Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy pozory zawsze mylą?
Lato 1976 roku. Luz de Rueda wraca do ukochanej Hiszpanii i zatrudnia się jako biografka słynnego artysty. Pierwszego dnia po powrocie do Kadyksu poznaje urzekającego, pełnego pasji młodego Cygana, Leandro, który w mgnieniu oka pod-bija jej serce, choć relacje z ludźmi takimi jak on stanowią dla niej tabu.
Dręczona przez zakazaną miłość, poznaje swojego nowego pracodawcę, wyrafinowanego Andrésa de Calderóna. Powściągliwy, ale i fascynujący, jest zupełnie inny niż Leandro – za to z wyglądu przypomina do złudzenia Cygana. Obaj mężczyźni wzbudzają w Luz nieznane jej dotąd, silne uczucia, choć otacza ich aura tajemnicy i niebezpieczeństwa, o czym Luz się jeszcze przekona.
Dziewczyna musi zdecydować, czego naprawdę pragnie, gdy olśniewający Kadyks, zagadkowy księżyc i szemrzące turkusowe wybrzeże znów przenikają do jej krwiobiegu. Dlaczego tak bardzo pociągają ją nieokrzesani i magiczni Cyganie znad morza? Co kryje się w przestrodze starej wróżbitki dotyczącej Bliźniąt?
Czy w labiryncie tajemnic i kłamstw Luz odnajdzie ostatecznie szczęście… a może zgubę?
Maskarada to drugi tom trylogii Noce Andaluzji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 580
Hannah Fielding
Wydanie pierwsze, 2022London Wall Publishing Sp. z o.o.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w bazie danych lub systemie wyszukiwania,lub przekazywana, w jakiejkolwiek formie bądź w jakikolwiek sposób, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani w inny sposób rozpowszechniana w jakiejkolwiek oprawie lub okładce innej niż ta, w której została opublikowana, bez podobnego warunku, w tym niniejszego warunku, nałożonego na kolejnego nabywcę.
Copyright © Hannah Fielding 2022
Powołano się na moralne prawo autora.
Wszystkie postacie i wydarzenia w tej publikacji, poza tymi, które wyraźnie znajdują się w domenie publicznej, są fikcyjne, a wszelkie podobieństwo do jakiejkolwiek prawdziwej osoby, żyjącej lub zmarłej, jest czysto przypadkowe i niezamierzone przez autora.
Dołożono wszelkich starań, aby uzyskać niezbędne zezwolenia w odniesieniu do materiałów objętych prawem autorskim. Przepraszamy za wszelkie pominięcia w tym względzie i z przyjemnością zamieścimy stosowne podziękowania w kolejnych wydaniach.
Tłumaczenie: Piotr ArtRedakcja: Elwira WyszyńskaWersja elektroniczna: Pracownia DTP Aneta Osipiak-WypiórKorekta: Anna Suligowska-Pawełek
ISBN 978-83-66798-21-2
London Wall Publishing Sp. z o.o.
Hrubieszowska 2, 01-209 Warszawa
www.londonwallpublishing.com
www.hannahfielding.net
pl.hannahfielding.net
Czym w końcu jest kłamstwo? Prawdą w masce.
Lord Byron
Kadyks, 1976
Luz ujrzała go po raz pierwszy, kiedy na grzbiecie Zeyny, wspaniałej siwej klaczy arabskiej zjeżdżała z klifu w stronę plaży. Siedział na skaju wąskiej ścieżki, nonszalancko oparty o pień rosnącego dziko drzewa karobowego i przyglądał się jej, żując pęd wrzosu. Gdy podjechała bliżej, napotkała jego spojrzenie, ogniste i dzikie. Nie wiedziała jeszcze, że ten mężczyzna odmieni jej świat i wywoła w jej sercu taki zamęt, że stanie się po tym doświadczeniu inną osobą. Choć los nie zdążył jeszcze wskazać jej krętej ścieżki życia, a echa zdarzeń, które ją na niej czekały, jeszcze nie zdążyły rozbrzmieć, do tlącego się w niej głęboko żaru wkradł się niepokój, wywołując jego intensywne migotanie. Odruchowo ściągnęła lejce Zeyny, by zwolnić.
Przez moment mierzyli się wzrokiem. Bez wątpienia był to gitano, Cygan. Rodzina Luz zawsze ostrzegała ją, by od jemu podobnych trzymała się z daleka. Miał na sobie postrzępione dżinsowe szorty odsłaniające opalone na ciemno, długie, umięśnione łydki. Był boso, jakby przed chwilą wrócił z plaży. Zwichrzone kasztanowe włosy, z pojaśniałymi od słońca, złocistymi kosmykami, opadały mu na ramiona, a gładka skóra o miedzianym odcieniu była bardziej lśniąca niż u innych Romów, których dotąd widywała. Luz rzuciła mu ponownie ukradkowe spojrzenie, na które odpowiedział z wyrazem rozbawienia i prowokującej arogancji w błyszczących oczach, które wyrażały coś jeszcze, coś głębokiego, czego nie potrafiła zdefiniować. Przełknęła głośno ślinę. Czuła się nieswojo, przytłoczona męskością emanującą od gitana. Dumnie uniosła podbródek, lecz nadal czuła jego magnetyzm, urzekający i groźny, więc pchnęła klacz, która natychmiast ruszyła cwałem. Luz słyszała bicie własnego serca. Wciąż czuła na sobie jego spojrzenie, tak wyraźne, jakby dotykał jej rękami. Jej ciało przestało drżeć, dopiero gdy zniknęła z zasięgu jego wzroku.
Czyżby Zeyna wyczuła gwałtowne emocje swojej właścicielki? Luz ściągnęła wodze, bo klacz nerwowo szarpała głową i prychała. Zaskoczona nietypowym zachowaniem Zeyny, Luz opuściła wzrok na dłonie i zauważyła, że ściąga wodze zbyt mocno, więc je popuściła.
– Wybacz, to moja wina – szepnęła do Zeyny, pochyliła się i poklepała ją po szyi, a dorodna klacz natychmiast ruszyła z kopyta.
Wiatr był ciepły i słony. Pieścił czarne, długie włosy Luz, kusząco, ale i groźnie, zwiewając jedwabiste kosmyki na twarz. Przeszyła ją fala gorąca, jakiej dotąd nie znała, choć miała na sobie tylko bawełnianą koszulkę i dżinsy z nogawkami wetkniętymi w cholewki butów jeździeckich. Wystawiła twarz na wiatr, czując, jak słona bryza opływa jej ciało, i mając nadzieję, że wywieje ona dziwny niepokój z jej głowy.
Wkrótce niepokój wygasł, a jej uwaga znów skupiła się na pięknie otaczającej ją przyrody. Poczuła ekscytację i powiew wolności wśród bezkresu pustej plaży i morza. W świetle popołudniowego słońca woda w zatoce miała intensywnie błękitny odcień. Okolica wyglądała tak bardzo znajomo: żadnych drzew, krzewów, miękkich barw i delikatnego piękna, same czyste, wyraziste linie, niemal przerażające w swojej surowości. Od czasu do czasu pojawiały się cienie ogromnych chmur, plamiąc bezkres wydm rozciągających się przed jej oczami jak ogromny gobelin o odcieniach kremowych, szarych i srebrzystych. Galopując na siwej klaczy, Luz poczuła harmonię z andaluzyjskim krajobrazem. Wyprowadziła się z mieszkania w Chelsea, zakończyła zlecenie w Szkocji i wróciła do Hiszpanii, tej nowej, postfrankistowskiej, którą władał energiczny, młody król i która wkraczała właśnie w epokę nowych perspektyw i możliwości. Znów była w ukochanej ojczyźnie, tym raz na stałe.
Luz María Cervantes de Rueda była jedynym dzieckiem hrabiego Salvadora Cervantesa de Ruedy i jego pięknej żony Alexandry, pół Angielki i pół Hiszpanki. Swojego czasu ich romans nie schodził z pierwszych stron brukowców i był głównym tematem plotek w salonach hiszpańskiej socjety. Pamiętano o dawnym skandalu z udziałem hrabiego Salvadora, młodej Cyganki oraz jej braci, prawdziwych niebieskich ptaków. Pikanterii dodawał fakt, że Alexandra de Falla nie była czystej krwi Hiszpanką. Jej obco wyglądające oczy wywoływały podejrzliwość i niechęć wśród hermetycznego, tradycjonalistycznego społeczeństwa hiszpańskiego. Wielu ludzi dziwiło też to, że była autorką romansów. Kiedy zapowiedziano jej ślub z Salvadorem, niektórzy nie wróżyli im długiego pożycia. A jednak, jak w baśni, ku zaskoczeniu wszystkich żyli długo i szczęśliwie.
Pierwsze jedenaście lat życia Luz mieszkała w Hiszpanii, a lipiec i sierpień każdego roku spędzała u ciotecznej babci Geraldine. Później, gdy wysłano ją do szkoły z internatem w Gloucestershire, przyjeżdżała do El Pavón, rodzinnej posiadłości ojca leżącej pod Jerez, trzy razy w roku – na Boże Narodzenie, Wielkanoc i letnie wakacje.
Luz przyjechała do Kadyksu rano, prosto z Anglii. Zamierzała spędzić co najmniej tydzień w L’Estrelli, letnim domu należącym do jej rodziców, a następnie odwiedzić ich w El Pavón. Była podekscytowana, pełna energii i przeczuwała, że czeka ją wielka przygoda.
Miała za sobą długi okres życia, który rozpoczął się w Cheltenham Ladies’ College, gdy miała jedenaście lat, i obejmował uzyskanie dyplomów z historii i neofilologii na University of Cambridge oraz dwa lata spędzone w górach Szkocji, gdzie pisała biografię protoplasty jednego z wielkich brytyjskich rodów. Teraz, gdy książka została oddana do druku, Luz czuła, że jej miejscem na ziemi jest – i zawsze była – Hiszpania. To tu oddycha pełną piersią, czuje, jak krew szybciej krąży w jej żyłach w promieniach hiszpańskiego słońca, może pozwolić sobie na to, by dać upust emocjom tak skrzętnie skrywanym podczas pobytu w Anglii. Luz nigdy nie uważała, że te silne uczucia są efektem sekretnych machinacji losu. Miała w sobie ogromną dozę sceptycyzmu i rozsądku, odziedziczoną wraz z talentem pisarskim po matce, ale zawsze wiedziała, że ognista natura, którą miała po ojcu i która zawsze bardziej jej pasowała, ostatecznie przywiedzie ją z powrotem do Andaluzji.
Tyle że kiedy obładowana walizkami Luz dotarła rano do L’Estrelli, Carmela wręczyła jej list, który przyszedł wczoraj. Odkąd odpowiedziała na znalezione w miejscowej gazecie ogłoszenie o pracy dla biografa, codziennie modliła się, by zaproszono ją na rozmowę.
I oto trzymała w dłoni list z zaproszeniem na pierwsze spotkanie w tym tygodniu. Ogarnięta ulgą i radością, Luz rzuciła się gospodyni na szyję. Zależało jej na tym zleceniu nie tylko dlatego, że postacią, o której miała pisać, był hrabia Eduardo Raphael Ruiz de Salazar, jeden z największych współczesnych malarzy hiszpańskich, ale też dlatego, że pochodził on z tych okolic i znaczną część materiału potrzebnego do napisania biografii można było zebrać w Kadyksie i jego okolicach. Luz zyskała solidny powód, by zostać tu na stałe.
Zatrzymała się tuż przy krawędzi wody. Poczuła na policzkach słoną bryzę pachnącą piaskiem. Zamknęła oczy, by nacieszyć się jej nasyconą jodem wonią. Słońce późnego popołudnia chyliło się ku zachodowi, niebo było cudownie pomalowane odcieniami morelowego różu i fioletu, a promienie światła odbijały się od powierzchni wody, sprawiając, że spokojny ocean wyglądał jak paleta jaskrawych barw.
W oddali było widać rybackie łodzie powracające do portu. Wyglądały jak zabawki w kształcie owadów, muskające przypominającymi czułki masztami niebo w kolorze piór flaminga. Kłębiły się na nimi skrzeczące mewy i rybitwy, niecierpliwie czekające na przybycie wyładowanych rybami kutrów. Luz nie przepadała za ptakami. Uważała, że nawet w tych pięknych jest coś upiornego i niepokojącego.
Przyszedł czas na powrót. Plaża nie była już pusta. Luz minęła cwałem kilku joggerów i parę kochanków trzymających się za ręce. Matka z dzieckiem puszczała jaskrawoczerwony latawiec. Grupka Cyganów kręciła się bez celu po jednej z wydm obok wywróconej do góry dnem, roztrzaskanej łódki. Przyzwyczaiła się do ich widoku. Uważała, że stanowią barwny, tajemniczy element krajobrazu, pobudzający jej wyobraźnię. Jednak dziś poczuła lekkie podniecenie, bo przed oczami stanął jej obraz młodego Cygana, który tak ją zainteresował. Rodzice Luz obawiali się Cyganów, a Luz podejrzewała, że wysłali ją do bezpiecznego azylu angielskiej szkoły z internatem po to, by ją przed czymś chronić. Nieraz dochodziły do niej przekazywane szeptem pogłoski dotyczące związków Cyganów z jej rodziną. Często próbowała wydobyć z rodziców jakieś informacje, lecz oni nieodmiennie zbywali jej pytania, mówiąc, że to tylko wymysły służby i złośliwe plotki. Twierdzili, że nie wszyscy aprobują ich małżeństwo, bo na świecie nie brakuje ludzi ograniczonych i uprzedzonych. I choć dociekliwa z natury Luz czasami naciskała, nie potrafiła wydobyć z nich więcej informacji, aż w końcu, zniechęcona, przestała zadawać pytania i na jakiś czas zapomniała o całej sprawie.
Zbliżając się do grupki, zauważyła, że jest wśród nich też młody Cygan. Kiedy niemal zrównała się z nimi, odwrócił głowę w jej stronę i uniósł ją powoli, aż spotkali się wzrokiem. Mimo że zrobił to bardzo leniwie, jego zielone oczy spoglądały energicznie spod gęstych, długich i ciemnych rzęs. Luz wiedziała, że się czerwieni pod tym hipnotycznym spojrzeniem. Poczuła się zbita z tropu. A potem wszystko potoczyło się błyskawicznie.
Kątem oka dostrzegła spadający czerwony latawiec. Zeyna spłoszyła się i mimo wysiłków Luz nie była w stanie nad nią zapanować. Klacz szarpnęła w bok, więc dziewczyna, aby nie stracić równowagi, mocno wsparła się na strzemieniu. Niestety, popręg był zbyt luźny i siodło przesunęło się na bok. Młoda kobieta spadła z siodła, krzycząc z przerażenia. Uderzyła głową o ziemię, a świat wokół niej zawirował. Próbowała zebrać wszystkie siły, by nie stracić przytomności, ale poczuła, że wpada w ciemną otchłań. Przez moment słyszała tupot stóp i okrzyki. Odnotowała jeszcze, że uniosły ją silne ręce. Poczuła, że jej głowa osuwa się na czyjeś muskularne ramię, po czym ogarnęła ją ciemność.
* * *
– Zabieram ją do taboru! – oświadczył towarzyszom Leandro, ostrożnie podnosząc młodą kobietę z ziemi.
Pozostali odpowiedzieli wybuchem śmiechu.
– To na pewno pomoże twoim stosunkom z Rosą – zakpił chudy, młody mężczyzna z tatuażami na obu rękach.
Leandro wzruszył ramionami i zaczął iść plażą.
– Spadła z konia, więc musimy, sprawdzić, czy nic jej nie jest – odparł.
– Jasne. Wykorzystujesz sytuację. Myślisz że jesteśmy ślepi, amigo? Widzieliśmy, jak mierzyliście się wzrokiem. A teraz udajesz bohatera, który ruszył jej na ratunek – zauważył rozbawiony młodzieniec z tatuażami, mierzwiąc włosy idącemu obok Leandrowi, po czym zaczepnie kopnął go w stopę. – A rio revuelto, ganancia de pescadores, ryby najlepiej łowi się we wzburzonej wodzie!
– A ty, Juanie, wiosłujesz po niewłaściwej rzece. Ciesz się, że mam zajęte ręce, inaczej dostałbyś po uszach.
– Właśnie widzę, że masz zajęte ręce. – Juan mrugnął.
– Jesteś cholernym cynikiem. – Leandro przesunął smukłe ciało dziewczyny nieco wyżej, by było mu wygodniej ją nieść, i potrząsnął nonszalancko głową. – Chcę tylko sprawdzić, czy wszystko z nią w porządku.
– Znasz ją? – spytał Juan, który wraz z kilkorgiem innych Cyganów podążał za nim krok w krok.
– Widuję ją tu czasami – odparł Leandro, udając brak zainteresowania, świadomie unikając wzroku towarzysza. Tak, widywał ją względnie często, co kilka miesięcy, kiedy przypływała do portu w Kadyksie lub wypływała z niego albo kiedy zdarzało mu się zawędrować na klif, w pobliże domu w chmurach. Zazwyczaj spotykał ją, kiedy jeździła konno lub uprawiała jogging. Zawsze w ruchu. Nie umknęło jego uwadze, że ciało miała jędrne i wysportowane, a przy tym zgrabne. Kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, gdy z gracją schodziła z motorówki na nabrzeże, miał wrażenie, jakby ujrzał boginię. Serce zatrzepotało mu mocno i wcale nie spodobała mu się ta reakcja. Od tego czasu często obserwował ją z oddali, zawsze tak, by go nie zauważyła.
Dziś sprawy potoczyły się inaczej. Przez zwykły przypadek zjawił się w przystani, kiedy przypłynęła motorówką. Wiedział, że po południu zobaczy ją na plaży. Zawsze przyjeżdżała na plażę w dzień powrotu do Kadyksu. To dlatego siedział przy ścieżce, czekając na nią. Tym razem miał zamiar zwrócić na siebie uwagę. Specjalnie patrzył na nią zaczepnie. Zmusił ją, by na niego spojrzała. Potem, jak przewidywał, niespiesznie pojechała na plażę, a on w tym czasie szybko dołączył do swoich, wiedząc, że minie ich w drodze powrotnej. To jego wina, że spadła z konia. Przecież była doskonałym jeźdźcem – często widywał, jak pędziła cwałem po plaży na pięknej, siwej klaczy o długiej, czarnej grzywie powiewającej na wietrze. Odwrócił jej uwagę i sprawił, że spadła z konia, ale tak bardzo chciał, by spojrzała mu w oczy raz jeszcze.
Ogarnęło go poczucie winy. Opiekuńczo przycisnął dziewczynę nieco mocniej do muskularnego torsu. Miała na sobie białą koszulkę w serek, dość obcisłą, przez co wyczuwał dłońmi jej krągłości. Niechcący dotknął podbródkiem włosów kobiety, a do jego nozdrzy dotarła delikatna woń dzikiej róży, jaśminu i drzewa sandałowego, olejków eterycznych w płynie, którym umyła się pod prysznicem, nim ruszyła na przejażdżkę. Poczuł silne zakłopotanie. Oblizał suche wargi i ruszył w górę po stromym, skalistym zboczu ze wzrokiem skierowanym przed siebie, bo nie śmiał spojrzeć na niesioną kobietę, by się nie potknąć. Sytuacja była dostatecznie niezręczna. Dyszał ciężko. Postronnemu obserwatorowi mogłoby się wydawać, że to od dźwigania Luz, ale dla niego była lekka jak piórko. Nie. Dyszał nie pod ciężarem nieprzytomnej kobiety, ale z powodu wtulonych w niego krągłości jej ciała.
Słońce zachodziło. W niewielkiej odległości od morza, na polanie wysuszonej na wiór, dzikiej i pustej, rozłożyło się osiedle Cyganów. Znajdowało się na niej wiele grot i była poprzecinana kamienistymi parowami, ale mniejsza niż większość terenów wykorzystywanych na cygańskie obozowiska. Miała też nieco bardziej nowoczesny charakter. Ze względu na bliskość Kadyksu była tu doprowadzona elektryczność i bieżąca woda. Groty zostały wydrążone w miękkiej skale setki lat temu, podczas saraceńskiego podboju Półwyspu Iberyjskiego. Kiedy Arabów wygnano, Cygani szybko je zajęli. Tworzyły one półksiężyc w zboczu wzgórza okrążającego polanę. Wiele z nich miało prostokątne wejścia, przed którymi stały rozklekotane stoły i krzesła, a obok wisiało pranie.
Gdzieniegdzie widać było skupiska namiotów i drewnianych wozów pomalowanych jaskrawymi farbami, czerwoną, różową, żółtą i niebieską, bogato rzeźbionych. Tworzyły nierówny półokrąg otwarty w stronę grot, otaczając wraz z nimi polanę. A przy wejściu do obozowiska od strony ścieżki wiodącej do plaży leżały stosy worków i kartonów pełnych śmieci.
Nad ogniskami, na żelaznych hakach, wisiały wielkie, miedziane kadzie wypełnione jedzeniem na wieczorny posiłek – pachnącą pirriá. Dwóch Cyganów śpiewało, wykuwając podkowy na kowadle stojącym przy rozpalonym ogniu, a ich silne, ochrypłe głosy słychać było w całym obozowisku. Mężczyźni siedzieli przed namiotami w grupkach po trzech lub czterech, gawędząc lub grając w karty. Wychudzone kundle węszyły wśród kotłów z przygotowywanym posiłkiem, licząc na to, że trafi im się kość. Dzieci o oliwkowej cerze, w rozmaitym wieku, grały w klasy lub piłkę.
Ujrzawszy Leandra, podbiegły i otoczyły go zwartym szpalerem. Cieszył się wśród nich ogromną sympatią. Zawsze znajdował czas, by pobawić się z nimi lub pożartować, a czasami rozdawał im słodycze lub gumy do żucia, które zawsze miał przy sobie. Jednak tym razem nie zwracał na nie uwagi i maszerował z posępną miną w stronę największej i najokazalszej groty, nie zatrzymując się nawet na chwilę.
Przy wejściu stała kobieta koło pięćdziesiątki, wciąż piękna i zadbana, jak na Cygankę, bez najmniejszej zmarszczki na oliwkowej, ale wyraźnie bladej skórze. Jej twarz o zmysłowym, choć surowym wyrazie okalały gęste fale czarnych włosów sięgających ramion. Złote i srebrne łańcuszki i bransoletki świadczyły o jej statusie cygańskiej królowej. Mieszała zawartość kociołka zawieszonego nad ogniskiem, a u jej stóp leniwie przeciągał się wielki, czarny kocur. Powitała nadchodzącego Leandra uśmiechem, który sprawił, że jej twarzy nabrała łagodnego wyrazu.
– Gdzie się podziewałeś, mój chłopcze, i kogo tutaj przyniosłeś? – spytała dość niskim, lekko chrapliwym głosem.
Leandro kiwnął głową w stronę wydm.
– Spadła z konia, więc przyniosłem ją tu, by sprawdzić, czy nic się jej nie stało. Uderzyła się w głowę i straciła przytomność.
Cyganka zerknęła na Luz.
– Ależ to gajo! Dobrze wiesz, że nie wpuszczamy tu takich – zauważyła, mieszając chochlą w kociołku. Drugą dłoń, upierścienioną, oparła o biodro.
– Mamacita, a co miałem z nią zrobić? Nie mogłem zostawić jej na plaży. Dziewczyna potrzebuje pomocy.
Kobieta spojrzała mu prosto w oczy i przestała mieszać.
– Mam wpuścić gajo do domu, bo postanowiłeś bawić się w ratownika? – Westchnęła, ale w jej spojrzeniu nie było już hardości. – Masz dobre serce, synku, może nawet zbyt dobre… zupełnie jak twój ojciec, świeć Panie nad jego duszą – powiedziała z zadumą w głosie, ale natychmiast potrząsnęła głową i stanowczo skinęła w stronę groty. – Zabierz tę obcą do mojego pokoju. Połóż na łóżku, a ja zaparzę jej ziół. Wypije, gdy odzyska przytomność.
Leandro przyciągnął Luz mocniej do torsu, czując jej równomierny oddech, ale starannie unikając patrzenia na nią. Matka była bystra, nie mógł dopuścić do tego, by zorientowała się, że czuje miętę do tej gajo.
– W całej Andaluzji nikt nie potrafi tak uzdrawiać ludzi, jak ty. – Leandro odwrócił jej uwagę pochlebstwem. – Tylko ty możesz jej pomóc. – Uśmiechnął się.
– To się zobaczy – mruknęła niechętnie matka, odprowadzając wzrokiem syna, który wniósł nieprzytomną kobietę do groty.
Wiele grot miało tylko jedno pomieszczenie. Tylko nieliczne, większe, składały się z dwóch lub trzech. Wszystkie były niskie, zbudowane z kamieni, o podłodze z terakoty. Ta była ogromna, a na jej bielonych wapnem ścianach wisiało mnóstwo świętych obrazków. Do sklepienia, na wysokości około dwóch i pół metra, przymocowana była stara żelazna latarnia wisząca nad podwójnym, mosiężnym łóżkiem. Na podłodze wyłożonej gustowną terakotą stały eleganckie meble, niepasujące do otoczenia na zewnątrz. Wśród nich był bogato zdobiony, drewniany kredens, staromodny fotel z jaskrawym, brokatowym obiciem oraz krzesło o subtelnych kształtach przed wytworną toaletką z dziewiętnastego stulecia.
Leandro delikatnie umieścił Luz na łóżku matki i podłożył jej poduszki pod głowę. Spojrzał na jej twarz, z trudem panując nad sobą, by nie pogłaskać jej po długich, lśniących, kruczoczarnych włosach, które opadły w jedwabistych lokach na poduszkę. Miała cudowną, alabastrową cerę i piękną twarz. Leandro miał wrażenie, że nigdy nie widział kobiety o podobnej urodzie. Długie, gęste rzęsy nadawały jej wygląd śpiącej Madonny.
Nagle Luz poruszyła się lekko i nieco rozchyliła miękkie wargi. Krew zawrzała w żyłach młodego Cygana. Nawet Rosa nie budziła w nim takiego pożądania i takiej czułości. Przez chwilę pomyślał ze smutkiem o młodej Cygance, której dzika, prosta uroda niegdyś doprowadzała go do obłędu. Ale to było dawniej. Teraz już wie, że nie może kontynuować igraszek z Rosą i musi się od niej zdystansować. Wszystko się nagle zmieniło.
Leandro spojrzał na Luz. Ogarnęła go przemożna chęć, by jej dotknąć, poczuć miękkość jej skóry. Walczył z nią przez chwilę, po czym gwałtownie wstał i wyszedł na zewnątrz. Potrzebował zaczerpnąć tchu. Ruszył do drewnianej szopy, która koniom niektórych Cyganów służyła za stajnię. Uznał, że musi osiodłać Ventarróna, swojego karego ogiera, by móc zawieźć Luz do jej klaczy, gdy tylko odzyska przytomność. Nie marzył o niczym bardziej niż o tym, by zatrzymać ją nieco dłużej w obozowisku, ale wiedział, że w ten sposób otworzyłby puszkę Pandory.
Tymczasem matka Leandra wróciła do sypialni z filiżanką naparu ziołowego, którą postawiła na toaletce. Podeszła do łóżka, pochyliła się nad Luz i zamarła, widząc rysy jej twarzy, jej nieziemską urodę. Zmarszczyła brwi i w tym momencie jej uwagę przykuł złoty medalion na szyi dziewczyny. Zręcznymi palcami, które tak wspaniale służyły jej przez całe życie, otworzyła go i zmrużyła oczy, w których pojawił się dziwny cień. Szybko odpięła medalion od łańcuszka i wsunęła go do kieszeni. W tym momencie jej czarny kot, który leżał na łóżku, zeskoczył na podłogę, podszedł do swojej pani i zaczął ocierać się o jej nogi, miaucząc i machając ogonem.
– Tak, mi caballo negro, mój czarny książę, mamy szczęście – szepnęła z wyrazem triumfu na twarzy. – Najwyraźniej bardzo nam się poszczęściło.
Cyganka podeszła do regału po dzbanek, z którego wyjęła kilka ciemnofioletowych strączków. Rozłupała je i wsypała nasionka do filiżanki na toaletce, a następnie wróciła do łóżka. Tam podniosła jedną powiekę Luz i spojrzała na źrenicę.
– Hm, wszystko w porządku. Wkrótce się obudzi – mruknęła pod nosem. Wzięła kota na ręce, głaszcząc go i obserwując z namysłem Luz, która jęknęła cicho, po czym znów zastygła w bezruchu. – Lepiej, by nie obudziła się tutaj – dodała.
Leandro wrócił, niosąc koc.
– Co z nią? – spytał. – Ocknęła się wreszcie?
Twarz matki nie wyrażała żadnych emocji.
– Trochę się wierciła. Zbadałam ją, w zasadzie nic jej nie dolega. Po prostu jest w szoku.
– Wygląda blado.
– Potrzebuje czasu, żeby dojść do siebie.
Cyganka pozwoliła kotu zeskoczyć na podłogę i podeszła do filiżanki na toaletce.
– Napój ją tym naparem. Uspokoi ją, ale przede wszystkim sprawi, że będzie mocno spała aż do rana. Ja wracam do gotowania kolacji. Ma przyjść do nas Lucas z kilkoma innymi kupcami, żeby pomówić z Juanillem i twoimi braćmi o najbliższym targu końskim.
Leandro nie miał w tym momencie najmniejszej ochoty na spotkanie z nimi. Poza tym czekała go wyprawa na klify.
– Nie będzie mnie na kolacji – wyjaśnił.
– Jak sobie życzysz – odparła matka i zakasłała nieprzyjemnie.
Leandro zauważył pogorszenie nastroju swojej rodzicielki, ale jej zmienna natura nie była dla niego niczym nowym. Miała impulsywny charakter. Czasami była złośliwą, wredną, wrzaskliwą i upartą wiedźmą. Innym razem zaś kochającą, troskliwą istotą… przynajmniej w stosunku do niego, pierworodnego syna.
– Powinnaś zająć się tym kaszlem i przestać wreszcie palić fajkę – zauważył.
Matka rzuciła mu ponure spojrzenie.
– Zbytnio się zamartwiasz, mój chłopcze. My, Cyganie jesteśmy twardzi – odparła szorstko i zamachała niecierpliwie ręką.
Kiedy wyszła, Leandro powąchał aromatyczny napar. Waleriana, pomyślał. Przypomniało mu się, jak kiedyś matka dała mu taki sam napar, gdy nie mógł zasnąć. Pomógł doskonale. Leandro usiadł na skraju łóżka, a Luz otworzyła na moment oczy – szafirowe, o głębi i tajemniczości oceanu, który tak bardzo kochał. Młody Cygan uśmiechnął się, ale powieki Luz znów opadły. Leandro podtrzymał jej głowę i podstawił filiżankę pod usta.
– Wypij to, poczujesz się lepiej – szepnął, pochylając się nad młodą kobietą.
Słysząc głos Leandra i czując dotyk naparu na wargach, Luz przebudziła się nieco. Z trudem uniosła ciężkie powieki i wzięła kilka łyków płynu, ale po chwili na jej twarzy pojawił się wyraz bólu. Próbowała usiąść i coś powiedzieć, ale opadła z jękiem na poduszki, zamknęła oczy i znów zasnęła.
Leandro zerknął na zegarek – robiło się późno. Jeśli klacz wróciła do stajni, to pewnie już szukają młodej kobiety. Może powinien zbadać ją lekarz? Na szczęście jej policzki nabrały zdrowego koloru i spała spokojnie. Lecznicze napary matki cieszyły się w okolicy wielkim uznaniem. Leandro miał nadzieję, że pomogą i ofierze upadku. Wychodząc, natknął się na matkę. Siedziała na taborecie i paliła fajkę wodną.
– Zawiozę ją do domu, do rodziny. Przypuszczam, że już jej szukają. Jeśli koń sam trafił do stajni, pewnie się zamartwiają.
Cyganka uniosła arogancko czoło.
– A co nas to obchodzi? I skąd wiesz, gdzie mieszka?
– Domyślam się.
– Wiesz, jak się nazywa i kim jest?
Leandro milczał przez chwilę.
– Nie, ale się dowiem.
Cyganka zmierzyła syna wzrokiem, po czym wzruszyła ramionami i wróciła do palenia fajki.
– Cóż, mój synu, rób, co uważasz za stosowne, ale kiedy wrócisz, przyjdź do mnie. Dziś jest pełnia, czyli mamy noc dobrych omenów, na którą czekałam od dawna. – Obrzuciła go nieodgadnionym spojrzeniem. – Nie zasnę, jeśli nie przyjdziesz życzyć mi dobrej nocy.
Leandro uśmiechnął się i cmoknął matkę w policzek.
– Zawsze tajemnicza, zawsze mówiąca zagadkami. Powiedz, mamo, czy kiedykolwiek zdarzyło mi się nie życzyć ci dobrej nocy?
Spojrzenie kobiety złagodniało.
– Nie, zawsze to robisz. Ojciec byłby z ciebie dumny. Jestem szczęściarą.
Jej wyraz twarzy zmienił się, gdy usłyszała radosne wołania młodych mężczyzn bawiących się w pobliżu. Podawali sobie bukłaki z winem, a kilku z nich strzelało z procy do puszek ustawionych na beczkach.
– Ale twój brat to inna historia – mruknęła pod nosem, obserwując jednego z młodzieńców, który oddzielił się od grupy i ruszył w ich kierunku.
– Mamacita, widziałaś? Dwadzieścia trzy z rzędu! Zestrzeliłem aż tyle, mimo że wypiłem cały bukłak. Leandro, może ty spróbujesz? – spytał, zatrzymując się przed nimi chwiejnie.
– Nie, dzięki, Toñito. Mam ważniejsze sprawy na głowie.
– Ważniejsze, mówisz… – Toñito, ubrany w sprane dżinsy i zaplamioną benzyną koszulkę, wydął ironicznie wargi. – Tak, zawsze coś ważniejszego – wycedził, sięgnął do kieszeni po procę i naciągnął jej gumę. Miał oczy matki, smoliście czarne i niespokojne. Zmierzył nimi Leandra, który stał z założonymi rękami i obserwował go spokojnie.
– Prawda, że mam rację, mamacita? Twój aniołek, twoja duma i radość, ma lepsze rzeczy do roboty niż wypicie butelki brandy z własnym bratem i postrzelanie do puszek. Można by pomyśleć, że masz tylko jednego syna. Cóż, mnie też należy się szacunek – powiedział, uderzył się ręką w pierś i lekko zachwiał.
Leandro zmrużył oczy.
– Spójrz czasami na siebie w lustrze. Na szacunek trzeba sobie zapracować, braciszku – powiedział.
– Zapracować? A na co ty zapracowałeś w całym swoim życiu? Wydaje ci się, że jesteś lepszy ode mnie? Mam rację, aniołku?
Leandro zrobił krok w jego kierunku i spojrzał mu prosto w oczy.
– Nazwij mnie tak jeszcze raz, a zobaczysz, kto będzie aniołkiem.
Toñito był zbyt pijany, by dostrzec groźny wyraz twarzy Leandra.
– Ty zapluty draniu! – zawołał.
– Toñito, uważaj, co mówisz, bo któregoś dnia stracę cierpliwość i utnę ci język. – Cyganka zgromiła go wzrokiem, lecz on tylko rzucił jej wyzywające spojrzenie. Próbował coś powiedzieć, ale najwyraźniej zrezygnował z konfrontacji, podniósł ręce, jakby się poddawał, i wykrzywił ironicznie usta.
– Okay, okay, już mnie nie ma. – Wsunął procę do kieszeni.
W tym samym momencie uczestnicy zabawy znów wybuchli śmiechem. Wcześniej dołączył do nich starszy mężczyzna, który bawił się nożem. Dwóch młodzieńców nalewało mu brandy do filiżanki.
– Hej, Toñito! – zawołał jeden z nich. – Wujek Juanillo twierdzi, że pobije twój rekord z nożem. Zwycięzca dostanie butelkę.
Toñito spojrzał zaczerwienionymi oczami na Leandra.
– Zajmuj się swoimi ważniejszymi sprawami bracie – rzekł, po czym splunął na ziemię i odwrócił się na pięcie. – Diego, powiedz mu, że przyjmuję wyzwanie – zawołał do kolegów, niemal tracąc równowagę, i odszedł w ich kierunku.
Starsza Cyganka zaciągnęła się dymem z fajki.
– Co za głupek! Wydałam go na ten świat, ale uważam, że nie nadaje się do niczego – powiedziała.
– To prawda, że jest młody i głupi, ale wyrośnie z tego – rzekł Leandro i westchnął głęboko. Podniósł patyk z ziemi i wrzucił go do ogniska. – Próbuje ci się przypodobać, nic więcej.
– Przypodobać? Zanim ty się pojawiłeś, jedyną osobą, na której mogłam polegać, był mój młodszy braciszek Pablo. Odkąd nas opuścił, pozostałeś mi tylko ty. Nieważne. Uciekaj. Odwieź dziewczynę i szybko wracaj.
– Pojadę z nią na Ventarrónie – rzekł Leandro, ale matka już nie słuchała. Zaciągała się powoli dymem i spoglądała nieruchomo przed siebie z tajemniczym uśmiechem na twarzy.
W ciszy wieczoru, pod aksamitnym niebem usianym gwiazdami jak brylanty i z jasnym, złocistym księżycem wiszącym nad ziemią jak wielki, porcelanowy talerz, Leandro odwoził Luz do L’Estrelli na swoim kruczoczarnym rumaku. Morze było spokojne, powietrze balsamiczne, nasycone jodem i wonią wodorostów. Jechali pustymi, brukowanymi uliczkami Kadyksu, wijącymi się w górę, na szczyty klifów. To tam, w urzekającym ogrodzie, znajdowała się L’Estrella, niewielki, okrągły i urokliwy budynek, który był połączeniem fascynującej rzeczywistości z mirażem. Jego bielone wapnem ściany lśniły w promieniach księżyca w pełni, a lekka bryza poruszała liśćmi migdałowców rosnących przed wejściem.
W domu panowała ciemność. Luz nadal spała – pewnie matka sporządziła zbyt mocny napar. Leandro był zaskoczony. Najwyraźniej nikt nie czekał na młodą kobietę. Latarnie były wyłączone, ale brama wejściowa otwarta na oścież. Leandro podjechał pod ogromny dąb ostrolistny rosnący na dziedzińcu. Ostrożnie oparł Luz o szyję konia i, trzymając ją jedną ręką, ześlizgnął się na ziemię. Drugą ręką przywiązał rumaka do drzewa, a następnie wniósł młodą kobietę do hacjendy.
Posiadłość składała się z mnóstwa schodów, murów, łuków i kątów, połączonych wewnętrznymi dziedzińcami z rosnącymi tu i ówdzie krzewami i drzewami owocowymi o słodkiej woni. Leandro przycisnął Luz mocniej do siebie i przeszukał jej kieszenie, ale nie znalazł kluczy. Pewnie zgubiła je, kiedy spadła z konia. Zaczął już rozważać możliwość, że zabierze ją z powrotem do obozowiska, kiedy nagle, w świetle księżyca, ujrzał Zeynę pasącą się w oddali. Klacz podniosła głowę, spojrzała na Leandra, po czym znów ją opuściła.
– Przynajmniej koń wrócił sam do domu – mruknął pod nosem.
Kiedy obrócił się z Luz na rękach, jego wzrok przykuła weranda opleciona glicynią, do której prowadziły kamienne schodki. Wspiął się po nich i odkrył lekko uchylone drzwi balkonowe. Popchnął je stopą i zajrzał do środka. Okazało się, że to sypialnia, a sądząc po wystroju, sypialnia Luz. Wszedł do środka.
Luz wciąż spała oparta o jego ramię. Ułożył ją ostrożnie na łóżku i delikatnie ściągnął jej buty jeździeckie. Na komodzie obok zauważył złożony w kostkę koc, którym okrył dziewczynę. Przez chwilę stał, próbując nasycić wzrok jej urodą Śpiącej Królewny. Miała zamknięte oczy, różowe wargi i gęste, ciemne rzęsy kontrastujące z jasną cerą. Była przepiękna, ale nieprzytomna i obca. Co powiedziałaby ta bogata dziewczyna, gdyby przebudziła się i odkryła, że przyniósł ją do domu i są teraz sami w jej sypialni? Ciekawe, co pomyślała o nim, kiedy spojrzała na niego nad morzem? Leandro poczuł, że jest nią zafascynowany. Delikatnie wyciągnął rękę i dotknął jej jedwabistych, czarnych włosów. Widząc, że lekko zmarszczyła brwi, zawahał się, ale po chwili pochylił się i bardzo delikatnie, niemalże z uwielbieniem, pocałował jej rozchylone wargi.
* * *
Nieco później Leandro wyruszył w drogę powrotną. Nie śpieszył się, bo nie miał ochoty spotkać ani Lucasa, handlarza końmi, który miał ich odwiedzić, ani reszty rodziny. Dlatego siedział na plaży pod klifem, na którym stał dom Luz, wpatrując się w lśniące, kobaltowe wody oceanu.
Teraz, idąc przez osiedle Cyganów, spoglądał na ciemne chmury sunące w stronę ogromnego księżyca, tak jak gdyby chciały go połknąć w całości. Obozowisko, rozedrgane barwami w ciągu dnia, teraz było pozbawione kolorów. Ogniska dogasały, wokół nich leżały w nieładzie miedziane rondle, a w niektórych wozach i szałasach włączone były lampy. Wszędzie roznosił się zapach spalonego drewna i benzyny. Przy ledwie tlącym się ognisku siedziało kilka osób rozmawiających szeptem, a kilka innych spało na ziemi, w towarzystwie psów. W oddali słychać było porykiwania osła i głośne miauczenie walczących kotów. Leandro zatrzymał Ventarróna, a dzwonki przy wodzach rumaka zadźwięczały lekko. Westchnął ciężko. Po raz pierwszy w życiu pomyślał, że obozowisko jest ostatnim miejscem, w którym ma ochotę być.
Matka czekała na niego przed wejściem do groty, w towarzystwie wysokiego Cygana o długich, siwiejących, kręconych włosach i z grubą blizną na pooranym zmarszczkami policzku. Mężczyzna odstawił bukłak na ziemię i wziął do ust długie cygaro.
– Cześć, Juanillo. – Leandro zatrzymał konia i skinął głową. Nigdy nie lubił wuja, dlatego był poirytowany, że ten jeszcze tu jest.
– Cześć Leandro – odparł starszy mężczyzna zachrypniętym głosem i również skinął głową. – Brakowało nam ciebie – dodał, skrzywił się i wydmuchnął dym nosem. Jego jastrzębie oczy były czarne jak węgle, a spoglądał nimi tak zaczepnie, że kiedy szedł ulicą, ludzie ustępowali mu z drogi. Wbił wzrok w siostrzeńca.
Leandro nie spuścił oczu.
– Byłem zajęty. Mam nadzieję, że dobiliście z Lucasem targu i sprzedałeś mu swoje dwa konie i te wszystkie muły, których chciałeś się pozbyć – odparł.
– Owszem. Lucas to złodziejaszek i drań, ale mnie zawsze udaje się skierować go na właściwe tory.
– Jasne. – Leandro zajął się odpinaniem siodła.
– Miałeś pewnie ważne rzeczy na głowie, skoro tak długo cię nie było, mój drogi – powiedział wuj.
– Całkiem ważne.
– Cóż, pamiętaj, by nie zostawiać matki samej zbyt długo. Nie ma nic ważniejszego niż rodzina, a Marujita dla swojej już wiele wycierpiała. – Juanillo wyjął kamyk z kieszeni i zaczął się nim bawić z ironiczną miną.
– Owszem, wiele wycierpiała. – Leandro ściągnął siodło z rumaka, nie spoglądając na wuja.
– Czas na ciebie, Juanillo. – Marujita poklepała brata po ramieniu. – Wypiłeś już tyle brandy, że mogłaby zabić diabła, który mieszka w tobie, a ja muszę jeszcze porozmawiać z synem – powiedziała. Oczy błyszczały jej mocno. Widać było, że jest czymś bardzo poruszona.
Juanillo jeszcze przez chwilę mierzył Leandra wzrokiem, po czym wstał i podniósł bukłak z ziemi.
– Tak, porozmawiaj z synem. A jeśli diabeł dojdzie w najbliższych dniach do wniosku, że chce mnie dopaść, to wie, gdzie mnie szukać. – Chrząknął donośnie i zniknął w ciemnościach.
Kiedy Leandro odprowadził konia do stajni i wrócił do groty, stara Cyganka wyrzuciła zawartość fajki na ziemię i wstała.
– Chodź, musimy porozmawiać – obwieściła tonem nieznoszącym sprzeciwu.
W pokoju nalała manzanilli do dwóch kieliszków i usiadła na krześle stojącym przy niskim, okrągłym stoliku w nogach łóżka. Łyknęła wina, a kiedy Leandro usiadł naprzeciwko niej, pomachała mu przed nosem złotym medalionem zwisającym z łańcuszka.
– Spójrz, co znalazłam. – Zachichotała.
Leandro natychmiast go rozpoznał.
– Mamacita! Po co go jej zabrałaś? – spytał z naganą w głosie. – Kupię ci sto podobnych medalionów. Wiesz, że nie musisz już robić takich rzeczy.
– Ale to co innego. Nie rozumiesz. Święty Cyprian, król czarnoksiężników i patron wróżek, wreszcie odpowiedział na moje modlitwy.
Rozbawiony Leandro łyknął sherry.
– Mamacita, święty Cyprian może i jest patronem wróżbitów, ale, z tego co pamiętam, zrzekł się tytułu króla czarnoksiężników, kiedy wyrzekł się Szatana. Przyjął chrześcijaństwo i zmarł śmiercią męczeńską. Z pewnością nie pochwaliłby kradzieży. Jutro zawiozę ten medalion właścicielce.
Matka przewróciła oczami.
– Nie. – Zamknęła medalion w dłoni. – Czasami mam wątpliwości, czy jesteś moim synem – obwieściła zirytowana. – Słuchaj mnie uważnie. Choroba zżera mnie jak sam diabeł. Długo nie pożyję.
– Gdybyś pozwoliła zawieźć się znów do lekarza, byłoby inaczej. – Leandro wstał i zaczął krążyć po sypialni. – Gdybyś tylko…
– Nie potrzebuję już lekarzy! – przerwała mu matka. – Żaden z nich nie da mi więcej życia, niż zaplanował to Bóg. Widziałam to w płomieniach… w snach… w runach. Znam swój los. – Spojrzała na niego przenikliwie. – Ale moje życzenie zostało spełnione i tylko ty, kochany synku, możesz doprowadzić plan do końca, bym umarła w spokoju.
Leandra przeszył nieznajomy, lodowaty dreszcz. Ogarnęło go złe przeczucie.
– O czym my właściwie rozmawiamy? – spytał.
Marujita otworzyła medalion. W środku znajdowały się miniaturowe portrety mężczyzny i kobiety.
– Don Salvador oraz wielmożna doña Alexandra de Rueda – obwieściła triumfalnie. – Wciąż nie rozumiesz? To rodzice tej dzierlatki. – Prychnęła. – Moi odwieczni wrogowie – dziwka, która ukradła mi dona Salvadora, oraz on sam, ten, który odrzucił moją miłość, wtrącił mnie do więzienia i przyczynił się do śmierci mojego najstarszego brata.
Leandro milczał przez chwilę, bo dotarła do niego waga słów matki. Znów poczuł lodowaty dreszcz.
– Mamo, to stało się dawno temu. Nie potrafisz wybaczyć i zapomnieć?
Cyganka poczerwieniała ze złości. Skoczyła na równe nogi i zaczęła machać dłońmi z palcami zakrzywionymi tak, jakby chciała komuś wydrapać oczy. Bransoletki na jej nadgarstkach brzęczały złowrogo.
– Nie waż się mówić do mnie jak gajo i zapominać, że jesteś Cyganem, synem Marujity! – Twarz kobiety zmieniała kolor jak kameleon. Jej oczy błyszczały dziko, a napięte mięśnie twarzy nadawały jej wygląd, któremu zawdzięczała to, że niektórzy nazywali ją Il Diabólica. – Wiesz doskonale, że Cyganie nigdy nie zapominają. Za złe uczynki naszych wrogów należy zemścić się na nich lub na ich dzieciach. Tak stanowi nasze prawo – syknęła, podstawiając mu medalion pod twarz, jakby widniejące w jego wnętrzu dwie twarze już były jej trofeami. – La venganza de Calés to nic, z czym można polemizować. Nie bez powodu los postawił tę dziewczynę na twojej drodze.
– Może masz rację. – Leandro wbił wzrok w matkę. Choć często miał okazję doświadczać ciemnej strony jej duszy, tym razem jej nie poznawał. Nie przyszłoby mu do głowy, że przywożąc tu Luz, mógłby narazić ją na niebezpieczeństwo. Doskonale znał opowieść o donie Salvadorze i jego żonie z Anglii. Matka dostatecznie często przypominała im o niej i o tym, jak wpłynęła na ich losy. A on nierozsądnie przywiózł córkę dozgonnych wrogów Marujity pod jej dach. Spojrzenie matki mówiło wszystko i sprawiało, że Leandro poczuł ciarki na plecach. Miał się stać narzędziem jej zemsty.
– Dlaczego ja? – spytał.
Cyganka zaśmiała się ironicznie.
– Ma czelność pytać, dlaczego on! Zapamiętaj sobie: bo pierwszy promień słońca ujrzałeś w celi więziennej, bo z tego powodu mi ciebie odebrano, wyrwano mi z ramion mojego syneczka. Choć miałeś tylko kilka dni, przywarłeś do mnie mocno i głośno płakałeś. Wciąż pamiętam twój krzyk, kiedy przez kraty celi patrzyłam, jak znikasz na końcu ciemnego korytarza więziennego.
W ciemnych oczach Cyganki błyszczał teraz ból i gniew, a Leandro nie mógł pozostać obojętny na jej cierpienie.
– Co chcesz, żebym zrobił? – spytał cicho, choć doskonale znał przerażającą odpowiedź.
Cyganka zbliżyła się do niego i uśmiechnęła chłodno.
– Jesteś przystojnym, młodym mężczyzną – wyszeptała i dotknęła jego policzka długimi paznokciami. – Powszechnie wiadomo, że kobiety gajo szaleją za romskimi mężczyznami. Nie będziesz miał problemu z tym, by ją w sobie rozkochać. A jeśli jeszcze zmajstrujesz jej bachora, to tym lepiej. Zobaczymy, jak to spodoba się jej nadętym rodzicom! – Przerwała, by nabrać powietrza do płuc, co wywołało atak kaszlu. Leandro chciał odwrócić się na pięcie i odejść, ale chwyciła go za rękę. – A potem… potem rzucisz ją, tak jak jej ojciec rzucił mnie.
Marujita zrobiła krok do tyłu i strzeliła palcami, a bransoletki zadźwięczały złowrogo.
– Wtedy nie będzie już nic warta. Żaden honorowy Hiszpan nie ożeni się z nią po czymś takim. Dla arystokratów honor jest równie ważny, co dla nas. To zrujnuje życie dziewczynie, a jej rodzice będą płakać tak, jak ja płakałam. A, uwierz mi, będzie to mało znacząca kara w porównaniu z tym, co oni zrobili mnie, twojej matce!
Leandro cofnął się przed nią.
– To, czego ode mnie żądasz, jest złe. Naprawdę chcesz, by twój syn w tym uczestniczył? – spytał wzburzony.
Cyganka spojrzała na niego wyniośle.
– Dlaczego nie? Czy to, co zrobili mnie i twojemu wujowi, nie było złe? – Przeczesała zwichrzone włosy palcami i odwróciła się, jakby próbując ukryć własną reakcję na te bolesne wspomnienia. – Niech Bóg i wszyscy święci uchronią cię przed więzieniem. Latem umieraliśmy z gorąca i zżerało nas robactwo. Zimą spaliśmy bez pościeli na zimnej, kamiennej podłodze. Raz dziennie dawali nam obrzydliwy posiłek, który nie zaspokajał głodu. W celach były maleńkie okienka, a kanalizacja kiepsko działała, więc odór był niewyobrażalny. Ale przecież Cyganie nie czują ani bólu, ani smrodu – zakpiła i odwróciła twarz w stronę syna. – Chcesz, żebym dalej wyliczała? Przez tych obrzydliwych ludzi mój brat umarł w zatęchłej dziurze.
Leandro wbił w nią wzrok.
– Twój brat rzucił się z nożem na dona Salvadora, który pewnie zostawiłby cię w spokoju, gdyby nie został zraniony. Wylądował w szpitalu, więc nie było innego wyjścia. Trzeba było to zgłosić na policję.
– Czyżby? – syknęła Marujita. – Mogli wezwać lekarza rodzinnego i pozwolić nam odejść. W końcu to dzięki mnie don Salvador odzyskał normalne życie. Gdyby nie moje zręczne palce, wciąż leżałby w łóżku jak niepotrzebny nikomu cień człowieka.
Podeszła do stolika i wypiła ostatni łyk wina, a następnie pokręciła głową, ze wściekłym wzrokiem wbitym w jakiś odległy punkt. – Jest takie stare mauretańskie powiedzenie: Ten, kto zje daktyle, rzuca pestkami. Ci ludzie mają nas za nic. Izolują nas od siebie, a potem opluwają przy każdej okazji. – Matka zaczęła podnosić głos. – I nie opowiadaj mi tutaj, czym jest zło. Kto sieje wiatr, zbiera burzę. A oni zbiorą tylko połowę burzy, którą zasiali – dodała z naciskiem, cała drżąc z nienawiści.
Każda inna kobieta w tym momencie wybuchłaby płaczem. Ale nie Marujita, cygańska królowa. Trzymała ból na widoku, jak tarczę podczas bitwy. Nagle Leandrowi zrobiło się żal wciąż rozedrganej matki, więc objął ją, przytulił mocno i pogłaskał po głowie, a następnie czule pocałował w czoło.
– Proszę cię, mamacita, nie każ mi tego robić – szepnął jej do ucha.
Ale Marujita odepchnęła syna i rzuciła mu pogardliwe spojrzenie.
– Jesteś słaby jak ojciec! Wydałam na świat tchórza. – Zaśmiała się gorzko. – Prawdziwy mężczyzna byłby dumny z tego, że może się zemścić. A ty jęczysz jak baba. Nim zabije mnie choroba, umrę, bo pęknie mi serce. Co gorsza, zejdę z tego świata, wstydząc się tego, że jestem twoją matką, i przeklinając cię do końca moich dni.
Leandro cofnął się, jakby dostał obuchem w głowę. Zaskoczyło go, że matka okazała się aż taką jędzą. Nie miał pojęcia, że do tego stopnia pożera ją chęć zemsty na rodzicach Luz. W swoim gniewie była równie żenująca, co przerażająca. Jednak najbardziej niepokoiła go myśl, że być może odziedziczył część jej mrocznej natury. Że jest synem tej mściwej, umierającej cygańskiej królowej, która domaga się, by kontynuował jej wendetę.
Leandro odwrócił się i bez słowa wyszedł z groty, pozostawiając ciskającą gromy wzrokiem matkę sam na sam z medalionem.
* * *
Luz obudziła się wczesnym rankiem. Początkowo nie wiedziała, gdzie się znajduje, lecz wkrótce, wciąż w półśnie, zdała sobie sprawę, że jest we własnym pokoju. Powoli zaczęły do niej wracać wspomnienia z poprzedniego dnia – upadek z konia na plaży i pobyt w cygańskim obozowisku. Z mgły niepamięci zaczęły się wyłaniać szczegóły, których początkowo nie dostrzegała, takie jak silna woń palącego się drewna i gotowanej strawy, głośne uderzenia młotem w żelazo, które odbijały się echem w jej głowie i wzmagały ból w skroniach, szczebiot dzieci i wrażenie, że pochyla się nad nią kobieca postać o błyszczących oczach. Ale przede wszystkim przed jej oczami stanęła twarz młodego Cygana. Teraz widziała ją już dokładnie – wystające kości policzkowe w pociągłej twarzy o lśniącej cerze, krótki nos i wydatne usta. Jednak najlepiej zapamiętała oczy. Wąskie, zielone, wyzierające spod idealnych brwi, przykuwały jej uwagę i rozpalały w niej zmysły.
Przez chwilę leżała nieruchomo, świadoma, że czuje się doskonale, jak rzadko kiedy. Była wypoczęta, co dziwne, biorąc pod uwagę wydarzenia poprzedniego dnia. Ale nagle przeraziło ją odkrycie, że leży wciąż ubrana, a przy okazji otulona kocem. Jak się tu dostała? Kto ją przywiózł? To na pewno on. Ale kto wpuścił ich do domu? Carmeli i Pedra nie było tu nocą i mieli wrócić dopiero w ciągu dnia, więc to nie oni. Przypomniała sobie jednak, że zostawiła drzwi balkonowe i bramę otwarte, spodziewając się, że wkrótce wróci. Ale skąd Cygan wiedział, gdzie ona mieszka? Przecież nie jest znana w mieście. Do tej pory bywała w L’Estrelli tylko podczas wakacji. A Zeyna? Czy klacz wróciła do domu?
Luz wyskoczyła z łóżka. Za drzwiami balkonowymi widać było morze i bezchmurne, błękitne niebo jaśniejące na horyzoncie. Promienie słońca drażniły jej oczy. Zatopiona w myślach pomaszerowała do łazienki i wzięła szybką kąpiel. Następnie założyła dżinsy i luźną białą koszulę, którą spięła w talii białym skórzanym paskiem. W jej głowie wciąż pojawiały się i bledły coraz to nowe obrazy, odgłosy, strzępki rozmów. Nie znikało tylko niepokojące wspomnienie oczu Cygana, jego przeszywającego wzroku.
Kiedy spojrzała w lustro, zauważyła brak medalionu. Miał dla niej większą wartość emocjonalną niż którykolwiek inny klejnot, ponieważ w środku znajdowały się miniaturowe portrety jej matki i ojca. Nigdy go nie zdejmowała. Należał do jej prababki, Marii Dolores, od której dostała go na swoje dziesiąte urodziny, rok przed śmiercią starszej pani. Na pewno miała go na szyi, kiedy wyruszyła na przejażdżkę.
Przypomniała sobie przestrogi rodziców i naszła ją niepokojąca myśl, że młody Cygan skradł jej medalion. Ale odgoniła ją natychmiast. Owszem, nie mogła ręczyć za wszystkich innych Cyganów, ale coś jej mówiło, że ten nigdy w życiu nie zrobiłby nic podobnego.
Pewnie łańcuszek się zerwał, kiedy spadała z konia. Luz zrobiło się przykro, kiedy zrozumiała, że odnalezienie go na plaży graniczy z cudem, choć z pewnością warto spróbować. Pomysł, by zgłosić utratę klejnotu na policję, uznała za bezcelowy tu, w Hiszpanii. Do południa musi zająć się ważnymi sprawami, takimi jak wysyłka reszty jej rzeczy z Anglii. Ale kiedy to załatwi, pojedzie na plażę, by poszukać medalionu. Być może natknie się na swojego zbawcę i osobiście podziękuje mu za pomoc. Ale przede wszystkim musi sprawdzić, czy Zeyna wróciła cała i zdrowa.
W domku panowała cisza. Pedro i Carmela jeszcze nie wrócili. Luz poszła do stajni. Klacz stała w swoim boksie i przeżuwała siano. Gdy tylko Zeyna poczuła woń swojej pani, zarżała radośnie i zaczęła grzebać kopytem w ziemi.
– Już dobrze, już dobrze, moja śliczna – powiedziała Luz łagodnym głosem. – Dzisiaj nigdzie się nie wybieramy. Ciekawa jestem tylko, jak tu wróciłaś i kto zaprowadził cię do boksu.
Pewnie ten młody Cygan, pomyślała. Dzisiaj postara się go znaleźć. Perspektywa spotkania z nim wywołała u niej nagłe podniecenie – w tym mężczyźnie było coś, co przyprawiało ją o zawrót głowy.
Luz poszła do kuchni i zaparzyła sobie kawę, którą zabrała do pokoju wraz z kilkoma owocami. Uwielbiała hiszpańskie owoce – brzoskwinie i pomarańcze mają delikatny aromat i smakują słońcem. Przede wszystkim jednak są znacznie bardziej soczyste niż ich żałośnie blade odpowiedniki sprzedawane w Anglii, pomyślała, wbijając zęby w słodki miąższ moreli.
Słońce nie świeciło tego dnia zbyt mocno, więc Luz usiadła na werandzie. Z jednej jej strony, na tle bielonej ściany willi, rosły drzewa pomarańczowe i cytrynowe, których gałęzie uginały się pod ciężarem owoców przypominających świecące lampiony.
Dwa piętra willi otaczała weranda, a ze wszystkich ścian zwisały rozmaite pnącza, takie jak fioletowa glicynia, wilec i różowa bugenwilla. Chłodne wnętrza willi, z białymi ścianami, odkrytymi belkami sufitowymi, wysokimi, wykładanymi drewnem łukami i kamiennymi podłogami, miały typowo andaluzyjski charakter.
Hrabia Salvador Cervantes de Rueda nabył letni dom w Kadyksie z okazji rocznicy ślubu i dwudziestych pierwszych urodzin jedynej córki. Willa stała nad samym oceanem, a z jej okien widać było po drugiej stronie zatoki Puerto de Santa María i kościół, w którym hrabia po raz pierwszy ujrzał Alexandrę. Córkę poczęli w Kadyksie, „mieście światła”, ostatniej, euforycznej nocy ich miesiąca miodowego, a kiedy dziewięć miesięcy później przyszła na świat, krzycząc wniebogłosy, Salvador i Alexandra natychmiast postanowili nadać jej imię Luz, co po hiszpańsku znaczy „światło”. Z czasem wyrosła z niej charyzmatycznie piękna i pełna temperamentu kobieta.
Luz uwielbiała willę na klifie – La Casa Sobre las Nubes, czyli „dom w chmurach”. Okoliczni mieszkańcy nadali jej tę nazwę, ponieważ w niektóre bezksiężycowe noce, z rozświetlonymi oknami, sprawiała z daleka wrażenie, jakby była zawieszona w ciemnościach, nad chmurami. Natomiast Salvador i Alexandra nadali jej nazwę L’Estrella, czyli „gwiazda”.
Od czasu zakupu L’Estrelli Luz spędzała tam dużo czasu. Uwielbiała poczucie wolności, które jej zapewniała willa usytuowana wysoko nad morzem, jak magiczna wieża, oddalona od okolicznych domostw stojących w niższych partiach wzgórz. Nieważne, czy akurat byli tam też jej rodzice. W ciągu trzech kwadransów mogła dopłynąć promem do Puerto de Santa María, a stamtąd udać się w dowolne miejsce świata. Ale i tak najczęściej korzystała z motorówki ojca lub łodzi wiosłowej, by dostać się na drugą stronę zatoki. Tak było znacznie szybciej. Czasami zostawała w L’Estrelli kilka dni. Gospodyni Carmela i jej mąż Pedro zawsze pilnowali, by niczego jej nie brakowało. Mieszkali w osobnym domku na terenie posiadłości. Carmela sprzątała, prała i gotowała, natomiast Pedro zajmował się końmi i ogrodem.
Pełen światła dom letni różnił się znacząco od ogromnej hacjendy El Pavón, a ci, którzy znali Luz dobrze, nie byli zaskoczeni, że wynajdywała preteksty, by uciec na klify, gdzie czuła ożywczą woń oceanu.
Panorama widoczna z tarasu na tyłach willi była cudowna i bezustannie się zmieniała. Zupełnie jakby natura zachowywała się jak magik z różdżką, to odsłaniając, to ukrywając widoki o urzekającym pięknie. Pod ogromnym łukiem nieba, po którym ścigały się chmury jak z waty, rozciągał się bezmiar kobaltowego oceanu. Roztańczone fale wylewały się na lśniący, biały piasek. Po drugiej stronie zatoki widać było Puerto de Santa María, rozciągające się za nim solniska i bagna Las Salinas oraz rząd sosen i masztów żaglowców. W porcie kołysały się łodzie i jachty pomalowane w jaskrawe barwy, jak z obrazów van Gogha.
Luz powędrowała myślami do poprzedniego dnia i młodego Cygana. Kiedy obudziła się rano, miała bardzo niejasne poczucie tego, co zdarzyło się wcześniej. Uświadomiła sobie, że przez większość czasu nie spała, ale znajdowała się w letargu, nie będąc w stanie otworzyć ciążących powiek. Pamiętała, że serce waliło jej jak młot, kiedy mężczyzna objął ją, by pomóc jej się napić, i że ogarnęła ją wtedy fala ciepła. Choć wyglądał groźnie, bo żuchwę miał wydatną, a spojrzenie zielonych oczu przenikliwe, w jego niskim głosie było coś łagodnego, kojącego.
Choć miała już dwadzieścia cztery lata i spędziła większość życia w nowoczesnym, liberalnym społeczeństwie, szczególnie jeśli porównać je z hiszpańskim, Luz odznaczała się wyjątkowo konserwatywnymi poglądami. Swoją osobą prezentowała mieszankę pasji i zasad, a jej gorący temperament i niewyczerpana energia wcale nie przekładały się na liberalne podejście do seksu. Większość jej angielskich rówieśniczek zdążyła już stracić dziewictwo. Luz nie miała wąskich horyzontów, ale postrzegała ten moment jako coś wyjątkowego, co nigdy się nie powtórzy. Bez względu na to, czy po ślubie, czy nie, chciała go zachować dla kogoś wyjątkowego, właściwego. A nikt taki nie pojawił się do tej pory na jej drodze. Angielscy znajomi żartowali sobie z niej, twierdząc, że to skutki hiszpańskiego, staroświeckiego wychowania, i nazywali ją głupiutką, sentymentalną dziewczynką. Śmiała się z tego, pozostając wierną swoim przekonaniom.
A jednak rządziły nią sprzeczności. Południowa, ognista krew skłaniała ją do tego, by kierować się namiętnościami, tak jak namawiali ją znajomi, ale, paradoksalnie, powstrzymywały ją przed tym tradycyjne aspekty jej andaluzyjskiego wychowania. Hiszpańska natura Luz zarówno wzbudzała w niej namiętności, jak i chroniła ją przed nimi.
Miała licznych wielbicieli, a rodzina, zarówno angielska, jak i hiszpańska, namawiała ją do zamążpójścia. Nadopiekuńczy rodzice jedynaczki oczekiwali, że, podobnie jak oni, Luz znajdzie szczęście w małżeństwie. Nieliczne przyjaciółki w Hiszpanii, a przede wszystkim ta najlepsza, Alba, wciąż wyszukiwały dla niej odpowiednich kawalerów. Sama Luz uważała, że nie było jej jeszcze dane naprawdę się zakochać. Owszem, kilka razy serduszko zabiło jej mocniej i spotykała się z kilkoma chłopakami, ale były to tylko przelotne znajomości. Nawet Cameron Hunt, wielbiony w Anglii tenisista, z którym miała krótki romans po ukończeniu Cambridge i którego biografię zaczęła pisać, nie wywoływał u niej tak silnej reakcji. Na szczęście szybko zorientowała się, że jest człowiekiem płytkim i rozkapryszonym. To przekonało ją, że nie należy mieszać życia zawodowego z osobistym, nawet jeśli ma się do czynienia z kimś tak przystojnym jak Cameron. Dlatego teraz nie mogła przestać zastanawiać się nad piorunującym wrażeniem, jakie wywarł na niej młody Cygan. Nigdy wcześniej nie doświadczyła takiej reakcji i bardzo ją to niepokoiło.
– Buenos días, mam nadzieję, że się wyspałaś! – zawołała wesoło Carmela, wbiegając na werandę i zawiązując sobie fartuch. Była pulchną, trzydziestoparoletnią brunetką o błyszczących oczach i gęstych, kręconych włosach. Choć wyglądała na kobietę stworzoną do rodzenia potomstwa, nadal była bezdzietna. Nadrabiała to, wychowując połowę dzieci w pobliskiej wiosce. Jej rodzice, prości ludzie, całe życie spędzili w Kadyksie. Ojciec był robotnikiem, a matka kelnerką w jednej z licznych lodziarni na Starym Mieście.
Carmela budziła sympatię całą sobą, od radosnej, nieskomplikowanej osobowości po absolutny brak punktualności, a także słabość do czekoladek i chorizo. Była mieszanką przebiegłości, kalkulacji, oddania i życzliwości, beztroskiego podejścia do wszystkiego, co pomagało jej radzić sobie z codziennymi problemami i niewątpliwie gwarantowało długie życie. Perlisty śmiech gospodyni był zaraźliwy i roznosił się po całym domu o każdej porze dnia. Spędzała w pracy długie godziny i wypełniała obowiązki niezwykle sumiennie, ale nie wahała się wyrażać krytycznych uwag, jeśli była przekonana o ich słuszności. Z pewnością nie zagrzałaby miejsca w mrocznych, cichych korytarzach El Pavón, natomiast tu, w L’Estrelli, nikt nie zwracał uwagi na to, że potrafi być irytująca. Była też jak starsza siostra dla Luz, która w głębi duszy uwielbiała połajanki gospodyni i uważała ją za kogoś, kto wnosi do domu powiew świeżego powietrza.
– Spało mi się doskonale, dziękuję.
Było to prawdą, lecz Luz nie miała najmniejszej ochoty, by opowiadać o wydarzeniach poprzedniego wieczora. Carmela znała tu każdego i każdy znał Carmelę. Cechowało ją zamiłowanie do plotek. Kiedy pojawiała się na ulicy w Kadyksie, zewsząd witały ją radosne pozdrowienia. Co więcej, nie różniła się od większości tutejszych ludzi podejściem do Cyganów. Dla niej byli oni pariasami, więc pewnie zrobiłaby z wczorajszego incydentu aferę na całe miasto. Za moment dostawcy ryb, mięsa i warzyw usłyszeliby całą tę historię, rzecz jasna, odpowiednio podkoloryzowaną. Luz nie miała wątpliwości, że powinna ją zachować dla siebie.
Luz i Carmela spędziły niemal godzinę, gawędząc w kuchni. Kiedy przychodziło do plotek, dla gospodyni czas przestawał się liczyć. W końcu Luz spojrzała na zegar.
– Już tak późno? – Zerwała się na równe nogi. – Mam dziś mnóstwo spraw do załatwienia.
Carmela wstała powoli i wygładziła fartuch, cmokając z dezaprobatą.
– Po co się tak spieszyć? Nie zjadłaś nawet przyzwoitego śniadania. Trzeba się dobrze odżywiać. Już ja cię odkarmię. Twoje policzki muszą się wreszcie zaokrąglić. Co oni dawali ci do jedzenia w tej Anglii? Sałatę i pestki? Co mam przygotować? Tortillę? Paellę? Przecież uwielbiasz moją paellę. Już ja dopilnuję, żebyś dobrze wyglądała. – Zachichotała, puszczając oko.
– Przez ciebie będę gruba. Zjem tylko lekki lunch. Na przykład sałatkę z odrobiną wędliny. – Luz uśmiechnęła się kpiąco. – A potem pojadę na plażę. Muszę… muszę zażyć trochę ruchu – dodała szybko i zarumieniła się lekko. Niewiele brakowało. Informowanie Carmeli, w jaki sposób zgubiła medalion, nie doprowadziłoby do niczego dobrego.
Carmela najwyraźniej nie dostrzegła zakłopotania Luz i przewróciła oczami.
– Ciągle w pośpiechu. Ale skoro tak sobie życzysz… Czy Pedro ma osiodłać Zeynę?
– Nie, dziękuję. Dziś się przejdę – powiedziała i zrobiła niewinną minkę. – Obiecuję, że przed wyjściem zjem lunch.
Carmela zachichotała i wygoniła Luz z kuchni.
Do południa Luz telefonowała, pisała listy i porządkowała rozmaite papiery. Potem usiadła do lunchu z Carmelą, poprawiając jej nastrój tym, że zjadła na deser jeden z jej specjałów, leche frita, a następnie wróciła do tego, co zaplanowała. Kiedy dotarła na plażę, było już po czwartej. Czuła miłe podniecenie na myśl o ponownym spotkaniu z młodym Cyganem.
Na miejscu okazało się, że na wybrzeżu mnóstwo się dzieje. Niedawno przypłynęły kutry, więc rybacy krzątali się wokół sieci, a w pobliżu zgromadzili się już kupcy. Wpatrując się uważnie w piasek, Luz poszła tą samą drogą, którą przejechała wczoraj, aż do wywróconej łodzi, gdzie napotkała Cyganów. Piasek był tu suchy i miękki, najeżony muszlami mięczaków brzytwowych i kępami rosnącej na wydmach trawy. Ani śladu złotego łańcuszka i medalionu. Luz westchnęła z rezygnacją, bo doszła do wniosku, że to jak szukanie igły w stogu siana. Pewnie już nigdy nie zobaczy ukochanego klejnotu.
Zatrzymała się, osłoniła oczy dłonią przed słońcem i rozejrzała po plaży. Grupka ludzi urządziła sobie piknik pod jaskrawym parasolem. Dzieci o ciemnej karnacji bawiły się wśród fal, śmiejąc się i rozchlapując wodę. Chłopiec z czerwonym latawcem, który wczoraj przestraszył Zeynę, znów był na plaży z mamą.
I wtedy ich zobaczyła – młodych mężczyzn w samych szortach, ze szkarłatnymi chustkami obwiązanymi wokół szyi, galopujących na koniach wzdłuż brzegu oceanu. Najwyraźniej się ścigali, poganiając dziko wyglądające rumaki o długich ogonach. Przejeżdżając obok Luz, konie wzbiły tuman piasku, którym się niemal zadławiła. Ale wśród jeźdźców nie było jej gitana. Odprowadziła ich wzrokiem, aż znikli w oddali. Doszła do wniosku, że ich obozowisko pewnie nie jest zbyt daleko. Nie miała jednak pojęcia, w którą stronę należy pójść. W końcu jednak ruszyła przed siebie, wiedziona instynktem.
Brnąc w piasku przez wydmy, doszła do bardziej płaskiego i zazielenionego miejsca. Minęła domek otoczony kwitnącymi drzewami owocowymi i płotem, a następnie dotarła do rozległego pustkowia. Po drodze zauważyła, że surowość krajobrazu przeplata się cały czas z bujną roślinnością. W złocistych promieniach chylącego się powoli ku zachodowi słońca przeszła około półtora kilometra, po czym znalazła się na rozległym płaskowyżu. Na jego krańcu teren gwałtownie opadał ku oceanowi. Wzięła głęboki oddech, bo poczuła, że serce bije jej szybciej. Poniżej rozciągało się obozowisko Cyganów.
W zaklętym kręgu grot, namiotów i wozów płonęły ogniska, w których świetle widać było twarze Cyganów siedzących przed swoimi domostwami. Zmierzch sprawiał, że ta scena miała w sobie coś nieziemskiego. Luz podeszła do obozowiska od tyłu, w miejscu, gdzie strome zbocze prowadziło do grot. Zejście nim groziło skręceniem karku, więc Luz, podekscytowana tym, że znalazła osiedle Cyganów, postanowiła znaleźć jutro łatwiejsze dojście.
W drodze powrotnej uświadomiła sobie, że ogarnia ją dziwne, radosne podniecenie.
* * *
Tej nocy Luz miała sen. Nie do końca koszmarny, ale tak dziwaczny, że czuła się nieswojo. Rzadko o czymś śniła, a nawet jeśli, to natychmiast zapominała. Natomiast tego ranka wspomnienie snu trwało, jego szczegóły były kłopotliwie wyraziste, obraz wszechobecnego ognia wciąż stał jej przed oczami. Zawsze uważała sny za coś nieistotnego i nonsensownego, ale w tym miejscu na ziemi przesądy były czymś codziennym i każdy uważano za zły lub dobry omen.
Jej kraj miał bogatą spuściznę starodawnych mitów i cygańskich legend, a także skomplikowanej mieszanki przesądów religijnych, zarówno chrześcijańskich, jak i pozostawionych przez Maurów. Efektem były wierzenia, z którymi Luz trudno było się identyfikować, choć zawsze ją ciekawiły. Jej sen wydawał się bardzo rzeczywisty. Czy mógł mieć ukryte znaczenie? Luz poczuła się lekko zażenowana tym, że w ogóle dopuszcza do siebie taką możliwość. Carmela zawsze opowiadała swoje sny i widać było, że mają one wpływ na jej zachowania. Może znajdzie ciekawą interpretację jej snu?
Luz wzięła prysznic i szybko się ubrała. Poprzedniego wieczora czuła się tak podekscytowana odkryciem cygańskiego obozowiska, że ledwie tknęła kolację. Teraz była głodna jak wilk. Carmela, która śpiewała w kuchni, na widok Luz uśmiechnęła się radośnie.
– Buenos días, jak się spało, moja droga? – spytała. – Usmażyłam ci churros, są jeszcze ciepłe. Wolisz kawę z mlekiem czy gorącą czekoladę na śniadanie?
– Poproszę czekoladę. Jestem dziś okropnie głodna – odparła entuzjastycznie Luz.
Carmela roześmiała się, odsłaniając lśniąco białe zęby.
– Jak mawiają, nie ma lepszej przyprawy niż głód.
Luz usiadła przy stole kuchennym i zabrała się za churros. Carmela krzątała się wokół niej, szczebiocząc wesoło.
– Pycha! – zawołała Luz, pogryzając złociste ciasteczka i popijając je gęstą czekoladą.
Do kuchni wpadły promienie słońca. Za otwartym oknem rozciągał się magiczny widok ogrodu. Drzewa oliwne rosły tu w zgodzie z drzewami pomarańczowymi, cytrynowymi i figowymi, a także oleandrami, hibiskusami, winoroślą oraz kaktusami i palmami. W oddali, za tym eklektycznym światem stworzonym wspólnie przez człowieka i naturę, na tle nieba krążyły mewy, a ich białe skrzydła połyskiwały w słońcu. Nawet tu słychać było ich stłumione krzyki, którym towarzyszyły dźwięki cykad z ogrodu. Luz westchnęła z lubością. Prawdziwy raj.
– Carmelo! – zawołała nagle do gospodyni, która akurat zamiatała taras.
– Chcesz kawy? Czy drugą filiżankę czekolady? – spytała Carmela, wchodząc do kuchni.
Luz sięgnęła do stojącej na środku stołu miski na owoce i chwyciła kiść winogron. Włożyła jedno do ust i się uśmiechnęła.
– Nie, dziękuję. I tak za dużo zjadłam. Jesteś cudowną kucharką.
Gospodyni rozpromieniła się.
– Wciąż gdzieś biegasz, potrzebujesz źródła energii – odparła i spojrzała uważnie na Luz. – Znam to spojrzenie. O co chodzi?
– Chcę cię o coś spytać. Miałam w nocy sen. Pewnie miewam je regularnie, jak inni ludzie, ale zawsze je zapominam. Jednak tym razem zapamiętałam. Wierzysz w sny, prawda? Może powiesz mi, co mój oznacza?
– Cuéntame, cuéntame, opowiadaj! – Oczy Carmeli rozbłysły. Odstawiła miotłę i zamieniła się w słuch. Oparła się o szafkę kuchenną i nie odrywała wzroku od Luz, która z rozbawieniem wyobraziła sobie, że w oczekiwaniu tego, co usłyszy, gospodyni strzyże uszami.
– Śniło mi się, że stałam na otwartej przestrzeni, pośrodku której płonęło ognisko. Podeszłam do niego zachwycona, ale i nieco przestraszona. Im bardziej się zbliżałam, tym jaśniejszy stawał się ogień. I choć bałam się go, weszłam w jego środek bez wahania. Otoczyły mnie płomienie. Lizały moje ciało, ale go nie parzyły. Przestałam się bać. Kiedy wyszłam z ognia, ujrzałam czyjś cień, sylwetkę jakiejś osoby. Nie wiem, czy kobiety, czy mężczyzny. Postać była w zasadzie bezkształtna. Chwyciła mnie za obie ręce i razem unieśliśmy się do góry, w stronę innego ognia, który, kiedy do niego dotarliśmy, nagle zamienił się w słońce.
Carmela była wniebowzięta.
– Co za przepiękny sen. Cudowny! – zawołała. – Ogień we śnie to bardzo szczęśliwy omen!
– Myślisz, że mój sen coś oznacza? – spytała Luz.
– Bez wątpienia! – obwieściła Carmela z niezachwianą pewnością, którą podkreśliła, unosząc ręce do góry. Oczy błyszczały jej z ekscytacji. – Każdy sen ma znaczenie. Ten mówi, że wkrótce twoje serce rozpali wielki ogień. Znajdziesz un gran amor y pasión, wielką miłość i namiętność!
Luz spojrzała na nią niepewnie, po czym wybuchnęła śmiechem.
– Moja Carmelo, jaka z ciebie romantyczka! – Poderwała się z krzesła i objęła gospodynię.
Mina Carmeli nie pozostawiała wątpliwości, że sceptycyzm Luz dotknął ją do żywego. Spojrzała na chlebodawczynię z naganą.
– Nie wierzysz mi? Myślisz, że powiedziałam to, by cię pocieszyć, ale doskonale umiem odczytywać sny. Jeszcze się przekonasz, że Carmela zawsze ma rację. I to wkrótce. Może chodzi o kogoś, kogo już znasz, a może nie. Być może nawet już zaczynasz czuć ten ogień. Ale uwierz mi: tak się stanie. I to bardzo szybko.
– Wcale nie twierdzę, że nie masz racji – powiedziała Luz, nie przestając się śmiać. – Nigdy dotąd nie byłam zakochana, więc nie wiem, jakie są objawy miłości, nie mówiąc już o wielkiej namiętności. To będzie nowe doświadczenie.
– Nie powinnaś sobie żartować ze snów. To przynosi pecha – odparła Carmela z zatroskaną miną.
Luz nigdy nie widziała Carmeli tak poważnej i tak przekonanej o swojej racji. Być może nie trzeba było opowiadać jej o śnie. Słowa gospodyni brzmiały dość niesamowicie, biorąc pod uwagę wydarzenia poprzedniego dnia, ale nie miała ochoty, by Carmela zagłębiła się w ten problem. To bowiem groziło plotkami. Luz chwyciła winogrono, cmoknęła gospodynię w policzek i poszła do swojego pokoju, by skończyć rozpakowywanie książek.
Dzień minął szybko. Wczesnym popołudniem Luz, z planem Kadyksu pod pachą, znów ruszyła w stronę cygańskiego osiedla, licząc, że tym razem znajdzie do niego wygodne dojście.
Szczęście jej sprzyjało. Zeszła na plażę tą samą ścieżką co zwykle. Zbliżając się do drzewa karobowego, przy którym pierwszego dnia po powrocie z Anglii zobaczyła Cygana, znalazła wąską dróżkę. Skręciła w nią instynktownie. Ścieżka wiła się w górę, między dzikimi drzewami figowymi i karobowymi oraz wydmami porośniętymi jeżynami. Zbliżając się do szczytu jednej z nich, dostrzegła czarny dym unoszący się w oddali.
Nagle z bocznej dróżki, zasłoniętej usypiskiem gruzu i śmieci, wybiegła grupka półnagich dzieci o ciemnej skórze. Minęły ją, pędząc w stronę plaży, wzbijając za sobą tumany piasku.
Luz postanowiła skręcić w ukrytą ścieżkę. Ziemia pod jej nogami była czerwona i ubita, jednak trudno było uwierzyć, że ciężkie wozy cygańskie mogłyby tędy przejechać. Ścieżka opadała w dół w stronę obozowiska, jak domyślała się Luz, choć jeszcze go nie widziała. Panowała absolutna cisza, a krajobraz stawał się coraz bardziej goły i skalisty. Nie słychać było nawet szumu oceanu. Do obozu musi prowadzić jakaś inna droga. Nagle Luz poczuła zmęczenie, ale doszła do wniosku, że skoro doszła tak daleko, nie będzie zawracać. Ruszyła więc dalej, wspięła się na kolejną wydmę, zeszła w dół niemal pionowym zboczem i nagle zobaczyła obozowisko.
Namioty Cyganów były rozbite w pobliżu wejść do kilku mieszkalnych grot, wśród gruzu, kamieni, kaktusów, owoców opuncji i walających się wszędzie worków ze śmieciami. Gdzieniegdzie stały wozy o dużych kołach, które zauważyła już wcześniej, ale i motocykle, dziwaczne wozy załadowane drewnem oraz kilka zdezelowanych samochodów.
Wszędzie krzątało się mnóstwo Cyganów, więcej niż wczoraj. Płomienie ognisk unosiły się pionowo do góry, w stronę nieba, które szybko zmieniało kolor z lazurowego na fioletowy. Wokół ognisk, w niewielkich grupkach, zgromadzili się mężczyźni, kobiety i dzieci. Słychać było ciche głosy i śmiechy, ale większość z nich siedziała w ciszy. W powietrzu unosiło się napięcie, jak gdyby wszyscy na coś czekali.
Luz stała za kaktusem najeżonym kolcami, wypatrując swojego Cygana. Po chwili z jednej z grot wyszło dwóch młodzieńców niosących duże tace ze szklaneczkami manzanilli. Rozdali je wszystkim, dając w ten sposób sygnał do rozpoczęcia biesiady.
Na środek polany, z gitarą w rękach, wyszedł wysoki, groźnie wyglądający mężczyzna o czarnych, zmierzwionych włosach i gęstych bokobrodach. Dołączyli do niego inni muzycy z tamburynem, cymbałami i skrzypcami. Kiedy zaczęli grać, zgromadzeni Cyganie przejęli rolę chóru, rytmicznie klaszcząc i tupiąc. Niektórzy uderzali kamieniami o siebie. Na środek wybiegło kilka kobiet w barwnych spódnicach, kołysząc biodrami i wirując w rytm chaotycznej melodii. Był to imponujący spektakl, a dźwięki muzyki roznosiły się echem po całej okolicy.
Tymczasem słońce zaszło, a zmierzch przerodził się w noc. Księżyc świecił na bezgwiezdnym niebie, dzięki czemu widoczność była doskonała. Zafascynowana Luz straciła poczucie czasu. Muzycy przestali wreszcie grać, więc doszła do wniosku, że czas wracać do domu. W tym momencie spośród zgromadzonych wyłonił się inny mężczyzna z gitarą zawieszoną na szyi. Tace z manzanillą znów zaczęły krążyć. Kiedy ogień oświetlił twarz młodzieńca, serce Luz zabiło szybciej. To był człowiek, którego szukała.
Młody Cygan zajął miejsce po poprzednich muzykach. Zaczął przebiegać długimi placami po strunach. Klaszcząc i tupiąc, publiczność wprawiła się w stan uniesienia. Nagle na twarzy mężczyzny pojawił się wyraz bólu. Zamknął oczy, dotknął ręką czoła i zaczął śpiewać głosem przepełnionym rozpaczą: Aj… Aj… Aj… Ajaaaaaa! Powtórzył ten lament kilka razy przy akompaniamencie dźwięków gitary wygrywanych jedną ręką. Po chwili rozpoczął śpiewaną historię, jakby chciał opowiedzieć całemu światu o swych nieszczęściach i smutkach. Śpiewał w języku caló, mowie Cyganów, której Luz nie rozumiała. Mimo emocji śpiewał z godnością, której wcześniej nie znała, choć wielokrotnie słuchała pieśni flamenco w klubach Kadyksu.
Podobnie jak reszta widowni, Luz stała zahipnotyzowana, czując muzykę każdym nerwem. Z oczu płynęły jej łzy, a serce biło jak oszalałe. Mężczyzna podejmował kolejne pieśni, nie zwracając uwagi na publiczność. Luz miała wrażenie, jakby nuty łączyły się ze sobą w powietrzu gdzieś poza ciałem gitarzysty. Jego gra aktorska była tak doskonała, że można było się domyślić, które z pieśni mówią o utraconej miłości i zdradzie, które o nieskończonej tęsknocie, a które o śmierci, więzieniu i zemście. Słowa ostatniej, zaśpiewanej po hiszpańsku, Luz zrozumiała bez trudu, choć brzmiały zaskakująco. Mężczyzna śpiewał w transie, jakby sięgał w głąb własnej duszy, by wyrwać z niej ból, modulując ostatnie dźwięki tak długo, jakby nie chciał nigdy skończyć. Luz miała ochotę podbiec do niego i mocno go przytulić. Czyżby śpiewał o jakimś traumatycznym doświadczeniu z własnego życia?
Od urodzenia byłem odrzucany
Od urodzenia byłem rugowany
Gdzie była moja matka?
Gdzie był mój ojciec?
Pozostawili mnie bez pożegnania,
Wyrzucili z błogiego raju
Życie było nędzne, a ja samotny
Trudno uwierzyć, że moje serce
Nie zamieniło się w kamień
Teraz chce się rozpłynąć w szczęściu
Czy miłość odwróci mój okrutny los?
Kiedy uniósł powieki, spojrzał w stronę Luz. Jego zielone oczy, wyrażające ból, połyskiwały w półmroku. Luz skurczyła się za kaktusem. Czyżby ją zauważył? Okrzyki Olé!, burzliwe oklaski i głośne tupanie rozeszły się echem po okolicy. Mężczyźni klepali śpiewaka po plecach, a młode dziewczyny krzyczały Leandro! Leandro! Otoczył go wiwatujący tłum.
Luz poczuła się tak, jakby ktoś zacisnął palce na jej sercu. Robiło się chłodno, a wiatr od oceanu wiał coraz silniej, unosząc tumany kurzu. Samotna, przepełniona smutkiem i pustką, Luz zrozumiała, że nie należy do tych obcych, rozemocjonowanych ludzi. Jest tylko intruzem i nie powinno jej tu być. Nagle przestraszyła się, że ktoś może ją przyłapać, więc odwróciła się i ruszyła w drogę powrotną.