Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Młoda dziennikarka musi zdecydować, czemu ma pozostać wierna, kiedy miłość i pożądanie zderzą się z mrocznymi sekretami przeszłości.
Luna Ward, dziennikarka z Nowego Jorku pisząca na tematy naukowe, przemierza pół świata, by przeprowadzić tajne rozeznanie w klinice stosującej alternatywne metody leczenia w Kadyksie. Udając zainteresowaną odkryciami badaczkę, zostaje tam zatrudniona, jednak zadanie coraz bardziej się komplikuje, a uporządkowane życie Luny ogarnia kompletny chaos.
Lekarz, którego zamierzała wziąć pod lupę, kontrowersyjny Ruy Rueda de Calderón, jest zupełnie inny niż się spodziewała. Mężczyzna o surowej cygańskiej urodzie i przewrotnym poczuciu humoru robi wszystko, żeby ją zdobyć. Ale jak mogłaby ulec namiętności na przekór wszystkiemu, co podpowiada zdrowy rozsądek? I czy Ruy zdoła jej jeszcze kiedykolwiek zaufać, jeśli odkryje jej prawdziwą tożsamość? W dodatku Luna dowiaduje się, że on sam ukrywa druzgocącą prawdę…
Hiszpańska krew płynąca w żyłach Luny budzi się w zetknięciu z krainą egzotycznych legend, pełnych fantazji Cyganów i zmysłowej muzyki flamenco. Oszałamiająco barwny Kadyks wywiera magiczny wpływ na jej serce. Czy miłość Ruya i Luny ma szansę przetrwać pomimo dziedzictwa kłamstw i tragedii, jakie ciążą na ich rodzinach, i odrodzić się niczym Feniks z popiołów?
Dziedzictwo to opowieść o prawdzie, marzeniach i pożądaniu. Ale w świecie sekretów trzeba bardzo uważać, czego się pragnie…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 672
Dziedzictwo
Hannah Fielding
Wydanie pierwsze, 2022London Wall Publishing Sp. z o.o.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w bazie danych lub systemie wyszukiwania, lub przekazywana, w jakiejkolwiek formie bądź w jakikolwiek sposób, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani w inny sposób rozpowszechniana w jakiejkolwiek oprawie lub okładce innej niż ta, w której została opublikowana, bez podobnego warunku, w tym niniejszego warunku, nałożonego na kolejnego nabywcę.
Copyright © Hannah Fielding 2022
Powołano się na moralne prawo autora.
Wszystkie postacie i wydarzenia w tej publikacji, poza tymi, które wyraźnie znajdują się w domenie publicznej, są fikcyjne, a wszelkie podobieństwo do jakiejkolwiek prawdziwej osoby, żyjącej lub zmarłej, jest czysto przypadkowe i niezamierzone przez autora.
Dołożono wszelkich starań, aby uzyskać niezbędne zezwolenia w odniesieniu do materiałów objętych prawem autorskim. Przepraszamy za wszelkie pominięcia w tym względzie i z przyjemnością zamieścimy stosowne podziękowania w kolejnych wydaniach.
Tłumaczenie: Anna Esden-TempskaRedakcja: Elwira WyszyńskaWersja elektroniczna: Pracownia DTP Aneta Osipiak-WypiórKorekta: Anna Suligowska-Pawełek
ISBN 978-83-66798-25-0
London Wall Publishing Sp. z o.o.Hrubieszowska 2, 01-209 Warszawawww.londonwallpublishing.comwww.hannahfielding.netpl.hannahfielding.net
Tych dwoje narodzi się światy od siebie,
I będą mówić innymi językami, i nawet nie pomyślą
Że ktoś taki istnieje, nie będą mieli pojęcia;
Lecz przez nieznane morza, do nieznanych lądów
Podążą, wymykając się szkwałom, na przekór śmierci;
I, całkiem nieświadomie, wszystkim co zrobią, będą zmierzać do tego,
Że dnia pewnego wyjdą z ciemności, spotkają się
I odnajdą sens życia w swoich oczach.
Susan M. Spalding, Los
Manhattan, rok 2010
Siedem pięter niżej nieustanny szum przedpołudniowego ruchu ulicznego stanowił tło dla cichnącej w oddali syreny straży pożarnej. Nie po raz pierwszy Luna kompulsywnie wyrównała sterty porządnie leżących na biurku papierów, a jej wzrok powędrował na zewnątrz, uciekając od ekranu komputera. Wysokie, łukowate okna spichlerza zaadaptowanego na redakcję czasopisma „Scientific US” wychodziły na Hudson Square, modną część Dolnego Manhattanu.
Luna nie lubiła niespodzianek. A jej naczelny, Ted Vandenberg, zdawał się niezwykle tajemniczy, kiedy prosił, żeby przyszła do jego gabinetu za pięć minut i teraz czekała na ten moment jak na szpilkach.
Dlaczego Ted nie chciał zdradzić od razu, o co chodzi?
Spojrzała na zegarek i rozchyliła żaluzje, żeby wpuścić do środka trochę świeżego powietrza zza otwartego okna. W oddali widać było panoramę Nowego Jorku z jego wieżowcami z połyskującego szkła i stali. Blask słońca na błękitnym niebie tego rześkiego dnia wczesnej wiosny był oślepiający – jakby miasto zostało specjalnie oświetlone, żeby robić wrażenie, kreśląc dumny poemat strzelistych proporcji.
Jednak tutaj, na zachodnim brzegu wyspy Manhattan, gdzie prądy rzeki Hudson spotykały się ze słonymi wodami Zatoki Nowojorskiej, na południe od Greenwich Village mieściła się urocza enklawa niższej zabudowy i krętych, obsadzonych drzewami ulic. Luna uwielbiała te chaotycznie stojące domy z brązowej cegły, bary i kluby jazzowe, antykwariaty i galerie, i charakterystyczne dla tego miasta drewniane wieże wodne na dachach, przypominające ogromne chińskie latarnie. Było coś fascynującego w tłumie przechodniów, w tym nieustannym strumieniu ludzkim i wiecznym gwarze. Lubiła te dobrze sobie znane odgłosy – kakofonię grajków ulicznych mieszającą się z dźwiękami klaksonów żółtych taksówek, warkotem samochodów dostawczych przedzierających się od rynków i magazynów hurtowni Tribeki i West Village do restauracji, sklepów i hoteli.
Anonimowość w wielkim mieście bardzo Lunie odpowiadała. W Nowym Jorku było jej dobrze, niczym w wielkim płaszczu ochronnym, który spowijał ją kokonem hałaśliwego tętniącego życiem chaosu. Jednak, mimo całego tego pokrzepiającego kamuflażu, czasami podstawowe kwestie wydawały się jej nie do udźwignięcia. Wewnątrz niej panował podobny zamęt jak w metropolii, która ją otaczała, i groził lada chwila wybuchem, a ona każdego dnia próbowała usilnie powstrzymać eksplozję.
Ostatniej nocy znów miała ten sen. Obudziła się gwałtownie, jak zwykle, mokra od potu, zdyszana, serce jej waliło, a w uszach nadal dźwięczał własny błagalny krzyk. Już od jakiegoś czasu nie miewała tych koszmarów. Zastanawiała się, czy teraz dopadły ją znowu przez natarczywość kolegi z działu graficznego, który zaprosił ją na kawę. To jego zamglone, lepkie spojrzenie... Przypomniała sobie panikę, jaka ogarnęła ją na jego propozycję. Było jej okropnie niezręcznie i nie potrafiła się od tego uwolnić, a jeszcze doszły kłopoty ze snem.
W roztargnieniu odgarnęła swoje długie blond włosy za uszy. Miała dwadzieścia pięć lat, ale nadal nie czuła się dorosła. Utknęła w mrocznym, pełnym cieni świecie wspomnień, wyizolowana, a jednak bała się światła. Pod wieloma względami samotność była bezpieczna i pociągająca. Dlaczego więc dręczył ją ten niepokój? Tlił się cicho w jej duszy, grożąc, że w każdej chwili może eksplodować niszczącym płomieniem. A w dodatku Angelina... Luna okropnie za nią tęskniła.
– Luno, porozmawiajmy teraz, dobrze?
Wyrwana ze swoich ponurych myśli, uniosła wzrok. Parę metrów od niej, w progu jednego z bocznych gabinetów przy wspólnej przestrzeni redakcji stał Ted Vandenberg. Był niski i brzuchaty, z burzą niemal białych włosów. Popatrywał na nią z błyskiem w oku zza okrągłych okularów o jasnych oprawkach. Dyskutując jeszcze o czymś z jej tyczkowatym kolegą, który zgarniał właśnie jakieś papiery do skórzanej teczki, uśmiechnął się i skinął na nią.
– Chodź, siadaj. Zaraz skończę z Natem.
Luna opanowała się i kiwnęła głową.
– Oczywiście. Dzięki, Ted.
Prześlizgnęła się obok niego do gabinetu. W odgrodzonym matową szybą sanktuarium szefa przy ścianie z surowej cegły stały półki z książkami. Na ścianach pomalowanych na biało wisiały zdjęcia w ramkach. Przebiegła wzrokiem obrazki – okładki starych wydań magazynu z końca dziewiętnastego wieku, nagrody dziennikarskie, kolorowe plakaty promujące naukę, czarno-białe zdjęcia słynnych naukowców. W odróżnieniu od nienagannego porządku, jaki miała na swoim stanowisku pracy Luna, tutaj wszędzie leżały porozrzucane papiery, sterty książek piętrzyły się na krzesłach i w chwiejnych stertach na podłodze.
Kiedy Luna oczyściła sobie miejsce i usiadła, dostrzegła na dużym, mahoniowym antycznym biurku Teda jakąś teczkę i ze zdumieniem odczytała na niej swoje nazwisko. Obejrzała się nerwowo na otwarte drzwi. Nie widziała Vandenberga, ale nadal słyszała jego głos na zewnątrz. Z boku folderu wysunęło się kilka kartek. Luna uniosła się lekko, żeby się lepiej przyjrzeć. Na brzegu leżącej na wierzchu strony znajdowało się małe zdjęcie ciemnowłosego mężczyzny w okularach. Zaintrygowana wyciągnęła rękę, ale ledwie dotknęła kartki, drzwi za nią lekko skrzypnęły.
– Ciekawość to jeden z najbardziej nieodłącznych i charakterystycznych atrybutów żywego umysłu. Tak twierdził Samuel Johnson. Bystry człowiek.
– Słucham? – wybąkała Luna, szybko siadając z powrotem.
Ted Vandenberg wszedł i umościł się wygodnie w fotelu za biurkiem. Uśmiechnął się do niej. Pod siwą czupryną była sympatyczna twarz o niskim czole, krótkim nosie i szerokich ustach, które często rozciągały się w uśmiechu, ukazując zęby. Luna zawsze miała wrażenie, że przypomina żółwia z filmów rysunkowych. Pełen energii, o pogodnym, miłym usposobieniu, był niesłychanie inteligentny, co bardzo ceniła. Tak naprawdę ogromnie lubiła Teda, pomimo jego bałaganiarstwa i skłonności do spóźniania się na umówione spotkania – cech, które bardzo irytowały ją u innych ludzi. Poprawiła się na krześle, celowo nie patrząc na teczkę.
– Tego właśnie oczekuję od naukowców – powiedział rozpromieniony Vandenberg, wskazując na dokumenty i podsuwając wyżej okulary na nosie. – Ciekawości. Najlepsi odkrywcy są jak pięcioletnie dzieci. Nigdy nie przestają pytać kto, co, gdzie, dlaczego, kiedy i jak? Ciekawość to studnia, dzięki której my, naukowcy, żyjemy i z której czerpiemy siły witalne. Nie bój się więc z niej korzystać. – Uniósł swoje krzaczaste ciemne brwi. – Zawsze myślałem, że masz zadatki na pierwszorzędnego dziennikarza śledczego. Jednak zacznijmy od początku, po kolei… Od jak dawna u nas jesteś?
– Minęło dopiero pół roku.
Do czego on zmierzał? Czy chciał powiedzieć, że nie nadaję się do tej pracy? Duże, bursztynowe oczy Luny przyglądały się jego twarzy w poszukiwaniu oznak niezadowolenia, ale Ted po prostu uśmiechnął się do niej, nadal mierząc ją ciekawie wzrokiem.
Wstał i podszedł do szafki z boku.
– Kawy?
– Tak, chętnie, dziękuję.
Vandenberg nalał parującą kawę z chromowanego dzbanka do dwóch porcelanowych filiżanek, które musiały pochodzić z zupełnie innych kompletów i nie pasowały do siebie.
– Przyjąłem cię do nas ze względu na doskonałe oceny z biologii molekularnej w Princeton i imponującą pracę doktorską dotyczącą zagadnień popularyzacji nauki. Masz doskonałe przygotowanie akademickie. Ale i coś więcej. Jesteś śmiała, dociekliwa i dokładna. Krótko mówiąc, jeśli jeszcze sama nie zdałaś sobie z tego sprawy, masz wszystko, czego potrzeba pierwszorzędnemu dziennikarzowi zajmującemu się dziedziną nauki. Bardzo słusznie nie wybrałaś pracy w laboratorium. To by cię za bardzo ograniczało. Przez tych kilka miesięcy, odkąd tu jesteś, nabrałem przekonania, że masz niezbędny u nas instynkt badacza.
Luna zarumieniła się lekko na jego komplement, jednak nie odezwała się, czekała, kiedy przejdzie do rzeczy. Oczy jej błyszczały. To było to – przełom, jakiego pragnęła.
Vandenberg podał jej filiżankę i usiadł. Splótł dłonie na swoim wydatnym brzuchu.
– Wiesz już, że szczycimy się przeprowadzaniem dokładnego, bezstronnego rozeznania. Zastanawiałem się więc przez kilka dni, bo mam wrażenie… choć nie chciałbym być nietaktowny, że terapie alternatywne nowotworów interesują cię ze względów osobistych, może nawet jesteś do nich uprzedzona, co z kolei mogłoby znaczyć, że nie stać cię na taki obiektywizm w tej dziedzinie, na jakim by mi zależało.
W tym momencie Luna starała się zaoponować, ale on uniósł dłoń.
– Mówię to, ale myślę, że autentyczne głębokie zaangażowanie bardzo pomaga w stworzeniu świetnego artykułu.
Urwał na chwilę i choć w biurze było chłodno, odruchowo otarł czoło chusteczką.
– Chcemy mieć rzetelny reportaż na temat Instytutu Badania Terapii Naturalnych, organizacji non-profit działającej w Andaluzji. Widzę, że o niej słyszałaś.
W pierwszej chwili Luna nie potrafiła ukryć wrażenia. Oczywiście, słyszała o tej placówce. Jej kuzynka Angelina przed śmiercią była leczona w tego typu ośrodku w Kalifornii. Luna nigdy nic nie mówiła w pracy o swoim życiu prywatnym, ale zwierzyła się szefowi, kiedy prosiła o kilka dni wolnego, by wziąć udział w pogrzebie Angeliny. Teraz szybko stłumiła emocje i przybrała obojętny wyraz twarzy, jakby zwyczajnie słuchała, co Vandenberg powie dalej.
– No, dobrze… – ciągnął. – Instytut zaczyna przyciągać wielką uwagę mediów, między innymi przez swoje nowatorskie, choć zapewne kontrowersyjne i nieco szalone terapie ziołowe.
– Założę się, że to mocno drażni niektóre firmy farmaceutyczne – mimowolnie wtrąciła Luna.
Uśmiechnął się i skinął głową.
– Na pewno. Rozmawiałem o tym wczoraj wieczorem z paroma głównymi rozgrywającymi na rynku. Podczas jednego z tych wielkich przyjęć, które urządza na Upper East Side profesor Henderson dla Akademii Nauk.
Przez chwilę przyglądał się jej w zadumie, jakby zamierzał coś dodać.
– W każdym razie, Luno, chciałbym, żebyś wzięła pod lupę człowieka kierującego instytutem, którego największą satysfakcją jest ucieranie nosa gigantom farmaceutycznym. Ma za sobą klasyczne studia medyczne, ale jest, jak można by to określić, „odszczepieńcem”. Rzecz w tym, że ma mózg jak komputer i potrafi mówić. Wydaje się bardzo wiarygodny, silna osobowość. W dodatku, z tego, co słyszałem, to niezły playboy.
– Jak się nazywa? To on? – Wskazała na kartkę wystającą z teczki.
– Doktor Rodrigo Rueda de Calderón. I tak, mam tu trochę informacji na jego temat dla ciebie.
Luna sięgnęła po teczkę i wyciągnęła kartki. Przerzuciła trzy pierwsze strony z CV. Małe zdjęcie niewiele mówiło. Choć na pewno był młodszy, niż by się spodziewała. Ciemnowłosy mężczyzna w okularach wydawał się po prostu elegancki i oficjalny – wcale nie wyglądał na playboya. Za to już na pierwszy rzut oka jego kwalifikacje i osiągnięcia jako lekarza robiły imponujące wrażenie.
– W takim razie… – Vandenberg popatrzył na nią z błyskiem w oku. – Czy to by cię interesowało? Młodzieńcze ambicje pozwalają daleko zajść w dziennikarstwie śledczym. Intuicja podpowiada mi, że masz w sobie to coś, by zmobilizować siły i sumiennie wykonać dla nas zadanie wywiadowcze.
– Musiałabym pojechać do Hiszpanii?
– Tak. Do kliniki w Kadyksie. Rozumiem, że mówisz płynnie po hiszpańsku, co jest dodatkowym atutem.
– Na jak długo?
Lunie robiło się już nieco słabo z niepokoju. Nie była w Hiszpanii od czasów dzieciństwa i choć z wielkim sentymentem wspominała ten kraj i jego mieszkańców, nie miała ochoty spotykać znowu swoich tamtejszych krewnych. Zresztą nawet pomijając ten fakt, takie przedsięwzięcie pociągałoby za sobą konieczność działania pod przykrywką. Jak by się z tym czuła? Jednak ta propozycja oznaczała dla niej wielką szansę, pod każdym względem, i trudno byłoby ją tak lekko odrzucić.
– Myśleliśmy, że mniej więcej na miesiąc. Może nieco dłużej – oświadczył Vandenberg. – Wystąpimy z prośbą o bezpłatny staż dla ciebie, co będzie można bez trudu załatwić. Ktoś, kogo znam w Princeton, wyśle twoje CV, żeby w instytucie nie zorientowali się, że pracujesz dla nas. Redakcja pokryje wszystkie koszty.
Luna już zastanawiała się nad wszelkimi aspektami takiego zlecenia.
– Chciałbyś więc mieć starannie udokumentowane sprawozdanie z działalności instytutu i jego charyzmatycznego, buntowniczego szefa?
– Tak sądzę, tak, tego nam trzeba. – Vandenberg wrzucił dwie kostki cukru do kawy i zamieszał ją, wpatrując się w Lunę. – Jednak nic takiego, co naraziłoby na szwank reputację czasopisma. Chodzi o rzetelne zbadanie sprawy.
– Sądzisz więc, że jest tu jakieś podwójne dno? Przedsiębiorstwa farmaceutyczne obawiają się, że zwodniczy program leczenia kradnie im uwagę mediów?
– Możliwe, że coś takiego się dzieje. Choć trudno mi uwierzyć, że dobry doktor ma jakiś większy wpływ na ich wyniki finansowe.
– Domyślam się, że świat medyczny głośno dyskredytuje jego metody jako kolejny przykład pseudonaukowych eksperymentów?
– Oczywiście, ale to nie znaczy, że masz iść w ich ślady. Jak mówiłem, bądź bezstronna. – Łyknął kawy i zachichotał. – Ale trochę pieprznych szczegółów nigdy nie zaszkodzi, prawda? Wczoraj wieczorem na tej kolacji był twój wuj. Na pewno zdajesz sobie sprawę, że zainwestował mnóstwo pieniędzy w badania i patenty. Nie ma najlepszego nastawienia do handlarzy ziołami, którzy próbują go wysadzić z rynku. – Znów zachichotał. – Zwykle po takich gigantach spływa to jak woda po kacze. Tamci to małe rybki, ale chodzą słuchy, że doktor Rueda de Calderón zbiera fundusze na dokładne badania, co może wskazywać, że któraś z jego metod naprawdę jest rokująca. I, jak słusznie się domyślasz, twój wuj jest po prostu wściekły, że ten doktor przyciąga taką uwagę prasy.
Na wspomnienie o wuju twarz Luny przybrała obojętny wyraz, choć zacisnęła palce na papierach. Podniosła filiżankę i próbowała nie dać nic po sobie poznać.
– A co Lorenzo robi w Nowym Jorku?
– Przyleciał na kilka dni z Kalifornii, nim wyruszy w objazd po Europie. Imponujący facet, ten Herrera. Ma parę. Trudno się dziwić, że udało mu się stworzyć najpotężniejsze przedsiębiorstwo farmaceutyczne w Hiszpanii. Zaczyna wyrabiać też sobie markę tutaj. Życzę mu powodzenia.
Luna wzięła nieco zbyt duży łyk kawy i skrzywiła się lekko, kiedy gorący płyn sparzył jej język.
– Tak, wuj Lorenzo zawsze umiał skupiać się na tym, by osiągnąć to, czego chce.
To zresztą mało powiedziane, pomyślała, zadowolona, że Kalifornia jest niemal cztery i pół tysiąca kilometrów stąd.
Szybko zmieniła temat.
– Jak sądzisz, ile zajmie załatwienie formalności?
Na twarzy Vandenberga pojawił się szeroki uśmiech.
– Już uruchomiłem kanały, by przesłać jak najszybciej aplikację do instytutu. Możesz być w Kadyksie w przyszłym tygodniu.
Luna odstawiła ostrożnie filiżankę na biurko i przez chwilę patrzyła uważnie na redaktora.
– Dobrze, Ted. Wchodzę w to.
***
Parę godzin później Luna wyszła z budynku i ruszyła Szóstą Aleją do swojej ulubionej knajpki na lunch. O mało się nie wzdrygnęła, kiedy Ted wspomniał o alternatywnych metodach leczenia raka. Nie minął jeszcze rok od śmierci Angeliny. Miała dopiero dwadzieścia jeden lat, tyle pomysłów na życie, planów na przyszłość. Żałoba Luny była tak świeża, że na myśl o kuzynce kłuło ją w sercu, jakby ktoś niespodziewanie zakręcił w nim nożem.
Wyjęła telefon, wybrała numer i wzięła głęboki wdech. Usłyszała ciepły, zaciekawiony głos ciotki po drugiej stronie.
– Cześć ciociu. Tu Luna. Mam ci coś ważnego do powiedzenia.
Ostrożnie dobierając słowa, przekazała ciotce Bei, jak wyglądała jej rozmowa z Tedem Vandenbergiem.
– Jak widzisz, to dla nas szansa. Może z tego, co przydarzyło się Angelinie, wyniknie coś pozytywnego. Może przynajmniej uda się nam uchronić innych i ich rodziny przed takimi szarlatanami – ciągnęła, a potem wsłuchiwała się w drżący głos ciotki, nim dodała: – Tak, Zgadzam się z tobą. Takim klinikom nie powinno uchodzić na sucho, że handlują fałszywymi nadziejami.
Północna Hiszpania, kilka tygodni później
Dziesiąta wieczorem, a Barcelona właśnie budziła się do życia. Luna przebijała się przez tłum na chodniku w kierunku słynnej promenady Las Ramblas. Kilka godzin wcześniej wylądował samolot, który przywiózł ją do Starego Świata, jak niektórzy Amerykanie nazywali Europę. Lot miał opóźnienie, a podróż była męcząca, ale Luna musiała rozprostować nogi. W Nowym Jorku było dopiero późne popołudnie i wcale nie chciało się jej spać.
Kiedy dotarła do hotelu Casa Montaner, zostawiła bagaż w lobby oświetlonym kusząco żółtoróżowawym światłem lamp inspirowanych Gaudím. To był elegancki budynek w stylu art nouveau w dzielnicy Eixample na północ od starego miasta, o marmurowych i kamiennych kolumnach wznoszących się do wysoko sklepionego sufitu. Mimo nęcącej atmosfery Luna od razu spytała o drogę nad morze. Sympatyczny młody recepcjonista z miejsca rozpoznał w niej Amerykankę, choć mówiła świetnie po hiszpańsku, i poradził, jak iść na Plaça del Portal de la Pau i do Port Vell, najstarszego portu Barcelony.
– Hay una magnifica estatua de Cristóba Columbu en la plaza, na placu jest wspaniały pomnik Krzysztofa Kolumba – powiedział, przypatrując się z zachwytem jej długim blond włosom i bursztynowym oczom, które błyszczały w oprawie ciemnych rzęs pod idealnymi łukami brwi. – Na końcu Las Ramblas trafi pani na Port Vell. To ulica tylko dla pieszych. Jest tam mnóstwo restauracji i barów. W Barcelonie nie ma lepszego miejsca, by się zabawić. Tak naprawdę nigdzie na świecie noce nie są tak pełne życia jak w naszych tascas – dodał z dumą. – Ale niech pani uważa na torebkę, señorita. Hey muchos carteristas en todo, kręci się tam sporo kieszonkowców. Szczególnie późną nocą południowy kraniec ulicy staje się mniej bezpieczną, jakby to powiedzieć, mniej przyzwoitą okolicą.
Luna uśmiechnęła się. Nie zamierzała podejmować niepotrzebnego ryzyka. Poza tym była z Nowego Jorku, uważała więc, że potrafi sobie radzić.
– Dziękuję za radę. Czy do Las Ramblas jest daleko?
– Diez minutos a pie en la mayoría de los, najwyżej dziesięć minut spacerem. – Recepcjonista podsunął jej po błyszczącym tekowym blacie księgę gości. – Jeśli wolno spytać, jest pani w Barcelonie służbowo czy jako turystka?
– Przyjechałam na jutrzejszą konferencję w hotelu – wyjaśniła, składając podpis. – Potem jadę do Kadyksu.
Recepcjonista uprzejmie skinął głową i uśmiechnął się szeroko.
– No tak, wykład wygłosi ogromnie ceniony mówca, profesor Goldsmith. Życzę miłego wieczoru, señorita, mam nadzieję, że pobyt u nas będzie dla pani przyjemny.
– Muchas gracias, dziękuję bardzo za pomoc.
Był piękny wiosenny wieczór, na ulicach panował ruch, gdy Luna szła Dzielnicą Gotycką. W powietrzu unosiły się fascynujące wonie. Żadna nie dominowała, ale docierały do niej kolejno, ciepłe i aromatyczne. Próbowała je rozpoznać – czosnek, owoce morza, ziele angielskie, szafran, gorąca oliwa, smażone pomidory i mnóstwo innych, których nie umiałaby nazwać. Od czasu do czasu docierał zapach kwiatów z ogrodów. Luna wdychała uderzające do głowy nuty róż, jaśminów i tuberozy. Na każdym rogu czuło się, jak w Nowym Jorku, że to wielkie miasto, a jednak egzotyka, specyficzna natura tego miejsca była uderzająca.
Wydawało się, że wszyscy wylegli na ulice. Z tego, co było widać, kryzys nie dotknął zbytnio Barcelony. Sklepy, pomimo późnej pory, nadal były otwarte i pełne klientów. Restauracje i kafejki o jaskrawych markizach powystawiały stoliki na zewnątrz. Tłumy spacerowały wte i wewte w ślimaczym tempie. Nikt nie miał zamiaru się spieszyć, ludzie szukali okazji, oglądali wszystko dokładnie. Pojazdy na jednokierunkowej uliczce stały w korku zderzak w zderzak. Od czasu do czasu Luna mijała jakiś samochód, przez którego otwarte okna dudniła rytmiczna muzyka nastawiona na pełen regulator. Była w Hiszpanii!
Szła z pewnością siebie osoby ponad wiek dojrzałej. Było jej wygodnie w czółenkach na płaskim obcasie i w elastycznych dżinsach, które układały się idealnie na jej szczupłych kształtach. Nie miała świadomości, jakie zainteresowanie budzi swobodne kołysanie się jej bioder. Mężczyźni oglądali się za nią, zatrzymywali na niej wzrok, śledzili ją zafascynowani, ale ona była pogrążona w swoich myślach.
Czuła się beztrosko. Bardziej niż kiedykolwiek była przekonana, że podjęła słuszną decyzję. Prawda, obawiała się trochę wyprawy do Kadyksu. Nie chciała przypadkiem natknąć się tam na kogoś z rodziny. Ale jej fascynacja Hiszpanią była tak wielka, że pokonała wszelkie opory.
I tak oto znalazła się tu – Luna Emilia Ward, najmłodsza córka Montgomery’ego Warda, znanego amerykańskiego biznesmena, i Adalii Herrery, piękności z hiszpańskiej śmietanki towarzyskiej. Znów była w Hiszpanii, po raz pierwszy od tamtych wakacji z czasów dzieciństwa. Tego wieczoru, napawając się niepowtarzalną atmosferą miasta, żałowała, że nie wybrała się tu wcześniej. Powinna była mieć więcej odwagi i, mimo mieszanych uczuć do swoich korzeni, podążyć ich śladem.
Choć była ze strony matki Hiszpanką, w tym kraju spędziła tylko krótkie wakacje jako dziecko. Tamten cudowny pobyt wynagrodził jej przynajmniej po części chłód, jakiego zaznała ze strony matki jako mała dziewczynka. Wspomnienia z tego zetknięcia się z Hiszpanią nadal były w niej żywe, żarzyły się w niej niczym ciepły niegasnący płomyk. Teraz wróciły bardziej wyraźne niż kiedykolwiek. Zabawy w sadach pomarańczowych pod hiszpańskim słońcem, białe miasteczka na wzgórzach, łodzie wypływające w lazurowe morze, porywające rytmy gitar grających flamenco, niekończące się świętowanie i serdeczni Hiszpanie, którzy zawsze z taką pasją jedli, pili, muzykowali i potrafili się cieszyć życiem. Coś z tego kraju na zawsze zapisało się w niej i czekało uśpione przez te lata. Podtrzymywała swoją znajomość języka, być może z nieświadomym zamiarem, że kiedyś tu wróci.
Jej rodzice wzięli burzliwy rozwód, kiedy miała siedem lat. Adalia zabrała swoją córkę z pierwszego małżeństwa, siostrę przyrodnią Luny, Juliet. Wyjechały do Hiszpanii. Montgomery zatrzymał Lunę w Kalifornii. Niemal natychmiast wysłał ją do szkoły z internatem, ale na pociechę miała przynajmniej wakacje w Kalifornii u dziadków ze strony ojca. Kiedy tylko mogła, spotykała się też ze swoją kuzynką, Angeliną. Matki nigdy już nie zobaczyła.
Miała dwanaście lat, kiedy Juliet, siedem lat od niej starsza, zginęła w wypadku samochodowym na Wschodnim Wybrzeżu, gdzie studiowała. Adalia, która już wcześniej była alkoholiczką, zapiła się wkrótce na śmierć. Jej brat, Lorenzo, nawiązał kontakt z Luną i od tego czasu odwiedzał ją i Montgomery’ego dwa razy do roku w Kalifornii.
Patrząc na to z perspektywy, Luna uświadomiła sobie, że jej przebiegły wuj, który potrafił troszczyć się o swoje interesy, podczas tych wizyt na Zachodnim Wybrzeżu wykorzystywał biznesowe znajomości ojca. Lorenzo Herrera był właścicielem firmy farmaceutycznej na Costa de la Luz w Andaluzji i rozszerzał działalność na resztę Europy. Zależało mu też na Stanach, gdzie chciał założyć filię Farmacéutica Corporationas. Zapewne właśnie to w równym stopniu przyciągało go do Kalifornii, jak chęć, by mieć swój udział w życiu siostrzenicy, choć zawsze utrzymywał, że przyjeżdża, by Luna nie zapomniała o swoim „dumnym hiszpańskim dziedzictwie”.
Jego wizyty urwały się gwałtownie, kiedy Luna stała się nastolatką. Nigdy nie zdobyła się na to, by przyjąć któreś z zaproszeń do jego hacjendy w Grenadzie albo domu w Kadyksie. Na samą myśl, że miałaby do czynienia z rodziną matki, w brzuchu jej się przewracało. W gruncie rzeczy całkowicie ignorowała kraj Adalii, tak jak ona ignorowała ją we wczesnym dzieciństwie, kiedy miała ją pod opieką. Gdy Luna dorosła i sama zaczęła podróżować po świecie, wybrała się do Egiptu, Peru, Chin, ale nie do Hiszpanii.
Nie w tym rzecz, by specjalnie przeszkadzało jej, że dorastając, większość czasu spędzała samotnie. To oznaczało, że mogła swobodnie zaspokajać swoją rosnącą ciekawość intelektualną. Zachwyciła ją precyzja i logika nauk ścisłych, dążenie do nowych odkryć na temat wszechświata. W szkole średniej szybko prześcignęła wiedzą rówieśników, co zaprowadziło ją na studia na Uniwersytecie Princeton, a potem Cornell. Później mogła przebierać w ofertach pracy naukowej na różnych uczelniach, ale nim zdecydowała, co wybrać, zadzwonił Ted Vandenberg. Przeczytał artykuł, który wysłała do ich redakcji i w ten sposób jej pasje badawcze zmieniły kierunek. Nie trzeba było jej długo namawiać na przyjęcie pracy w „Scientific US”.
– Masz nosa do wynajdywania historii, naukowych i w ogóle – stwierdził Vandenberg.
Teraz dostała zlecenie napisania pierwszego dużego reportażu do czasopisma. Jej ciężka praca się opłaciła. Zgodnie z obietnicą, redakcja załatwiła jej staż na stanowisku asystentki analityka i badacza w El Instituto de Investigación de los Recursos Naturales, Instytucie Badań Terapii Naturalnych. Przebiegł ją dreszcz podniecenia. Jutro, po konferencji, będzie już w samolocie do Kadyksu i zacznie dziwny nowy etap życia, choć tylko tymczasowy.
W Kadyksie zamieszka blisko morza. Miała nadzieję, że będzie się jej lepiej spało. Już ogarniało ją niespodziewane uczucie wyzwolenia, które zdawało się przenikać otaczające ją powietrze. Barwne otoczenie wprawiało ją w euforię. Szybkim krokiem zmierzała na główną ulicę, napawając się atmosferą miasta. Skręciła w prawo i nagle znalazła się na Las Ramblas. Stanęła na chwilę, przypatrując się scenie, jaką miała przed oczami. Przez jasno oświetloną promenadę, obsadzoną platanami, płynęła rzeka ludzi.
Kiedy wmieszała się w wielonarodowy tłum, miała wrażenie jakby cały ruch – całe nocne życie Barcelony – skupiło się na tej szerokiej, trzypasmowej ulicy. Znajdowały się tu przytulne hiszpańskie knajpki, restauracje i kluby oświetlone neonami. Harmider był nie do opisania. Choć dyskoteki z lat siedemdziesiątych u niej w kraju przeważnie dawno odeszły w niepamięć, w Barcelonie działały w najlepsze i w ciepłym nocnym powietrzu dźwięczała rytmiczna muzyka. Podupadłe kina, opuszczone garaże i od dawna zamknięte teatrzyki wodewilowe zostały przekształcone w kolorowe nocne lokale.
Luna dostawała zawrotu głowy od tej rozmaitości. Byli tu księgarze, stragany z pamiątkami, tancerze flamenco, klowni i akrobaci. Kilkunastu artystów ulicznych, pomalowanych na brązowo lub biało niczym posągi, zadziwiało przechodniów różnorodnością kostiumów. Niektórzy zastygli na stojąco, inni w pozycji siedzącej, jeszcze inni poruszali się niczym nakręcane marionetki. Lunie wydawali się nieco upiorni i, w odróżnieniu do innych turystów, nie przystanęła, by zrobić zdjęcie.
Minęła bank, którego fasada była ozdobiona ogromnym smokiem i wachlarzem. Ten baśniowy obraz wywołał jej uśmiech. Przerywając szybki marsz, pozwoliła sobie na kilka minut przerwy, żeby zrobić parę fotografii temu ekscentrycznemu emblematowi. Nieco dalej można było sobie zamówić portret na chodniku. Do Luny podszedł jakiś karykaturzysta i zaproponował, że ją narysuje.
– Incluso en la caricatura no seria menos bella, nawet w karykaturze będziesz piękna – kusił.
Jednak ona tylko uśmiechnęła się i pokręciła uprzejmie głową.
– Tal vez en otro momento, może innym razem – powiedziała i poszła dalej.
Kiedy dotarła na skraj Plaça del Portal de la Pau, zapaliło się czerwone światło. Samochody z warkotem silników krążyły wokół kolosalnego, jasno oświetlonego pomnika Kolumba, który stał pośrodku placu z widokiem na morze. Tu nagle tłum stopniał, chodniki były niemal wyludnione. Nie było właściwie nikogo poza grupą jakichś grających w oczko naciągaczy. Obstąpili Lunę, starając się zwrócić jej uwagę, stawali za blisko, czuła się osaczona.
– Pod którą muszelką jest groszek? Gdzie pani idzie, señorita?
Czerwone światło zmieniło się na zielone i Luna z ulgą ruszyła do Passeig de Colom i morza.
Zwalniając kroku, rozejrzała się, zastanawiała się, którędy teraz pójść. Widziała przed sobą drewniany most zwodzony Rambla del Mar, gdzie znów kłębił się tłum. Stojąc pod latarnią, wyciągnęła z kieszeni mapkę. Pomimo hałasu na szerokiej alei obsadzonej palmami i drzewami pomarańczowymi, słyszała z oddali szum fal uderzających o brzeg i burty eleganckich jachtów zacumowanych w marinie. Nad złotawą poświatą miasta niebo było szafirowoniebieskie. Łagodna nocna bryza muskała jasne włosy Luny, delikatna, uparta i chłodna. W rześkim powiewie wyczuwało się morską nutę. Luna oddychała głęboko świeżym nocnym powietrzem. Polizała usta. Miały słonawy smak.
Wkrótce otoczyli ją handlujący jakimiś drobiazgami. Wzięła mocno pod ramię małą skórzaną torebkę na długim pasku i przyspieszyła kroku. Recepcjonista w hotelu ostrzegał ją przed złodziejami w tej części miasta. Jeśli straci torebkę, sama będzie sobie winna.
Już miała zawracać, gdy z wąskiej bocznej uliczki po lewej stronie dobiegły ją dźwięki muzyki i klaskanie. Jej ulubione flamenco…
Zawahała się niepewna, czy podążyć tym śladem. Nie miała tego w planie. W nocnym powietrzu rozbrzmiewały z oddali namiętne elektryzujące nuty. Widziała kilka pokazów flamenco w Las Vegas i innych częściach Stanów, ale zawsze chciała zobaczyć takie tańce na żywo w Hiszpanii. Głos rozsądku podpowiadał jej, że w następnych miesiącach będzie miała po temu mnóstwo okazji i że to głupie zapuszczać się dalej, kiedy powinna wracać do hotelu, ale w tamtym momencie, zaintrygowana, była gotowa pójść za muzyką. W gruncie rzeczy powodowało nią coś silniejszego niż zwykła ciekawość – w głębi duszy obudziła się wielka pokusa, by dać się ponieść temu nocnemu zewowi. W jednej chwili podjęła decyzję i skręciła w uliczkę.
To była kręta, brukowana, kiepsko oświetlona alejka. Opustoszała, tylko tu i ówdzie w cieniu stały jakieś zajęte sobą pary. Luna po obu stronach mijała pomalowane kolorowo fasady domów z pięknymi balkonami z kutego żelaza. Zaciągnięte szczelnie persianas i drewniane drzwi strzegły tajemnic życia ich mieszkańców. Luna myślała o ludziach, którzy mogli kryć się w środku, podobnie jak kiedy płynęła gondolą między wspaniałymi, ale robiącymi wrażenie uśpionych, pałacami o pozamykanych okiennicach w Wenecji. Tutaj, podobnie jak w Dzielnicy Gotyckiej, powietrze było przesycone fascynującymi zapachami. Tym razem pikantne smakowite aromaty mieszały się z dymem palonego drewna i morską bryzą.
Coraz bardziej zaciekawiona, niepomna na głos rozsądku, szła dalej w wąską alejkę i ciemność. Dźwięki muzyki i rytmicznego klaskania i tupania dobiegały do niej falami. Czasami zdawały się już blisko, czasami były jakby dalej. Wtem z cienia wyskoczył bezszelestnie jakiś kot, aż podskoczyła. Popatrzył na nią fosforyzującymi oczami, nim czmychnął i znikł w wąskiej bramie jednego z domów. Nagle uświadomiła sobie, jak głośno niesie się tu stukot jej kroków na bruku, i przebiegł ją dreszcz. Wiedziała, że niemądrze jest zapuszczać się w ten ciemny labirynt, ale skoro zaszła już tak daleko, nie chciała zawracać.
Niespodziewanie, za ostrym zakrętem wąskiej uliczki znów zadźwięczało gorące, grane na żywo flamenco i odbiło się echem wśród nocy. Muzyka dobiegała z nocnego klubu kilka metrów od niej. Jego fasada o ciepłych słonecznych kolorach była oświetlona migającym szyldem El Cabo de Oro.
Kiedy zbliżyła się do tawerny, usłyszała już wyraźnie klaskanie, okrzyki olé i brzęk szklanek. Stała jeszcze chwilę niezdecydowana przy kolorowym murze. Od porywających dźwięków muzyki oddzielała ją już tylko zasłona z paciorków.
Wreszcie odchyliła je i zeszła kilka schodków w dół do tonącego w półmroku wnętrza. Kampania antynikotynowa najwyraźniej ominęła ten dziki światek, jak zauważyła wśród zamglonego od dymu powietrza.
W oddali na podwyższeniu siedział półkolem cuadro flamenco. W tym miejscu sala była otwarta na nocne niebo. Zespół grał w szybkim tempie, a publiczność klaskała i przytupywała do rytmu na wyłożonej kafelkami posadzce, od czasu do czasu pokrzykując olé dla dodania animuszu młodej tancerce. Dziewczyna śpiewała ochrypłym, zmysłowym głosem, a jej kastaniety wybijały synkopowany rytm.
Lampy na pomalowanych na czerwono ścianach rzucały ciepłą, bursztynową poświatę, oświetlając afisze z corrid, reklamy i zdjęcia torreadorów i tancerzy flamenco. Z jednej strony na prawo stał długi drewniany bar zastawiony niekończącym się szeregiem butelek o różnych kształtach i kolorach, pełen błyszczących szklanek i kieliszków. Większość gości, obsługiwanych przez kościstego barmana żującego tytoń, siedziała na rattanowych stołkach przy barze, inni jedli tapas i pili przy niskich stolikach zrobionych z pustych beczek po winie. Po lewej stronie od sceny wysklepiony sufit otwierał się na obmurowane patio, gdzie też siedziało trochę ludzi, popijając i gawędząc w balsamicznym nocnym powietrzu.
Weszła głębiej, wypatrując jakiegoś stolika bliżej patio, gdzie mniej dokuczałby jej dym papierosów. W tawernie panował ścisk. Wśród gości byli głównie mężczyźni, a jeśli widać było jakieś kobiety, to wszystkie miały towarzystwo. W całym lokalu była jedyną kobietą bez obstawy. Poczuła się niezręcznie. Zaczynała żałować pochopnej decyzji. W Nowym Jorku nigdy nie chodziła do baru sama. Dlaczego nagle porwała się na coś takiego w pierwszy wieczór w Barcelonie? Jej jasnoblond włosy i blada cera wyróżniały się na tle miejscowego tłumu.
Na jej widok zrobiło się nieco ciszej. Przyciągała wzrok mężczyzn jak magnes. Niektórzy szeptali między sobą, popatrując na nią z ukosa. Kobiety też się na nią gapiły, mrużąc lekko oczy, które wyrażały coś całkiem przeciwnego niż spojrzenia mężczyzn. Cuadro przestało grać. Popijali wino, gdy z grupy wystąpiła naprzód następna tancerka. Luna stała z boku siedzącej widowni i rozglądała się dokoła.
Może powinnam wracać, pomyślała, czując się wyraźnie nie na miejscu.
I wtedy to się stało… ich oczy spotkały się i przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie. To było elektryzujące doświadczenie, Lunę przebieg prąd. Jego wzrok zza długich czarnych rzęs płonął ogniem, który ją rozpalił, gdy wolno przesuwał się po jej twarzy, a potem dalej, po ciele, z nieukrywanym zachwytem, jakby napawał się jej rysami, kształtami. Z daleka nie umiałaby określić koloru jego oczu, ale wiedziała, że są jaśniejsze od smagłej cery – inteligentne, pełne pasji.
Mężczyzna, którego miała przed sobą, był porażająco piękny w swojej idealnej męskiej urodzie. Jego zuchwałe, bezpośrednie spojrzenie powinno skłonić ją, by odwróciła się na pięcie i uciekła, ale jakaś bardziej potężna siła niż cokolwiek, czego dotąd doświadczyła… nagły przypływ adrenaliny w żyłach… sprawiły, że Luna stała, jakby ją zamurowało.
W ułamku sekundy serce jej podskoczyło i zaczęło bić jak szalone.
– Puedo llevar a la señorita un vaso de sangria y unas tapas? Mogę przynieść señoritcie szklankę sangrii i jakieś tapas? – Na ziemię sprowadził ją gwałtownie troskliwy głos kelnera. Kiedy milczała, nadal nieco zmieszana, uśmiechnął się do niej. – Mam wolny stolik, na samym przedzie. Noc jest gorąca i będzie pani miała świetny widok na zespół.
– Tak, dziękuję.
Oszołomiona poszła za kelnerem i usiadła na zewnątrz, pod rozgwieżdżonym niebem, gdy znów zabrzmiały ogniste nuty flamenco.
Wzrok Luny powędrował z powrotem na scenę, na tę surowo wyrzeźbioną twarz.
Był jednym z muzyków, Cyganem, nie miała co do tego wątpliwości. Teraz wziął mandolinę i zaczął grać, wtórując dwóm gitarzystom i mężczyźnie uderzającym w tabla, rodzaj bębna, jaki widziała w Egipcie, z otworem po jednej stronie. Parę dziewczyn z widowni dołączyło do cuadro i tancerki na scenie. Atmosfera była spontaniczna, dzika.
Ze swojego miejsca miała dobry widok na swojego Cygana i mogła mu się przyglądać, nie zwracając tym zbytniej uwagi. Miał czarne włosy, gęste, błyszczące, odgarnięte z szerokiego czoła do tyłu. Zauważyła, że są dość długie, ale może nie aż tak bardzo jak na Cygana. Kilka kosmyków opadało na czoło, gdy czasami poruszał głową w takt muzyki. Miał mocne męskie rysy, wydatne kości policzkowe i lekko orli nos, bardziej arystokratyczny niż cygański, choć w tym mężczyźnie było coś niebezpiecznego, co przeczyłoby takim skojarzeniom.
Jego kuszące, pełne usta, o gładkich, nieco wydętych wargach, nasunęły Lunie dość śmiałe myśli – chodziły jej teraz po głowie nieproszone i choć noc była tak ciepła, przyprawiały ją o lekkie dreszcze. Wiedziała już, że oczy, w które patrzyła, były intensywnie niebieskie, w niesamowitym, głębokim kolorze, niczym niebo i morze w tym kraju. Luna zastanawiała się, ile może mieć lat – koło trzydziestu pięciu, czy może był nieco młodszy?
Kiedy tancerka skończyła występ i wycofała się, Cygan wstał, zrobił krok naprzód i mruknął coś w zapowiedzi kolejnego utworu, a Lunę na dźwięk jego zachrypniętego męskiego głosu znów przebiegł dreszcz. Zaczął od rytmicznego klaskania – toca de mano. Kelner szybko napełniał puste szklanki, gdy publiczność przyłączała się do wybijania rytmu, który osiągał crescendo, aż cała tawerna trzęsła się od okrzyków olé i anda.
Cygan wydawał się o wiele wyższy, niż przypuszczała. Musiał mieć dobrze ponad metr osiemdziesiąt. Zgrabny, idealnie zbudowany, o szerokich barach, wąskich biodrach i silnych udach, był ubrany w świetnie dopasowane dżinsy, które niewiele pozostawiały wyobraźni. Miała świadomość jego magnetyzmu, który był równie silny co jego sprężysta sylwetka. Z bliska dostrzegła ciemne kręcone włoski widoczne przy wycięciu spłowiałej bawełnianej koszulki, którą nosił z zadziwiającym fasonem.
Mięśnie jego rąk napięły się, gdy tym razem sięgnął po gitarę i uderzył szybką kaskadę akordów. Spojrzał jej w oczy. Na widok uśmiechu ukazującego białe zęby serce jej zamarło. Spuściła głowę, by ukryć zmieszanie.
Gdy rytmiczne klaskanie przycichło, zaczął śpiewać. Miał niski, łagodny głos, o ciepłej barwie, który wibrował od emocji, urzekający i upajający niczym eliksir miłości. Słuchała jak zaczarowana, opanował jej myśli i budził prymitywne, niepokojące pragnienia. Muzyka była zawodząca, namiętna, a gdy Luna patrzyła, jak długie palce mężczyzny na przemian to pociągają, to uderzają struny gitary, najpierw lekko, potem coraz mocniej w zawrotnej prędkości, nagle uzmysłowiła sobie, że zastanawia się, jakby to było czuć je na swojej skórze. Śpiewał w języku Caló, więc nie rozumiała słów, ale odbierała intensywność emocji w pełnych, wibrujących nutach i choć to był występ przed publicznością, zmysłowe spojrzenie Cygana mówiło, że śpiewa tylko dla niej.
Siedziała z zapartym tchem, nie odrywając oczu od jego ekspresyjnej twarzy, poruszona do głębi.
Wybuchły szaleńcze owacje, gdy pełna namiętności melodia przebrzmiała, a jego palce spoczęły nieruchomo na gitarze. Luna biła brawo tak długo i głośno jak inni. Do tawerny ściągali nowi goście. Wyrwała się z transu i starała się oprzytomnieć. Popatrzyła na zegarek, było po pierwszej w nocy. Gitarzystę otoczyli wielbiciele, młodsi i starsi, a jemu najwyraźniej podobało się, że przyciąga taką uwagę. Powiedziała sobie, że czas pomyśleć o powrocie. Popatrując na szerokie, muskularne ramiona gitarzysty ruszyła w kierunku baru. Zastanawiała się, czy o tej porze znajdzie taksówkę. Skinęła na kelnera i zapłaciła, zostawiając sowity napiwek.
Po czym pod wpływem nagłego impulsu wyciągnęła z portfela pięćdziesiąt euro.
– Por favor dar a este al guitarrista que acaba de cantar, proszę przekazać to gitarzyście, który przed chwilą śpiewał – powiedziała.
Kelner uśmiechnął się szeroko.
– Gracias, muchas gracias, señorita – powiedział, kłaniając się lekko. – Ale tu wszystko się dopiero rozkręca. Na pewno nie chce pani zostać i potańczyć?
Jakby na sygnał muzycy nadal przebywający na scenie zaczęli grać w szybkim, synkopowym rytmie, a sala powitała to owacjami i wszyscy znów przytupywali w dzikim transie.
– Widzi pani, señorita, jak to mówią, noc jeszcze młoda.
Luna uśmiechnęła się, mobilizując całą swoją samodyscyplinę.
– Obawiam się, że nie dla mnie. Ale dziękuję, muzyka była wspaniała – powiedziała i ruszyła znów przez salę, gdy kelner pospieszył wręczyć jej napiwek muzykowi.
Musiała przepychać się przez ludzi starających się dostać jak najbliżej sceny, żeby włączyć się w tańce, które teraz rozciągnęły się i na patio. Nieustający rytm muzyki zdawał się coraz głośniejszy, jakby przywoływał ją z powrotem. I wtedy obejrzała się na bar.
Gitarzysta stał z kelnerem, który szeptał mu coś do ucha, wskazując w kierunku Luny. Muzyk przeczesał palcami włosy i popatrzył na nią. Skinął w podzięce za napiwek i uniósł dwie szklanki z czymś co wyglądało na fino, wytrawne sherry. W jego jasnych oczach igrał zagadkowy uśmiech.
Zaschło jej w ustach. Prosił, żeby została. Ogarnęły ją sprzeczne uczucia. Nie potrafiłaby ich określić, ale każde sprawiało, że serce biło jej coraz szybciej, gdy tawernę wypełniały dźwięki flamenco.
Cząstka niej chciała poddać się uderzającej do głowy atmosferze, pragnęła być jak oni wszyscy tutaj – zmysłowa, namiętna, pozbawiona zahamowań. Ale coś mówiło, że jeśli zostanie tu choć odrobinę dłużej, znajdzie się na nieznanym sobie, niebezpiecznym terytorium i to ją przerażało.
Wzięła głęboki wdech i odwzajemniła jego uśmiech, kręcąc głową przepraszająco i dalej przepychała się przez tłum. Patrzył, jak odchodzi, i wziął spory łyk z jednej ze szklanek, nie spuszczając wzroku z Luny.
Dotarła do drzwi. Weszła na schodki i obejrzała się, by po raz ostatni spojrzeć na mężczyznę, który tak bardzo wytrącił ją z równowagi.
Ponad głowami otaczających go towarzyszy nadal obserwował ją uważnie. Usta mu drgnęły, gdy ich oczy znów się spotkały. Luna nastawiła ostrość i pstryknęła mu zdjęcie, czerwieniąc się lekko, zawstydzona swoją zuchwałością. Mając mętlik w głowie, szybko wyszła z lokalu na ciemną ulicę.
***
Taksówka, która zabrała ją z Plaça del Portal de la Pau, pędziła przez opustoszałe ulice do hotelu. Nadal pod wrażeniem tamtej pieśni Luna wyglądała przez okno, na migotliwe światła nocy, ledwie uświadamiając sobie piękno tego, co miała przed oczami. Od kiedy wyszła z tawerny, czar muzyki trwał w nieruchomym powietrzu, przepajał tę noc niczym zew miłości, gdy szła z powrotem na plac. Nawet o tej porze na bulwarach tętniło życie, ale teraz prawie nie zwracała uwagi na to, co niedawno wydawało się jej tak fascynujące. Bez reszty pochłaniało ją to, co się wydarzyło.
Zamknęła oczy, starając się zapisać w pamięci rysy śpiewaka flamenco, które zaczynały się jej już zacierać. Cieszyła się, że siedzi w tyle ciemnej taksówki i nikt nie jest świadkiem jej szaleństwa przypominającego młodzieńcze zadurzenie. Przeglądała zdjęcia zapisane w pamięci aparatu i odnalazła to jego. Choć było zrobione z daleka, cygańska uroda i charyzmatyczna osobowość robiły ogromne wrażenie i znów wzbudziły w niej silne emocje. Zawsze była taka opanowana, rozsądna, nie była przygotowana na tę szokująco zmysłową reakcję na męski wdzięk nieznajomego.
Uświadomiła sobie ze zdumieniem, że nagle pojmuje, na czym polega wszystko to, co dzieje się pomiędzy kobietą a mężczyzną. Po raz pierwszy uderzyło ją, że choć skończyła już dwadzieścia pięć lat, nigdy nie miała kochanka.
Oczywiście, okazji jej nie brakowało. Odkąd pamiętała, mężczyźni patrzyli na nią z czymś więcej niż zwykłym zainteresowaniem, i zresztą to ją drażniło. Kilka razy nawet chwyciły ją mdłości i ogarnęła panika. Choć jak każda kobieta lubiła czuć się atrakcyjna i poflirtować trochę na przyjęciu, zadarzało się, że wolałaby być szarą myszką – kochaną za to, kim jest, a nie obiektem pożądania.
Pomimo blizn, jakie nosiła głęboko i które chowała przed światem, nieobce jej były zmysłowe tęsknoty i pragnienia, ale tłumiły je lęk i poczucie winy.
Od czasu do czasu umawiała się na randki, kilka razy nawet ktoś się jej spodobał, ale wszystko spełzało na niczym. Rozczarowana ruszała dalej. Jej skłonność do samotnictwa sprawiła, że miała wąski krąg przyjaciół, ale to byli ludzie naprawdę jej bliscy i starannie dobrani. Nigdy nie rozumiała potrzeby powierzchownych znajomości i rozmów o niczym. Dla niej to była zwykła strata czasu.
Przyjaciółki próbowały zapoznawać ją z przystojnymi, odpowiednimi chłopakami, ale w oczach Luny zawsze im czegoś brakowało. Może jej niemożliwe do spełnienia, wygórowane oczekiwania były czymś w rodzaju autosabotażu, ale nawet jeśli tak, to nie potrafiła nic na to poradzić. Jednak stale przyciągała adoratorów, czy tego chciała, czy nie.
Zapłaciła taksówkarzowi. Euforia ostatnich kilku godzin trwała nadal, intymna i fascynująca, gdy Luna wchodziła na schody i szła przez wielkie lobby. Wzięła klucz i ruszyła do swojego pokoju na czwartym piętrze. Dopiero kiedy włączyła światło i cudowny żyrandol z kutego żelaza zalał wnętrze jasnym światłem, wróciła do rzeczywistości. Pokój był urządzony w stylu modernistycznym, o wysokich francuskich oknach, ale wydał się jej pusty i poczuła się dotkliwie samotna. Rzuciła torebkę z długim paskiem na łóżko i otworzyła szeroko okna, by wpuścić nocne powietrze.
Co zaszło pomiędzy nią a tym Cyganem, że miała wrażenie, jakby uderzył ją grom z jasnego nieba? To dziwne spotkanie wyzwoliło w niej emocje kompletnie jej nieznane, nad którymi nie umiała zapanować. A Luna lubiła mieć wszystko pod kontrolą.
Choć trudno jej było to przyznać, ten Cygan miał rysy i sylwetkę mężczyzny z jej snów, w którego istnienie nie wierzyła, uznając, że ta postać to tylko wytwór jej niedojrzałej wyobraźni. Pasja, jaką emanował, miała w sobie kuszący magnetyzm, którego skrycie od zawsze szukała. Jego spojrzenie poruszało każdą cząsteczkę jej jestestwa. Pomiędzy nimi powstała jakaś wyjątkowa więź. On też musiał mieć świadomość siły tego przyciągania – była tego pewna. Dziwne, żeby życie przewracało się do góry nogami w jednej chwili, kiedy tylko postawiło się stopę w obcym kraju. Świat zdawałby się piękniejszym, bardziej ekscytującym miejscem, gdyby choć przecz chwilę mogła mieć nadzieję, że ich ścieżki znowu się przetną.
Przyznanie tego wstrząsnęło nią. Pokręciła głową, jakby chciała przekreślić ten pomysł, zszokowana, że coś tak idiotycznie sentymentalnego mogło jej w ogóle przyjść do głowy. Ten mężczyzna był całkiem obcy. Jaki jest sens snuć romantyczne marzenia, skoro raczej nigdy go już nie spotka?
Szanse były zerowe. Chyba że poszłaby z powrotem do tamtej tawerny, na co tak czy inaczej nie pozwoliłaby jej duma. Przecież przyleciała do Barcelony tylko na jeden dzień. Na pewno jest żonaty – słyszała, że Cyganie żenią się młodo – a nawet jeśli nie ma żony i sześciorga dzieci, niemal na pewno żyje w świecie tak odległym od jej rzeczywistości, że wyobrażanie sobie nawiązania jakiejkolwiek relacji to dziecinada.
Wyrwało się jej rozedrgane westchnienie. Zamrugała, żeby powstrzymać łzy, które zebrały się jej pod powiekami, kiedy bezwzględnie starała się stłumić naiwną tęsknotę. Miłość od pierwszego wejrzenia istnieje tylko w romansach. Szczyciła się, że jest rozsądna, zrównoważona, że ma wykształcenie naukowe, a tego wieczoru dała się ponieść emocjom jak głupia nastolatka. Im prędzej uświadomi sobie, że to tylko działanie hormonów i niezaspokojonej potrzeby bliskości fizycznej, tym szybciej pozbędzie się poczucia dotkliwej pustki i osamotnienia, które ja ogarnęło.
Choć na łóżku czekały puchate poduszki, z jakiegoś powodu łóżko wydawało się wyjątkowo mało kuszące. Stłumiła kolejne smętne westchnienie. Mam doła, pomyślała. To był tak ekscytujący wieczór, a teraz znów była sama. Zrobi sobie gorącą kąpiel, żeby się zrelaksować i pójdzie spać.
Leżała w ciepłej wodzie niezdolna otrząsnąć się z tych słodko-gorzkich rojeń, choć bardzo się starała. Nadal wspominała z rozmarzeniem oczy tego Cygana, kiedy dla niej śpiewał. Tak naprawdę, jeszcze nigdy żaden mężczyzna nie wzbudził w niej prawdziwego pożądania. Jeden chłopak ze złością nazwał ją oziębłą, kiedy odrzuciła jego zaloty. Wierzyła mu… aż do tej nocy.
Gdyby ten mężczyzna, ten Cygan, ją poprosił, potrafiła sobie wyobrazić, że bezwstydnie by mu się oddała, choć byłaby to skrajna lekkomyślność. Ta gorączka, która ją rozpalała i sprawiała, że każda komórka jej ciała pulsowała pożądaniem wobec obcego mężczyzny, była jeszcze bardziej przerażająca niż perspektywa, że nigdy nie zazna spełnienia w miłości fizycznej.
Dwadzieścia minut później była już w łóżku, ale nie spała. Miała laptopa na kolanach. Czytała maile. Jeden był od Teda Vandenberga, z listą adresów i telefonów kolegów z redakcji, z którymi mogła się skontaktować, gdyby chciała. Był też list od cioci Bei, która miała nadzieję, że Lunie przyjemnie minął lot i że podoba się jej Barcelona.
Wysłała krótką odpowiedź do ciotki. Wróciły myśli o tym, dlaczego przyjechała do Hiszpanii i smutek po odejściu Angeliny, co wprawiło ją w jeszcze większe przygnębienie. Jej kuzynka była właśnie w Barcelonie, kiedy zdiagnozowano u niej raka. Teraz Luna potrafiła ją sobie wyobrazić, jak idzie szybkim, niemal tanecznym krokiem po hiszpańskich ulicach, a jej miedziane włosy kołyszą się w rytm ruchu bioder. Zawsze tyle się śmiała, zawsze żartowała, nigdy nie brała nic zbyt serio, z początku nawet choroby. Dla Luny było tak, jakby ze śmiercią Angeliny zgasło światło. Od tamtej pory świat stał się dla niej bardziej mrocznym, ponurym miejscem.
Westchnęła, zamknęła na chwilę oczy i wzięła głęboki wdech. Dość tego rozklejania się… Myśli o ukochanej kuzynce, którą utraciła, o Cyganie, którego nigdy nie będzie miała, niczemu nie służą. Powinna zapomnieć o wszystkich „co by było gdyby” i przygotować się mentalnie do zadania, jakie czekało ją w Kadyksie.
Spojrzała na swój kalendarz. O trzeciej po południu miała uczestniczyć w konferencji w hotelu na temat tradycyjnych i alternatywnych metod leczenia bólu. Prowadzący spotkanie profesor Arthur Goldsmith był słynnym specjalistą z amerykańskiego Johns Hopkins University, uznanym w świecie autorytetem w tej dziedzinie. Liczyła, że zdobędzie nieco więcej informacji o klinice, zanim zacznie tam staż. Wieczorem, po konferencji, planowała pójść na przyjęcie i promocję książki.
Następnego dnia wylatywała z Barcelony. Raz jeszcze wróciła myślami do cygańskiego śpiewaka. Znów zrobiło się jej strasznie żal, ale zignorowała to. Nareszcie zrobiła się trochę śpiąca. Zamknęła laptopa i zgasiła światło. Miała nadzieję, że tej nocy nic się jej nie będzie śniło.
***
Na szczęście spała mocno i obudziła się dopiero w południe. Śpiewak flamenco nadal zaprzątał jej myśli, podobnie jak nie mogła zapomnieć tamtej muzyki, która stale dźwięczała jej w uszach.
Za francuskimi oknami świeciło słońce w zenicie. Wstała z łóżka, podeszła do nich i je otworzyła. Ciepłe wiosenne promienie zalały pokój, a ona stanęła na balkonie, zafascynowana panoramicznym widokiem, który rozciągał się po horyzont niczym na kolorowej pocztówce. Hotel stał na skraju Eixample, dzielnicy mieszkaniowej, w otoczeniu cudownych willi, i z tej wysokości widziała ich bujnie kwitnące ogrody, wysokie cyprysy strzeliście wznoszące się ku błękitnemu niebu. Promenady były obsadzone palmami, a w bocznej uliczce tuż pod nią rozciągały swoje piękne, ciężkie od fioletowych kwiatów gałęzie drzewa jakarandy. Nie minęła jeszcze doba od jej przybycia do Hiszpanii. Była zdumiona, jak bardzo ten kraj już ją zauroczył.
Poprosiła obsługę, by przyniesiono jej do pokoju kawę i miseczkę owoców. Miała kilka godzin do początku konferencji, usiadła więc w fotelu przy oknie i z przyjemnością jadła soczyste winogrona i popijała podwójne espresso, przeglądając notatki.
Cieszyła się, że będzie mogła wysłuchać wykładu profesora Goldsmitha. To wymagało odłożenia lotu do Jerez, gdzie było położone najbliżej Kadyksu lotnisko, ale uważała, że warto. Ten naukowiec był jednym z nielicznych orędowników metod alternatywnych, na których trafiła. Czytała jego książkę o stosowaniu hipnozy w leczeniu bólu i sądziła, że jego argumenty są przekonujące. Wysłuchanie referatu w Barcelonie było też przydatne ze względu na to, że, jak wiedziała z zebranych informacji, hipnoza była jedną z metod w centrum zainteresowania człowieka, którego miała obserwować.
Przejrzała zawartość teczki doktora Rodriga Ruedy de Calderóna. Od kiedy przyjęła zlecenie Teda Vandenberga, dokładnie zbadała temat. Dowiedziała się wszystkiego, co tylko możliwe, o kontrowersyjnym lekarzu z Internetu. Rueda też pisał o hipnozie – głównie w artykułach prasowych i w sieci. To była część jego programu alternatywnego leczenia nowotworów. Choć Luna nie zgadzała się z wieloma jego teoriami i uważała ton jego wypowiedzi za arogancki, argumenty wydawały się intrygujące i przekonujące. W gruncie rzeczy całe jego CV było intrygujące, to musiała przyznać.
Zasłynął jako wybitny, choć buntowniczy onkolog. Zaczynał, stosując metody konwencjonalne: chemio- i radioterapię, ale szybko jego podejście uległo zmianie, aż wreszcie niemal całkowicie przerzucił się na leczenie swoimi autorskimi lekami ziołowymi, których większość, jak podejrzewała, nie została porządnie przebadana. To oczywiste, że w leczeniu raka trzeba wzmacniać siły obronne organizmu, ale jeśli ktoś handluje nadzieją, sprzedając jakieś tajemnicze korzonki z Amazonii albo ludowe cygańskie zioła, to było niedopuszczalne.
Według niej wsparcie psychologiczne i zdrowe odżywianie było dobrym uzupełnieniem metod konwencjonalnych, ale niektóre dziwaczne pomysły Ruedy mogły prowadzić do tragedii, zwłaszcza jeśli wmawiało się chorym, że są leczeni, a zachęcało się ich do zaprzestania tradycyjnych terapii. Ten człowiek z pasją bronił swoich koncepcji. To mogło być niebezpieczne. Trudno powiedzieć, czy kierowała nim głównie chęć zysku, ale to na pewno wyjaśni się, kiedy Luna zacznie się temu bliżej przyglądać.
Zamknęła teczkę i odłożyła na kolana. Nie mogła doczekać się, kiedy będzie mogła skonfrontować się z nim w sprawie jego najbardziej podejrzanych praktyk. Oczywiście musiała działać dyskretnie – miała udawać badaczkę na stażu i, choć osobiście mogła uważać jego teorie za szarlatanerię, nie byłoby dobrze, gdyby wymknęło się jej coś na ten temat w nieodpowiednim momencie. Nie wolno jej było dać się ponieść emocjom.
Nie, zapewniła samą siebie. Śmierć Angeliny nie wpłynie na jej osąd. Jednak jako zwolenniczka medycyny opartej na dowodach naukowych miała dość zdecydowane poglądy na temat terapii alternatywnych.
***
Bez pośpiechu wzięła prysznic i ubrała się. Uwielbiała modę i w tej sferze nie miała zamiaru ograniczać swojej kobiecości, nawet jeśli w efekcie przyciągała mimowolnie uwagę mężczyzn. Teraz zdecydowała się na czysto jedwabny kostium z krepdeszynu w kolorze jasnopistacjowym. Fason był klasyczny, kobiecy i szykowny. Żakiet z ostro skrojonymi klapami i złotymi guzikami. Włosy ściągnęła w prosty kok jak tancerka, a makijaż ograniczyła do minimum. To samo jeśli chodzi o biżuterię – jej zasadą było „mniej to więcej” – więc założyła tylko klasyczne kolczyki kulki z dwudziestoczterokaratowego złota z delikatnej siateczki, które były skromne, ale bez przesady. Na szczupły nadgarstek wciągnęła bransoletkę – szerokie złote kółko, co uzupełniało jej bardzo elegancki strój.
Przed wyjściem spojrzała jeszcze raz na swoje odbicie w lustrze, przygładziła dłońmi matowy jedwab kostiumu i wsunęła na stopy markowe, pistacjowe szpilki Charlesa Jourdana. Prezentowała się profesjonalnie i elegancko – dokładnie tak, jak zamierzała. Zwlekała jeszcze chwilę, zaglądając do notatek, nim poszła do sali konferencyjnej na pierwszym piętrze hotelu.
Wewnątrz panował gwar. Zatrzymała się w progu, by rozejrzeć się po dużej, pełnej ludzi sali. Dzięki wysokim, charakterystycznym dla całego hotelu oknom, było tu jasno i słonecznie. Na ścianach widniały interesujące malunki, podobnie jak na suficie, którego kształt był lekko falisty, niczym morskie wody. Poszukała wzrokiem miejsca gdzieś z przodu. Po obu stronach środkowego przejścia w pierwszym rzędzie były wolne fotele. Ruszyła śmiało w tym kierunku.
– Es este asiento reservado? Czy to miejsce jest zajęte? – spytała siwowłosego dżentelmena, który siedział obok jednego z nich.
Sympatyczny pan popatrzył na nią i pokręcił głową.
– No, estado esperando por ti, nie, czekało specjalnie na panią – odparł uprzejmie.
Uśmiechnęła się z wdzięcznością. Ładnie powiedziane. Hiszpanie są tacy szarmanccy, pomyślała, siadając i wyjmując notes.
W sali rozmowy nagle przycichły. Zebrani zauważyli, że na podium pojawił się profesor Goldsmith. Uśmiechnął się i skinął im na powitanie, popukał w mikrofon i odchrząknął.
– Panie, panowie, dziękuję bardzo, że zaprosiliście mnie tutaj, abym zabrał głos…
Luna, zaabsorbowana swoimi notatkami, gdy profesor zaczynał mówić, poczuła ruch powietrza – jakiś spóźniony gość pospiesznie zajmował miejsce po drugiej stronie przejścia.
– A więc jak sprawdza się hipnoza w łagodzeniu bólu i działań ubocznych terapii onkologicznej? – ciągnął Goldsmith. – Ujmując najprościej, wyobraźcie sobie pacjenta, który ma wrażenie, że widzi, czuje i ma w ustach orzeźwiający smak ziół mięty, kiedy chwytają go mdłości, i to nowe doznanie po prostu zastępuje tamtą niepożądaną reakcję. Albo wizualizacja ukochanego domku na wsi zdejmuje ból biopsji igłowej, bo odwraca uwagę od przykrego fizycznego doświadczenia…
Jednak Luna nie słyszała już dalszego ciągu wywodu profesora, bo kiedy uniosła głowę, kompletnie się pogubiła. Zamarła zdumiona i zażenowana. Przez chwilę myślała, że coś jej się przywidziało. Kompletnie oszołomiona nie wiedziała, czy to się dzieje naprawdę, czy to jakiś sen.
Nie wierzyła własnym oczom, bo jakiś metr od niej, wyciągając długopis i notatnik, siedział mężczyzna, który zaledwie kilka godzin wcześniej zrobił na niej tak piorunujące wrażenie. Wszystkie dźwięki w sali zdawały się cichnąć, Luna słyszała tylko, jak serce jej wali.
Zamienił swoje obcisłe dżinsy i spłowiały T-shirt na wspaniale skrojony beżowy garnitur, świeżą białą koszulę, która podkreślała jego smagłą cerę, i żakardowy rudobrązowy jedwabny krawat. W efekcie prezentował się z nonszalancką elegancją. Jego błyszczące czarne włosy wydawały się nieco krótsze. Wijące się z natury, były teraz porządnie sczesane za uszy. Jak zauważyła, tego dnia nie było żadnych niesfornych kosmyków na czole, ale aura – seksualna charyzma wykraczająca poza to, co można nazwać zwyczajną męską urodą – pozostała.
Luna starała się jakoś w tym połapać. Cygański śpiewak tutaj? Jakim cudem?
Teraz, kiedy założył nogę na nogę, opierając kostkę na kolanie drugiej, i usiadł wygodniej, ciemnoniebieskimi jak Morze Egejskie oczami przebiegł po widowni. Jego wzrok padł na twarz Luny. Najwyraźniej był zaskoczony i zaintrygowany. Czas stanął w miejscu, poczuła się uwięziona w połyskliwej błękitnej głębi. Spięta, przygryzła dolną wargę, serce jej waliło. Jednak wytrzymała jego spojrzenie niemal wyzywająco. Była zbyt dumna, by dać mu poznać, jak bardzo jest poruszona.
Uniósł brew, a kąciki rzeźbionych ust uniosły się powoli w leciutki uśmiech. Skinął ciemnowłosą głową na znak, że ją poznaje. Z największym trudem udało się jej oderwać od niego wzrok i skupić na notatkach, choć serce dalej jej waliło.
Od tej chwili przez większość wykładu miała kompletny mętlik w głowie. Od czasu do czasu rzucała okiem zza firanki rzęs na ciemnowłosego mężczyznę po drugiej stronie przejścia. Nie była w stanie skoncentrować się na tym, co mówi profesor Goldsmith. Za każdym razem, kiedy spojrzała na nieznajomego, dostrzegała w jego twarzy coś jakby cień uśmiechu. Całkiem jakby zdawał sobie sprawę, że ona go obserwuje. Nie mogła doczekać się, kiedy ta męka się skończy. Wreszcie profesor Goldsmith dobrnął do finału.
– Panie, panowie, występując tu zarówno jako praktykujący lekarz, jak i jako naukowiec niezamykający się na to, co nowe, mam nadzieję, że udało mi się rzucić nieco światła na skomplikowane zagadnienia dotyczące stosowania hipnozy i wizualizacji w terapii paliatywnej pacjentów z nowotworami.
Wybuchły oklaski, a profesor podziękował za nie i uniósł dłoń, by je uciszyć. Luna siedziała sztywno na miejscu, wściekła na siebie, że nie zdołała niemal nic uchwycić z tego wykładu.
– A teraz, może są jakieś pytania – powiedział profesor, rozglądając się z nadzieją po widowni. – O, mój znamienity kolega! Liczyłem na to, że się pan odezwie.
Goldsmith uśmiechnął się i wychylił z mównicy.
Luna obróciła się, by przekonać się, że „znamienitym kolegą” profesor nazwał jej przebranego za dżentelmena Cygana.
Miała teraz idealne usprawiedliwienie, żeby mu się przyjrzeć. Jeśli z tawerny zapamiętała go jako niezwykle przystojnego, to teraz był przystojny wręcz niewiarygodnie. Zresztą „przystojny” to mało powiedziane. Od samego patrzenia na niego, kiedy tak siedział swobodny i zrelaksowany, na ten jego mocno zarysowany profil, coś dziwnego działo się w jej brzuchu. Chciała odwrócić wzrok, ale nie mogła, każdy jej nerw czekał, co powie, jak się odezwie.
Ciemnowłosy nieznajomy uśmiechnął się i skinął uprzejmie głową.
– Profesorze Goldsmith, oczywiście pana wywód był fascynujący. Jestem jednak ciekaw, co pan sądzi o tych przypadkach, kiedy hipnoza jest traktowana jako pierwsza linia obrony przed postępem choroby, gdy pobudza organizm do walki z komórkami nowotworowymi, a chemioterapia nie jest w ogóle stosowana? Kiedy daje się pierwszeństwo umysłowi nad materią, jeśli wolałby pan to tak ująć.
Miał ciepły, ujmujący głos, który brzmiał w jej uszach niczym powolne głębokie tony basu.
Odwróciła się i rozejrzała po sali. Zdawało się, że wszyscy w napięciu słuchają każdego jego słowa. Miał dominującą osobowość, nie tylko ze względu na pewność siebie, z jaką formułował swoje myśli, ale też ze względu na niezwykłą charyzmę.
Goldsmith skinął głową.
– Trzeba przyznać, że jak dotąd nie mamy w tej sprawie opinii naukowców.
– Racja, profesorze. I czy nie dlatego tak się dzieje, że przeprowadzenie odpowiednich badań nie leży w interesie firm farmaceutycznych? – zauważył nieznajomy, nie tracąc rezonu. – Nie jestem pewien, czy ktokolwiek na tej sali mógłby mieć na ten temat wyrobione zdanie – dodał.
Rozejrzał się dokoła, poszukał oczu Luny i zapatrzył się w nie w zadumie.
Luna próbowała się uspokoić. Zaczynała ją boleć głowa, jakby wypchano ją watą. Nie była w stanie myśleć logicznie. Wzrok nieznajomego przeszywał ją na wskroś. Naprawdę miał najbardziej zmysłowe usta na świecie. Zdawało jej się, że to trwa wieki – mijały cenne sekundy wypełnione bezsensowną tęsknotą. Luna modliła się w duchu o zmiłowanie. Wszystkie pytania i riposty, jakimi odpowiedziałaby zwykle na takie uwagi, wyleciały jej z pamięci. Czuła, że policzki ją palą i się czerwieni.
Jego spojrzenie wreszcie powędrowało dalej, gdy inni ze słuchaczy podjęli poruszoną przez niego kwestię. Luna z goryczą zauważyła, że większość zabierających głos to kobiety. Kobiety ciągnęły do niego tak samo jak wtedy w tawernie. O, tak, najwyraźniej podobał się im… a pewnie nawet były w nim z miejsca szaleńczo zakochane. Nie miała wątpliwości, że jego niezwykły magnetyzm złamał niejedno serce.
Zbuntowała się w duchu. Nie miała zamiaru dołączyć do wianuszka jego wielbicielek. Widziała, jak kończyły się niektóre związki jej przyjaciółek, kiedy dawały się zwieść ślepo urodzie i charyzmie swoich wybranków. Czy ten mężczyzna był Cyganem, czy naukowcem, nie będzie siedziała tu jak głupia, tracąc głowę i pozwalając, by z jej poczucia godności została mokra plama.
Poczekała aż jedna z pań skończy deklarować z zapałem, jak bardzo zgadza się z tym Cyganem naukowcem, po czym odchrząknęła.
– Jednak na pewno nasz znamienity ekspert musi przyznać, że leczenie hipnozą spotyka się na przestrzeni lat z głosami krytycznymi nie bez powodu – oświadczyła tak zdecydowanie, jak tylko mogła. – Bez dokładnych badań, które dowiodłyby, że bezpiecznie jest stosować tę metodę w onkologii, nie możemy wiedzieć wiele o ewentualnych skutkach ubocznych. Poza tym zawsze istnieje ryzyko, że w ten sposób zostaną zamaskowane objawy choroby.
Cygan naukowiec popatrzył na nią. Na jego wargach znów pojawił się ten cień uśmiechu i Lunie zdawało się, że dostrzegła w jego oczach satysfakcję.
– Bardzo słuszna uwaga, señorita.
Na ten bezpośredni zwrot, ścisnęło ją w gardle. Przełknęła z trudem. On się z nią zgadzał?
– Ale skąd brać fundusze? – dodał cierpko. – Miarodajne badania to dokładnie to, czego nam trzeba, by pokazać, jak skuteczne są nasze sposoby, i by przekonać medyczny establishment, ale nie da się ich przeprowadzić bez pieniędzy.
– Trudno jednak oczekiwać, że za dowód uzna się subiektywne odczucia pacjentów i na tej podstawie znajdzie się fundusze, prawda? – zaoponowała Luna i wytrzymała jego spojrzenie. Pokręcił głową.
– Hipnoza to nie tylko kwestia sugestii. U podstaw hipnozy medycznej leży teoria, że mózg organizmu i system nerwowy nie zawsze potrafi rozróżnić sytuację wyobrażoną od rzeczywistości.
W tej chwili Luna sama zaczynała czuć się jak zahipnotyzowana, oczarowana jego męskim zarysem szczęki. Skup się, upominał ją z przerażeniem wewnętrzny głos. Spojrzenie nieznajomego zdawało się koncentrować na niej jeszcze bardziej intensywnie, jakby czytał jej myśli i nie chciał pozwolić jej odwrócić wzroku.
– Na przykład, tak jak właśnie opisał to profesor Goldsmith, hipnotyzer może kazać pacjentowi zmienić odczuwanie bólu. Wrażenie pieczenia na skórze może wydać się jak chłodna woda.
Jego wzrok na chwilę powędrował na obnażoną część jej ręki, po czym wrócił do twarzy. Od razu dostała gęsiej skórki. Ta irytująca, bezwolna fizyczna reakcja sprawiła, że Luna uniosła hardo głowę, by się nie poddać.
– To dlaczego nie stosuje się tego bardziej powszechnie?
Ugryzła się w język. Co za głupie pytanie. Znowu wyraz jego twarzy nie zdradzał wiele.
– Bo ludzie się tego boją, opinia publiczna jest sceptyczna, a już najtrudniej jest przekonać do tej metody innych lekarzy.
– Trudno się dziwić, że ludzie są sceptyczni – odparowała Luna. – Są badania, które wykazały, że hipnoza przynosi jedynie chwilową ulgę, która utrzymuje się kilka godzin, rzadko może wyeliminować bóle chroniczne, nie mówiąc już o tym, by mogła być, jak to pan określa, „pierwszą linią obrony”.
Na to wyzwanie oczy mu zabłysły.
– Ma pani prawo do swoich własnych opinii, señorita.
Ożywił się i obrócił w jej kierunku. Założył nogę na nogę. Spodnie napięły się na idealnie umięśnionym udzie tak, że Luna wolała na to nie patrzeć.
– Jednak przeprowadziłem własne badania i odkryłem bardzo interesujące prawidłowości, które można było zaobserwować u każdego z pacjentów. – Jego usta drgnęły w niemal niedostrzegalnym uśmiechu. – Zdaje się, że potrzebuje pani dowodów. Z przyjemnością przedstawię pani osobiście nasze wyniki.
Luna mimowolnie zrobiła wielkie oczy na tę zawoalowaną prowokację. Najwyraźniej bawił się jej kosztem. Zastanawiała się gorączkowo nad odpowiednią ripostą, zła, że ją przechytrzył. Jednak w tej chwili zainterweniował Goldsmith, by zamknąć spotkanie.
– Widzę, że kończy nam się czas, choć na pewno moglibyśmy kontynuować tę fascynującą dyskusję jeszcze wiele godzin.
Luna była sfrustrowana. Argumenty, które wreszcie przyszły jej do głowy i które była gotowa sformułować, pozostaną niewypowiedziane. Zdecydowała, że nie spojrzy już na Cygana naukowca, jak go teraz nazywała. Nie chciała widzieć jego miny. Naśmiewał się z niej? Czuła się upokorzona. Wygłupiła się, straciła panowanie nad sobą i nie wiedziała, na ile on zdaje sobie z tego sprawę. Dlatego, nie patrząc w jego kierunku, zebrała swoje drobiazgi i wyszła pospiesznie z sali, nieświadoma, że podąża za nią spojrzenie jego błękitnych oczu.
***
Dziesięć minut później siedziała zadumana w swoim pokoju, wściekła na siebie. Była normalną, trzeźwo myślącą osobą, nigdy nie była nieśmiała czy introwertyczna. Przeciwnie, zawsze szczyciła się tym, że jest towarzyska, otwarta, dość pewna siebie i śmiała, co pozwoliło jej przetrwać różne życiowe tragedie. Dlaczego więc tego popołudnia zachowywała się jak beznadziejnie zakochana nastolatka, nerwowa, zapominająca języka w gębie, speszona? To kompletnie nie w jej stylu.
Przez tyle godzin marzyła o swoim Cyganie śpiewaku, a kiedy tylko dostała od losu drugą szansę, zmarnowała ją, pozwalając, by jej duma i aspiracje intelektualne wzięły górę, a w dodatku dała się wyprowadzić z równowagi. Jej Cygan śpiewak okazał się Cyganem naukowcem. Trudno wyobrazić sobie lepszy scenariusz. Mogła wykorzystać okazję. Podejść do niego po wykładzie i porozmawiać.
Gapiła się na niebieską teczkę, która niczym wyrzut sumienia leżała przed nią na stole. Tyle czasu spędziła, czytając te materiały. O nie, powiedziała sobie, nie da się ponieść naiwnym fantazjom. Co ona sobie myślała? Nie powinna była nigdy pozwolić, by kapryśne uczucia pomieszały jej w głowie. Powinna zachowywać się profesjonalnie. Zebrała kontrowersyjne artykuły na temat hipnozy i mogła przytoczyć mu argumenty o wiele bardziej kompetentnie na podstawie zdobytej wiedzy. Gdyby udało się jej obalić jego twierdzenia, byłaby to dobra, dodająca pewności siebie rozgrzewka przed zadaniem, które jej powierzono. Jak mogła tak strasznie zawieść samą siebie?
Na zewnątrz zaczynało się już ściemniać i wszystko przybierało łagodniejsze pastelowe barwy wczesnego wieczoru, gdy Luna wreszcie wstała. Przez otwarte okno docierały do niej odległe dźwięki ruchu na ulicach i dziwne zapachy nocy, budzące nostalgiczne wspomnienia. Poprzedniego dnia była tak beztroska. Chłodna bryza musnęła jej policzek. Zadrżała i zamknęła okno. Czuła się odrętwiała i samotna, co było dla niej nowym doznaniem. Pomyślała o przyjęciu z okazji wydania książki profesora Goldsmitha. Bez wątpienia on tam będzie.
Znów go zobaczy. W jej żyłach odezwało się oczekiwanie – straszne, a zarazem fascynujące uczucie wprawiło ją w niepokój.
Gorąca kąpiel trochę ją odprężyła. Było bosko zanurzyć się w perfumowanej wodzie i bawić bąbelkami. Przypomniały się jej kąpiele z dziecinnych czasów w Kalifornii. Pamiętała jak intrygowały ją buteleczki z różnymi zapachami, kremy, żele pod prysznic i różne kosmetyki na półeczce w łazience babci. Babcia Ward, którą Luna uwielbiała, pozwalała dziewczynce wybierać zapach tygodnia, w ten sposób czas kąpieli stawał się o wiele bardziej ekscytującą przygodą i Luna mniej protestowała, kiedy trzeba było wracać z plaży pod koniec słonecznych dni.
Na dźwięk budzika telefonu Luna podskoczyła. Przypomniała sobie, że powinna się już ubierać na przyjęcie. W porze lunchu poprosiła w recepcji, by odświeżono jej sukienkę, którą wybrała na tę okazję. Wisiała teraz na drzwiach szafy. Parę miesięcy temu kupiła ją na przecenie w jednym z butików na Szóstej Alei. Prostota bladobrzoskwiniowej kreacji z matowego jedwabiu na wystawie zwróciła jej uwagę. Podobała się jej bardzo plisowana, wielowarstwowa, rozszerzona spódnica i kwadratowy dekolt. Dobrze wyglądała w sukienkach na ramiączka.
Choć nadal była na siebie zła za to, jak się wygłupiła tego popołudnia, po kąpieli poczuła się o wiele lepiej i się uspokoiła. Ubierając się, cieszyła się już perspektywą wieczoru.
Zamierzała upiąć włosy, ale zdecydowała, że zostawi je rozpuszczone, opadające swobodnie na ramiona, więc wyszczotkowała je, aż zrobiły się jedwabiste i błyszczące. Były bardzo jasne, a rumiankowy szampon, którego używała, podkreślił pszeniczne rozbłyski. Jak zwykle ograniczyła makijaż do minimum, ale nadała oczom smoky look.
Włożyła sukienkę. Opuszczona talia i marszczenie na przodzie nawiązywały do stylu lat dwudziestych zeszłego wieku. By to podkreślić, Luna wybrała jako dodatek długi sznur pereł, które niegdyś należały do jej matki i które ta zapisała jej w testamencie. Były piękne. Do naszyjnika dobrała kolczyki z perełek, a na stopy wsunęła sandałki na szpilkach w kolorze bladego złota.