au­ten­tyczne głę­bo­kie za­an­ga­żo­wa­nie bar­dzo po­maga w stwo­rze­niu świet­nego ar­ty­kułu.

Urwał na chwilę i choć w biu­rze było chłodno, od­ru­chowo otarł czoło chu­s­teczką.

– Chcemy mieć rze­telny re­por­taż na te­mat In­sty­tutu Ba­da­nia Te­ra­pii Na­tu­ral­nych, or­ga­ni­za­cji non-pro­fit dzia­ła­ją­cej w An­da­lu­zji. Wi­dzę, że o niej sły­sza­łaś.

W pierw­szej chwili Luna nie po­tra­fiła ukryć wra­że­nia. Oczy­wi­ście, sły­szała o tej pla­cówce. Jej ku­zynka An­ge­lina przed śmier­cią była le­czona w tego typu ośrodku w Ka­li­for­nii. Luna ni­gdy nic nie mó­wiła w pracy o swoim ży­ciu pry­wat­nym, ale zwie­rzyła się sze­fowi, kiedy pro­siła o kilka dni wol­nego, by wziąć udział w po­grze­bie An­ge­liny. Te­raz szybko stłu­miła emo­cje i przy­brała obo­jętny wy­raz twa­rzy, jakby zwy­czaj­nie słu­chała, co Van­den­berg po­wie da­lej.

– No, do­brze… – cią­gnął. – In­sty­tut za­czyna przy­cią­gać wielką uwagę me­diów, mię­dzy in­nymi przez swoje no­wa­tor­skie, choć za­pewne kon­tro­wer­syjne i nieco sza­lone te­ra­pie zio­łowe.

– Za­łożę się, że to mocno drażni nie­które firmy far­ma­ceu­tyczne – mi­mo­wol­nie wtrą­ciła Luna.

Uśmiech­nął się i ski­nął głową.

– Na pewno. Roz­ma­wia­łem o tym wczo­raj wie­czo­rem z pa­roma głów­nymi roz­gry­wa­ją­cymi na rynku. Pod­czas jed­nego z tych wiel­kich przy­jęć, które urzą­dza na Up­per East Side pro­fe­sor Hen­der­son dla Aka­de­mii Nauk.

Przez chwilę przy­glą­dał się jej w za­du­mie, jakby za­mie­rzał coś do­dać.

– W każ­dym ra­zie, Luno, chciał­bym, że­byś wzięła pod lupę czło­wieka kie­ru­ją­cego in­sty­tu­tem, któ­rego naj­więk­szą sa­tys­fak­cją jest ucie­ra­nie nosa gi­gan­tom far­ma­ceu­tycz­nym. Ma za sobą kla­syczne stu­dia me­dyczne, ale jest, jak można by to okre­ślić, „od­szcze­pień­cem”. Rzecz w tym, że ma mózg jak kom­pu­ter i po­trafi mó­wić. Wy­daje się bar­dzo wia­ry­godny, silna oso­bo­wość. W do­datku, z tego, co sły­sza­łem, to nie­zły play­boy.

– Jak się na­zywa? To on? – Wska­zała na kartkę wy­sta­jącą z teczki.

– Dok­tor Ro­drigo Ru­eda de Cal­de­rón. I tak, mam tu tro­chę in­for­ma­cji na jego te­mat dla cie­bie.

Luna się­gnęła po teczkę i wy­cią­gnęła kartki. Prze­rzu­ciła trzy pierw­sze strony z CV. Małe zdję­cie nie­wiele mó­wiło. Choć na pewno był młod­szy, niż by się spo­dzie­wała. Ciem­no­włosy męż­czy­zna w oku­la­rach wy­da­wał się po pro­stu ele­gancki i ofi­cjalny – wcale nie wy­glą­dał na play­boya. Za to już na pierw­szy rzut oka jego kwa­li­fi­ka­cje i osią­gnię­cia jako le­ka­rza ro­biły im­po­nu­jące wra­że­nie.

– W ta­kim ra­zie… – Van­den­berg po­pa­trzył na nią z bły­skiem w oku. – Czy to by cię in­te­re­so­wało? Mło­dzień­cze am­bi­cje po­zwa­lają da­leko zajść w dzien­ni­kar­stwie śled­czym. In­tu­icja pod­po­wiada mi, że masz w so­bie to coś, by zmo­bi­li­zo­wać siły i su­mien­nie wy­ko­nać dla nas za­da­nie wy­wia­dow­cze.

– Mu­sia­ła­bym po­je­chać do Hisz­pa­nii?

– Tak. Do kli­niki w Ka­dyk­sie. Ro­zu­miem, że mó­wisz płyn­nie po hisz­pań­sku, co jest do­dat­ko­wym atu­tem.

– Na jak długo?

Lu­nie ro­biło się już nieco słabo z nie­po­koju. Nie była w Hisz­pa­nii od cza­sów dzie­ciń­stwa i choć z wiel­kim sen­ty­men­tem wspo­mi­nała ten kraj i jego miesz­kań­ców, nie miała ochoty spo­ty­kać znowu swo­ich tam­tej­szych krew­nych. Zresztą na­wet po­mi­ja­jąc ten fakt, ta­kie przed­się­wzię­cie po­cią­ga­łoby za sobą ko­niecz­ność dzia­ła­nia pod przy­krywką. Jak by się z tym czuła? Jed­nak ta pro­po­zy­cja ozna­czała dla niej wielką szansę, pod każ­dym wzglę­dem, i trudno by­łoby ją tak lekko od­rzu­cić.

– My­śle­li­śmy, że mniej wię­cej na mie­siąc. Może nieco dłu­żej – oświad­czył Van­den­berg. – Wy­stą­pimy z prośbą o bez­płatny staż dla cie­bie, co bę­dzie można bez trudu za­ła­twić. Ktoś, kogo znam w Prin­ce­ton, wy­śle twoje CV, żeby w in­sty­tu­cie nie zo­rien­to­wali się, że pra­cu­jesz dla nas. Re­dak­cja po­kryje wszyst­kie koszty.

Luna już za­sta­na­wiała się nad wszel­kimi aspek­tami ta­kiego zle­ce­nia.

– Chciał­byś więc mieć sta­ran­nie udo­ku­men­to­wane spra­woz­da­nie z dzia­łal­no­ści in­sty­tutu i jego cha­ry­zma­tycz­nego, bun­tow­ni­czego szefa?

– Tak są­dzę, tak, tego nam trzeba. – Van­den­berg wrzu­cił dwie kostki cu­kru do kawy i za­mie­szał ją, wpa­tru­jąc się w Lunę. – Jed­nak nic ta­kiego, co na­ra­zi­łoby na szwank re­pu­ta­cję cza­so­pi­sma. Cho­dzi o rze­telne zba­da­nie sprawy.

– Są­dzisz więc, że jest tu ja­kieś po­dwójne dno? Przed­się­bior­stwa far­ma­ceu­tyczne oba­wiają się, że zwod­ni­czy pro­gram le­cze­nia krad­nie im uwagę me­diów?

– Moż­liwe, że coś ta­kiego się dzieje. Choć trudno mi uwie­rzyć, że do­bry dok­tor ma ja­kiś więk­szy wpływ na ich wy­niki fi­nan­sowe.

– Do­my­ślam się, że świat me­dyczny gło­śno dys­kre­dy­tuje jego me­tody jako ko­lejny przy­kład pseu­do­nau­ko­wych eks­pe­ry­men­tów?

– Oczy­wi­ście, ale to nie zna­czy, że masz iść w ich ślady. Jak mó­wi­łem, bądź bez­stronna. – Łyk­nął kawy i za­chi­cho­tał. – Ale tro­chę pie­prz­nych szcze­gó­łów ni­gdy nie za­szko­dzi, prawda? Wczo­raj wie­czo­rem na tej ko­la­cji był twój wuj. Na pewno zda­jesz so­bie sprawę, że za­in­we­sto­wał mnó­stwo pie­nię­dzy w ba­da­nia i pa­tenty. Nie ma naj­lep­szego na­sta­wie­nia do han­dla­rzy zio­łami, któ­rzy pró­bują go wy­sa­dzić z rynku. – Znów za­chi­cho­tał. – Zwy­kle po ta­kich gi­gan­tach spływa to jak woda po ka­cze. Tamci to małe rybki, ale cho­dzą słu­chy, że dok­tor Ru­eda de Cal­de­rón zbiera fun­du­sze na do­kładne ba­da­nia, co może wska­zy­wać, że któ­raś z jego me­tod na­prawdę jest ro­ku­jąca. I, jak słusz­nie się do­my­ślasz, twój wuj jest po pro­stu wście­kły, że ten dok­tor przy­ciąga taką uwagę prasy.

Na wspo­mnie­nie o wuju twarz Luny przy­brała obo­jętny wy­raz, choć za­ci­snęła palce na pa­pie­rach. Pod­nio­sła fi­li­żankę i pró­bo­wała nie dać nic po so­bie po­znać.

– A co Lo­renzo robi w No­wym Jorku?

– Przy­le­ciał na kilka dni z Ka­li­for­nii, nim wy­ru­szy w ob­jazd po Eu­ro­pie. Im­po­nu­jący fa­cet, ten Her­rera. Ma parę. Trudno się dzi­wić, że udało mu się stwo­rzyć naj­po­tęż­niej­sze przed­się­bior­stwo far­ma­ceu­tyczne w Hisz­pa­nii. Za­czyna wy­ra­biać też so­bie markę tu­taj. Ży­czę mu po­wo­dze­nia.

Luna wzięła nieco zbyt duży łyk kawy i skrzy­wiła się lekko, kiedy go­rący płyn spa­rzył jej ję­zyk.

– Tak, wuj Lo­renzo za­wsze umiał sku­piać się na tym, by osiąg­nąć to, czego chce.

To zresztą mało po­wie­dziane, po­my­ślała, za­do­wo­lona, że Ka­li­for­nia jest nie­mal cztery i pół ty­siąca ki­lo­me­trów stąd.

Szybko zmie­niła te­mat.

– Jak są­dzisz, ile zaj­mie za­ła­twie­nie for­mal­no­ści?

Na twa­rzy Van­den­berga po­ja­wił się sze­roki uśmiech.

– Już uru­cho­mi­łem ka­nały, by prze­słać jak naj­szyb­ciej apli­ka­cję do in­sty­tutu. Mo­żesz być w Ka­dyk­sie w przy­szłym ty­go­dniu.

Luna od­sta­wiła ostroż­nie fi­li­żankę na biurko i przez chwilę pa­trzyła uważ­nie na re­dak­tora.

– Do­brze, Ted. Wcho­dzę w to.

***

Parę go­dzin póź­niej Luna wy­szła z bu­dynku i ru­szyła Szó­stą Aleją do swo­jej ulu­bio­nej knajpki na lunch. O mało się nie wzdry­gnęła, kiedy Ted wspo­mniał o al­ter­na­tyw­nych me­to­dach le­cze­nia raka. Nie mi­nął jesz­cze rok od śmierci An­ge­liny. Miała do­piero dwa­dzie­ścia je­den lat, tyle po­my­słów na ży­cie, pla­nów na przy­szłość. Ża­łoba Luny była tak świeża, że na myśl o ku­zynce kłuło ją w sercu, jakby ktoś nie­spo­dzie­wa­nie za­krę­cił w nim no­żem.

Wy­jęła te­le­fon, wy­brała nu­mer i wzięła głę­boki wdech. Usły­szała cie­pły, za­cie­ka­wiony głos ciotki po dru­giej stro­nie.

– Cześć cio­ciu. Tu Luna. Mam ci coś waż­nego do po­wie­dze­nia.

Ostroż­nie do­bie­ra­jąc słowa, prze­ka­zała ciotce Bei, jak wy­glą­dała jej roz­mowa z Te­dem Van­den­ber­giem.

– Jak wi­dzisz, to dla nas szansa. Może z tego, co przy­da­rzyło się An­ge­li­nie, wy­nik­nie coś po­zy­tyw­nego. Może przy­naj­mniej uda się nam uchro­nić in­nych i ich ro­dziny przed ta­kimi szar­la­ta­nami – cią­gnęła, a po­tem wsłu­chi­wała się w drżący głos ciotki, nim do­dała: – Tak, Zga­dzam się z tobą. Ta­kim kli­ni­kom nie po­winno ucho­dzić na su­cho, że han­dlują fał­szy­wymi na­dzie­jami.

Roz­dział 1

Pół­nocna Hisz­pa­nia, kilka ty­go­dni póź­niej

Dzie­siąta wie­czo­rem, a Bar­ce­lona wła­śnie bu­dziła się do ży­cia. Luna prze­bi­jała się przez tłum na chod­niku w kie­runku słyn­nej pro­me­nady Las Ram­blas. Kilka go­dzin wcze­śniej wy­lą­do­wał sa­mo­lot, który przy­wiózł ją do Sta­rego Świata, jak nie­któ­rzy Ame­ry­ka­nie na­zy­wali Eu­ropę. Lot miał opóź­nie­nie, a po­dróż była mę­cząca, ale Luna mu­siała roz­pro­sto­wać nogi. W No­wym Jorku było do­piero późne po­po­łu­dnie i wcale nie chciało się jej spać.

Kiedy do­tarła do ho­telu Casa Mon­ta­ner, zo­sta­wiła ba­gaż w lobby oświe­tlo­nym ku­sząco żół­to­ró­żo­wa­wym świa­tłem lamp in­spi­ro­wa­nych Gau­dím. To był ele­gancki bu­dy­nek w stylu art no­uveau w dziel­nicy Eixam­ple na pół­noc od sta­rego mia­sta, o mar­mu­ro­wych i ka­mien­nych ko­lum­nach wzno­szą­cych się do wy­soko skle­pio­nego su­fitu. Mimo nę­cą­cej at­mos­fery Luna od razu spy­tała o drogę nad mo­rze. Sym­pa­tyczny młody re­cep­cjo­ni­sta z miej­sca roz­po­znał w niej Ame­ry­kankę, choć mó­wiła świet­nie po hisz­pań­sku, i po­ra­dził, jak iść na Plaça del Por­tal de la Pau i do Port Vell, naj­star­szego portu Bar­ce­lony.

– Hay una ma­gni­fica es­ta­tua de Cri­stóba Co­lumbu en la plaza, na placu jest wspa­niały po­mnik Krzysz­tofa Ko­lumba – po­wie­dział, przy­pa­tru­jąc się z za­chwy­tem jej dłu­gim blond wło­som i bur­szty­no­wym oczom, które błysz­czały w opra­wie ciem­nych rzęs pod ide­al­nymi łu­kami brwi. – Na końcu Las Ram­blas trafi pani na Port Vell. To ulica tylko dla pie­szych. Jest tam mnó­stwo re­stau­ra­cji i ba­rów. W Bar­ce­lo­nie nie ma lep­szego miej­sca, by się za­ba­wić. Tak na­prawdę ni­g­dzie na świe­cie noce nie są tak pełne ży­cia jak w na­szych ta­scas – do­dał z dumą. – Ale niech pani uważa na to­rebkę, se­ño­rita. Hey mu­chos car­te­ri­stas en todo, kręci się tam sporo kie­szon­kow­ców. Szcze­gól­nie późną nocą po­łu­dniowy kra­niec ulicy staje się mniej bez­pieczną, jakby to po­wie­dzieć, mniej przy­zwo­itą oko­licą.

Luna uśmiech­nęła się. Nie za­mie­rzała po­dej­mo­wać nie­po­trzeb­nego ry­zyka. Poza tym była z No­wego Jorku, uwa­żała więc, że po­trafi so­bie ra­dzić.

– Dzię­kuję za radę. Czy do Las Ram­blas jest da­leko?

– Diez mi­nu­tos a pie en la may­oría de los, naj­wy­żej dzie­sięć mi­nut spa­ce­rem. – Re­cep­cjo­ni­sta pod­su­nął jej po błysz­czą­cym te­ko­wym bla­cie księgę go­ści. – Je­śli wolno spy­tać, jest pani w Bar­ce­lo­nie służ­bowo czy jako tu­rystka?

– Przy­je­cha­łam na ju­trzej­szą kon­fe­ren­cję w ho­telu – wy­ja­śniła, skła­da­jąc pod­pis. – Po­tem jadę do Ka­dyksu.

Re­cep­cjo­ni­sta uprzej­mie ski­nął głową i uśmiech­nął się sze­roko.

– No tak, wy­kład wy­głosi ogrom­nie ce­niony mówca, pro­fe­sor Gold­smith. Ży­czę mi­łego wie­czoru, se­ño­rita, mam na­dzieję, że po­byt u nas bę­dzie dla pani przy­jemny.

– Mu­chas gra­cias, dzię­kuję bar­dzo za po­moc.

Był piękny wio­senny wie­czór, na uli­cach pa­no­wał ruch, gdy Luna szła Dziel­nicą Go­tycką. W po­wie­trzu uno­siły się fa­scy­nu­jące wo­nie. Żadna nie do­mi­no­wała, ale do­cie­rały do niej ko­lejno, cie­płe i aro­ma­tyczne. Pró­bo­wała je roz­po­znać – czo­snek, owoce mo­rza, ziele an­giel­skie, sza­fran, go­rąca oliwa, sma­żone po­mi­dory i mnó­stwo in­nych, któ­rych nie umia­łaby na­zwać. Od czasu do czasu do­cie­rał za­pach kwia­tów z ogro­dów. Luna wdy­chała ude­rza­jące do głowy nuty róż, ja­śmi­nów i tu­be­rozy. Na każ­dym rogu czuło się, jak w No­wym Jorku, że to wiel­kie mia­sto, a jed­nak eg­zo­tyka, spe­cy­ficzna na­tura tego miej­sca była ude­rza­jąca.

Wy­da­wało się, że wszy­scy wy­le­gli na ulice. Z tego, co było wi­dać, kry­zys nie do­tknął zbyt­nio Bar­ce­lony. Sklepy, po­mimo póź­nej pory, na­dal były otwarte i pełne klien­tów. Re­stau­ra­cje i ka­fejki o ja­skra­wych mar­ki­zach po­wy­sta­wiały sto­liki na ze­wnątrz. Tłumy spa­ce­ro­wały wte i we­wte w śli­ma­czym tem­pie. Nikt nie miał za­miaru się spie­szyć, lu­dzie szu­kali oka­zji, oglą­dali wszystko do­kład­nie. Po­jazdy na jed­no­kie­run­ko­wej uliczce stały w korku zde­rzak w zde­rzak. Od czasu do czasu Luna mi­jała ja­kiś sa­mo­chód, przez któ­rego otwarte okna dud­niła ryt­miczna mu­zyka na­sta­wiona na pe­łen re­gu­la­tor. Była w Hisz­pa­nii!

Szła z pew­no­ścią sie­bie osoby po­nad wiek doj­rza­łej. Było jej wy­god­nie w czó­łen­kach na pła­skim ob­ca­sie i w ela­stycz­nych dżin­sach, które ukła­dały się ide­al­nie na jej szczu­płych kształ­tach. Nie miała świa­do­mo­ści, ja­kie za­in­te­re­so­wa­nie bu­dzi swo­bodne ko­ły­sa­nie się jej bio­der. Męż­czyźni oglą­dali się za nią, za­trzy­my­wali na niej wzrok, śle­dzili ją za­fa­scy­no­wani, ale ona była po­grą­żona w swo­ich my­ślach.

Czuła się bez­tro­sko. Bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek była prze­ko­nana, że pod­jęła słuszną de­cy­zję. Prawda, oba­wiała się tro­chę wy­prawy do Ka­dyksu. Nie chciała przy­pad­kiem na­tknąć się tam na ko­goś z ro­dziny. Ale jej fa­scy­na­cja Hisz­pa­nią była tak wielka, że po­ko­nała wszel­kie opory.

I tak oto zna­la­zła się tu – Luna Emi­lia Ward, naj­młod­sza córka Mont­go­mery’ego Warda, zna­nego ame­ry­kań­skiego biz­nes­mena, i Ada­lii Her­rery, pięk­no­ści z hisz­pań­skiej śmie­tanki to­wa­rzy­skiej. Znów była w Hisz­pa­nii, po raz pierw­szy od tam­tych wa­ka­cji z cza­sów dzie­ciń­stwa. Tego wie­czoru, na­pa­wa­jąc się nie­po­wta­rzalną at­mos­ferą mia­sta, ża­ło­wała, że nie wy­brała się tu wcze­śniej. Po­winna była mieć wię­cej od­wagi i, mimo mie­sza­nych uczuć do swo­ich ko­rzeni, po­dą­żyć ich śla­dem.

Choć była ze strony matki Hisz­panką, w tym kraju spę­dziła tylko krót­kie wa­ka­cje jako dziecko. Tam­ten cu­downy po­byt wy­na­gro­dził jej przy­naj­mniej po czę­ści chłód, ja­kiego za­znała ze strony matki jako mała dziew­czynka. Wspo­mnie­nia z tego ze­tknię­cia się z Hisz­pa­nią na­dal były w niej żywe, ża­rzyły się w niej ni­czym cie­pły nie­ga­snący pło­myk. Te­raz wró­ciły bar­dziej wy­raźne niż kie­dy­kol­wiek. Za­bawy w sa­dach po­ma­rań­czo­wych pod hisz­pań­skim słoń­cem, białe mia­steczka na wzgó­rzach, ło­dzie wy­pły­wa­jące w la­zu­rowe mo­rze, po­ry­wa­jące rytmy gi­tar gra­ją­cych fla­menco, nie­koń­czące się świę­to­wa­nie i ser­deczni Hisz­pa­nie, któ­rzy za­wsze z taką pa­sją je­dli, pili, mu­zy­ko­wali i po­tra­fili się cie­szyć ży­ciem. Coś z tego kraju na za­wsze za­pi­sało się w niej i cze­kało uśpione przez te lata. Pod­trzy­my­wała swoją zna­jo­mość ję­zyka, być może z nie­świa­do­mym za­mia­rem, że kie­dyś tu wróci.

Jej ro­dzice wzięli burz­liwy roz­wód, kiedy miała sie­dem lat. Ada­lia za­brała swoją córkę z pierw­szego mał­żeń­stwa, sio­strę przy­rod­nią Luny, Ju­liet. Wy­je­chały do Hisz­pa­nii. Mont­go­mery za­trzy­mał Lunę w Ka­li­for­nii. Nie­mal na­tych­miast wy­słał ją do szkoły z in­ter­na­tem, ale na po­cie­chę miała przy­naj­mniej wa­ka­cje w Ka­li­for­nii u dziad­ków ze strony ojca. Kiedy tylko mo­gła, spo­ty­kała się też ze swoją ku­zynką, An­ge­liną. Matki ni­gdy już nie zo­ba­czyła.

Miała dwa­na­ście lat, kiedy Ju­liet, sie­dem lat od niej star­sza, zgi­nęła w wy­padku sa­mo­cho­do­wym na Wschod­nim Wy­brzeżu, gdzie stu­dio­wała. Ada­lia, która już wcze­śniej była al­ko­ho­liczką, za­piła się wkrótce na śmierć. Jej brat, Lo­renzo, na­wią­zał kon­takt z Luną i od tego czasu od­wie­dzał ją i Mont­go­mery’ego dwa razy do roku w Ka­li­for­nii.

Pa­trząc na to z per­spek­tywy, Luna uświa­do­miła so­bie, że jej prze­bie­gły wuj, który po­tra­fił trosz­czyć się o swoje in­te­resy, pod­czas tych wi­zyt na Za­chod­nim Wy­brzeżu wy­ko­rzy­sty­wał biz­ne­sowe zna­jo­mo­ści ojca. Lo­renzo Her­rera był wła­ści­cie­lem firmy far­ma­ceu­tycz­nej na Co­sta de la Luz w An­da­lu­zji i roz­sze­rzał dzia­łal­ność na resztę Eu­ropy. Za­le­żało mu też na Sta­nach, gdzie chciał za­ło­żyć fi­lię Far­ma­céu­tica Cor­po­ra­tio­nas. Za­pewne wła­śnie to w rów­nym stop­niu przy­cią­gało go do Ka­li­for­nii, jak chęć, by mieć swój udział w ży­ciu sio­strze­nicy, choć za­wsze utrzy­my­wał, że przy­jeż­dża, by Luna nie za­po­mniała o swoim „dum­nym hisz­pań­skim dzie­dzic­twie”.

Jego wi­zyty urwały się gwał­tow­nie, kiedy Luna stała się na­sto­latką. Ni­gdy nie zdo­była się na to, by przy­jąć któ­reś z za­pro­szeń do jego ha­cjendy w Gre­na­dzie albo domu w Ka­dyk­sie. Na samą myśl, że mia­łaby do czy­nie­nia z ro­dziną matki, w brzu­chu jej się prze­wra­cało. W grun­cie rze­czy cał­ko­wi­cie igno­ro­wała kraj Ada­lii, tak jak ona igno­ro­wała ją we wcze­snym dzie­ciń­stwie, kiedy miała ją pod opieką. Gdy Luna do­ro­sła i sama za­częła po­dró­żo­wać po świe­cie, wy­brała się do Egiptu, Peru, Chin, ale nie do Hisz­pa­nii.

Nie w tym rzecz, by spe­cjal­nie prze­szka­dzało jej, że do­ra­sta­jąc, więk­szość czasu spę­dzała sa­mot­nie. To ozna­czało, że mo­gła swo­bod­nie za­spo­ka­jać swoją ro­snącą cie­ka­wość in­te­lek­tu­alną. Za­chwy­ciła ją pre­cy­zja i lo­gika nauk ści­słych, dą­że­nie do no­wych od­kryć na te­mat wszech­świata. W szkole śred­niej szybko prze­ści­gnęła wie­dzą ró­wie­śni­ków, co za­pro­wa­dziło ją na stu­dia na Uni­wer­sy­te­cie Prin­ce­ton, a po­tem Cor­nell. Póź­niej mo­gła prze­bie­rać w ofer­tach pracy na­uko­wej na róż­nych uczel­niach, ale nim zde­cy­do­wała, co wy­brać, za­dzwo­nił Ted Van­den­berg. Prze­czy­tał ar­ty­kuł, który wy­słała do ich re­dak­cji i w ten spo­sób jej pa­sje ba­daw­cze zmie­niły kie­ru­nek. Nie trzeba było jej długo na­ma­wiać na przy­ję­cie pracy w „Scien­ti­fic US”.

– Masz nosa do wy­naj­dy­wa­nia hi­sto­rii, na­uko­wych i w ogóle – stwier­dził Van­den­berg.

Te­raz do­stała zle­ce­nie na­pi­sa­nia pierw­szego du­żego re­por­tażu do cza­so­pi­sma. Jej ciężka praca się opła­ciła. Zgod­nie z obiet­nicą, re­dak­cja za­ła­twiła jej staż na sta­no­wi­sku asy­stentki ana­li­tyka i ba­da­cza w El In­sti­tuto de In­ve­sti­ga­ción de los Re­cur­sos Na­tu­ra­les, In­sty­tu­cie Ba­dań Te­ra­pii Na­tu­ral­nych. Prze­biegł ją dreszcz pod­nie­ce­nia. Ju­tro, po kon­fe­ren­cji, bę­dzie już w sa­mo­lo­cie do Ka­dyksu i za­cznie dziwny nowy etap ży­cia, choć tylko tym­cza­sowy.

W Ka­dyk­sie za­mieszka bli­sko mo­rza. Miała na­dzieję, że bę­dzie się jej le­piej spało. Już ogar­niało ją nie­spo­dzie­wane uczu­cie wy­zwo­le­nia, które zda­wało się prze­ni­kać ota­cza­jące ją po­wie­trze. Barwne oto­cze­nie wpra­wiało ją w eu­fo­rię. Szyb­kim kro­kiem zmie­rzała na główną ulicę, na­pa­wa­jąc się at­mos­ferą mia­sta. Skrę­ciła w prawo i na­gle zna­la­zła się na Las Ram­blas. Sta­nęła na chwilę, przy­pa­tru­jąc się sce­nie, jaką miała przed oczami. Przez ja­sno oświe­tloną pro­me­nadę, ob­sa­dzoną pla­ta­nami, pły­nęła rzeka lu­dzi.

Kiedy wmie­szała się w wie­lo­na­ro­dowy tłum, miała wra­że­nie jakby cały ruch – całe nocne ży­cie Bar­ce­lony – sku­piło się na tej sze­ro­kiej, trzy­pa­smo­wej ulicy. Znaj­do­wały się tu przy­tulne hi­szpań­skie knajpki, re­stau­ra­cje i kluby oświe­tlone neo­nami. Har­mi­der był nie do opi­sa­nia. Choć dys­ko­teki z lat sie­dem­dzie­sią­tych u niej w kraju prze­waż­nie dawno ode­szły w nie­pa­mięć, w Bar­ce­lo­nie dzia­łały w naj­lep­sze i w cie­płym noc­nym po­wie­trzu dźwię­czała ryt­miczna mu­zyka. Pod­upa­dłe kina, opusz­czone ga­raże i od dawna za­mknięte te­atrzyki wo­de­wi­lowe zo­stały prze­kształ­cone w ko­lo­rowe nocne lo­kale.

Luna do­sta­wała za­wrotu głowy od tej roz­ma­ito­ści. Byli tu księ­ga­rze, stra­gany z pa­miąt­kami, tan­ce­rze fla­menco, klowni i akro­baci. Kil­ku­na­stu ar­ty­stów ulicz­nych, po­ma­lo­wa­nych na brą­zowo lub biało ni­czym po­sągi, za­dzi­wiało prze­chod­niów róż­no­rod­no­ścią ko­stiu­mów. Nie­któ­rzy za­sty­gli na sto­jąco, inni w po­zy­cji sie­dzą­cej, jesz­cze inni po­ru­szali się ni­czym na­krę­cane ma­rio­netki. Lu­nie wy­da­wali się nieco upiorni i, w od­róż­nie­niu do in­nych tu­ry­stów, nie przy­sta­nęła, by zro­bić zdję­cie.

Mi­nęła bank, któ­rego fa­sada była ozdo­biona ogrom­nym smo­kiem i wa­chla­rzem. Ten ba­śniowy ob­raz wy­wo­łał jej uśmiech. Prze­ry­wa­jąc szybki marsz, po­zwo­liła so­bie na kilka mi­nut prze­rwy, żeby zro­bić parę fo­to­gra­fii temu eks­cen­trycz­nemu em­ble­ma­towi. Nieco da­lej można było so­bie za­mó­wić por­tret na chod­niku. Do Luny pod­szedł ja­kiś ka­ry­ka­tu­rzy­sta i za­pro­po­no­wał, że ją na­ry­suje.

– In­c­luso en la ca­ri­ca­tura no se­ria me­nos bella, na­wet w ka­ry­ka­tu­rze bę­dziesz piękna – ku­sił.

Jed­nak ona tylko uśmiech­nęła się i po­krę­ciła uprzej­mie głową.

– Tal vez en otro mo­mento, może in­nym ra­zem – po­wie­działa i po­szła da­lej.

Kiedy do­tarła na skraj Plaça del Por­tal de la Pau, za­pa­liło się czer­wone świa­tło. Sa­mo­chody z war­ko­tem sil­ni­ków krą­żyły wo­kół ko­lo­sal­nego, ja­sno oświe­tlo­nego po­mnika Ko­lumba, który stał po­środku placu z wi­do­kiem na mo­rze. Tu na­gle tłum stop­niał, chod­niki były nie­mal wy­lud­nione. Nie było wła­ści­wie ni­kogo poza grupą ja­kichś gra­ją­cych w oczko na­cią­ga­czy. Ob­stą­pili Lunę, sta­ra­jąc się zwró­cić jej uwagę, sta­wali za bli­sko, czuła się osa­czona.

– Pod którą mu­szelką jest gro­szek? Gdzie pani idzie, se­ño­rita?

Czer­wone świa­tło zmie­niło się na zie­lone i Luna z ulgą ru­szyła do Pas­seig de Co­lom i mo­rza.

Zwal­nia­jąc kroku, ro­zej­rzała się, za­sta­na­wiała się, któ­rędy te­raz pójść. Wi­działa przed sobą drew­niany most zwo­dzony Ram­bla del Mar, gdzie znów kłę­bił się tłum. Sto­jąc pod la­tar­nią, wy­cią­gnęła z kie­szeni mapkę. Po­mimo ha­łasu na sze­ro­kiej alei ob­sa­dzo­nej pal­mami i drze­wami po­ma­rań­czo­wymi, sły­szała z od­dali szum fal ude­rza­ją­cych o brzeg i burty ele­ganc­kich jach­tów za­cu­mo­wa­nych w ma­ri­nie. Nad zło­tawą po­światą mia­sta niebo było sza­fi­ro­wo­nie­bie­skie. Ła­godna nocna bryza mu­skała ja­sne włosy Luny, de­li­katna, uparta i chłodna. W rześ­kim po­wie­wie wy­czu­wało się mor­ską nutę. Luna od­dy­chała głę­boko świe­żym noc­nym po­wie­trzem. Po­li­zała usta. Miały sło­nawy smak.

Wkrótce oto­czyli ją han­dlu­jący ja­ki­miś dro­bia­zgami. Wzięła mocno pod ra­mię małą skó­rzaną to­rebkę na dłu­gim pa­sku i przy­spie­szyła kroku. Re­cep­cjo­ni­sta w ho­telu ostrze­gał ją przed zło­dzie­jami w tej czę­ści mia­sta. Je­śli straci to­rebkę, sama bę­dzie so­bie winna.

Już miała za­wra­cać, gdy z wą­skiej bocz­nej uliczki po le­wej stro­nie do­bie­gły ją dźwięki mu­zyki i kla­ska­nie. Jej ulu­bione fla­menco…

Za­wa­hała się nie­pewna, czy po­dą­żyć tym śla­dem. Nie miała tego w pla­nie. W noc­nym po­wie­trzu roz­brzmie­wały z od­dali na­miętne elek­try­zu­jące nuty. Wi­działa kilka po­ka­zów fla­menco w Las Ve­gas i in­nych czę­ściach Sta­nów, ale za­wsze chciała zo­ba­czyć ta­kie tańce na żywo w Hisz­pa­nii. Głos roz­sądku pod­po­wia­dał jej, że w na­stęp­nych mie­sią­cach bę­dzie miała po temu mnó­stwo oka­zji i że to głu­pie za­pusz­czać się da­lej, kiedy po­winna wra­cać do ho­telu, ale w tam­tym mo­men­cie, za­in­try­go­wana, była go­towa pójść za mu­zyką. W grun­cie rze­czy po­wo­do­wało nią coś sil­niej­szego niż zwy­kła cie­ka­wość – w głębi du­szy obu­dziła się wielka po­kusa, by dać się po­nieść temu noc­nemu ze­wowi. W jed­nej chwili pod­jęła de­cy­zję i skrę­ciła w uliczkę.

To była kręta, bru­ko­wana, kiep­sko oświe­tlona alejka. Opu­sto­szała, tylko tu i ów­dzie w cie­niu stały ja­kieś za­jęte sobą pary. Luna po obu stro­nach mi­jała po­ma­lo­wane ko­lo­rowo fa­sady do­mów z pięk­nymi bal­ko­nami z ku­tego że­laza. Za­cią­gnięte szczel­nie per­sia­nas i drew­niane drzwi strze­gły ta­jem­nic ży­cia ich miesz­kań­ców. Luna my­ślała o lu­dziach, któ­rzy mo­gli kryć się w środku, po­dob­nie jak kiedy pły­nęła gon­dolą mię­dzy wspa­nia­łymi, ale ro­bią­cymi wra­że­nie uśpio­nych, pa­ła­cami o po­za­my­ka­nych okien­ni­cach w We­ne­cji. Tu­taj, po­dob­nie jak w Dziel­nicy Go­tyc­kiej, po­wie­trze było prze­sy­cone fa­scy­nu­ją­cymi za­pa­chami. Tym ra­zem pi­kantne sma­ko­wite aro­maty mie­szały się z dy­mem pa­lo­nego drewna i mor­ską bryzą.

Co­raz bar­dziej za­cie­ka­wiona, nie­po­mna na głos roz­sądku, szła da­lej w wą­ską alejkę i ciem­ność. Dźwięki mu­zyki i ryt­micz­nego kla­ska­nia i tu­pa­nia do­bie­gały do niej fa­lami. Cza­sami zda­wały się już bli­sko, cza­sami były jakby da­lej. Wtem z cie­nia wy­sko­czył bez­sze­lest­nie ja­kiś kot, aż pod­sko­czyła. Po­pa­trzył na nią fos­fo­ry­zu­ją­cymi oczami, nim czmych­nął i znikł w wą­skiej bra­mie jed­nego z do­mów. Na­gle uświa­do­miła so­bie, jak gło­śno nie­sie się tu stu­kot jej kro­ków na bruku, i prze­biegł ją dreszcz. Wie­działa, że nie­mą­drze jest za­pusz­czać się w ten ciemny la­bi­rynt, ale skoro za­szła już tak da­leko, nie chciała za­wra­cać.

Nie­spo­dzie­wa­nie, za ostrym za­krę­tem wą­skiej uliczki znów za­dźwię­czało go­rące, grane na żywo fla­menco i od­biło się echem wśród nocy. Mu­zyka do­bie­gała z noc­nego klubu kilka me­trów od niej. Jego fa­sada o cie­płych sło­necz­nych ko­lo­rach była oświe­tlona mi­ga­ją­cym szyl­dem El Cabo de Oro.

Kiedy zbli­żyła się do ta­werny, usły­szała już wy­raź­nie kla­ska­nie, okrzyki olé i brzęk szkla­nek. Stała jesz­cze chwilę nie­zde­cy­do­wana przy ko­lo­ro­wym mu­rze. Od po­ry­wa­ją­cych dźwię­ków mu­zyki od­dzie­lała ją już tylko za­słona z pa­cior­ków.

Wresz­cie od­chy­liła je i ze­szła kilka schod­ków w dół do to­ną­cego w pół­mroku wnę­trza. Kam­pa­nia an­ty­ni­ko­ty­nowa naj­wy­raź­niej omi­nęła ten dziki świa­tek, jak za­uwa­żyła wśród za­mglo­nego od dymu po­wie­trza.

W od­dali na pod­wyż­sze­niu sie­dział pół­ko­lem cu­adro fla­menco. W tym miej­scu sala była otwarta na nocne niebo. Ze­spół grał w szyb­kim tem­pie, a pu­blicz­ność kla­skała i przy­tu­py­wała do rytmu na wy­ło­żo­nej ka­fel­kami po­sadzce, od czasu do czasu po­krzy­ku­jąc olé dla do­da­nia ani­mu­szu mło­dej tan­cerce. Dziew­czyna śpie­wała ochry­płym, zmy­sło­wym gło­sem, a jej ka­sta­niety wy­bi­jały syn­ko­po­wany rytm.

Lampy na po­ma­lo­wa­nych na czer­wono ścia­nach rzu­cały cie­płą, bursz­ty­nową po­światę, oświe­tla­jąc afi­sze z cor­rid, re­klamy i zdję­cia tor­re­ado­rów i tan­ce­rzy fla­menco. Z jed­nej strony na prawo stał długi drew­niany bar za­sta­wiony nie­koń­czą­cym się sze­re­giem bu­te­lek o róż­nych kształ­tach i ko­lo­rach, pe­łen błysz­czą­cych szkla­nek i kie­lisz­ków. Więk­szość go­ści, ob­słu­gi­wa­nych przez ko­ści­stego bar­mana żu­ją­cego ty­toń, sie­działa na rat­ta­no­wych stoł­kach przy ba­rze, inni je­dli ta­pas i pili przy ni­skich sto­li­kach zro­bio­nych z pu­stych be­czek po wi­nie. Po le­wej stro­nie od sceny wy­skle­piony su­fit otwie­rał się na ob­mu­ro­wane pa­tio, gdzie też sie­działo tro­chę lu­dzi, po­pi­ja­jąc i ga­wę­dząc w bal­sa­micz­nym noc­nym po­wie­trzu.

We­szła głę­biej, wy­pa­tru­jąc ja­kie­goś sto­lika bli­żej pa­tio, gdzie mniej do­ku­czałby jej dym pa­pie­ro­sów. W ta­wer­nie pa­no­wał ścisk. Wśród go­ści byli głów­nie męż­czyźni, a je­śli wi­dać było ja­kieś ko­biety, to wszyst­kie miały to­wa­rzy­stwo. W ca­łym lo­kalu była je­dyną ko­bietą bez ob­stawy. Po­czuła się nie­zręcz­nie. Za­czy­nała ża­ło­wać po­chop­nej de­cy­zji. W No­wym Jorku ni­gdy nie cho­dziła do baru sama. Dla­czego na­gle po­rwała się na coś ta­kiego w pierw­szy wie­czór w Bar­ce­lo­nie? Jej ja­sno­blond włosy i blada cera wy­róż­niały się na tle miej­sco­wego tłumu.

Na jej wi­dok zro­biło się nieco ci­szej. Przy­cią­gała wzrok męż­czyzn jak ma­gnes. Nie­któ­rzy szep­tali mię­dzy sobą, po­pa­tru­jąc na nią z ukosa. Ko­biety też się na nią ga­piły, mru­żąc lekko oczy, które wy­ra­żały coś cał­kiem prze­ciw­nego niż spoj­rze­nia męż­czyzn. Cu­adro prze­stało grać. Po­pi­jali wino, gdy z grupy wy­stą­piła na­przód na­stępna tan­cerka. Luna stała z boku sie­dzą­cej wi­downi i roz­glą­dała się do­koła.

Może po­win­nam wra­cać, po­my­ślała, czu­jąc się wy­raź­nie nie na miej­scu.

I wtedy to się stało… ich oczy spo­tkały się i przez dłuż­szą chwilę pa­trzyli na sie­bie. To było elek­try­zu­jące do­świad­cze­nie, Lunę prze­bieg prąd. Jego wzrok zza dłu­gich czar­nych rzęs pło­nął ogniem, który ją roz­pa­lił, gdy wolno prze­su­wał się po jej twa­rzy, a po­tem da­lej, po ciele, z nie­ukry­wa­nym za­chwy­tem, jakby na­pa­wał się jej ry­sami, kształ­tami. Z da­leka nie umia­łaby okre­ślić ko­loru jego oczu, ale wie­działa, że są ja­śniej­sze od sma­głej cery – in­te­li­gentne, pełne pa­sji.

Męż­czy­zna, któ­rego miała przed sobą, był po­ra­ża­jąco piękny w swo­jej ide­al­nej mę­skiej uro­dzie. Jego zu­chwałe, bez­po­śred­nie spoj­rze­nie po­winno skło­nić ją, by od­wró­ciła się na pię­cie i ucie­kła, ale ja­kaś bar­dziej po­tężna siła niż co­kol­wiek, czego do­tąd do­świad­czyła… na­gły przy­pływ ad­re­na­liny w ży­łach… spra­wiły, że Luna stała, jakby ją za­mu­ro­wało.

W ułamku se­kundy serce jej pod­sko­czyło i za­częło bić jak sza­lone.

– Pu­edo lle­var a la se­ño­rita un vaso de san­gria y unas ta­pas? Mogę przy­nieść se­ño­rit­cie szklankę san­grii i ja­kieś ta­pas? – Na zie­mię spro­wa­dził ją gwał­tow­nie tro­skliwy głos kel­nera. Kiedy mil­czała, na­dal nieco zmie­szana, uśmiech­nął się do niej. – Mam wolny sto­lik, na sa­mym prze­dzie. Noc jest go­rąca i bę­dzie pani miała świetny wi­dok na ze­spół.

– Tak, dzię­kuję.

Oszo­ło­miona po­szła za kel­ne­rem i usia­dła na ze­wnątrz, pod roz­gwież­dżo­nym nie­bem, gdy znów za­brzmiały ogni­ste nuty fla­menco.

Wzrok Luny po­wę­dro­wał z po­wro­tem na scenę, na tę su­rowo wy­rzeź­bioną twarz.

Był jed­nym z mu­zy­ków, Cy­ga­nem, nie miała co do tego wąt­pli­wo­ści. Te­raz wziął man­do­linę i za­czął grać, wtó­ru­jąc dwóm gi­ta­rzy­stom i męż­czyź­nie ude­rza­ją­cym w ta­bla, ro­dzaj bębna, jaki wi­działa w Egip­cie, z otwo­rem po jed­nej stro­nie. Parę dziew­czyn z wi­downi do­łą­czyło do cu­adro i tan­cerki na sce­nie. At­mos­fera była spon­ta­niczna, dzika.

Ze swo­jego miej­sca miała do­bry wi­dok na swo­jego Cy­gana i mo­gła mu się przy­glą­dać, nie zwra­ca­jąc tym zbyt­niej uwagi. Miał czarne włosy, gę­ste, błysz­czące, od­gar­nięte z sze­ro­kiego czoła do tyłu. Za­uwa­żyła, że są dość dłu­gie, ale może nie aż tak bar­dzo jak na Cy­gana. Kilka ko­smy­ków opa­dało na czoło, gdy cza­sami po­ru­szał głową w takt mu­zyki. Miał mocne mę­skie rysy, wy­datne ko­ści po­licz­kowe i lekko orli nos, bar­dziej ary­sto­kra­tyczny niż cy­gań­ski, choć w tym męż­czyź­nie było coś nie­bez­piecz­nego, co prze­czy­łoby ta­kim sko­ja­rze­niom.

Jego ku­szące, pełne usta, o gład­kich, nieco wy­dę­tych war­gach, na­su­nęły Lu­nie dość śmiałe my­śli – cho­dziły jej te­raz po gło­wie nie­pro­szone i choć noc była tak cie­pła, przy­pra­wiały ją o lek­kie dresz­cze. Wie­działa już, że oczy, w które pa­trzyła, były in­ten­syw­nie nie­bie­skie, w nie­sa­mo­wi­tym, głę­bo­kim ko­lo­rze, ni­czym niebo i mo­rze w tym kraju. Luna za­sta­na­wiała się, ile może mieć lat – koło trzy­dzie­stu pię­ciu, czy może był nieco młod­szy?

Kiedy tan­cerka skoń­czyła wy­stęp i wy­co­fała się, Cy­gan wstał, zro­bił krok na­przód i mruk­nął coś w za­po­wie­dzi ko­lej­nego utworu, a Lunę na dźwięk jego za­chryp­nię­tego mę­skiego głosu znów prze­biegł dreszcz. Za­czął od ryt­micz­nego kla­ska­nia – toca de mano. Kel­ner szybko na­peł­niał pu­ste szklanki, gdy pu­blicz­ność przy­łą­czała się do wy­bi­ja­nia rytmu, który osią­gał cre­scendo, aż cała ta­werna trzę­sła się od okrzy­ków olé i anda.

Cy­gan wy­da­wał się o wiele wyż­szy, niż przy­pusz­czała. Mu­siał mieć do­brze po­nad metr osiem­dzie­siąt. Zgrabny, ide­al­nie zbu­do­wany, o sze­ro­kich ba­rach, wą­skich bio­drach i sil­nych udach, był ubrany w świet­nie do­pa­so­wane dżinsy, które nie­wiele po­zo­sta­wiały wy­obraźni. Miała świa­do­mość jego ma­gne­ty­zmu, który był rów­nie silny co jego sprę­ży­sta syl­wetka. Z bli­ska do­strze­gła ciemne krę­cone wło­ski wi­doczne przy wy­cię­ciu spło­wia­łej ba­weł­nia­nej ko­szulki, którą no­sił z za­dzi­wia­ją­cym fa­so­nem.

Mię­śnie jego rąk na­pięły się, gdy tym ra­zem się­gnął po gi­tarę i ude­rzył szybką ka­skadę akor­dów. Spoj­rzał jej w oczy. Na wi­dok uśmie­chu uka­zu­ją­cego białe zęby serce jej za­marło. Spu­ściła głowę, by ukryć zmie­sza­nie.

Gdy ryt­miczne kla­ska­nie przy­ci­chło, za­czął śpie­wać. Miał ni­ski, ła­godny głos, o cie­płej bar­wie, który wi­bro­wał od emo­cji, urze­ka­jący i upa­ja­jący ni­czym elik­sir mi­ło­ści. Słu­chała jak za­cza­ro­wana, opa­no­wał jej my­śli i bu­dził pry­mi­tywne, nie­po­ko­jące pra­gnie­nia. Mu­zyka była za­wo­dząca, na­miętna, a gdy Luna pa­trzyła, jak dłu­gie palce męż­czy­zny na prze­mian to po­cią­gają, to ude­rzają struny gi­tary, naj­pierw lekko, po­tem co­raz moc­niej w za­wrot­nej pręd­ko­ści, na­gle uzmy­sło­wiła so­bie, że za­sta­na­wia się, jakby to było czuć je na swo­jej skó­rze. Śpie­wał w ję­zyku Caló, więc nie ro­zu­miała słów, ale od­bie­rała in­ten­syw­ność emo­cji w peł­nych, wi­bru­ją­cych nu­tach i choć to był wy­stęp przed pu­blicz­no­ścią, zmy­słowe spoj­rze­nie Cy­gana mó­wiło, że śpiewa tylko dla niej.

Sie­działa z za­par­tym tchem, nie od­ry­wa­jąc oczu od jego eks­pre­syj­nej twa­rzy, po­ru­szona do głębi.

Wy­bu­chły sza­leń­cze owa­cje, gdy pełna na­mięt­no­ści me­lo­dia prze­brzmiała, a jego palce spo­częły nie­ru­chomo na gi­ta­rze. Luna biła brawo tak długo i gło­śno jak inni. Do ta­werny ścią­gali nowi go­ście. Wy­rwała się z transu i sta­rała się oprzy­tom­nieć. Po­pa­trzyła na ze­ga­rek, było po pierw­szej w nocy. Gi­ta­rzy­stę oto­czyli wiel­bi­ciele, młodsi i starsi, a jemu naj­wy­raź­niej po­do­bało się, że przy­ciąga taką uwagę. Po­wie­działa so­bie, że czas po­my­śleć o po­wro­cie. Po­pa­tru­jąc na sze­ro­kie, mu­sku­larne ra­miona gi­ta­rzy­sty ru­szyła w kie­runku baru. Za­sta­na­wiała się, czy o tej po­rze znaj­dzie tak­sówkę. Ski­nęła na kel­nera i za­pła­ciła, zo­sta­wia­jąc so­wity na­pi­wek.

Po czym pod wpły­wem na­głego im­pulsu wy­cią­gnęła z port­fela pięć­dzie­siąt euro.

– Por fa­vor dar a este al gu­itar­ri­sta que acaba de can­tar, pro­szę prze­ka­zać to gi­ta­rzy­ście, który przed chwilą śpie­wał – po­wie­działa.

Kel­ner uśmiech­nął się sze­roko.

– Gra­cias, mu­chas gra­cias, se­ño­rita – po­wie­dział, kła­nia­jąc się lekko. – Ale tu wszystko się do­piero roz­kręca. Na pewno nie chce pani zo­stać i po­tań­czyć?

Jakby na sy­gnał mu­zycy na­dal prze­by­wa­jący na sce­nie za­częli grać w szyb­kim, syn­ko­po­wym ryt­mie, a sala po­wi­tała to owa­cjami i wszy­scy znów przy­tu­py­wali w dzi­kim tran­sie.

– Wi­dzi pani, se­ño­rita, jak to mó­wią, noc jesz­cze młoda.

Luna uśmiech­nęła się, mo­bi­li­zu­jąc całą swoją sa­mo­dy­scy­plinę.

– Oba­wiam się, że nie dla mnie. Ale dzię­kuję, mu­zyka była wspa­niała – po­wie­działa i ru­szyła znów przez salę, gdy kel­ner po­spie­szył wrę­czyć jej na­pi­wek mu­zy­kowi.

Mu­siała prze­py­chać się przez lu­dzi sta­ra­ją­cych się do­stać jak naj­bli­żej sceny, żeby włą­czyć się w tańce, które te­raz roz­cią­gnęły się i na pa­tio. Nie­usta­jący rytm mu­zyki zda­wał się co­raz gło­śniej­szy, jakby przy­wo­ły­wał ją z po­wro­tem. I wtedy obej­rzała się na bar.

Gi­ta­rzy­sta stał z kel­ne­rem, który szep­tał mu coś do ucha, wska­zu­jąc w kie­runku Luny. Mu­zyk prze­cze­sał pal­cami włosy i po­pa­trzył na nią. Ski­nął w po­dzięce za na­pi­wek i uniósł dwie szklanki z czymś co wy­glą­dało na fino, wy­trawne sherry. W jego ja­snych oczach igrał za­gad­kowy uśmiech.

Za­schło jej w ustach. Pro­sił, żeby zo­stała. Ogar­nęły ją sprzeczne uczu­cia. Nie po­tra­fi­łaby ich okre­ślić, ale każde spra­wiało, że serce biło jej co­raz szyb­ciej, gdy ta­wernę wy­peł­niały dźwięki fla­menco.

Cząstka niej chciała pod­dać się ude­rza­ją­cej do głowy atmo­sfe­rze, pra­gnęła być jak oni wszy­scy tu­taj – zmy­słowa, na­miętna, po­zba­wiona za­ha­mo­wań. Ale coś mó­wiło, że je­śli zo­sta­nie tu choć odro­binę dłu­żej, znaj­dzie się na nie­zna­nym so­bie, nie­bez­piecz­nym te­ry­to­rium i to ją prze­ra­żało.

Wzięła głę­boki wdech i od­wza­jem­niła jego uśmiech, krę­cąc głową prze­pra­sza­jąco i da­lej prze­py­chała się przez tłum. Pa­trzył, jak od­cho­dzi, i wziął spory łyk z jed­nej ze szkla­nek, nie spusz­cza­jąc wzroku z Luny.

Do­tarła do drzwi. We­szła na schodki i obej­rzała się, by po raz ostatni spoj­rzeć na męż­czy­znę, który tak bar­dzo wy­trą­cił ją z rów­no­wagi.

Po­nad gło­wami ota­cza­ją­cych go to­wa­rzy­szy na­dal ob­ser­wo­wał ją uważ­nie. Usta mu drgnęły, gdy ich oczy znów się spo­tkały. Luna na­sta­wiła ostrość i pstryk­nęła mu zdję­cie, czer­wie­niąc się lekko, za­wsty­dzona swoją zu­chwa­ło­ścią. Ma­jąc mę­tlik w gło­wie, szybko wy­szła z lo­kalu na ciemną ulicę.

***

Tak­sówka, która za­brała ją z Plaça del Por­tal de la Pau, pę­dziła przez opu­sto­szałe ulice do ho­telu. Na­dal pod wra­że­niem tam­tej pie­śni Luna wy­glą­dała przez okno, na mi­go­tliwe świa­tła nocy, le­d­wie uświa­da­mia­jąc so­bie piękno tego, co miała przed oczami. Od kiedy wy­szła z ta­werny, czar mu­zyki trwał w nie­ru­cho­mym po­wie­trzu, prze­pa­jał tę noc ni­czym zew mi­ło­ści, gdy szła z po­wro­tem na plac. Na­wet o tej po­rze na bul­wa­rach tęt­niło ży­cie, ale te­raz pra­wie nie zwra­cała uwagi na to, co nie­dawno wy­da­wało się jej tak fa­scy­nu­jące. Bez reszty po­chła­niało ją to, co się wy­da­rzyło.

Za­mknęła oczy, sta­ra­jąc się za­pi­sać w pa­mięci rysy śpie­waka fla­menco, które za­czy­nały się jej już za­cie­rać. Cie­szyła się, że sie­dzi w tyle ciem­nej tak­sówki i nikt nie jest świad­kiem jej sza­leń­stwa przy­po­mi­na­ją­cego mło­dzień­cze za­du­rze­nie. Prze­glą­dała zdję­cia za­pi­sane w pa­mięci apa­ratu i od­na­la­zła to jego. Choć było zro­bione z da­leka, cy­gań­ska uroda i cha­ry­zma­tyczna oso­bo­wość ro­biły ogromne wra­że­nie i znów wzbu­dziły w niej silne emo­cje. Za­wsze była taka opa­no­wana, roz­sądna, nie była przy­go­to­wana na tę szo­ku­jąco zmy­słową re­ak­cję na mę­ski wdzięk nie­zna­jo­mego.

Uświa­do­miła so­bie ze zdu­mie­niem, że na­gle poj­muje, na czym po­lega wszystko to, co dzieje się po­mię­dzy ko­bietą a męż­czy­zną. Po raz pierw­szy ude­rzyło ją, że choć skoń­czyła już dwa­dzie­ścia pięć lat, ni­gdy nie miała ko­chanka.

Oczy­wi­ście, oka­zji jej nie bra­ko­wało. Od­kąd pa­mię­tała, męż­czyźni pa­trzyli na nią z czymś wię­cej niż zwy­kłym za­in­te­re­so­wa­niem, i zresztą to ją draż­niło. Kilka razy na­wet chwy­ciły ją mdło­ści i ogar­nęła pa­nika. Choć jak każda ko­bieta lu­biła czuć się atrak­cyjna i po­flir­to­wać tro­chę na przy­ję­ciu, za­da­rzało się, że wo­la­łaby być szarą myszką – ko­chaną za to, kim jest, a nie obiek­tem po­żą­da­nia.

Po­mimo blizn, ja­kie no­siła głę­boko i które cho­wała przed świa­tem, nie­obce jej były zmy­słowe tę­sk­noty i pra­gnie­nia, ale tłu­miły je lęk i po­czu­cie winy.

Od czasu do czasu uma­wiała się na randki, kilka razy na­wet ktoś się jej spodo­bał, ale wszystko speł­zało na ni­czym. Roz­cza­ro­wana ru­szała da­lej. Jej skłon­ność do sa­mot­nic­twa spra­wiła, że miała wą­ski krąg przy­ja­ciół, ale to byli lu­dzie na­prawdę jej bli­scy i sta­ran­nie do­brani. Ni­gdy nie ro­zu­miała po­trzeby po­wierz­chow­nych zna­jo­mo­ści i roz­mów o ni­czym. Dla niej to była zwy­kła strata czasu.

Przy­ja­ciółki pró­bo­wały za­po­zna­wać ją z przy­stoj­nymi, od­po­wied­nimi chło­pa­kami, ale w oczach Luny za­wsze im cze­goś bra­ko­wało. Może jej nie­moż­liwe do speł­nie­nia, wy­gó­ro­wane ocze­ki­wa­nia były czymś w ro­dzaju au­to­sa­bo­tażu, ale na­wet je­śli tak, to nie po­tra­fiła nic na to po­ra­dzić. Jed­nak stale przy­cią­gała ad­o­ra­to­rów, czy tego chciała, czy nie.

Za­pła­ciła tak­sów­ka­rzowi. Eu­fo­ria ostat­nich kilku go­dzin trwała na­dal, in­tymna i fa­scy­nu­jąca, gdy Luna wcho­dziła na schody i szła przez wiel­kie lobby. Wzięła klucz i ru­szyła do swo­jego po­koju na czwar­tym pię­trze. Do­piero kiedy włą­czyła świa­tło i cu­downy ży­ran­dol z ku­tego że­laza za­lał wnę­trze ja­snym świa­tłem, wró­ciła do rze­czy­wi­sto­ści. Po­kój był urzą­dzony w stylu mo­der­ni­stycz­nym, o wy­so­kich fran­cu­skich oknach, ale wy­dał się jej pu­sty i po­czuła się do­tkli­wie sa­motna. Rzu­ciła to­rebkę z dłu­gim pa­skiem na łóżko i otwo­rzyła sze­roko okna, by wpu­ścić nocne po­wie­trze.

Co za­szło po­mię­dzy nią a tym Cy­ga­nem, że miała wra­że­nie, jakby ude­rzył ją grom z ja­snego nieba? To dziwne spo­tka­nie wy­zwo­liło w niej emo­cje kom­plet­nie jej nie­znane, nad któ­rymi nie umiała za­pa­no­wać. A Luna lu­biła mieć wszystko pod kon­trolą.

Choć trudno jej było to przy­znać, ten Cy­gan miał rysy i syl­wetkę męż­czy­zny z jej snów, w któ­rego ist­nie­nie nie wie­rzyła, uzna­jąc, że ta po­stać to tylko wy­twór jej nie­doj­rza­łej wy­obraźni. Pa­sja, jaką ema­no­wał, miała w so­bie ku­szący ma­gne­tyzm, któ­rego skry­cie od za­wsze szu­kała. Jego spoj­rze­nie po­ru­szało każdą czą­steczkę jej jes­te­stwa. Po­mię­dzy nimi po­wstała ja­kaś wy­jąt­kowa więź. On też mu­siał mieć świa­do­mość siły tego przy­cią­ga­nia – była tego pewna. Dziwne, żeby ży­cie prze­wra­cało się do góry no­gami w jed­nej chwili, kiedy tylko po­sta­wiło się stopę w ob­cym kraju. Świat zda­wałby się pięk­niej­szym, bar­dziej eks­cy­tu­ją­cym miej­scem, gdyby choć przecz chwilę mo­gła mieć na­dzieję, że ich ścieżki znowu się prze­tną.

Przy­zna­nie tego wstrzą­snęło nią. Po­krę­ciła głową, jakby chciała prze­kre­ślić ten po­mysł, zszo­ko­wana, że coś tak idio­tycz­nie sen­ty­men­tal­nego mo­gło jej w ogóle przyjść do głowy. Ten męż­czy­zna był cał­kiem obcy. Jaki jest sens snuć ro­man­tyczne ma­rze­nia, skoro ra­czej ni­gdy go już nie spo­tka?

Szanse były ze­rowe. Chyba że po­szłaby z po­wro­tem do tam­tej ta­werny, na co tak czy ina­czej nie po­zwo­li­łaby jej duma. Prze­cież przy­le­ciała do Bar­ce­lony tylko na je­den dzień. Na pewno jest żo­naty – sły­szała, że Cy­ga­nie że­nią się młodo – a na­wet je­śli nie ma żony i sze­ściorga dzieci, nie­mal na pewno żyje w świe­cie tak od­le­głym od jej rze­czy­wi­sto­ści, że wy­obra­ża­nie so­bie na­wią­za­nia ja­kiej­kol­wiek re­la­cji to dzie­ci­nada.

Wy­rwało się jej ro­ze­dr­gane wes­tchnie­nie. Za­mru­gała, żeby po­wstrzy­mać łzy, które ze­brały się jej pod po­wie­kami, kiedy bez­względ­nie sta­rała się stłu­mić na­iwną tę­sk­notę. Mi­łość od pierw­szego wej­rze­nia ist­nieje tylko w ro­man­sach. Szczy­ciła się, że jest roz­sądna, zrów­no­wa­żona, że ma wy­kształ­ce­nie na­ukowe, a tego wie­czoru dała się po­nieść emo­cjom jak głu­pia na­sto­latka. Im prę­dzej uświa­domi so­bie, że to tylko dzia­ła­nie hor­mo­nów i nie­za­spo­ko­jo­nej po­trzeby bli­sko­ści fi­zycz­nej, tym szyb­ciej po­zbę­dzie się po­czu­cia do­tkli­wej pustki i osa­mot­nie­nia, które ja ogar­nęło.

Choć na łóżku cze­kały pu­chate po­duszki, z ja­kie­goś po­wodu łóżko wy­da­wało się wy­jąt­kowo mało ku­szące. Stłu­miła ko­lejne smętne wes­tchnie­nie. Mam doła, po­my­ślała. To był tak eks­cy­tu­jący wie­czór, a te­raz znów była sama. Zrobi so­bie go­rącą ką­piel, żeby się zre­lak­so­wać i pój­dzie spać.

Le­żała w cie­płej wo­dzie nie­zdolna otrzą­snąć się z tych słodko-gorz­kich ro­jeń, choć bar­dzo się sta­rała. Na­dal wspo­mi­nała z roz­ma­rze­niem oczy tego Cy­gana, kiedy dla niej śpie­wał. Tak na­prawdę, jesz­cze ni­gdy ża­den męż­czy­zna nie wzbu­dził w niej praw­dzi­wego po­żą­da­nia. Je­den chło­pak ze zło­ścią na­zwał ją ozię­błą, kiedy od­rzu­ciła jego za­loty. Wie­rzyła mu… aż do tej nocy.

Gdyby ten męż­czy­zna, ten Cy­gan, ją po­pro­sił, po­tra­fiła so­bie wy­obra­zić, że bez­wstyd­nie by mu się od­dała, choć by­łaby to skrajna lek­ko­myśl­ność. Ta go­rączka, która ją roz­pa­lała i spra­wiała, że każda ko­mórka jej ciała pul­so­wała po­żą­da­niem wo­bec ob­cego męż­czy­zny, była jesz­cze bar­dziej prze­ra­ża­jąca niż per­spek­tywa, że ni­gdy nie za­zna speł­nie­nia w mi­ło­ści fi­zycz­nej.

Dwa­dzie­ścia mi­nut póź­niej była już w łóżku, ale nie spała. Miała lap­topa na ko­la­nach. Czy­tała ma­ile. Je­den był od Teda Van­den­berga, z li­stą ad­re­sów i te­le­fo­nów ko­le­gów z re­dak­cji, z któ­rymi mo­gła się skon­tak­to­wać, gdyby chciała. Był też list od cioci Bei, która miała na­dzieję, że Lu­nie przy­jem­nie mi­nął lot i że po­doba się jej Bar­ce­lona.

Wy­słała krótką od­po­wiedź do ciotki. Wró­ciły my­śli o tym, dla­czego przy­je­chała do Hisz­pa­nii i smu­tek po odej­ściu An­ge­liny, co wpra­wiło ją w jesz­cze więk­sze przy­gnę­bie­nie. Jej ku­zynka była wła­śnie w Bar­ce­lo­nie, kiedy zdia­gno­zo­wano u niej raka. Te­raz Luna po­tra­fiła ją so­bie wy­obra­zić, jak idzie szyb­kim, nie­mal ta­necz­nym kro­kiem po hisz­pań­skich uli­cach, a jej mie­dziane włosy ko­ły­szą się w rytm ru­chu bio­der. Za­wsze tyle się śmiała, za­wsze żar­to­wała, ni­gdy nie brała nic zbyt se­rio, z po­czątku na­wet cho­roby. Dla Luny było tak, jakby ze śmier­cią An­ge­liny zga­sło świa­tło. Od tam­tej pory świat stał się dla niej bar­dziej mrocz­nym, po­nu­rym miej­scem.

Wes­tchnęła, za­mknęła na chwilę oczy i wzięła głę­boki wdech. Dość tego roz­kle­ja­nia się… My­śli o uko­cha­nej ku­zynce, którą utra­ciła, o Cy­ga­nie, któ­rego ni­gdy nie bę­dzie miała, ni­czemu nie służą. Po­winna za­po­mnieć o wszyst­kich „co by było gdyby” i przy­go­to­wać się men­tal­nie do za­da­nia, ja­kie cze­kało ją w Ka­dyk­sie.

Spoj­rzała na swój ka­len­darz. O trze­ciej po po­łu­dniu miała uczest­ni­czyć w kon­fe­ren­cji w ho­telu na te­mat tra­dy­cyj­nych i al­ter­na­tyw­nych me­tod le­cze­nia bólu. Pro­wa­dzący spo­tka­nie pro­fe­sor Ar­thur Gold­smith był słyn­nym spe­cja­li­stą z ame­ry­kań­skiego Johns Hop­kins Uni­ver­sity, uzna­nym w świe­cie au­to­ry­te­tem w tej dzie­dzi­nie. Li­czyła, że zdo­bę­dzie nieco wię­cej in­for­ma­cji o kli­nice, za­nim za­cznie tam staż. Wie­czo­rem, po kon­fe­ren­cji, pla­no­wała pójść na przy­ję­cie i pro­mo­cję książki.

Na­stęp­nego dnia wy­la­ty­wała z Bar­ce­lony. Raz jesz­cze wró­ciła my­ślami do cy­gań­skiego śpie­waka. Znów zro­biło się jej strasz­nie żal, ale zi­gno­ro­wała to. Na­resz­cie zro­biła się tro­chę śpiąca. Za­mknęła lap­topa i zga­siła świa­tło. Miała na­dzieję, że tej nocy nic się jej nie bę­dzie śniło.

***

Na szczę­ście spała mocno i obu­dziła się do­piero w po­łu­dnie. Śpie­wak fla­menco na­dal za­przą­tał jej my­śli, po­dob­nie jak nie mo­gła za­po­mnieć tam­tej mu­zyki, która stale dźwię­czała jej w uszach.

Za fran­cu­skimi oknami świe­ciło słońce w ze­ni­cie. Wstała z łóżka, po­de­szła do nich i je otwo­rzyła. Cie­płe wio­senne pro­mie­nie za­lały po­kój, a ona sta­nęła na bal­ko­nie, za­fa­scy­no­wana pa­no­ra­micz­nym wi­do­kiem, który roz­cią­gał się po ho­ry­zont ni­czym na ko­lo­ro­wej pocz­tówce. Ho­tel stał na skraju Eixam­ple, dziel­nicy miesz­ka­nio­wej, w oto­cze­niu cu­dow­nych willi, i z tej wy­so­ko­ści wi­działa ich buj­nie kwit­nące ogrody, wy­so­kie cy­prysy strze­li­ście wzno­szące się ku błę­kit­nemu niebu. Pro­me­nady były ob­sa­dzone pal­mami, a w bocz­nej uliczce tuż pod nią roz­cią­gały swoje piękne, cięż­kie od fio­le­to­wych kwia­tów ga­łę­zie drzewa ja­ka­randy. Nie mi­nęła jesz­cze doba od jej przy­by­cia do Hisz­pa­nii. Była zdu­miona, jak bar­dzo ten kraj już ją za­uro­czył.

Po­pro­siła ob­sługę, by przy­nie­siono jej do po­koju kawę i mi­seczkę owo­ców. Miała kilka go­dzin do po­czątku kon­fe­ren­cji, usia­dła więc w fo­telu przy oknie i z przy­jem­no­ścią ja­dła so­czy­ste wi­no­grona i po­pi­jała po­dwójne espresso, prze­glą­da­jąc no­tatki.

Cie­szyła się, że bę­dzie mo­gła wy­słu­chać wy­kładu pro­fe­sora Gold­smi­tha. To wy­ma­gało odło­że­nia lotu do Je­rez, gdzie było po­ło­żone naj­bli­żej Ka­dyksu lot­ni­sko, ale uwa­żała, że warto. Ten na­uko­wiec był jed­nym z nie­licz­nych orę­dow­ni­ków me­tod al­ter­na­tyw­nych, na któ­rych tra­fiła. Czy­tała jego książkę o sto­so­wa­niu hip­nozy w le­cze­niu bólu i są­dziła, że jego ar­gu­menty są prze­ko­nu­jące. Wy­słu­cha­nie re­fe­ratu w Bar­ce­lo­nie było też przy­datne ze względu na to, że, jak wie­działa z ze­bra­nych in­for­ma­cji, hip­noza była jedną z me­tod w cen­trum za­in­te­re­so­wa­nia czło­wieka, któ­rego miała ob­ser­wo­wać.

Przej­rzała za­war­tość teczki dok­tora Ro­driga Ru­edy de Cal­de­róna. Od kiedy przy­jęła zle­ce­nie Teda Van­den­berga, do­kład­nie zba­dała te­mat. Do­wie­działa się wszyst­kiego, co tylko moż­liwe, o kon­tro­wer­syj­nym le­ka­rzu z In­ter­netu. Ru­eda też pi­sał o hip­no­zie – głów­nie w ar­ty­ku­łach pra­so­wych i w sieci. To była część jego pro­gramu al­ter­na­tyw­nego le­cze­nia no­wo­two­rów. Choć Luna nie zga­dzała się z wie­loma jego teo­riami i uwa­żała ton jego wy­po­wie­dzi za aro­gan­cki, ar­gu­menty wy­da­wały się in­try­gu­jące i prze­ko­nu­jące. W grun­cie rze­czy całe jego CV było in­try­gu­jące, to mu­siała przy­znać.

Za­sły­nął jako wy­bitny, choć bun­tow­ni­czy on­ko­log. Za­czy­nał, sto­su­jąc me­tody kon­wen­cjo­nalne: che­mio- i ra­dio­te­ra­pię, ale szybko jego po­dej­ście ule­gło zmia­nie, aż wresz­cie nie­mal cał­ko­wi­cie prze­rzu­cił się na le­cze­nie swo­imi au­tor­skimi le­kami zio­ło­wymi, któ­rych więk­szość, jak po­dej­rze­wała, nie zo­stała po­rząd­nie prze­ba­dana. To oczy­wi­ste, że w le­cze­niu raka trzeba wzmac­niać siły obronne or­ga­ni­zmu, ale je­śli ktoś han­dluje na­dzieją, sprze­da­jąc ja­kieś ta­jem­ni­cze ko­rzonki z Ama­zo­nii albo lu­dowe cy­gań­skie zioła, to było nie­do­pusz­czalne.

We­dług niej wspar­cie psy­cho­lo­giczne i zdrowe od­ży­wia­nie było do­brym uzu­peł­nie­niem me­tod kon­wen­cjo­nal­nych, ale nie­które dzi­waczne po­my­sły Ru­edy mo­gły pro­wa­dzić do tra­ge­dii, zwłasz­cza je­śli wma­wiało się cho­rym, że są le­czeni, a za­chę­cało się ich do za­prze­sta­nia tra­dy­cyj­nych te­ra­pii. Ten czło­wiek z pa­sją bro­nił swo­ich kon­cep­cji. To mo­gło być nie­bez­pieczne. Trudno po­wie­dzieć, czy kie­ro­wała nim głów­nie chęć zy­sku, ale to na pewno wy­ja­śni się, kiedy Luna za­cznie się temu bli­żej przy­glą­dać.

Za­mknęła teczkę i odło­żyła na ko­lana. Nie mo­gła do­cze­kać się, kiedy bę­dzie mo­gła skon­fron­to­wać się z nim w spra­wie jego naj­bar­dziej po­dej­rza­nych prak­tyk. Oczy­wi­ście mu­siała dzia­łać dys­kret­nie – miała uda­wać ba­daczkę na stażu i, choć oso­bi­ście mo­gła uwa­żać jego teo­rie za szar­la­ta­ne­rię, nie by­łoby do­brze, gdyby wy­mknęło się jej coś na ten te­mat w nie­od­po­wied­nim mo­men­cie. Nie wolno jej było dać się po­nieść emo­cjom.

Nie, za­pew­niła samą sie­bie. Śmierć An­ge­liny nie wpły­nie na jej osąd. Jed­nak jako zwo­len­niczka me­dy­cyny opar­tej na do­wo­dach na­uko­wych miała dość zde­cy­do­wane po­glądy na te­mat te­ra­pii al­ter­na­tyw­nych.

***

Bez po­śpie­chu wzięła prysz­nic i ubrała się. Uwiel­biała modę i w tej sfe­rze nie miała za­miaru ogra­ni­czać swo­jej ko­bie­co­ści, na­wet je­śli w efek­cie przy­cią­gała mi­mo­wol­nie uwagę męż­czyzn. Te­raz zde­cy­do­wała się na czy­sto je­dwabny ko­stium z krep­de­szynu w ko­lo­rze ja­sno­pi­sta­cjo­wym. Fa­son był kla­syczny, ko­biecy i szy­kowny. Ża­kiet z ostro skro­jo­nymi kla­pami i zło­tymi gu­zi­kami. Włosy ścią­gnęła w pro­sty kok jak tan­cerka, a ma­ki­jaż ogra­ni­czyła do mi­ni­mum. To samo je­śli cho­dzi o bi­żu­te­rię – jej za­sadą było „mniej to wię­cej” – więc za­ło­żyła tylko kla­syczne kol­czyki kulki z dwu­dzie­stocz­te­ro­ka­ra­to­wego złota z de­li­kat­nej sia­teczki, które były skromne, ale bez prze­sady. Na szczu­pły nad­gar­stek wcią­gnęła bran­so­letkę – sze­ro­kie złote kółko, co uzu­peł­niało jej bar­dzo ele­gancki strój.

Przed wyj­ściem spoj­rzała jesz­cze raz na swoje od­bi­cie w lu­strze, przy­gła­dziła dłońmi ma­towy je­dwab ko­stiumu i wsu­nęła na stopy mar­kowe, pi­sta­cjowe szpilki Char­lesa Jo­ur­dana. Pre­zen­to­wała się pro­fe­sjo­nal­nie i ele­gancko – do­kład­nie tak, jak za­mie­rzała. Zwle­kała jesz­cze chwilę, za­glą­da­jąc do no­ta­tek, nim po­szła do sali kon­fe­ren­cyj­nej na pierw­szym pię­trze ho­telu.

We­wnątrz pa­no­wał gwar. Za­trzy­mała się w progu, by ro­zej­rzeć się po du­żej, peł­nej lu­dzi sali. Dzięki wy­so­kim, cha­rak­te­ry­stycz­nym dla ca­łego ho­telu oknom, było tu ja­sno i sło­necz­nie. Na ścia­nach wid­niały in­te­re­su­jące ma­lunki, po­dob­nie jak na su­fi­cie, któ­rego kształt był lekko fa­li­sty, ni­czym mor­skie wody. Po­szu­kała wzro­kiem miej­sca gdzieś z przodu. Po obu stro­nach środ­ko­wego przej­ścia w pierw­szym rzę­dzie były wolne fo­tele. Ru­szyła śmiało w tym kie­runku.

– Es este asiento re­se­rvado? Czy to miej­sce jest za­jęte? – spy­tała si­wo­wło­sego dżen­tel­mena, który sie­dział obok jed­nego z nich.

Sym­pa­tyczny pan po­pa­trzył na nią i po­krę­cił głową.

– No, es­tado espe­rando por ti, nie, cze­kało spe­cjal­nie na pa­nią – od­parł uprzej­mie.

Uśmiech­nęła się z wdzięcz­no­ścią. Ład­nie po­wie­dziane. Hisz­pa­nie są tacy szar­manccy, po­my­ślała, sia­da­jąc i wyj­mu­jąc no­tes.

W sali roz­mowy na­gle przy­ci­chły. Ze­brani za­uwa­żyli, że na po­dium po­ja­wił się pro­fe­sor Gold­smith. Uśmiech­nął się i ski­nął im na po­wi­ta­nie, po­pu­kał w mi­kro­fon i od­chrząk­nął.

– Pa­nie, pa­no­wie, dzię­kuję bar­dzo, że za­pro­si­li­ście mnie tu­taj, abym za­brał głos…

Luna, za­ab­sor­bo­wana swo­imi no­tat­kami, gdy pro­fe­sor za­czy­nał mó­wić, po­czuła ruch po­wie­trza – ja­kiś spóź­niony gość po­spiesz­nie zaj­mo­wał miej­sce po dru­giej stro­nie przej­ścia.

– A więc jak spraw­dza się hip­noza w ła­go­dze­niu bólu i dzia­łań ubocz­nych te­ra­pii on­ko­lo­gicz­nej? – cią­gnął Gold­smith. – Uj­mu­jąc naj­pro­ściej, wy­obraź­cie so­bie pa­cjenta, który ma wra­że­nie, że wi­dzi, czuje i ma w ustach orzeź­wia­jący smak ziół mięty, kiedy chwy­tają go mdło­ści, i to nowe do­zna­nie po pro­stu za­stę­puje tamtą nie­po­żą­daną re­ak­cję. Albo wi­zu­ali­za­cja uko­cha­nego domku na wsi zdej­muje ból biop­sji igło­wej, bo od­wraca uwagę od przy­krego fi­zycz­nego do­świad­cze­nia…

Jed­nak Luna nie sły­szała już dal­szego ciągu wy­wodu pro­fe­sora, bo kiedy unio­sła głowę, kom­plet­nie się po­gu­biła. Za­marła zdu­miona i za­że­no­wana. Przez chwilę my­ślała, że coś jej się przy­wi­działo. Kom­plet­nie oszo­ło­miona nie wie­działa, czy to się dzieje na­prawdę, czy to ja­kiś sen.

Nie wie­rzyła wła­snym oczom, bo ja­kiś metr od niej, wy­cią­ga­jąc dłu­go­pis i no­tat­nik, sie­dział męż­czy­zna, który za­le­d­wie kilka go­dzin wcze­śniej zro­bił na niej tak pio­ru­nu­jące wra­że­nie. Wszyst­kie dźwięki w sali zda­wały się cich­nąć, Luna sły­szała tylko, jak serce jej wali.

Za­mie­nił swoje ob­ci­słe dżinsy i spło­wiały T-shirt na wspa­niale skro­jony be­żowy gar­ni­tur, świeżą białą ko­szulę, która pod­kre­ślała jego sma­głą cerę, i ża­kar­dowy ru­do­brą­zowy je­dwabny kra­wat. W efek­cie pre­zen­to­wał się z non­sza­lancką ele­gan­cją. Jego błysz­czące czarne włosy wy­da­wały się nieco krót­sze. Wi­jące się z na­tury, były te­raz po­rząd­nie scze­sane za uszy. Jak za­uwa­żyła, tego dnia nie było żad­nych nie­sfor­nych ko­smy­ków na czole, ale aura – sek­su­alna cha­ry­zma wy­kra­cza­jąca poza to, co można na­zwać zwy­czajną mę­ską urodą – po­zo­stała.

Luna sta­rała się ja­koś w tym po­ła­pać. Cy­gań­ski śpie­wak tu­taj? Ja­kim cu­dem?

Te­raz, kiedy za­ło­żył nogę na nogę, opie­ra­jąc kostkę na ko­la­nie dru­giej, i usiadł wy­god­niej, ciem­no­nie­bie­skimi jak Mo­rze Egej­skie oczami prze­biegł po wi­downi. Jego wzrok padł na twarz Luny. Naj­wy­raź­niej był za­sko­czony i za­in­try­go­wany. Czas sta­nął w miej­scu, po­czuła się uwię­ziona w po­ły­skli­wej błę­kit­nej głębi. Spięta, przy­gry­zła dolną wargę, serce jej wa­liło. Jed­nak wy­trzy­mała jego spoj­rze­nie nie­mal wy­zy­wa­jąco. Była zbyt dumna, by dać mu po­znać, jak bar­dzo jest po­ru­szona.

Uniósł brew, a ką­ciki rzeź­bio­nych ust unio­sły się po­woli w le­ciutki uśmiech. Ski­nął ciem­no­włosą głową na znak, że ją po­znaje. Z naj­więk­szym tru­dem udało się jej ode­rwać od niego wzrok i sku­pić na no­tat­kach, choć serce da­lej jej wa­liło.

Od tej chwili przez więk­szość wy­kładu miała kom­pletny mę­tlik w gło­wie. Od czasu do czasu rzu­cała okiem zza fi­ranki rzęs na ciem­no­wło­sego męż­czy­znę po dru­giej stro­nie przej­ścia. Nie była w sta­nie skon­cen­tro­wać się na tym, co mówi pro­fe­sor Gold­smith. Za każ­dym ra­zem, kiedy spoj­rzała na nie­zna­jo­mego, do­strze­gała w jego twa­rzy coś jakby cień uśmie­chu. Cał­kiem jakby zda­wał so­bie sprawę, że ona go ob­ser­wuje. Nie mo­gła do­cze­kać się, kiedy ta męka się skoń­czy. Wresz­cie pro­fe­sor Gold­smith do­brnął do fi­nału.

– Pa­nie, pa­no­wie, wy­stę­pu­jąc tu za­równo jako prak­ty­ku­jący le­karz, jak i jako na­uko­wiec nie­za­my­ka­jący się na to, co nowe, mam na­dzieję, że udało mi się rzu­cić nieco świa­tła na skom­pli­ko­wane za­gad­nie­nia do­ty­czące sto­so­wa­nia hip­nozy i wi­zu­ali­za­cji w te­ra­pii pa­lia­tyw­nej pa­cjen­tów z no­wo­two­rami.

Wy­bu­chły okla­ski, a pro­fe­sor po­dzię­ko­wał za nie i uniósł dłoń, by je uci­szyć. Luna sie­działa sztywno na miej­scu, wście­kła na sie­bie, że nie zdo­łała nie­mal nic uchwy­cić z tego wy­kładu.

– A te­raz, może są ja­kieś py­ta­nia – po­wie­dział pro­fe­sor, roz­glą­da­jąc się z na­dzieją po wi­downi. – O, mój zna­mie­nity ko­lega! Li­czy­łem na to, że się pan ode­zwie.

Gold­smith uśmiech­nął się i wy­chy­lił z mów­nicy.

Luna ob­ró­ciła się, by prze­ko­nać się, że „zna­mie­ni­tym ko­legą” pro­fe­sor na­zwał jej prze­bra­nego za dżen­tel­mena Cy­gana.

Miała te­raz ide­alne uspra­wie­dli­wie­nie, żeby mu się przyj­rzeć. Je­śli z ta­werny za­pa­mię­tała go jako nie­zwy­kle przy­stoj­nego, to te­raz był przy­stojny wręcz nie­wia­ry­god­nie. Zresztą „przy­stojny” to mało po­wie­dziane. Od sa­mego pa­trze­nia na niego, kiedy tak sie­dział swo­bodny i zre­lak­so­wany, na ten jego mocno za­ry­so­wany pro­fil, coś dziw­nego działo się w jej brzu­chu. Chciała od­wró­cić wzrok, ale nie mo­gła, każdy jej nerw cze­kał, co po­wie, jak się ode­zwie.

Ciem­no­włosy nie­zna­jomy uśmiech­nął się i ski­nął uprzej­mie głową.

– Pro­fe­so­rze Gold­smith, oczy­wi­ście pana wy­wód był fa­scy­nu­jący. Je­stem jed­nak cie­kaw, co pan są­dzi o tych przy­pad­kach, kiedy hip­noza jest trak­to­wana jako pierw­sza li­nia obrony przed po­stę­pem cho­roby, gdy po­bu­dza or­ga­nizm do walki z ko­mór­kami no­wo­two­ro­wymi, a che­mio­te­ra­pia nie jest w ogóle sto­so­wana? Kiedy daje się pierw­szeń­stwo umy­słowi nad ma­te­rią, je­śli wo­lałby pan to tak ująć.

Miał cie­pły, uj­mu­jący głos, który brzmiał w jej uszach ni­czym po­wolne głę­bo­kie tony basu.

Od­wró­ciła się i ro­zej­rzała po sali. Zda­wało się, że wszy­scy w na­pię­ciu słu­chają każ­dego jego słowa. Miał do­mi­nu­jącą oso­bo­wość, nie tylko ze względu na pew­ność sie­bie, z jaką for­mu­ło­wał swoje my­śli, ale też ze względu na nie­zwy­kłą cha­ry­zmę.

Gold­smith ski­nął głową.

– Trzeba przy­znać, że jak do­tąd nie mamy w tej spra­wie opi­nii na­ukow­ców.

– Ra­cja, pro­fe­so­rze. I czy nie dla­tego tak się dzieje, że prze­pro­wa­dze­nie od­po­wied­nich ba­dań nie leży w in­te­re­sie firm far­ma­ceu­tycz­nych? – za­uwa­żył nie­zna­jomy, nie tra­cąc re­zonu. – Nie je­stem pe­wien, czy kto­kol­wiek na tej sali mógłby mieć na ten te­mat wy­ro­bione zda­nie – do­dał.

Ro­zej­rzał się do­koła, po­szu­kał oczu Luny i za­pa­trzył się w nie w za­du­mie.

Luna pró­bo­wała się uspo­koić. Za­czy­nała ją bo­leć głowa, jakby wy­pchano ją watą. Nie była w sta­nie my­śleć lo­gicz­nie. Wzrok nie­zna­jo­mego prze­szy­wał ją na wskroś. Na­prawdę miał naj­bar­dziej zmy­słowe usta na świe­cie. Zda­wało jej się, że to trwa wieki – mi­jały cenne se­kundy wy­peł­nione bez­sen­sowną tę­sk­notą. Luna mo­dliła się w du­chu o zmi­ło­wa­nie. Wszyst­kie py­ta­nia i ri­po­sty, ja­kimi od­po­wie­dzia­łaby zwy­kle na ta­kie uwagi, wy­le­ciały jej z pa­mięci. Czuła, że po­liczki ją palą i się czer­wieni.

Jego spoj­rze­nie wresz­cie po­wę­dro­wało da­lej, gdy inni ze słu­cha­czy pod­jęli po­ru­szoną przez niego kwe­stię. Luna z go­ry­czą za­uwa­żyła, że więk­szość za­bie­ra­ją­cych głos to ko­biety. Ko­biety cią­gnęły do niego tak samo jak wtedy w ta­wer­nie. O, tak, naj­wy­raź­niej po­do­bał się im… a pew­nie na­wet były w nim z miej­sca sza­leń­czo za­ko­chane. Nie miała wąt­pli­wo­ści, że jego nie­zwy­kły ma­gne­tyzm zła­mał nie­jedno serce.

Zbun­to­wała się w du­chu. Nie miała za­miaru do­łą­czyć do wia­nuszka jego wiel­bi­cie­lek. Wi­działa, jak koń­czyły się nie­które związki jej przy­ja­ció­łek, kiedy da­wały się zwieść ślepo uro­dzie i cha­ry­zmie swo­ich wy­bran­ków. Czy ten męż­czy­zna był Cy­ga­nem, czy na­ukow­cem, nie bę­dzie sie­działa tu jak głu­pia, tra­cąc głowę i po­zwa­la­jąc, by z jej po­czu­cia god­no­ści zo­stała mo­kra plama.

Po­cze­kała aż jedna z pań skoń­czy de­kla­ro­wać z za­pa­łem, jak bar­dzo zga­dza się z tym Cy­ga­nem na­ukow­cem, po czym od­chrząk­nęła.

– Jed­nak na pewno nasz zna­mie­nity eks­pert musi przy­znać, że le­cze­nie hip­nozą spo­tyka się na prze­strzeni lat z gło­sami kry­tycz­nymi nie bez po­wodu – oświad­czyła tak zde­cy­do­wa­nie, jak tylko mo­gła. – Bez do­kład­nych ba­dań, które do­wio­dłyby, że bez­piecz­nie jest sto­so­wać tę me­todę w on­ko­lo­gii, nie mo­żemy wie­dzieć wiele o ewen­tu­al­nych skut­kach ubocz­nych. Poza tym za­wsze ist­nieje ry­zyko, że w ten spo­sób zo­staną za­ma­sko­wane ob­jawy cho­roby.

Cy­gan na­uko­wiec po­pa­trzył na nią. Na jego war­gach znów po­ja­wił się ten cień uśmie­chu i Lu­nie zda­wało się, że do­strze­gła w jego oczach sa­tys­fak­cję.

– Bar­dzo słuszna uwaga, se­ño­rita.

Na ten bez­po­średni zwrot, ści­snęło ją w gar­dle. Prze­łknęła z tru­dem. On się z nią zga­dzał?

– Ale skąd brać fun­du­sze? – do­dał cierpko. – Mia­ro­dajne ba­da­nia to do­kład­nie to, czego nam trzeba, by po­ka­zać, jak sku­teczne są na­sze spo­soby, i by prze­ko­nać me­dyczny es­ta­bli­sh­ment, ale nie da się ich prze­pro­wa­dzić bez pie­nię­dzy.

– Trudno jed­nak ocze­ki­wać, że za do­wód uzna się su­biek­tywne od­czu­cia pa­cjen­tów i na tej pod­sta­wie znaj­dzie się fun­du­sze, prawda? – za­opo­no­wała Luna i wy­trzy­mała jego spoj­rze­nie. Po­krę­cił głową.

– Hip­noza to nie tylko kwe­stia su­ge­stii. U pod­staw hip­nozy me­dycz­nej leży teo­ria, że mózg or­ga­ni­zmu i sys­tem ner­wowy nie za­wsze po­trafi roz­róż­nić sy­tu­ację wy­obra­żoną od rze­czy­wi­sto­ści.

W tej chwili Luna sama za­czy­nała czuć się jak za­hip­no­ty­zo­wana, ocza­ro­wana jego mę­skim za­ry­sem szczęki. Skup się, upo­mi­nał ją z prze­ra­że­niem we­wnętrzny głos. Spoj­rze­nie nie­zna­jo­mego zda­wało się kon­cen­tro­wać na niej jesz­cze bar­dziej in­ten­syw­nie, jakby czy­tał jej my­śli i nie chciał po­zwo­lić jej od­wró­cić wzroku.

– Na przy­kład, tak jak wła­śnie opi­sał to pro­fe­sor Gold­smith, hip­no­ty­zer może ka­zać pa­cjen­towi zmie­nić od­czu­wa­nie bólu. Wra­że­nie pie­cze­nia na skó­rze może wy­dać się jak chłodna woda.

Jego wzrok na chwilę po­wę­dro­wał na ob­na­żoną część jej ręki, po czym wró­cił do twa­rzy. Od razu do­stała gę­siej skórki. Ta iry­tu­jąca, bez­wolna fi­zyczna re­ak­cja spra­wiła, że Luna unio­sła hardo głowę, by się nie pod­dać.

– To dla­czego nie sto­suje się tego bar­dziej po­wszech­nie?

Ugry­zła się w ję­zyk. Co za głu­pie py­ta­nie. Znowu wy­raz jego twa­rzy nie zdra­dzał wiele.

– Bo lu­dzie się tego boją, opi­nia pu­bliczna jest scep­tyczna, a już naj­trud­niej jest prze­ko­nać do tej me­tody in­nych le­ka­rzy.

– Trudno się dzi­wić, że lu­dzie są scep­tyczni – od­pa­ro­wała Luna. – Są ba­da­nia, które wy­ka­zały, że hip­noza przy­nosi je­dy­nie chwi­lową ulgę, która utrzy­muje się kilka go­dzin, rzadko może wy­eli­mi­no­wać bóle chro­niczne, nie mó­wiąc już o tym, by mo­gła być, jak to pan okre­śla, „pierw­szą li­nią obrony”.

Na to wy­zwa­nie oczy mu za­bły­sły.

– Ma pani prawo do swo­ich wła­snych opi­nii, se­ño­rita.

Oży­wił się i ob­ró­cił w jej kie­runku. Za­ło­żył nogę na nogę. Spodnie na­pięły się na ide­al­nie umię­śnio­nym udzie tak, że Luna wo­lała na to nie pa­trzeć.

– Jed­nak prze­pro­wa­dzi­łem wła­sne ba­da­nia i od­kry­łem bar­dzo in­te­re­su­jące pra­wi­dło­wo­ści, które można było za­ob­ser­wo­wać u każ­dego z pa­cjen­tów. – Jego usta drgnęły w nie­mal nie­do­strze­gal­nym uśmie­chu. – Zdaje się, że po­trze­buje pani do­wo­dów. Z przy­jem­no­ścią przed­sta­wię pani oso­bi­ście na­sze wy­niki.

Luna mi­mo­wol­nie zro­biła wiel­kie oczy na tę za­wo­alo­waną pro­wo­ka­cję. Naj­wy­raź­niej ba­wił się jej kosz­tem. Za­sta­na­wiała się go­rącz­kowo nad od­po­wied­nią ri­po­stą, zła, że ją prze­chy­trzył. Jed­nak w tej chwili za­in­ter­we­nio­wał Gold­smith, by za­mknąć spo­tka­nie.

– Wi­dzę, że koń­czy nam się czas, choć na pewno mo­gli­by­śmy kon­ty­nu­ować tę fa­scy­nu­jącą dys­ku­sję jesz­cze wiele go­dzin.

Luna była sfru­stro­wana. Ar­gu­menty, które wresz­cie przy­szły jej do głowy i które była go­towa sfor­mu­ło­wać, po­zo­staną nie­wy­po­wie­dziane. Zde­cy­do­wała, że nie spoj­rzy już na Cy­gana na­ukowca, jak go te­raz na­zy­wała. Nie chciała wi­dzieć jego miny. Na­śmie­wał się z niej? Czuła się upo­ko­rzona. Wy­głu­piła się, stra­ciła pa­no­wa­nie nad sobą i nie wie­działa, na ile on zdaje so­bie z tego sprawę. Dla­tego, nie pa­trząc w jego kie­runku, ze­brała swoje dro­bia­zgi i wy­szła po­spiesz­nie z sali, nie­świa­doma, że po­dąża za nią spoj­rze­nie jego błę­kit­nych oczu.

***

Dzie­sięć mi­nut póź­niej sie­działa za­du­mana w swoim po­koju, wście­kła na sie­bie. Była nor­malną, trzeźwo my­ślącą osobą, ni­gdy nie była nie­śmiała czy in­tro­wer­tyczna. Prze­ciw­nie, za­wsze szczy­ciła się tym, że jest to­wa­rzy­ska, otwarta, dość pewna sie­bie i śmiała, co po­zwo­liło jej prze­trwać różne ży­ciowe tra­ge­die. Dla­czego więc tego po­po­łu­dnia za­cho­wy­wała się jak bez­na­dziej­nie za­ko­chana na­sto­latka, ner­wowa, za­po­mi­na­jąca ję­zyka w gę­bie, spe­szona? To kom­plet­nie nie w jej stylu.

Przez tyle go­dzin ma­rzyła o swoim Cy­ga­nie śpie­waku, a kiedy tylko do­stała od losu drugą szansę, zmar­no­wała ją, po­zwa­la­jąc, by jej duma i aspi­ra­cje in­te­lek­tu­alne wzięły górę, a w do­datku dała się wy­pro­wa­dzić z rów­no­wagi. Jej Cy­gan śpie­wak oka­zał się Cy­ga­nem na­ukow­cem. Trudno wy­obra­zić so­bie lep­szy sce­na­riusz. Mo­gła wy­ko­rzy­stać oka­zję. Po­dejść do niego po wy­kła­dzie i po­roz­ma­wiać.

Ga­piła się na nie­bie­ską teczkę, która ni­czym wy­rzut su­mie­nia le­żała przed nią na stole. Tyle czasu spę­dziła, czy­ta­jąc te ma­te­riały. O nie, po­wie­działa so­bie, nie da się po­nieść na­iw­nym fan­ta­zjom. Co ona so­bie my­ślała? Nie po­winna była ni­gdy po­zwo­lić, by ka­pry­śne uczu­cia po­mie­szały jej w gło­wie. Po­winna za­cho­wy­wać się pro­fe­sjo­nal­nie. Ze­brała kon­tro­wer­syjne ar­ty­kuły na te­mat hip­nozy i mo­gła przy­to­czyć mu ar­gu­menty o wiele bar­dziej kom­pe­tent­nie na pod­sta­wie zdo­by­tej wie­dzy. Gdyby udało się jej oba­lić jego twier­dze­nia, by­łaby to do­bra, do­da­jąca pew­no­ści sie­bie roz­grzewka przed za­da­niem, które jej po­wie­rzono. Jak mo­gła tak strasz­nie za­wieść samą sie­bie?

Na ze­wnątrz za­czy­nało się już ściem­niać i wszystko przy­bie­rało ła­god­niej­sze pa­ste­lowe barwy wcze­snego wie­czoru, gdy Luna wresz­cie wstała. Przez otwarte okno do­cie­rały do niej od­le­głe dźwięki ru­chu na uli­cach i dziwne za­pa­chy nocy, bu­dzące no­stal­giczne wspo­mnie­nia. Po­przed­niego dnia była tak bez­tro­ska. Chłodna bryza mu­snęła jej po­li­czek. Za­drżała i za­mknęła okno. Czuła się odrę­twiała i sa­motna, co było dla niej no­wym do­zna­niem. Po­my­ślała o przy­ję­ciu z oka­zji wy­da­nia książki pro­fe­sora Gold­smi­tha. Bez wąt­pie­nia on tam bę­dzie.

Znów go zo­ba­czy. W jej ży­łach ode­zwało się ocze­ki­wa­nie – straszne, a za­ra­zem fa­scy­nu­jące uczu­cie wpra­wiło ją w nie­po­kój.

Go­rąca ką­piel tro­chę ją od­prę­żyła. Było bo­sko za­nu­rzyć się w per­fu­mo­wa­nej wo­dzie i ba­wić bą­bel­kami. Przy­po­mniały się jej ką­piele z dzie­cin­nych cza­sów w Ka­li­for­nii. Pa­mię­tała jak in­try­go­wały ją bu­te­leczki z róż­nymi za­pa­chami, kremy, żele pod prysz­nic i różne ko­sme­tyki na pó­łeczce w ła­zience babci. Bab­cia Ward, którą Luna uwiel­biała, po­zwa­lała dziew­czynce wy­bie­rać za­pach ty­go­dnia, w ten spo­sób czas ką­pieli sta­wał się o wiele bar­dziej eks­cy­tu­jącą przy­godą i Luna mniej pro­te­sto­wała, kiedy trzeba było wra­cać z plaży pod ko­niec sło­necz­nych dni.

Na dźwięk bu­dzika te­le­fonu Luna pod­sko­czyła. Przy­po­mniała so­bie, że po­winna się już ubie­rać na przy­ję­cie. W po­rze lun­chu po­pro­siła w re­cep­cji, by od­świe­żono jej su­kienkę, którą wy­brała na tę oka­zję. Wi­siała te­raz na drzwiach szafy. Parę mie­sięcy temu ku­piła ją na prze­ce­nie w jed­nym z bu­ti­ków na Szó­stej Alei. Pro­stota bla­do­brzo­skwi­nio­wej kre­acji z ma­to­wego je­dwa­biu na wy­sta­wie zwró­ciła jej uwagę. Po­do­bała się jej bar­dzo pli­so­wana, wie­lo­war­stwowa, roz­sze­rzona spód­nica i kwa­dra­towy de­kolt. Do­brze wy­glą­dała w su­kien­kach na ra­miączka.

Choć na­dal była na sie­bie zła za to, jak się wy­głu­piła tego po­po­łu­dnia, po ką­pieli po­czuła się o wiele le­piej i się uspo­ko­iła. Ubie­ra­jąc się, cie­szyła się już per­spek­tywą wie­czoru.

Za­mie­rzała upiąć włosy, ale zde­cy­do­wała, że zo­stawi je roz­pusz­czone, opa­da­jące swo­bod­nie na ra­miona, więc wy­szczot­ko­wała je, aż zro­biły się je­dwa­bi­ste i błysz­czące. Były bar­dzo ja­sne, a ru­mian­kowy szam­pon, któ­rego uży­wała, pod­kre­ślił psze­niczne roz­bły­ski. Jak zwy­kle ogra­ni­czyła ma­ki­jaż do mi­ni­mum, ale nadała oczom smoky look.

Wło­żyła su­kienkę. Opusz­czona ta­lia i marsz­cze­nie na przo­dzie na­wią­zy­wały do stylu lat dwu­dzie­stych ze­szłego wieku. By to pod­kre­ślić, Luna wy­brała jako do­da­tek długi sznur pe­reł, które nie­gdyś na­le­żały do jej matki i które ta za­pi­sała jej w te­sta­men­cie. Były piękne. Do na­szyj­nika do­brała kol­czyki z pe­re­łek, a na stopy wsu­nęła san­dałki na szpil­kach w ko­lo­rze bla­dego złota.